– Powinniśmy sprawdzić okoliczne domy – powiedziała Sasza,
patrząc na puste osiedle.
Ona, Max, Paweł i ja szykowaliśmy samochód do dalszej
podróży. Był chłodny, ale rześki ranek i wszystko wskazywało na to, że czekał
nas słoneczny dzień. Ulica, na której się znajdowaliśmy, była pusta. To również
uważałem za dobry znak.
– To nie jest zbyt duże ryzyko? – zwątpił Paweł.
– Musimy uzupełnić zapasy jedzenia – odparła dziewczyna. –.
Nie wiemy, jak będzie w klasztorze, a żywność i tak się przyda.
– Mamy trochę czasu – odezwał się Max. – Możemy sprawdzić
kilka domów.
Zdziwiło mnie to, że poparł pomysł Saszy. Nie sądziłem,
że uda im się nawiązać porozumienie, ale najwyraźniej się pomyliłem. Ucieszyło
mnie to jednak. Jeżeli już mieliśmy stworzyć grupę, musieliśmy wszyscy się
dogadywać.
– Postarajcie się nie strzelać – powiedział Max, gdy
rozdzielaliśmy między sobą pistolety. – Nie wiemy, czy w pobliżu nie ma zombie.
– Rozdzielimy się na dwie grupy – dodała Sasza. –
Sprawdzimy po trzy najbliższe domy i wynosimy się stąd.
– Musicie to robić? – Beata z lękiem patrzyła na
pistolet, który trzymał Paweł.
– Nie odejdziemy daleko – uspokoiła ją Sasza. – Inga –
zwróciła się do blondynki, podając jej strzelbę. Ta przejęła ją po chwili
wahania. – Wolę, żebyś nie musiała jej używać, ale miej ją pod ręką.
– Chodźmy już. – Max klepnął Pawła w ramię i pierwszy
ruszył do wyjścia. Cała nasza czwórka wyszła przed dom, niespokojnie
rozglądając się wokół. Panująca wokół cisza, powinna nas uspokoić, ale wszyscy
byliśmy zdenerwowani.
– Uważajcie na siebie – rzuciła Sasza, nim Paweł i Max
ruszyli w stronę jednego z domów.
– Wy też – odparł mój brat i skinął dziewczynie głową.
Sprawdzenie domów odbyło się bez problemów większych, niż
zamknięte drzwi. Z tym poradziliśmy sobie szybko, stosując się do zasady: gdy
drzwi zamknięte, wejdź oknem. W lodówce znaleźliśmy dość jedzenia na kilka
najbliższych dni, co było niemałym sukcesem i nieco złagodziło nerwy. Ten mały sukces
wrócił mojej towarzyszce humor, którego wcześniej jej brakowało.
– O tym zawsze marzyłam – powiedziała, podrzucając i
łapiąc w locie puszkę– O zajadaniu się zupą fasolową do końca życia.
– Nie przesadzaj. – Spojrzałem na nią spode łba. – Mamy
jeszcze marchewkę, groszek i kukurydzę.
Sasza uśmiechnęła się, na co odpowiedziałem tym samym.
Nie mogłem nie pomyśleć, że miała bardzo ładny uśmiech.
– Chyba możemy już wracać – zakomunikowała, wrzucając do
plecaka całą żywność.
– Dobrze nam idzie. Może sprawdzimy jeszcze jeden dom? –
zaproponowałem.
Odkąd wyszliśmy na zewnątrz, nie zobaczyliśmy ani jednego
zombie. W takim przypadku nie widziałem sensu odpuszczenia przeszukiwań, skoro
to była prawdziwa żyła złota. Jedzenie było nam potrzebne, a zdobywanie go to
była łatwizna.
– No nie wiem. – Sasza nie wyglądała na przekonaną.
– Jeżeli do teraz nic się nie stało, to chyba jest nasz
szczęśliwy dzień, nie sądzisz?
Dziewczyna zagryzła policzek, opierając się o blat stołu.
– Dobra. Ostatni dom i wracamy.
– Jasne, szefowo – powiedziałem, za co Sasza szturchnęła
mnie w bok.
Trzeci dom okazał się być otwarty, co dla mnie było miłą
niespodzianką, ale Saszę widocznie zaniepokoiło. Posłała mi ostrzegawcze
spojrzenie, nakazujące zachować ostrożność. Widząc jej reakcję, sam odczułem
niepokój i wyciągnąłem jeden ze swoich noży.
Już w przedpokoju dostrzegłem dziwną rzecz. Na podłodze
były ślady błota dwóch par butów. Jedne większe od drugich. Ciągnęły się one aż
do salonu. Tam, dostrzegłem, że okna były pozasłaniane, a na kanapie leżały
koce oraz poduszki. Ktoś musiał tam nocować.
Chciałem ostrzec, idącą na przedzie Saszę, ale wtedy z
pomieszczenia obok wypadła na mnie postać. Przygniotła mnie ona swoim ciężarem
do ściany i uderzyła pięścią w twarz. Kątem oka zobaczyłem, jak Sasza sięga po
broń, ale wtedy jakaś dziewczyna rzuciła się na nią. Między obiema kobietami
wywiązała się szarpanina. Sam zajęty byłem mężczyzną, okładającym mnie raz po
raz to w twarz lub w brzuch.
Czułem paskudny, metaliczny smak krwi w ustach, uderzenia
mężczyzny w brzuch odbierały mi dech oraz przewracały żołądek do góry nogami.
Wobec silniejszego przeciwnika byłem bezbronny. Wtedy jednak zobaczyłem jak
rudowłosa dziewczyna przyciska Saszę do podłogi, równocześnie zaciskając palce
na jej szyi. Widok desperackiej próby zaczerpnięcia powietrza przez moją
towarzyszkę spowodował, że narosła we mnie złość. Sięgnąłem po nóż, którego mój
oprawca nie zauważył, i bez zastanowienia wbiłem mu go w brzuch. Ostra stal bez
problemu przebiła się przez warstwę ubrań. Mężczyzna wydał z siebie słaby jęk,
któremu towarzyszył obfity wylew krwi z jego ust. Wyglądał na zaskoczonego, a
zarazem przerażonego. Zataczając się, wpadł na stojący pod ścianą stolik,
przewracając go. Dopiero wtedy mogłem w całości dostrzec jego twarz.
Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Miał włosy obficie
poprzetykane siwizną, cień zarostu oraz ascetyczną twarz. Brązowe oczy do końca
patrzyły na mnie z niemym oskarżeniem, aż się nie zamknęły.
Otrząsnąłem się z szoku i spojrzałem przerwały walkę.
Rudowłosa zauważyła śmierć swojego towarzysza, co dało Saszy okazję do obrony.
Sięgnęła po figurkę, która spadła ze stolika i uderzyła nią napastniczkę w
głowę. Nieznajoma osunęła się na podłogę, trzymając za miejsce, gdzie spadł
cios. Przez palce przeciekała jej krew.
– Ty… ty…– nie była w stanie się wysłowić i nawet nie
miała ku temu dalszej okazji, gdy Sasza uderzyła ją ponownie. Tym razem
pozbawiona przytomności padła. Cios był mocny i niewątpliwie poważny. Nie
wiedziałem nawet, czy czasem nie śmiertelny. Tym postanowiłem zająć się jednak
później.
– W porządku? – zapytałem, pomagając Saszy wstać. Mnie
samego bolało wszystko, od przez mężczyznę ciosów.
– Miałam spytać o to samo – odparła lekko charczącym
głosem, dotykając szyi.
Obejrzałem się na wpółsiedzącego mężczyznę. Na jego
brzuchu wciąż rosła plama krwi. Wtedy zorientowałem się, że w dłoni wciąż
trzymam zakrwawiony nóż. Wytarłem ostrze w nogawkę spodni, po czym drżącą
dłonią włożyłem je za pasek.
– Co z nią zrobimy? – zapytałem zmieniając temat. Nie
chciałem myśleć o tym, że właśnie zabiłem człowieka. – Długo nie będzie
nieprzytomna.
– Niech sobie radzi. – Sasza wzruszyła ramionami,
poprawiając plecak. – Wracajmy już, bo reszta…
Nie zdążyła dokończyć. Ze strachem patrzyła ponad moim
ramieniem, a kolory momentalnie odpłynęły z jej twarzy. Odwróciłem się i
zobaczyłem, że mężczyzna wcale nie był martwy. Żył i mierzył w nas z małego
rewolweru. Z wyraźnym ostatkiem sił udawało mu się trzymać broń. Chwyciłem za
swój pistolet, ale było już za późno. Padł strzał. Usłyszałem świst kuli tuż
przy sobie, ale nie dostałem. Poczułem za to na twarzy coś mokrego i ciepłego, po
czym rozległ się głuchy huk i pisk Saszy. Ta leżała na podłodze, trzymając dłoń
przy szyi. Krwawiła.
– Sasza! – krzyknąłem. Działając instynktownie
wymierzyłem w mężczyznę i pociągnąłem za spust. Potem znowu. Obie kule trafiły
go w pierś, ostatecznie pozbawiając życia. – Spokojnie, Saszo. Nic ci nie
będzie – Przykląkłem przy niej, zupełnie nie wiedząc, jak mam jej pomóc. Dłoń
trzymała przy złączeniu szyi z barkiem, ale przez golf nie widziałem, jak
poważnie oberwała.
– Kurwa mać! – syknęła.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziałem uspokajająco i
rozejrzałem się za czymś, co mogłoby posłużyć do zatamowania krwotoku. Wybór
padł na mały obrus.
– Tak mówią ludzie, gdy wcale nie jest dobrze. –
Skrzywiła się, zabierając rękę od rany.
– Przynajmniej humor cię nie opuszcza – mruknąłem.
Nagle usłyszałem za sobą kroki. Wymierzyłem za siebie,
nadal uciskając ranę, ale okazało się to być niepotrzebne. Do domu wszedł Max,
trzymający przed sobą strzelbę.
– Co się stało? –
zapytał podchodząc do nas.
– Zaatakowali nas.
Myślałem, że facet nie żyje. Chciał zastrzelić mnie, ale spudłował – mówiłem
bez ładu dopiero wtedy rozumiejąc powagę sytuacji. Sasza wyglądała gorzej z
każdą chwilą, a biały obrus zdążył zmienić kolor na czerwony. Do tego wyglądało
na to, że dziewczyna traciła przytomność.
– Trzeba będzie to
szybko zatamować – stwierdził Max, klękając obok. – Najlepiej przypalić ranę.
Znajdź w kuchni szeroki nóż i rozgrzej go nad kuchenką.
Nie ruszyłem się z
miejsca, wciąż jeszcze będąc w szoku. Dopiero widok nieprzytomnej twarzy Saszy,
zmusił mnie do działania. Weź się w garść
– upomniałem się, przechodząc do kuchni. Zacząłem przetrząsać szuflady w
poszukiwaniu noża, gdy w tym czasie Max położył Saszę na stole. Własnym nożem
rozciął materiał jej golfa, odsłaniając ranę. Czystym ręcznikiem zastąpił
przesiąknięty obrus.
Położyłem nóż nad płomieniem
palnika, denerwując się, gdy ten zbyt wolno się nagrzewał. W tym czasie Sasza
otworzyła oczy.
– Nie ruszaj się. –
Max powstrzymał ją, gdy próbowała się podnieść.
– Ten facet…
– Nie żyje – dokończyłem.
Max zerknął na mnie wzrokiem, którego nie potrafiłem podtrzymać. Zacisnąłem
zęby, skupiając się na coraz bardziej czerwonym nożu.
Sasza była blada i
wyglądała, jakby nie rozumiała co się wokół niej dzieje. Kula przeszła na wylot
i tylko cudem nie uszkodziła tętnicy.
– Przyżegałeś
kiedyś ranę? – zapytałem.
– Raz – odparł
krótko. – Będzie bolało – zwrócił się do Saszy.
– Wiem. Dawajcie,
zanim się rozmyślę – powiedziała ta, biorąc głęboki wdech i zamykając oczy.
Max założył grubą
rękawicę kuchenną i wziął rozgrzany do czerwoności nóż. Ciepło, bijące od niego,
aż parzyło. Stanąłem przy prawym ramieniu Saszy i przytrzymałem je, gdyby
dziewczyna miała zacząć się szarpać.
– No to zaczynamy.
Max przyłożył nóż
do rany i w tej samej chwili Sasza wrzasnęła przeraźliwie. W powietrzu pojawił
się zapach spalenizny, od którego aż mnie zemdliło. Mocniej docisnąłem ramię
dziewczyny do stołu, a ta wyraźnie walczyła ze sobą, by pozostać nieruchomo i
już więcej nie krzyknąć. Zęby zaciskała tak mocno, że aż poczerwieniała na
twarzy, a z oczu popłynęły łzy.
– Wytrzymaj –
powiedziałem do niej, gdy Max przeniósł nóż na ranę wylotową.
– Gdy będzie po
wszystkim – odezwała się, nie otwierając oczu – to was zabiję.
– Gotowe –
oświadczył mój brat.
Zmusiłem się do
spojrzenia na ranę i z ulgą stwierdziłem, że krwawienie ustało. Pojawiły się za
to pierwsze bąble po oparzeniu. Skóra była mocno zaczerwieniona, w niektórych miejscach
nawet lekko stopiona. Nie wyglądało to najlepiej, ale przyżeganie było
konieczne. Musieliśmy jednak zadbać o środki na poparzenia, żeby nie wdało się
zakażenie.
– Nie było chyba
tak źle? – Uśmiechnąłem się, odgarniając z czoła dziewczyny mokre od potu
włosy.
– Polecam spróbować
– odparła ta drżącym głosem.
Max odłożył na bok nóż,
na ostrzu którego pozostały kawałki spalonej skóry. Cała kuchnia przesycona
była zapachem spalenizny. Zająłem się jednak bandażowaniem świeżych ran Saszy.
W domowej apteczce znalazłem maść na poparzenia. Podczas gdy ja dawałem marny
popis swoich pielęgniarskich umiejętności, Max zajął się nieprzytomną kobietą z
korytarza. Nie zapytałem, co ma zamiar z nią zrobić, ale miałem nadzieję, że
nic złego. Chociaż ta dwójka nas zaatakowała, to wcale nie upoważniało nas do
dalszego przelewania krwi. Ja działałem w samoobronie – ta myśl była
pocieszająca.
– Powinniśmy już
wracać – powiedziała Sasza. – Pozostali pewnie się zastanawiają, czy żyjemy.
– Dasz radę iść? –
zapytałem.
– Nie umieram,
Adamie – odparła dziewczyna, patrząc na mnie spode łba.
– Ale mogłaś.
Sasza przewróciła
oczami i zeszła ze stołu, na którym dotychczas siedziała. Zatoczyła się lekko,
ale nie dała sobie pomóc i sama ruszyła do wyjścia.
Podniosłem nasze
plecaki i wyszliśmy z kuchni. Spotkaliśmy się z Maksem w korytarzu. Za jego
plecami zobaczyłem rudowłosą, która siedziała w fotelu ze związanymi rękami
oraz nogami. Nie zostawiliśmy jej nic, chociaż chciałem to zaproponować. Bez
broni i jedzenia i nie pożyje długo – pomyślałem.
Mijając trupa
mężczyzny, spojrzałem na rewolwer w jego dłoni. Mieliśmy sporo broni, ale przecież
liczyła się każda sztuka. Pochyliłem się, by wyjąć mu ją z dłoni, gdy facet
nagle się poruszył. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie zareagowałem.
Pomyślałem, że jednak go nie zabiłem, ale wtedy ten otworzył oczy. Były pokryte
błoną, puste. Sine wargi rozchyliły się i wydobyło się z nich warczenie. Był to
zombie.
Truposz złapał mnie
za rękę i zaczął ciągnąć do siebie. Max zareagował błyskawicznie, uderzając
zombie kolbą broni w głowę. Ta odskoczyła, uderzając w ścianę, ale to wcale go
nie powstrzymało. Mój brat ponowił cios, miażdżąc przy tym nos mężczyzny.
Ożywieniec dalej jednak trzymał mnie za rękę, a ja w panice próbowałem sięgnąć
po broń. Sasza była jednak szybsza. Przyłożyła lufę swojego glocka do skroni
zombie i strzeliła. Mózg przemienionego rozprysnął się na ścianie, a ja z ulgą
cofnąłem się.
– Jakim cudem? –
zapytała dziewczyna, uważnie przyglądając się trupowi. – Nie wyglądał na
ugryzionego.
Też nie miałem
pojęcia, dlaczego mężczyzna się przemienił. Gdyby był zarażony, nie miałby siły
nawet mnie zaatakować. Wirus szybko wykańczał organizm, choć w różnym tempie.
Spojrzałem na Maksa,
ale ten tylko odwrócił wzrok i wyszedł z domu. Coś wiedział. Byłem tego pewien.
Wróciliśmy do domu,
gdzie na ganku zastaliśmy Pawła z bronią w rękach. Już z daleka widać było, że
nie ma wprawy z obcowaniu z nią, a gdyby doszło do starcia, prędzej zrobiłby
krzywdę sobie niż przeciwnikowi.
– Co się stało? – zapytał
przerażony naszym wyglądem.
– Mały kłopot –
mruknęła Sasza, mijając go i wchodząc do środka.
Pochwyciłem jego
zdezorientowany wzrok, który przenosił to z Maksa, to na mnie.
– Jacyś ludzie nas
zaatakowali. Sasza oberwała, ale jest w porządku – wyjaśniłem po króćce.
– Nie powinniśmy
się byli tu zatrzymywać. – Pokręcił głową, masując się po karku.
– I nie zatrzymamy
– powiedział Max. – Możesz wyprowadzić samochód. Wyjeżdżamy.
☠☠☠
Usiadłem na tym samym miejscu w aucie co poprzedniego
dnia, przy oknie, obok Saszy i Beaty. Dziewczyna trzymała na kolanach pistolet,
jakby chciała być gotowa na wszystko i była wyraźnie zdenerwowana. Nieustannie
też dotykała opatrunku na szyi, aż w końcu musiałem ją upomnieć, by tego nie
robiła.
Okolica nadal była zadziwiająco spokojna. Zero innych
ludzi, zero zombie. Jednak ta pustka wokół ani trochę mnie nie uspokoiła.
Miałem wrażenie, że kryje się za tym coś większego.
W końcu Max uporał się z bramą, której zawiasy
najwidoczniej musiały trochę przymarznąć i w końcu mogliśmy wyjechać na ulicę. Gdy
mijaliśmy dom, gdzie pozostawiliśmy związaną kobietę, coś ścisnęło mnie w
gardle. Miałem nadzieję, że nie zmarnuje ona szansy, jaką jej daliśmy.
Paweł manewrował samochodem, który sprawnie omijał
chodzące po ulicy zombie, choć nie wszystkie. Niektóre odbijały się od auta,
przyklejając na chwilę swoje rozwarte paszcze do szyb, zanim nie zniknęły pod
kołami minivana. Inne wpadały na maskę i przez parę chwil zmuszeni byliśmy
oglądać ich pokiereszowane twarze, aż kierowca nie zrzucił ich z powrotem na
drogę.
Nagle autem zarzuciło, aż musiałem złapać się klamki.
Paweł przeklął siarczyście.
– Co jest? – zapytałem.
– Opony letnie – odparł z zażenowaniem w głosie. – Nie
zdążyłem ich zmienić. Lepiej zapnijcie pasy.
– Dobrze się czujesz? – zapytała, siedząca z tyłu Inga,
ściskając ramię Beaty. Kobieta pokiwała głową i uśmiechnęła się blado, kładąc
dłonie na brzuchu.
– Który miesiąc? – zapytała Sasza.
– Ósmy – odparła Beata z bladym uśmiechem. – Miejmy
nadzieję, że mała nie zrobi nam niespodzianki szybciej, niż trzeba.
Wcześniej nie pomyślałem o takiej możliwości. Gdyby poród
rzeczywiście zaczął się wcześniej, mielibyśmy duży problem. Żadne z nas nie
było położnikiem. Będąc w klasztorze, moglibyśmy sobie jakoś poradzić, a tak…
Nagle rozległ się huk i autem zaczęło rzucać na wszystkie
strony. Paweł usilnie próbował zapanować nad samochodem, ale nie dawało to
żadnych pozytywnych skutków. Minivan zaczął obracać się jak bączek, aż w końcu
oderwał się od drogi i zaczął koziołkować. Krzyki wszystkich pasażerów
zmieszały się ze sobą, gdy zasypał nas deszcz szkła. Poczułem silny ból w
ramieniu, gdy uderzyłem w drzwi. Zobaczyłem, jak Max uderza głową w jeszcze
całą szybę, aż ta rozbija się w drobny mak i jak Sasza przykrywa Beatę własnym
ciałem, chroniąc przed szkłem. Próbowałem się czegoś złapać, ale wszystko jakby
uciekało mi spod rąk. Nagle uderzyłem w coś głową, aż zapiszczało mi w uszach.
Potem, nastąpiła ciemność.
☠☠☠
Obudziłem się pierwszy, dalej słysząc to potworne
piszczenie. Minivan leżał obrócony do góry nogami, a reszta pasażerów była
nieprzytomna. Głowa i lewe ramie bolały mnie okropnie, czułem też ostry zapach benzyny.
– Auuu! – zawyłem odpinając pas. Nie tylko głowa i ramię
mnie bolały, ale też i całe ciało. Rozległo się kliknięcie, które uwolniło mnie
z ucisku pasa. Wyczołgałem się na zewnątrz przez wybitą szybę i rozejrzałem.
Znajdowaliśmy się na ulicy, którą z dwóch stron otaczały
niewykończone domy. W przyszłości miało tu zapewne powstać nowe osiedle, ale
epidemia pokrzyżowała te plany. Niedaleko nas leżały jeszcze dwa inne wraki, w
tym samochód dostawczy. Kilka metrów od wraku auta, przez całą długość drogi
leżała rozciągnięta kolczatka. Teraz było już jasne, skąd ten wypadek. Ten, kto
zastawił tą pułapkę zapewne liczył na zagarnięcie rzeczy z rozbitych aut, nie
patrząc na ludzi, których w ten sposób zabijał. Ilu to mogło już żyć stracić
przejeżdżając tą drogą?
– Cholera! – Usłyszałem czyjś głos, dochodzący z auta.
Przykląkłem na ziemi i zobaczyłem szarpiącego się z pasem
Maksa, który najwidoczniej się zaciął.
– Poczekaj. już do
ciebie idę – powiedziałem przechodząc na drugą stronę.
Sięgnąłem za pasek i wydobyłem swój nóż, którym bez
problemu przeciąłem pas. Gdy wyciągnąłem Maksa na zewnątrz, rozległy się głosy
pozostałych pasażerów. Wszystkich oprócz Ingi, która nadal była nieprzytomna,
ale powoli zaczynała się budzić.
– Wszyscy cali? – zapytałem, czując silny ból głowy.
Miałem nadzieję, że nie mam żadnego wstrząsu.
– Jak to się stało? – zapytał Paweł, ocierając krew
cieknącą mu z nosa.
– Kolczatka – wskazałem na rozciągnięty przez całą
długość drogi pas.
– Sukinkot – mruknął Max, przykładając do rozbitej głowy
chustkę.
– Zabierzcie szybko wszystkie rzeczy z bagażnika. Musimy
stąd spadać. Tu nie jest bezpiecznie – powiedziała Sasza.
Razem z Maksem i Pawłem zaczęliśmy siłować się z
powyginanym bagażnikiem, który nie chciał się otworzyć. Ustąpił dopiero wtedy,
gdy wspólnymi siłami na niego natarliśmy. Zabraliśmy z niego wszystkie nasze
rzeczy i rozdzieliliśmy je sobie.
Rozejrzałem się wokoło, gdy mój wzrok padł na
nieskończony budynek naprzeciw nas. W jego oknie zawieszona była biała płachta,
która powiewała na wietrze. Patrząc na nią odczułem nieuzasadniony niepokój. To
przecież nic takiego – powiedziałem sobie. Już chciałem dołączyć do
pozostałych, gdy rozległ się huk wystrzału. Głowa idącej przede mną Ingi eksplodowała,
ochlapując mnie oraz Saszę krwią, kawałkami czaszki oraz mózgu. Beata krzyknęła
rozdzierająco, a ja z niedowierzaniem patrzyłem na dziurę wielkości pięści
dziecka, która znajdowała się tuż nad lewym okiem kobiety.
– Kryć się! – usłyszałem krzyk Maksa, a potem ktoś mnie
pociągnął za sobą za auto, akurat wtedy gdy, padł drugi strzał. Kula świsnęła
mi obok twarzy.
Skryliśmy się za wrakiem naszego auta. Beata płakała,
zasłaniając a Paweł wydawał się nie
rozumieć, co się wokół działo. Miałem ochotę nim potrząsnąć, kazać wziąć się w
garść, ale sam byłem jak sparaliżowany. Ingę znałem krótko, ale zdążyłem ją
polubić. Jej śmierć była wstrząsająca.
– To snajper – powiedział Max, wychylając się lekko. – I
to z dobrym okiem. Jeżeli tylko wyjedziemy, to nas powystrzela.
– Możesz go zdjąć? – zapytała Sasza.
– Potrzebuję snajperki do tego – powiedział krótko,
wychylając się zza boku auta.
Broń ta znajdowała się w torbie, a one leżały kawałek od naszego
minivana.
– Muszę po nią iść.
– Zabije cię, jeżeli wyjdziesz – powiedziałem, próbując
przemówić bratu do rozsądku.
– Innego wyjścia nie ma.
– To idiotyzm! – oburzyłem się. – Sasza! Powiedz mu coś!
Wszyscy spojrzeli na nią wyczekująco. Ta otarła dłonią
krew Ingi, która zaczęła napływać jej na oczy, po czym odbezpieczyła glocka. Na
jej twarzy pojawiła się determinacja.
– Będziemy cię osłaniać – powiedziała, a ja wiedziałem,
że nie mam już nic do gadania.
– Obyście mieli rację – mruknąłem.
Ustawiliśmy się tak, by strzelać do snajpera z każdej strony
i żeby utrudnić mu celowanie. Nie mieliśmy pewności, czy jest on tylko jeden,
ale musieliśmy zaryzykować. W każdej chwili mogły się tu pojawić zombie i wtedy
broń i tak byłaby nam potrzebna.
– Gotowi? – zapytał Max, kucając przy bagażniku.
– Gotowi – odparliśmy zgodnie.
Wychyliliśmy się całą trójką w tym samym momencie, gdy
Max ruszył do toreb. Strzelaliśmy, dziurawiąc białą płachtę, ale mając też na
oku pozostałe okna, by nie przegapić, gdyby snajper zmienił miejsce.
Skupiałem się na
celowaniu, ale ukradkiem oka obserwowałam biegnącego Maksa. Dobiegł do torby,
złapał ją i już wracał. Wszystko trwało tylko kilka sekund. Ucieszyłem się z
tego, z jaką łatwością udało nam się przechytrzyć snajpera. Max położył się
płasko na ziemi, gdzie przez wybite szyby minivana mógł wycelować w snajpera. My
w tym czasie przerwaliśmy ostrzał.
– Widzę go –
powiedział z zadowoleniem w głosie, patrząc przez lornetę broni.
– To strzelaj! –
syknął Paweł.
Sasza uciszyła go
spojrzeniem. Rozumieliśmy, że chciał zemsty na zabójcy swojej siostry, ale
musiał dać Maksowi w spokoju wycelować. To, wbrew pozorom, nie była wcale łatwa
sprawa.
Max położył palec
na spuście i wziął głęboki oddech. Wraz z momentem wypuszczenia powietrza,
nacisnął spust. Rozległ się huk wystrzału i świst kuli. Chwilę potem
zobaczyliśmy czerwoną plamę na białej płachcie powiewającą w oknie domu. To
było jak flaga zwycięstwa.
Spojrzałem znowu na
dom, gdzie płachta materiału powiewała złowieszczo. Max również patrzył w tamtą
stronę, pocierając zarośnięty policzek.
– Pójdziemy tam? –
zapytałem.
– Trzeba sprawdzić,
czy sukinsyn na pewno nie żyje – odparł Max zawieszając strzelbę na ramieniu i
biorąc zwykły pistolet. – Wy zostańcie, a ja pójdę.
– Na pewno nie sam
– zaprotestowałem.
Dom był jak na
razie tylko połączeniem pomarańczowych pustaków, bez okien, ale z solidnymi
drzwiami. Na podłodze leżał śpiwór, obok znajdowała się przenośna kuchenka
turystyczna, na której stał garnek z czymś, co wyglądało jak gulasz, oraz
plecak.
Max wskazał na
schody prowadzące na piętro. Ruszył przodem, odbezpieczając broń, a ja
pilnowałem jego pleców. Będąc w połowie drogi na górę, oboje usłyszeliśmy ciche
pojękiwanie. Zastygliśmy w bezruchu, po czym, skradając się bezszelestnie,
weszliśmy na piętro. Pod oknem siedział obcy mężczyzna. W jednej ręce trzymał
karabin snajperski, a w drugiej kawałek materiału, który przyciskał do
krwawiącej rany w lewym barku. Na nasz widok zamilkł, a w jego oczach pojawiła
się nienawiść. Razem z Maksem wymierzyliśmy do niego, chociaż ten nie wyglądał na
skorego do obrony.
– I co, skurwysyny?
Dobijecie mnie, czy nie? – zapytał skrzeczącym głosem, który zapewne był
skutkiem lat palenia papierosów.
Można było go
pomylić z bezdomnym. Jego twarz porastała gęsta broda w której pełno było
brudu, rzadkie, przydługie włosy skryte były pod ciemnozieloną, wełnianą czapką
i opadały mu zarówno na twarz, jak i ramiona. Ubrany był w za dużą na niego,
zieloną kurtkę, mocno naznaczoną śladami używania. Na nogach zaś miał wysokie
buty z grubą podeszwą. Mimo całego tego zapuszczonego wyglądu, nie wyglądał na
biedaka, a przynajmniej nie takiego, co od lat żyje na ulicy. Nie sprawiał
wrażenia pijaka, narkomana ani głodującego. A jednak zabił Ingę, jedną z nas.
– Dlaczego to
zrobiłeś? – zapytałem ostro, mierząc do niego z pistoletu.
– Bo takie jest,
kurwa, życie – syknął. – Albo zabijasz, albo giniesz.
Mężczyzna roześmiał
się skrzecząco, zaraz zanosząc się kaszlem. Po jego brodzie spłynęły krople
krwi, a oddech miał coraz bardziej charczący. Jego minuty były policzone, a mimo
to Max postanowił skrócić mu ten czas. Pociągnął za spust, strzelając
mężczyźnie w głowę. Jego mózg rozprysł się na ścianie za nim, powoli spływając
na podłogę.
– Chodźmy stąd –
mruknął, odwracając głowę z obrzydzeniem.
– Czekaj –
zatrzymałem brata. Ten przystanął, ale nie odwrócił się do mnie. – Wiedziałeś,
że wszyscy się przemieniają? Nawet nieugryzieni?
Jego milczenie było
wystarczającą odpowiedzią. Ogarnęła mnie złość na brata.
– Dlaczego nam nie
powiedziałeś? – syknąłem, szarpiąc Maksa za ramię.
– Co miałem wam
powiedzieć? – warknął. – Że wszyscy jesteśmy zarażeni tym cholerstwem? Że to
siedzi w każdym z nas? To chciałeś wiedzieć? Że sami jesteśmy dla siebie
zagrożeniem?
– Tak, właśnie to.
– Byłem wściekły na brata, a to była jedna z naszych poważniejszych kłótni. –
Pomyślałeś co by było, gdyby któreś z nas umarło, a my nie mielibyśmy o niczym
pojęcia? Kurwa, Max! Sasza prawie zginęła! Gdyby się przemieniła…
Zamilkłem, nie
chcąc nawet sobie tego wyobrażać. Z jakiegoś powodu, myśl, że Sasza mogłaby
umrzeć napawała mnie przerażeniem. Polubiłem tą dziewczynę. A może nawet
poczułem coś więcej…
– Nie przywiązuj
się do niej. – Max jakby czytał mi w myślach. – Nie zostaniemy z nimi na
zawsze.
– Co?
– To, że ten cały
klasztor może być tylko przystankiem. Możliwe, że nie zostaniemy tam na stałe.
– Ty nie
zostaniesz. – Spojrzałem beznamiętnie na bratam, po czym ruszyłem w stronę
schodów.. – Za mnie nie decyduj.
Zastanowiłem się,
ile jeszcze sekretów ma przede mną Max i dlaczego je zataił. Człowiek, którego
znałem od dziecka, który był dla mnie bratem i przyjacielem, nagle zaczął
wydawać mi się kimś innym. Być może to ten nowy świat go zmienił, albo po
prostu ja nie dostrzegałem, że zawsze taki był.
W jednym miał
jednak rację – powiedzenie reszcie o zarażeniu nas wszystkich nie było dobrym
pomysłem. Nie w tamtym momencie. Ostatnie, czego potrzebowaliśmy, to strach
przed sobą samymi.
Nim wyszedłem z
domu, mój wzrok przyciągnęły stojące w rogu niedokończonego salonu rzeczy. Były
to skrzynki pełne jedzenia. Nie miałem wątpliwości, skąd to wszystko się tam
wzięło. Facet polował na ludzi, żeby ich okraść.
– Szczęście w
nieszczęściu – mruknąłem do siebie.
Sprowadziłem resztę do środka, gdy w tym czasie Max
pozbył się ciała mężczyzny z piętra. Jakoś nie wyobrażałem sobie siedzieć
spokojnie z trupem nad głową.
– Zostaniemy tutaj? – zapytała grubym od łez głosem
Beata.
– Na razie – odpowiedział Max, schodząc na dół. – Nie
możemy wędrować pieszo. Do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin. Przejdę się i
poszukam jakiegoś sprawnego auta.
– Nie możesz iść sam. – Sasza pokręciła głową. – Pójdę z
tobą.
Nie spodobał mi się ten pomysł. Sasza była wyraźnie
osłabiona po utracie krwi i gdyby poszła z Maksem, wcale by mu nie pomogła. Już
chciałem o tym powiedzieć, gdy mój brat sam sprzeciwił się jej pomysłowi.
– Nie. Ty ledwo co stoisz, a Paweł słabo strzela. Adam
jest jedyną osobą, która będzie mogła mieć was na oku. Poza tym, sam będę
szybszy.
– Ale nie będzie
miał kto cię ochraniać – zauważyłem.
– Poradzę sobie. –
Brat spojrzał na mnie tak, że już wiedziałem, że nie mamy co się z nim dłużej
spierać.
Od wyruszenia Maksa
na poszukiwanie samochodu, minęła godzina. Zaczynałem się o niego niepokoić,
chociaż nie dałem tego po sobie poznać. Skupiłem się za to na obserwowaniu
okolicy.
Sasza zasnęła
chwilę po tym, jak Max wyszedł z domu. Ułożona na śpiworze drzemała, a Beata
siedziała z wciąż będącym w szoku Pawłem. Wszelkie próby porozumienia się z mężczyzną,
kończyły się fiaskiem. Współczułem mu, ale wiedziałem też, że musi się szybko z
tego otrząsnąć.
Nagle usłyszałem
przeciągły jęk. Odwróciłem się od okna i zobaczyłem, że Sasza obudziła się. Zaraz
po położeniu się na śpiworze zasnęła. Straciła sporo krwi i było oczywiste, że
była wyczerpana.
– Napij się. – Podałem
dziewczynie butelkę z wodą. Ta łapczywie wzięła kilka łyków i otarła usta
wierzchem dłoni. – I jak?
– Boli jak cholera
– odparła, dotykając lekko plastra na szyi. – Max wrócił?
Pokręciłem głową.
– Jeszcze nie, ale
pewnie niedługo wróci – odparłem uspokajająco. Spojrzałem w kierunku siedzącego
na schodach Pawła oraz klęczącej obok niego Beaty. Kobieta próbowała z nim
rozmawiać, ale jej również się to nie udawało. – Paweł jest załamany.
– To zrozumiałe.
Stracił siostrę i to jeszcze w taki sposób.
Gdy to mówiła, w
jej oczach pojawił się smutek. Szybko go jednak stłumiła.
– A ty kogoś
straciłaś? – zapytałem, uważnie przyglądając się dziewczynie.
– Jak każdy z nas –
odparła, spuszczając głowę i patrząc w butelkę wody, którą trzymała w dłoniach.
– Pierwszym zombie, którego zabiłam, była moja współlokatorka.
– Przykro mi. –
Położyłem dłoń na ramieniu dziewczyny. – A twoja rodzina?
– Mam tylko siostrę
– powiedziała szybko. – Mieszka w Nowej Soli. Ostatni raz rozmawiałam z nią w
dzień, gdy to wszystko się zaczęło. Od tamtej pory nie mam o niej żadnych
wieści.
– Na pewno nic jej
nie jest. – Widząc zdziwione spojrzenie Saszy, szybko dodałem: – Jest w końcu
twoją siostrą. Musi sobie świetnie radzić.
– A twoi rodzice?
Westchnąłem, cały
się spinając. Ten temat zawsze był dla mnie ciężki.
– Zginęli w
wypadku, gdy miałem cztery lata. Po tym, nie miał kto się mną zająć, więc trafiłem
do sierocińca. Tam poznałem Maksa. Jego jedynego obchodziłem. Oprócz niego,
nikogo nie mam.
– Wcale nie jest przez
to łatwiej – westchnęła. –
– Nie jest –
przytaknąłem, nieświadomy faktu, że moja dłoń przesunęła się na policzek Saszy.
– Ale nie jesteśmy sami. Możemy na sobie polegać. Robić to, co trzeba.
Przez chwilę
patrzyliśmy na siebie w ciszy, aż w końcu odważyłem się wykonać pierwszy krok.
Pocałowałem ją. Poczułem, jak Sasza się wzdryga i już myślałem, że mnie od
siebie odepchnie, ale ona nic takiego nie zrobiła. Oddała mi pocałunek z równą
pasją.
Od początku coś
mnie do niej ciągnęło i, chociaż znaliśmy się tak krótko, poczułem, że Sasza odegra
w moim życiu ważną rolę.
Nagle ta
delikatnie, ale stanowczo odsunęła mnie od siebie, zerkając na Pawła i Beatę.
– Może kiedy
indziej wrócimy do tej… rozmowy? – Zagryzła wargę by ukryć szelmowski uśmiech.
– Na pewno –
odparłem wstając.
Zaczynało mi
zależeć na Saszy, ale ona stwarzała wokół siebie mur, którego nie dało się
zburzyć. Nie wiedziałem, czy powodem jej chłodu jest sytuacja, w jakiej się
znaleźliśmy, czy też coś ją kiedyś zraziło, ale obiecałem sobie się nie
poddawać. Ta dziewczyna była wyjątkowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz