czwartek, 19 października 2017

ROZDZIAŁ 2 - ZNALEŹĆ W SOBIE SIŁĘ (ROB)

Witam ponownie!
Rozdział ten jest dość stary – jak coś i miałam z nim niemały problem. Jest on najdłuższy z tych, które do tej pory napisałam i tak mnie wkręcił, że nie wiedziałam, w którym momencie zakończyć. Miałam dylemat, czy rozdzielić go na dwie części, czy też nie. Ostatecznie – po konsultacjach – zdecydowałam się go podzielić i zakończyć w kulminacyjnym momencie ;)

Następny rozdział za to pojawi się w przyszłym tygodniu.  Przez pracę nie mam kiedy usiąść, a jak już to robię, to mam kompletną pustkę w głowie. Mam nadzieję, że powracające The Walking Dead jakoś mnie zainspiruje ;) 

~~~

1
   Splunąłem na bok śliną zmieszaną z krwią. Mogłem też dać sobie rękę uciąć, że były w niej też kawałki skruszonego zęba. Przejechałem odrętwiałym językiem po nich, natrafiając na kilka ostrych nierówności. Cóż, chociaż nie straciłem jedynek.


   - Jesteście upartymi skurwielami – powiedział Tank, czyli mój oprawca, którego gębę widziałem niezmiennie od dwóch dni. Chyba dwóch, bo nawet nie wiedziałem ile czasu minęło od naszego pojmania.
   Po zaatakowaniu nas w lesie, gdzie straciłem przytomność, obudziłem się w tym pomieszczeniu – przywiązany do krzesła i obolały. Kilka godzin siedziałem w samotności, a Tank był pierwszą i jedyną osobą, którą widziałem. Na zadawane przeze mnie pytania nie odpowiadał, więc i ja milczałem. Tyle, że w moim przypadku kończyło się to pobiciem – często do nieprzytomności. Z twardymi pięściami mężczyzny zdążyłem się już doskonale zaznajomić.
   Nie miałem pojęcia, co z resztą moich kompanów. Nie wiedziałem nawet, czy żyją. Miałem jednak nadzieję, że tak.
   - A ty marnujesz czas – powiedziałem, za co mężczyzna wymierzył mi kolejne uderzenie pięścią w nos. Silny ból rozszedł się wzdłuż mostka, wyciskając mi z oczu kilka łez.
   - Upartymi, ale twardymi skurwielami – Tank zaczął krążyć po pokoju, rozmasowując schowane w rękawiczkach pięści. – Ale to i tak mi się, ni chuja, nie podoba. A tym bardziej Rokicie. Jego cierpliwość też się zaczyna kończyć.
   - To niech ruszy dupsko i sam niech tu przyjdzie – syknąłem.
   Tank, którego przezwisko musiało się wziąć z jego podobieństwa do czołgu, pochylił się nade mną i utkwił we mnie spojrzenie swoich przekrwionych, niebieskich oczu. Zmarszczki na pokrytej bruzdami, czerwonej twarzy mężczyzny wygładziły się. Mimo to i tak nie mogłem powiedzieć, że wyglądał przyjaźnie. Krępy, barczysty żołnierz bez szyi, ale z sporymi pięściami, o sile których przekonałem się aż zanadto. Miał on w sobie coś z psychopaty. Sprawianie bólu innym u niego powodowało radość. Nie wątpiłem, że dlatego Rokita wyznaczył właśnie jego do tej roboty.
   O samym przywódcy bazy wiedziałem niewiele. Znane mi było tylko jego nazwisko oraz to, że wzbudzał strach. Nawet w tym psychopacie-sadyście.
   - Nie chciałbyś tego – powiedział, klepiąc mnie lekko po policzku. – Poza tym, twój kumpel z dredami prawie się złamał. Był już bliski powiedzenia nam o miejscu waszego obozu, ale za mocno mu przypieprzyłem i stracił przytomność. Kurwa, i piać od nowa polka ludowa. Idiota ze mnie.
   - Przez grzeczność nie zaprzeczę – mruknąłem.
   - Ten stary trzyma się lepiej od niego – kontynuował, siadając na krześle pod ścianą. – Ale gdy już zaczyna tracić siły, pojeb, zaczyna mamrotać jakieś naukowe bzdury. Wtedy już sam mam ochotę wyjść. Gówna nie da się słuchać!
   Tank wyciągnął z tylnej kieszeni spodni scyzoryk i otworzył go. Widok ostrza przestraszył mnie, ale nie dałem tego po sobie poznać.
   - Za to twój ostatni kumpel – kurwa. Jego uporu to nawet ja jestem pod wrażeniem. Niewielu jest w stanie znieść tyle, co on, a uwierz mi – dla niego nie ma taryfy ulgowej. Chcę sprawdzić jego granice. Może być zabawnie.
   - Po co to robicie? – warknąłem, podrywając się na krześle. Liny wokół moich nadgarstków i kostek boleśnie dały o sobie znać. – Niczego od was nie chcemy!
   - Ale my tak! – Tank zerwał się z krzesła i znalazł przede mną. – Nie rozumiesz zasad tego świata? My, albo wy.
   Nie. W ogóle tego nie rozumiałem.
   Nie rozumiałem, dale czego ludzie zapominali o prawdziwym zagrożeniu, jakim były zombie. To one były wrogiem nas wszystkich i w wojnach, jakie miały wybuchnąć, tylko one miały okazać się zwycięzcami.
   - Czego chcesz? – zapytałem zrezygnowany.
   - Myślałem, że zdążyłeś już załapać. Wystarczająco długo spuszczam ci wpierdol, byś wyrył to sobie w głowie złotymi literami – Tank popukał mnie palcem w środek czoła. – Powiesz mi, gdzie macie obóz, a wtedy was wypuszczę.
   - I zabijecie nas zaraz po opuszczeniu bazy, a potem wykończycie resztę naszych? – prychnąłem.
    - Nie zrobimy tego. Masz moje słowo.
   Zagryzłem policzek, myśląc dłuższą chwilę nad słowami Tanka. Czy rzeczywiście mogłem mu zaufać? Człowiekowi, który nas więził i torturował, by wydobyć z nas informacje? Był skurwysynem, ale też żołnierzem. Ci musieli mieć honor.
   - Dobra. Powiem.
   - Nareszcie, kurwa! – wykrzyknął, wznosząc ręce do góry. – Nie można było tak od razu?
   - Przekonałeś mnie – wzruszyłem ramionami. – Musisz jednak obiecać, że żadnemu z moich ludzi nic się nie stanie.
   - Masz to jak w banku – Tank uśmiechnął się w sposób, który przepełnił mnie jeszcze większą nienawiścią do niego. – To jak?
   Spojrzałem na boki, jakbym chciał sprawdzić, czy aby na pewno jesteśmy sami.
   Mężczyzna załapał o co mi chodzi i przybliżył się do mnie twarzą. Gdy był już dostatecznie blisko, splunąłem mu w twarz. Widząc jego minę nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
   - Teraz – Tank otarł policzek. Na jego czole pojawiła się pulsująca żyła. – Teraz to masz, kurwa, przejebane.
   - Pierdol się – odparłem, nie przestając się śmiać.
   Dopiero lecąca w moją stronę pięść Tanka sprawiła, że ucichłem. Kolejne uderzenie pozbawiło mnie przytomności.
   Nie wiedziałem, co po tym wszystkim się z nami stanie, ale nie żałowałem. Być może uratowałem tym wszystkich ludzi w klasztorze, a na nas podpisałem wyrok śmierci. Jednak musiałem tak postąpić. Czasem, trzeba wybrać mniejsze zło.

2
   Chluśnięcie mi w twarz zimną wodą od razu mnie otrzeźwiło. Zaskoczony poderwałem się na krześle, lecz wciąż byłem do niego przywiązany. Tyle, że tym razem nie ja jeden.
   Oprócz mnie i Tanka w pomieszczeniu znajdowali się też wszyscy moi towarzysze. Wszyscy oni nosili na twarzach ślady pobicia –dotkliwe w równym stopniu jak moje, lub nawet gorsze. Sam nie wiedziałem, jak wyglądam, ale na pewno nie lepiej.
   Złapałem kontakt wzrokowy z Maxem, który siedział po mojej lewej stronie. On wyglądał najgorzej, ale nadal biła od niego siła i determinacja. Jeżeli już któryś z nas miał milczeć do końca, to tylko on. Wiedziałem o tym bardzo dobrze.
   - Żadne z was nie chce gadać – zaczął Tank, rzucając puste wiadro gdzieś w kąt. – A to się nam bardzo nie podoba.
   Mężczyzna podszedł do znajdującego się przed nami stołu. Leżała na nim skrzynka na narzędzia, z której zaczął grzebać.
   - Rokita nie chciał tego robić, chociaż mówiłem mu, że bez tego nie przejdzie – Uniósł młotek, zapewne chcąc nam go pokazać. – To pokojowy człowiek. Wciąż wierzy w prawa człowieka, a jak wiecie – jest tam napisane, że jeńców nie można torturować. Ale to chyba już nie obowiązuje, nie?
   Tank odwrócił się w naszą stronę, trzymając w dłoni nożyce ogrodowe. Widok szaleńczego uśmiechu na jego twarzy obudził we mnie strach.
   - Ostatnia szansa, panowie – Tank przeszedł przed nami, wymachując przy tym nożycami. – Kto zacznie gadać?
   Odpowiedzią była cisza, którą zakłócały tylko nasze oddechy. Tankowi wyraźnie się to nie spodobało.
   Zaklikał nożycami centymetry od twarzy Hindusa, a ten wzdrygnął się na to.
   - Sami tego chcieliście – powiedział żołnierz, po czym złapał dłoń chłopaka. Ta była przywiązana do oparcia, ale to w niczym nie przeszkadzało. Tank zacisnął ostrza nożyc na najmniejszym palcu Hindusa i zacisnął je.
   Pomieszczenie wypełnił krzyk naszego towarzysza. Zacisnąłem oczy, ale nijak nie mogłem odciąć się od pełnych bólu wołań oraz ledwo słyszalnych trzasków. Rozległ się cichy plask, a krzyki Hindusa zmieniły się w zduszone łkanie.
   - To naprawdę nie sprawia mi przyjemności – Tank zebrał z podłogi odcięty palec Hindusa i przyjrzał się mu. – Na ogół jestem spokojnym człowiekiem. Zazwyczaj unikam konfliktów, ale wiecie jak to jest. Trzeba bronić swoich.
   - Nie zamierzamy z wami walczyć – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.
   Tank zignorował mnie i pochylił się nad Hindusem tak, by ich oczy znalazły się na tej samej wysokości. Chłopak był przerażony i obawiałem się, że nie będzie milczeć długo.
   - Powiesz gdzie macie obóz, czy od razu mam ci urżnąć całą rękę? – zapytał ostro żołnierz.
   Hindus milczał, cały czas wpatrzony w swoją dłoń. Krew z odciętego palca wciąż ciekła w dość dużych ilościach, tworząc na podłodze coraz to większą kałużę. Widok złamanej kości, wystającej spomiędzy strzępków skóry nie był przyjemny. Gdy podniósł wzrok i nasze spojrzenia skrzyżowały się, byłem pewien, że chłopak nie będzie dłużej milczał. Każdy ma swój limit bólu, który może znieść. Mimo tego, że dawałem mu znak, by tego nie robił, Hindus zwrócił się do Tanka.
   - Chcesz wiedzieć, gdzie mamy obóz? – zapytał wolno, nadal ciężko dysząc.
   Żołnierz skinął głową, wyraźnie podekscytowany.
   - Dobrze – Hindus oblizał usta, po czym parsknął śmiechem. – Jeżeli chcesz dowiedzieć się, gdzie mamy obóz, to sam go sobie poszukaj, jebana świnio.
   Ku mojemu zaskoczeniu – twarz Tanka złagodniała, a on sam roześmiał się. Głośne rechotanie odbiło się echem od ścian, gdy mężczyzna przechadzał się w te i z powrotem, ukrywając twarz w dłoniach. Zauważyłem, że jego kostki są obdarte do krwi.
   - Debile, kurwa – westchnął. – Jebani idioci. Nie pojmujecie, że wszystkich was zabiję? Żaden z was nie wyjdzie stąd cało, a wasz obóz i tak znajdziemy. Wasze milczenie Rokita uzna za niebezpieczeństwo dla nas wszystkich i nie odpuści. Zabijacie w ten sposób wszystkich waszych kumpli, kretyni!
   Cała nasza czwórka spojrzała po sobie. Ryzykowaliśmy wiele – dobrze o tym wiedziałem, ale to była gra w ciemno. Każda decyzja, którą byśmy podjęli, musiała skończyć się źle. Nie było innego wyjścia, jak wybrać mniejsze zło. Musieliśmy znaleźć w sobie siłę i wytrzymać to wszystko. Dla klasztoru.
   - Jebać to – mruknął Tank, widząc u nas brak jakiejkolwiek chęci do współpracy.
   Mężczyzna złapał Cześka za prawe ucho i jednym cięciem odciął je, tym samym sekatorem, którym pozbawił Hindusa palca. Odwróciłem wzrok, nie chcąc patrzeć jak moi towarzysze doznają coraz większych obrażeń. Nie powstrzymałem się jednak przed zerknięciem w stronę najstarszego z nas.
   Czesiek starał się nie krzyczeć, mocno zaciskając usta. Ale i tak krzyczał, podrywając się na krześle. Krew zalała mu pół twarzy, malując ją na jeszcze głębszą czerwień. Potok spływał mu po szyi i znikał pod ubraniem, barwiąc tym samym niegdyś szarą koszulkę na brunatno.
   v- Toksoplazmoza występuje najczęściej u szczurów. Pojawia się ona też u kotów, a te mogą zarazić ludzi – mamrotał, wbijając wzrok w podłogę. Jego głos był drżący, a przy każdym wdechu wciągał powietrze z głośnym świstem.
   - Zaczyna się – Tank przewrócił oczami, po czym zadał Cześkowi cios w twarz, który od razu pozbawił go przytomności. – Nie da się tego słuchać.
   Wymieniłem spojrzenia z Maxem. Siedział on po mojej lewej stronie, obok Cześka. Teraz była jego kolej.
   Wiedziałem, w co grał Tank. Byłem ostatni, bo chciał żebym widział, jak torturuje moich kompanów. To miało mnie złamać i zmusić do mówienia. I prawie byłem na to gotów. Walczyłem jednak ze sobą, myśląc o ludziach, którzy znajdowali się w klasztorze. O Lenie. Przed wyjazdem obiecałem jej, że wrócę. Była jeszcze Zuza, którą musieliśmy odbić. Sasza. Loska. Oskar. Młody. I reszta ludzi. Musiałem wrócić.
   - Teraz twoja kolej, twardzielu – Tank uśmiechnął się unosząc jeden kącik ust.
   Max nawet nie drgnął, a jego oczy pozostały tak samo lodowato chłodne jak zawsze. W milczeniu patrzył na naszego oprawcę, który nieco speszony odwrócił się i przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, którego nie widzieliśmy. Wykorzystując tą chwilę, Max zwrócił się do mnie.
   - Milcz. Cokolwiek by nie zrobił – powiedział z naciskiem. Pokiwałem głową, choć nie byłem już tak pewien swego, jak wcześniej.
   Nagle na twarzy Maxa pojawiła się szmata, która odchyliła mu głowę do tyłu.


   - Mam nadzieję, że lubisz pływać – powiedział wesoło Tank, trzymając w ręce wiadro. Jego zawartość zaczął wylewać na twarz Maxa. Ten zaczął podrygiwać na krześle, chcąc się uwolnić, ale było to niemożliwe. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się dzieje. On się topił.
   Słyszałem o tej metodzie tortur. Woda wlewała się do gardła, ale kąt odchylenia uniemożliwiał jej dotarcie do płuc. Ofiara tych praktyk miała wrażenie, że się topi, choć tak nie było. Ale prawdopodobieństwo śmierci istniało.
   - Przestań – syknąłem.
   - Dopiero zaczynam – odparł Tank.
   Zaraz po wylaniu ostatniej kropli wody puścił Maxa, który od razu zgiął się w pół, plując wodą i łapczywie łapiąc oddech. Pierwszy raz widziałem w jego oczach przerażenie. Autentyczny strach. Drżał cały, kurczowo zaciskając dłonie na oparciu krzesła. Wyglądał, jakby stanął oko w oko ze swoim największym lękiem. I być może tak właśnie było.
   - Trzęsiesz się jak panienka – skwitował Tank z uśmiechem.
   - Pierdol się – odparł ochrypłym głosem Max, wypluwając wodę.
   - Może po rundzie drugiej? – zapytał, unosząc puste wiadro, po czym roześmiał się. – Ale to za chwilę. Został nam ostatni delikwent.
   Tank wrócił do stołu, skąd zgarnął dwa spore gwoździe i młotek. Przełknąłem gulę, która nagle wyrosła mi w gardle.
   - Chcesz mi powiedzieć – stwierdził mężczyzna, kucając przede mną.
   - „Chcieć”, a „zrobić”, to duża różnica – odparłem patrząc, jak Tank stawia gwóźdź na środku mojej dłoni i kręci nim. Ostry koniec wbił mi się boleśnie w skórę.
   - Naprawdę? W porządku. Chcę ci wbić ten gwóźdź w rękę, aż się poszczasz z bólu. I uwaga – zrobię to.
   Młotek w przyśpieszonym tempie uniósł się, po czym opadł prosto na wierzch gwoździa. Ten bez problemu przebił się przez moją prawą dłoń i wbił w drewniane oparcie. Ból, jaki mi przy tym towarzyszył był ogromny. Miałem wrażenie, jakby całą moją rękę uderzyła stalowa, rozgrzana rura. Palce same zacisnęły mi się na oparciu i nie potrafiłem ich wyprostować. Zacisnąłem zęby, walcząc z bólem. Cała dłoń mi nim pulsowała i jakby płonęła.
   - Co się stało? – zapytał Tank z udawanym przejęciem. – Jesteś trochę przybity.
Nie zareagowałem na ten mało śmieszny żart. Skupiłem się tylko na tym, o czym w tamtej chwili myślałem.
   Musisz milczeć. Pamiętaj o domu. Pamiętaj o ludziach. Musisz ich chronić. Musisz milczeć – powtarzałem te słowa jak mantrę. O dziwo – pomagały.
   Skrzywiłem się ponownie, gdy Tank wyjął gwóźdź, uwalniając tym samym krew z mojej dłoni.
   - Gadasz, czy tym razem kolano? – zapytał Tank, przykładając gwóźdź do wspomnianego wcześniej miejsca.
   Nie odpowiedziałem. Zacisnąłem zęby i spojrzałem w sufit, gdzie zwisała żarówka. Zamknąłem oczy, czekając na ból.
   Nagle rozległ się pisk i jedyne drzwi w pomieszczeniu stanęły otworem. Tank zatrzymał rękę z młotkiem w połowie drogi do mojego kolana, prawie od razu zrywając się na równe nogi. Choć mężczyzna, który kroczył do pokoju nie wyglądał groźnie, to żołnierz wyraźnie zmalał.
   - Pułkowniku – Tank skinął głową, odchodząc na bok.
   - Możecie wyjść, sierżancie – odparł ten, nawet nie patrząc w stronę mężczyzny. Ten od razu spełnił polecenie i opuścił pokój, zostawiając naszą czwórkę samych z nowo przybyłym.
   Był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni. Na pewno nie starszy. Był dość niski, co zauważyłem, gdy mijał go Tank. Sięgał mu do ramienia. Jasne włosy naznaczone były siwizną oraz łysiały na zakolach. Twarz miał raczej łagodną, co zupełnie nie pasowało do strachu, jaki wzbudzał. Niebieskie oczy patrzyły ze spokojem, a w kącikach wąskich ust miał zmarszczki świadczące o częstym uśmiechaniu się. Ubrany był w nienagannie wyprasowany, zielony mundur z naramiennikami świadczącymi o stopniu, spodnie tego samego koloru i w czarne, wypastowane buty. Ciemnozielony krawat był tak ciasno zawiązany, że można było pomyśleć, że ten zaraz odetnie mundurowemu dopływ tlenu. Nie miałem wątpliwości, że był to owy Rokita – dowódca bazy. Otaczająca go aura jasno mówiła o sile przywództwa i charyzmie.
   Rokita stanął naprzeciw nas, splatając ręce za sobą. Sprawiał wrażenie wykutego z kamienia, gdy tak stał nieruchomo, a tylko oczy wędrowały po naszych twarzach. Nic nie dało się wyczytać z jego twarzy.
   - Nie popieram takich metod – powiedział. Jego głos był oficjalny i wyprany z emocji jak on sam. – Tortury to straszne metody, ale czasem są potrzebne. Nie sądziłem jednak, że będziecie tak twardo obstawać przy swoim. To godne podziwu.
   Ostatnie słowa zabrzmiały jak kpina, co potwierdził chwilowy uśmiech, który wpłynął na usta Rokity. Wyglądał on upiornie w połączeniu ze złowieszczym błyskiem w oczach. Przypominał on wtedy kota Cheshire z Krainy Czarów. Był to dość ostry kontrast z postawą wojskowego, jaką nam zaprezentował na początku.
   - Znaleźliśmy w lesie wasz samochód – powiedział. – Zakładam więc, że macie swój obóz. I to raczej dobrze prosperujący, skoro macie broń.
   Żaden z nas nic nie odpowiedział. Nawet Czesiek, który zdążył się ocknąć i patrzył na Rokitę zdezorientowany.
   - Zawsze byłem człowiekiem popierającym negocjacje i kompromisy – kontynuował mężczyzna, podchodząc do stołu. Podniósł z niego nożyce i przyglądnął się im. Krew z ostrzy skapnęła na podłogę. – Dlatego chcę z wami zawrzeć ugodę. Korzystną dla nas wszystkich.
   Spojrzeliśmy po sobie z Maxem. Żaden z nas nic nie powiedział, ale oboje byliśmy pełni zwątpienia. Nie wiedzieliśmy, czy temu człowiekowi można było zaufać i czego chciał.
   - Wypuszczę jednego z was – powiedział, podchodząc do nas z nożycami w ręku. – Ten wróci do waszego obozu i przekaże reszcie moje słowa.
   - Jakie? – zapytałem.
   Niebieskie oczy przeniknęły mnie, a upiorny uśmiech na moment zmroził mi krew w żyłach.
   - Takie, że nie wypuszczę pozostałej trójki, jeżeli nie spotkam się z waszym przywódcą – odparł stając naprzeciw mnie.
   Mogłem powiedzieć, że jest nim Max lub ja, ale nie zrobiłem  tego. Nie wiedziałem dlaczego, ale nie potrafiłem przywłaszczyć sobie tego tytułu, ani nazwać nim nikogo innego, niż Saszę. Klasztor należał do niej.
   - A co jeśli – oblizałem suche usta – on się nie zgodzi?
   - Wtedy cała trójka zginie – odparł mężczyzna tak, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
   Pokiwałem głową, nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że nie było innego wyjścia. Nie miałem wątpliwości, że jeśli wróci Tank, zginie któryś z nas lub wszyscy. Nie mogłem na to pozwolić.
   - Dobrze – powiedziałem. – Będzie spotkanie.
   Rokita ponownie się uśmiechnął i podszedł do mnie. Nożyce przecięły więzy przy moich nadgarstkach i kostkach, co było niemałą ulgą. Od razu zamknąłem ranę na dłoni, która nie przestawała krwawić.
   - Masz dwa dni – mężczyzna podał mi białą chustkę. Jego głos zabrzmiał sztywno i brzmiała w nim groźba. – Inaczej wiesz, co będzie.
   - Wiem – przytaknąłem, patrząc w te lodowate oczy.
   Wstałem z krzesła, lekko się zataczając. Moje nogi były odrętwiałe i chwilę zajęło mi, nim poczułem w nich mrowienie. Obwiązałem w tym czasie dłoń chustką, która przesiąkła na wylot krwią.
   Spojrzałem na Maxa, Cześka i Hindusa. Ich życia zależały teraz od tego, czy mi się uda. To był wielki ciężar, który musiałem udźwignąć. Musiałem znaleźć w sobie siłę, by dotrzeć do klasztoru i uratować ich. Teraz wszystko zależało ode mnie.
   - Dwa dni – powiedział Rokita.
   - Dwa dni – powtórzyłem i wyszedłem z pokoju.

3
   Biegłem.
   Las był ciemny, a noc mroźna.
Przedzierałem się przez zarośla, skakałem przez powalone drzewa, wpadałem na pnie i ślizgałem na mchu. Nie raz upadałem sycząc z bólu, gdy dłoń przeszywał mi ból. Mimo to nie poddawałem się. Nie mogłem.
   Nie znałem drogi wyjścia z bazy. Zaraz po opuszczeniu pokoju na głowę został mi narzucony worek, a ręce zostały na powrót związane. Nie wiedziałem kto mnie prowadzi, ale przekonany byłem, że to Tank. Udało mi się zapamiętać niektóre szczegóły drogi, aż do momentu, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz. Wtedy moje zmysły zostały zbombardowane przez zimno, głosy wielu różnych ludzi, a także wystrzały z broni. Doszły mnie też jęki zombie, które zdawały się być dość blisko. Przez to, że nic nie widziałem, wydawało mi się, że jestem prowadzony wprost w ich łapska. Szarpnąłem się więc, ale wtedy stalowy uścisk na moim ramieniu jeszcze bardziej się pogłębił i zostałem pociągnięty.
   - Nie poszczaj się tylko – syknął mi do ucha głos – jak się rzeczywiście okazało – Tanka.
   Nie wiedziałem o co chodzi, aż po parku krokach odgłosy wydawane przez trupy wzmogły się.
Dochodziły one zewsząd. Czułem smród żywych trupów, czasem jakieś chłodne palce mnie dotykały, a temu wszystkiemu towarzyszył śmiech Tanka.
   - Pieprzona cipa – prychnął, ale nawet na to nie zareagowałem. Byłem zbyt przerażony.
   Droga wśród ożywieńców trwała niezbyt długo, ale gdy się tamtędy szło, czas zwalniał. Do końca nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. W każdej chwili mogłem zostać rzucony trupom, a słowa Rokity mogły być tylko kłamstwem. Gdy jednak minęliśmy ostatnie truposze, a potem się od nich oddaliliśmy, odetchnąłem. Zmieniło się to jednak, gdy Tank zatrzymał się, a ja wraz z nim.
   - Powodzenia – powiedział, po czym pchnął mnie mocno w plecy.
   Nie wiedziałem, co się dzieje, dlatego wystawiłem nogę do przodu, by uchronić się przed upadkiem. Jakież było moje zaskoczenie, gdy ta trafiła w próżnię, a ja zacząłem spadać. W porę udało mi się zasłonić twarz obiema rękami, nim wylądowałbym w podłożu, w której sporo było ostrych kamieni. Te wbijały mi się w ciało, gdy turlałem się na dół zbocza, pozbawiony możliwości zatrzymania się. Zderzenie z ziemią nie należało do najprzyjemniejszych. Byłem obolały i przez dłuższą chwilę nie potrafiłem wykonać jakiegokolwiek ruchu. Miałem wrażenie, że każda kość, każdy mięsień i każdy cal ciała był stłuczony.
   Zdjąłem worek z głowy i dopiero wtedy mogłem zorientować się w sytuacji.
   Znajdowałem się w lesie, na samym dole dość stromego i wysokiego zbocza. Była noc, a księżyc co chwilę wyłaniał się zza chmur tylko po to, by zaraz ponownie się za nimi skryć. Szron osadził się na gałęziach rosnących wokół sosen oraz zwiędłej już trawie. Przy każdym wydechu z moich ust wydobywał się obłok białej pary. Nieporadnie podniosłem się z ziemi, lekko się zataczając. Oparłem się ramieniem o drzewo i zacząłem uwalniać dłonie z więzów sznura. Ten były dość proste, więc szybko udało mi się je rozwiązać.
   Ze szczytu zbocza wciąż dochodziły jęki zombie, które powodowały u mnie gęsią skórkę. Ten marsz między nimi… To był najbardziej przerażający moment w moim życiu.
   Otrząsnąłem się z nieprzyjemnych wspomnień i odwróciłem w stronę lasu. Ten nie zachęcał do wejścia. Wręcz przeciwnie. Musiałem jednak iść, by dotrzeć do klasztoru. Tylko tak mogłem uratować Maxa, Cześka i Hindusa.
   Już chciałem ruszyć, gdy zatrzymała mnie pewna myśl. Co jeśli to kłamstwo? – zastanowiłem się. Istniała możliwość, że zostałem wypuszczony tylko po to, bym doprowadził resztę do klasztoru. Nie. To była więcej niż możliwość. Byłem o tym przekonany. Rokita mnie oszukał. W takim wypadku za nic nie mogłem wrócić do obozu.
   Nagle na szczycie zbocza pojawiły się dwie postacie, które były tylko cieniami. Jedna była sporych rozmiarów i trzymała obok siebie drugą – wątłą i ruszającą się nieustannie. Właśnie ta została zepchnięta tak samo jak ja przed chwilą. Stoczyła się na sam dół, obijając przy tym dotkliwie.
Czekałem w bezruchu na to, co miało się zaraz wydarzyć. Zombie – bo to on został zrzucony – podniósł się z ziemi i kierowany jakimś instynktem od razu ruszył w moim kierunku. Odsunąłem się od truposza i podniosłem z ziemi dość gruby kij. Uderzyłem nim truposza w głowę na tyle mocno, że się złamał w pół. Ożywieńcowi nie zrobiło to jednak większej krzywdy. Ponownie natarł na mnie, ale wtedy kopnąłem go w brzuch i wbiłem dwa ostre końce kijów w oba oczodoły trupa. Po wszystkim wyprostowałem się i spojrzałem w górę, ale nie zobaczyłem tam sylwetki Tanka. Zamiast niego, pojawiła się kilkuosobowa grupka, która na własne życzenie podążała do krawędzi zbocza.
   - Kurwa – przekląłem rzucając się do ucieczki.
   Zagubiony, ranny i ścigany przez zombie lawirowałem po lesie, z każdą chwilą tracąc coraz więcej sił. Zatrzymywałem się tylko na krótkie chwile, by złapać oddech i dać odpocząć drżącym z wysiłku mięśniom. Dłuższe postoje były niemożliwe – trupy miały mój trop i nie było możliwości ich zgubić. Przynajmniej nie teraz.
   W końcu drzewa zaczęły się przerzedzać. Przedarłem się przez ostatnie, niskie choinki, których igły podrapały mnie w twarz i znalazłem się na otwartym terenie, gdzie droga wyłożona była kocimi łbami.
   Zgiąłem się w pół, opierając ręce na kolanach i oddychając ciężko. Gdyby nie to, że żołądek miałem pusty, pewnie bym zwymiotował. Usta wypełnił mi kwaśny smak, który zmieszał się z lepką śliną. Zaniosłem się kaszlem, któremu towarzyszyły torsje żołądka. Płuca płonęły mi żywym ogniem, a każdemu wdechu towarzyszył ból. Miałem ochotę położyć się na ziemi i odpocząć, ale wtedy usłyszałem za sobą szelest. Powłócząc za sobą nogami ruszyłem dalej.
   Doszedłem do rozdroża, ale nie zatrzymałem się nawet. Postanowiłem kierować się drogą, która w końcu musiała mnie dokądś zaprowadzić. Minąłem jeszcze kilka rozwidlających się dróg, ale żadnej nie pozwoliłem się zachęcić do zmiany trasy. W końcu dotarłem do tunelu, nad którym przebiegała linia kolejowa. Zatrzymałem się i niepewnie obejrzałem za siebie. Zombie wciąż za mną podążały, a ja nie miałem sił, by iść dalej, ani broni, by sobie z nimi poradzić. Bezradny oparłem się o betonową ścianę, czując przerażający ciężar swojej bezradności.
   Wtedy jednak usłyszałem warkot silnika, a na drodze pojawiły się dwa słupy światła. Bez zastanowienia wdrapałem się na most i położyłem płasko na torach. Stamtąd miałem dobry widok na jadący w moją stronę pojazd, a sam mogłem pozostać niezauważony.
   Jeep nie zwolnił na drodze, a z okna pasażera wychyliła się postać, która krótką serią strzałów powaliła wszystkie zombie. Samochód przejechał po ciałach i zatrzymał się kilka metrów przed wjazdem do tunelu. Ze swojego miejsca dobrze widziałem, kto siedział na miejscu kierowcy i to obudziło we mnie wściekłość.
   - I gdzie ten skurwiel? – Zapytał Tank, wychodząc z jeepa.
   - Gdzieś niedaleko – odparł drugi żołnierz, który wcześniej strzelał. Na ramieniu miał karabin. – Trupy szły za nim.
   Oprócz tej dwójki był jeszcze jeden, ale nie wyglądał on na wojskowego. Chłopak ten, – choć ubrany w mundur – całą swoją postawą pokazywał, że jest złą osobą, na złym miejscu.
   - Młody, kurwa! – Wydarł się Tank, uderzając chłopaka w plecy. – Nie stój tak, tylko szukaj śladów!
   - Wszystkie zatarłeś – powiedział z wyrzutem mężczyzna, który kucał przy kołach jeepa i patrzył w piasek.
   Tank prychnął coś niezrozumiale w odpowiedzi i oparł się o bok auta.
   Cała trójka była tak blisko mnie, że bałem się nawet oddychać, nie mówiąc już o ruszaniu się. Z nerwów zaciskałem palce na szynach, napinając przy tym wszystkie mięśnie. Mimo chłodu, na moim czole pojawiły się krople potu.
   - Może poszedł lasem? – Zaproponował nieśmiało chłopak, patrząc na ścieżkę, która znajdowała się po lewej stronie.
   - Możliwe – powiedział mężczyzna i wyprostował się. Zamarłem, gdy spojrzał w górę i przez moment myślałem, że zostałem odkryty, ale wtedy rozległ się charkot dobiegający z pobliskich zarośli. Wyszedł stamtąd zombie, który ruszył na wojskowych.
   Tank pierwszy ruszył do zabicia truposza, z czym poradził sobie szybko. Po prostu powalił zombie na ziemię i rozbił mu czaszkę kolbą karabinu.
   - Wracamy do bazy? – Zapytał chłopak.
   - Zaraz – odparł przywódca grupki. Jego wzrok ponownie powędrował na most. – Sprawdź tory. Może coś stamtąd zobaczysz.
   Chłopak skinął głową i posłusznie zaczął wdrapywać się po schodach. Każdy chrzęst suchych liści pod jego nogami sprawiał, że moje ciało aż podrygiwało z napięcia. Gdy znalazł się już prawie na samej górze, nie miałem już innego wyboru. Zerwałem się na równe nogi i zanim chłopak zdążył jakkolwiek zareagować, uderzyłem go z pięści w twarz i chwyciłem za karabin, który ściskał oburącz. Zamroczony dał go sobie wyrwać, a wtedy zadałem mu cios kolbą. Wtedy dzieciak zatoczył się do tyłu i spadł z czterech metrów. Zanim padły pierwsze strzały w moim kierunku, usłyszałem jeszcze cichy trzask.
   - Ty sukinsynie! – Usłyszałem krzyk Tanka, pomiędzy kolejnymi seriami wystrzałów.
   Rzuciłem się do ucieczki tak szaleńczej, jak jeszcze nigdy. Zbiegłem z torów i ponowiłem swój bieg przez las. Kurczowo ściskałem w dłoniach karabin, ale nie mogłem go jeszcze użyć. Wtedy musiałbym się zatrzymać, a świstające wokół mnie kule mi to uniemożliwiały. Pociski trafiały w pnie drzew, wzbijając w powietrze kawałki kory oraz drzazgi, które spadały na mnie. Nie odważyłem się obejrzeć za siebie bojąc, że wtedy stracę równowagę i upadnę. Musiałem zgubić pościg, a najlepiej się go pozbyć.
   Zobaczyłem powalone drzewo, którego spore korzenie leżały na powierzchni. Rzuciłem się w tą plątaninę pnączy, chowając w nieco już wydrążonym przez korniki pniu. Skuliłem się, jak najbardziej wciskając między korzenie i trzymając w dłoniach karabin, w każdej chwili gotowy do pociągnięcia za spust.
   - Gdzie on jest? – Zapytał przywódca. W jego głosie brzmiała wściekłość.
   - Skurwiel zwiał – powiedział ze złością Tank. – Zabił chłopaka.
   Musiałem – powiedziałem sobie w myślach, kładąc nacisk na to słowo. Nie miałem innego wyjścia. Albo on, albo ja.
   - Szukaj go. Pierdolę Rokitę. Osobiście wpakuję w niego cały magazynek – powiedział mężczyzna, którego głos dobiegał z bardzo bliska.
   - Miał nas doprowadzić do swoich – Tank również musiał stanąć niedaleko.
   - W dupie ich mam – warknął żołnierz. – Nawet nie wiemy, czy w ogóle mają jakiś obóz. To tylko domysły Rokity. Trzeba było zajebać całą czwórkę od razu. I to właśnie zrobię, skoro Rokita się do tego nie kwapi. Tamci niech sami do nas przyjdą. I tak nie mają szans.
   Mocniej ścisnąłem broń, słysząc te słowa. Moim towarzyszom groziło niebezpieczeństwo ze strony tego człowieka. Nie zamierzał on słuchać Rokity i byłem przekonany, że spełni swoje groźby. Musiałem go powstrzymać.
   Ostrożnie wysunąłem się z wnętrza drzewa, zachowując całkowitą ciszę. Mężczyźni dalej rozmawiali, krążąc w pobliżu. Na tyle, na ile pozwalały mi korzenie, wychyliłem się odnajdując mój cel. Położyłem palec na spuście, wstrzymując oddech. Nie chciałem zabijać, ale czasem musiałem. Dla dobra swoich.
   - Wracamy – zarządził żołnierz, gdy już gotowy byłem strzelić. – Nie będę ryzykował własnego tyłka, o Rokita ma swoje zjebane pomysły.
   Obaj mężczyźni ruszyli w drogę powrotną, znikając mi z celu. Gdy znaleźli się wystarczająco daleko, odetchnąłem. Nagromadzone przez ten czas emocje dały o sobie znać i dłuższą chwilę zajęło mi uspokojenie się. Adrenalina powoli opuszczała mój organizm, a zastępowało ją zmęczenie. Musiałem odpocząć, ale jeszcze nie mogłem.
   Na drżących i obolałych nogach ruszyłem przed siebie, w przeciwnym kierunku, gdzie poszli żołnierze. Bardziej powłóczyłem za sobą nogami, niż rzeczywiście szedłem. Obijałem się przy tym o drzewa i cały czas obejmowałem za ramiona, drżąc z zimna. Po kilku minutach dotarłem do jakiegoś budynku, którego przeznaczenia nie byłem pewien.


   Jednopiętrowy, długi budynek z wieloma oknami otoczony był siatką i był w dość dobrym stanie. Ostatkami sił wspiąłem się na ogrodzenie, a przy schodzeniu z niego upadłem. Jęknąłem, przewracając się na plecy i patrząc na coraz jaśniejsze niebo. Zaczynało świtać.
   Drzwi do środka były zamknięte, więc wykorzystałem swoją broń, rozbijając okno. Znalazłem się w środku, gdzie uderzył mnie w nos niezbyt przyjemny zapach. Nie był to jednak smród rozkładu, a zwykły zaduch powodowany długim nieotwieraniem budynku. On sam okazał się być czymś w rodzaju noclegowni. Każdy pokój, do którego wchodziłem, miał skromne umeblowanie w postaci łóżek, szafki, stołu i krzesła. W niektórych były walizki, co oznaczało, że ci, którzy zajmowali te pokoje, byli poza budynkiem w chwili wybuchu zarazy. Gdzie się teraz znajdowali? – Nie miałem pojęcia.
   Odnalazłem kuchnię, gdzie od razu rzuciłem się do drzwi oznaczonych, jako spiżarnia. Tam trafiłem na niespodziankę od losu, zastając półki wypełnione puszkowanym jedzeniem oraz wszelkiego rodzaju paczkowanym. Prawie rzuciłem się na konserwy, zabierając ich całe naręcze i nie przejmując się nawet znalezieniem widelca. Pochłonąłem cztery puszki siedząc na podłodze i myśląc.
Co miałem teraz zrobić? Wrócić do klasztoru, czy spróbować odbić swoich z bazy? Każda z tych opcji opatrzona była sporym ryzykiem, a ja byłem sam. Zarówno podczas drogi do domu, jak i ataku na bazę mogłem zginąć. Siedzenie bezczynnie odrzuciłem od razu. Nie wyobrażałem sobie nawet zostawić swoich. Byłem przekonany, że oni też by tego nie zrobili. Byliśmy jedną drużyną.
Gdy skończyłem posiłek na dworze zaczęło już świtać. Różowe światło wypełniło kuchnię, a mnie ogarnęła senność i zmęczenie. Obolały, ranny i wyczerpany potrzebowałem, choć kilku godzin na regenerację. W apteczce znalazłem bandaże oraz opatrunki, którymi wymieniłem podarowaną od Rokity chustkę. Nią samą schowałem kierowany jakimś dziwnym odruchem. Wiedziałem, że jeszcze się spotkamy.
   Widząc swoje odbicie w lustrze przeraziłem się. Mało brakowało, a bym się nie poznał. Wciąż świeże ślady pobicia zniekształcały moją twarz i dodawały jej kolorów fioletowego, żółtego, czy nawet bladozielonego. Mogło mi się też wydawać, ale wyglądało na to, że mój nos był lekko skrzywiony. Dotknąłem go ostrożnie i rzeczywiście – wyczułem nierówność chrząstki.
   W jednym z pokoi znalazłem w walizce męskie ubrania, które na mnie pasowały. Porzuciłem, więc zakrwawiony, brudny t-shirt na rzecz czystego podkoszulka i grubego, wełnianego swetra oraz wygodnych jeansów. Chciałem jeszcze rozejrzeć się po budynku, by upewnić, że jest on wolny od zombie, ale sen mnie zmógł, zanim w ogóle udało mi się podnieść z łóżka. Zdołałem jeszcze sięgnąć po stojący na szafce nocnej budzik i ustawić go na godzinę drugą. Tyle snu musiało mi wystarczyć.

4
   Mówi się, że po obudzeniu się wszystkie strachy o obawy stają się mniejsze.
   Gówno prawda.
   Siadając na łóżku byłem jeszcze bardziej przerażony niż wcześniej. To, co planowałem zrobić, było być może samobójstwem, ale musiałem zaryzykować. Choć sam jeden, przeciw całej jednostce żołnierzy było skrajną głupotą, nie mogłem tak po prostu zostawić swoich. Oni by tego nie mi zrobili.
Uzbrojony w karabin oraz w wytrzymałe noże kuchenne, opuściłem noclegownię i ruszyłem wytyczoną drogą. Nie znałem tych terenów, ale kierowałem się słońcem oraz przeczuciem. Te mnie nie zawiodło. Po kilku minutach dotarłem do znajomego rozwidlenia, które mijałem w nocy. Za dnia wyglądało ono mniej mrocznie. Wszedłem na drogę z kocich łbów i spojrzałem przed ciągnący się przede mną pas drogi. Słońce wciąż świeciło jasno, a ja nie mogłem w biały dzień po prostu pojawić się przed bramą bazy i zażądać wydania swoich. Równie dobrze mogłem palnąć sobie w łeb.
Nie. Musiałem dostać się na teren bazy, zostając przy tym niezauważony. By to jednak zrobić musiałem wtopić się w tłum. Stać się jednym z nich.
   Odwróciłem się i ruszyłem tą samą drogą, jaką przemierzałem poprzednio. Tym razem zdawała się być ona krótsza i już po chwili znajdowałem się pod mostem. Tam znalazłem to, czego oczekiwałem. Ciało chłopaka, którego w nocy przez przypadek zrzuciłem wciąż tam leżało, nawet nietknięte przez jego kompanów. Ci zdobyli się jedynie na to, by okazać mu tą łaskę i strzelić w głowę, przez co się nie przemienił.
   Westchnąłem i ukucnąłem przed tym dzieciakiem, którego twarz zastygła w niemym krzyku.
   - Przykro mi, że cię to spotkało – powiedziałem, zamykając nieruchome, zielone oczy chłopaka. – Naprawdę.
   Z początkowym oporem zacząłem zdejmować mu mundur, starając się nie postrzegać tego, jako okradania zmarłych. Ucieszył mnie fakt, że zarówno kurtka, jak i spodnie były na chłopaka za duże, przez co na mnie pasowały prawie idealnie. Nałożyłem jeszcze ciemnozieloną patrolówkę, wciskając daszek nisko na oczy. Byłem gotowy.

środa, 11 października 2017

ROZDZIAŁ 1 - SAMA (SASZA)

Witam wszystkich!
Uff, padam na twarz, ale to przyjemne zmęczenie ;) W końcu wracam do The Last Days po dłuższej przerwie, zbierania myśli i pisania. Zapewne nie raz będę narzekać, jak bardzo męczy mnie to pisanie, ale to nie zmieni faktu, że to uwielbiam. Próbowałam nawet zrobić sobie tygodniową przerwę, a wytrzymałam zaledwie cztery godziny. Czasem wydaje mi się, że to chyba moje nowe uzależnienie – silniejsze niż od kawy i seriali.
Od dodania midquela minęły prawie 3 tygodnia, a od trzeciej części epilogu I tomu minął ponad miesiąc. Przez ten czas udało mi się stworzyć zarys II tomu TLD zatytułowanego Niezłomni.  No i (choć obiecałam sobie tego nie robić) stworzyłam tytuły rozdziałów kolejnych części.  Oto dowód:


Od razu jednak podkreślam – TO NIC PEWNEGO! Może być tych części mniej, może więcej, może w ogóle – nie wiem. Zostawiam je jednak, razem z tytułami rozdziałów oraz pomysłami na nie. Może dojdzie ich więcej, a może nie. W tej chwili ustaliłam minimum 20 plus 4 jako epilog podzielony na różne postaci.
Zastanawiam się też nad tworzeniem midqueli z perspektyw nie głównych bohaterów, ale też i antagonistów oraz postaci mniej ważnych, ale wciąż istotnych. Rzuciłoby to trochę światła na wydarzenia toczące się dalej niż w klasztorze, czy w miejscach, gdzie przebywać będą główne postaci.
Nie wiem, czy ten pomysł wypali, ale na razie będę się go trzymała.
Oto i pierwszy tom II części TLD zatytułowana Sama.

Zapraszam do czytania.

~~~

1
   Zaczerpnęłam powietrza w płuca, od razu zanosząc się kaszlem. W ustach miałam paskudny smak wody oraz drobinki piasku. Leżałam na brzegu, gdzie woda była płytka. Ostatkami sił zaczęłam czołgać się w kierunku plaży, by wreszcie opuścić płytki, ale błotnisty brzeg rzeki. Zacisnęłam palce na kępkach zżółkłej trawy i dźwignęłam się na suchy ląd. Od razu upadłam na piach oddychając ciężko. Byłam wyczerpana.


   Nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się przeżyć ten upadek do Odry. Most był wysoki, a pod nim znajdowała się ciężarówka. Gdybym w nią uderzyła, lub spadła na jakieś podwodne kamienie, nie przeżyłabym tego. Nie pamiętałam nic oprócz lodowato zimnej wody, która wdzierała się mi do gardła oraz ciężaru przemoczonych ubrań, które ciągnęły mnie na dno. Walczyłam z nurtem, ale nie mogłam go pokonać. Porwał mnie i zaniósł aż tu – z dala od wszystkiego i wszystkich. Jednak nie miałam czasu  zastanawiać się nad tym. Moje myśli tłoczyły się wokół tego, co zobaczyłam, zanim spadłam.
   Adam był ranny. Poważnie. Nie wiedziałam, czy udało mu się uciec, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne. Nawet jeśli nie zabiła go rana, to zrobił to Wiksa, bądź któryś z jego ludzi. Jedno było pewne – Adam nie żył.
   - To nie miało być tak – powiedziałam z goryczą. Byliśmy tak blisko. Niewiele brakowało, byśmy wszyscy wrócili do klasztoru, a tak…
Wzięłam drżący wdech i usiadłam. Nie mogłam się teraz poddawać. Jeszcze nie skończyłam z Wiksą, ani z hotelem.
   - Życie za życie – powiedziałam patrząc na wartki nurt Odry.
   Nie miałam pojęcia, dokąd mnie zniosło. Wokół były tylko drzewa, żadnych budynków ani niczego, za czym mogłabym się kierować. Byłam sama, przemoczona i na dodatek bez żadnej broni, oprócz noża, oraz pozbawiona zapasów. Nie miałam też gdzie się schronić, a właśnie zapadał zmierzch. I zanosiło się, że ta noc będzie zimna.
   Wylałam wodę z butów i zdjęłam kurtkę, a potem bluzę. Ostatnim, czego bym chciałam, było zamarznięcie. Będąc w samej podkoszulce siedziałam na brzegu, zastanawiając się, co zrobić. Odzwyczaiłam się od samotności. Brakowało mi silnego wsparcia, jakie miałam w Maxie i choć mogłam się tego wcześniej wypierać, to nie czułam się na tyle silna, by poradzić sobie sama.
   Nagle usłyszałam dochodzące z niedaleka trzaski suchych gałązek, a po chwili spomiędzy drzew wyszła pokraczna postać zombie. Był to truposz ubrany w brudną, puchową kurtkę i czarne bojówki.    Ożywieniec musiał przemienić się nie dawno, bo jego twarz nie nosiła jeszcze oznak rozkładu. Jasne włosy nie wypadły, a oprócz kilku zadrapań, najpewniej po leśnych gałązkach, nie miał innych ran. Perspektywa ubrania się w suche rzeczy była tak nęcąca, że nie przeszkadzał mi nawet były właściciel tych ubrań. Czułam, że założenie ciuchów po zombie nie będzie najgorszą rzeczą, jaką musiałam zrobić w tych okolicznościach. I nie pomyliłam się.
   Po przebraniu się przetrząsnęłam kieszenie moich nowych ubrań. Znalazłam w nich batona zbożowego, zapalniczkę i portfel z dokumentami oraz pieniędzmi. Nie powinnam się zatrzymywać, ale wyobrażenie płonącego ogniska pojawiło się w mojej głowie i było tak nęcący, że nie mogłam się powstrzymać.
   Banknoty szybko zajęły się ogniem, który zaraz pochłonął również suche liście oraz chrust, który udało mi się znaleźć w pobliżu. Ciepło uderzyło mnie w twarz i ogrzało skostniałe z zimna dłonie. Żałowałam tylko, że nie upolowałam żadnego zwierzaka, którego mogłabym upiec.
Podczas obozów survivalowych nieźle mi wychodziło robienie wnyków oraz pułapek na króliki, ale wtedy miałam ze sobą wszystkie potrzebne narzędzia. Teraz miałam do dyspozycji tylko to, co sama znalazłam, bądź zrobiłam. A na żadną z tych rzeczy nie miałam sił.
Podciągnęłam kolana pod brodę, próbując opanować dreszcze. Nie były one jednak spowodowane zimnem a tym, że byłam sama. I się bałam.
   Ciemność zapadła szybko i niespodziewanie. Pochłonęła wszystko dookoła, a ja walczyłam z nią, dorzucając do ognia kolejne gałązki. Nie chciałam znaleźć się w mroku i wolałam zaryzykować zjawienie się kolejnego truposza, niż utracenie widoczności. Ta noc była pochmurna i nie mogłam nawet liczyć na gwiazdy czy też księżyc.  
   To nie była dobra decyzja – pomyślałam, gdy doszedł mnie trzask, na dźwięk którego cała się spięłam. Czekałam jeszcze chwilę, ściskając mocno rękojeść noża, czego nie zaprzestałam, nawet gdy nic się Więcek nie wydarzyło. Czułam się obserwowana.
   - To tylko twoja wyobraźnia – wyszeptałam do siebie, opierając tył głowy o chropowatą korę drzewa. Ile bym dała, by znaleźć się w bezpiecznym klasztorze…
   Postąpiłam tak, jak uważałam, że będzie słusznie. Pojechałam na spotkanie sądząc, że to może wszystko zakończyć. Nie przyjmowałam do wiadomości myśli, że nie zawsze będę górą. Byłam głupia i dumna. Wydawało mi się, że potrafię sobie ze wszystkim poradzić sama. Że wcale nie potrzebuję ochrony ze strony kogokolwiek. Co chciałam tym sobie udowodnić? Że wszyscy się mylili myśląc, że nie nadaję się na przywódcę? Że gdy zobaczą jak wracam z wieścią o śmierci Wiksy zaczną mnie szanować? Jedyne, co mogłam osiągnąć takim zachowaniem to strach. Już zdążyłam pokazać wszystkim w klasztorze swoją mroczną stronę, na ich oczach zabijając Wacława. Chciałam dalej tak działać? Jak cholerna morderczyni?
   Nagle rozległ się trzask. Zerwałam się z ziemi, wyciągając nóż. Rozglądnęłam się wokół, szukając zagrożenia. Zimny pot wpłynął mi na czoło, a wzdłuż kręgosłupa rozszedł się lodowaty dreszcz. Oblizałam suche wargi, nadal krążąc wokół z ostrzem wyciągniętym przed siebie.
Kolejny trzask rozległ się za moimi plecami. Odwróciłam się, gotowa zadać cios, gdy zastygłam w bezruchu.
   Na ziemi, tuż na granicy światła, siedział pies. Zwierzę patrzyło na mnie uważnie, raz po raz uderzając biało-czarnym ogonem w runo leśne. Przy każdym takim ruchu w powietrze wzbijały się suche liście.
   Nie wiedziałam, jak się zachować. To był pierwszy pies, którego widziałam od początku apokalipsy. Większość tych domowych pupili nie żyła, albo pouciekały ze swoich domów i zaczynały dziczeć. Zwierzęta bez ręki człowieka szybko odnajdywały swoją pierwotną naturę, stając się niebezpiecznymi bestiami. Jednak ten, który siedział przede mną, wyglądał normalnie. Nie warczał, 
ani nie jeżył grzbietu. Po prostu wpatrywał się we mnie tymi swoimi czujnymi, brązowymi oczami.


   - Cześć kolego – powiedziałam, ostrożnie zniżając się do poziomu zwierzęcia. Nie uszło to uwadze tym brązowym ślepiom. – Jesteś tu sam?
Nie oczekiwałam odpowiedzi, ale miło było się do kogoś odezwać, chociaż ten nawet nie był człowiekiem.
   Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam z niego batona. Na ten widok border collie pisnął, po czym położył się na ziemi, jeszcze żwawiej uderzając o nią ogonem.
   - Głodny, co? – uśmiechnęłam się i ułamałam kawałek batona, który wyciągnęłam w kierunku zwierzęcia. – Chcesz?
   Pies, najpierw nieśmiało, zaczął sunąć na brzuchu w moim kierunku. Gdy znalazł się parę centymetrów od mojej dłoni, zatrzymał się i z daleka obwąchał batona, po czym skubnął go zębami.
   - No, dalej – zachęciłam go. – Ja nie gryzę i mam nadzieję, że ty też.
   Dzielenie się z psem swoimi niewielkimi i jedynymi zapasami może nie było zbyt mądre, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, bym miała tego nie zrobić. Być może to była jedyna żywa istota w okolicy, która nie chciała mnie zjeść, albo zabić. Poza tym, potrzebowałam towarzystwa.
   - Dobre, nie? – pogłaskałam kudłaty łeb, za co zostałam polizana w dłoń. – Skąd się tu wziąłeś, kolego? Też wpadł ci do głowy głupi pomysł i teraz odczuwasz jego skutki?
Pies zbliżył się do mnie i trącił nosem kieszeń, gdzie znajdowała się druga część batona.
   - Nadal głodny? Przykro mi, ale musimy się dzielić, znajdo. Może tak będziesz się nazywał? Lepsze to niż pies.
   Znajda nie okazał swojego entuzjazmu z nowego imienia, ani też  niezadowolenia. Przyjęłam więc to za zgodę na przygarnięcie go. Zawsze chciałam mieć psa, ale warunki, w których mieszkałam mi na to nie pozwalały. Teraz, chcąc nie chcąc, zyskałam zwierzęcego towarzysza.
   Wróciłam na swoje miejsce i poklepałam się po udzie. Znajda podszedł do mnie ochoczo, po czym położył łeb na mojej nodze.
   - Musimy poczekać do rana – powiedziałam głaszcząc szorstkie futro. – Nie będę ryzykować zgubienia się, albo wpadnięcia do jakiejś zapomnianej studni. Tak. Ruszymy o wschodzie słońca.
   Nie usłyszałam sprzeciwu. Zadowolona przymknęłam oczy, ale nie zamierzałam zasnąć. Chciałam tylko dać odpocząć oczom oraz zrelaksować się nieco. Moje skołatane nerwy potrzebowały wytchnienia.
   Noc rzeczywiście była zimna, ale dzięki kurtce, ciepłemu zwierzęciu oraz płomieniom niewielkiego ogniska jakoś udało mi się dotrwać do rana. Nie obyło się jednak bez szczekania zębami i rozcierania skostniałych dłoni.  
   - Może mi pomożesz i pokażesz, gdzie są najbliższe zabudowania? – zagaiłam Znajdę, gdy szliśmy leśną ścieżką.
   Pies jednak nie był chętny do współpracy i tylko uniósł łeb, wywalając przy tym język. Westchnęłam, przewracając oczami.
   - Marny z ciebie pies-przewodnik – powiedziałam rozglądając się wokoło.
   Ścieżka oznaczała, że tą drogą często ktoś jeździł, a to z kolei oznaczało, że na którymś jej końcu musiała znajdować się ulica. Starałam się kierować położeniem słońca i kierować na zachód, gdzie znajdowały się Błonie. W końcu musiałam dokądś dojść.
   Po jakimś czasie w końcu zobaczyłam to, czego tak bardzo chciała. Droga. Równy, wielokilometrowy asfalt, który był dla mnie zbawieniem. Wyszłam na równą drogę, wołając za sobą Znajdę. Pies wybiegł prawie od razu, przerywając wąchanie czegoś, co znajdowało się na poboczu.
   - I co teraz? – zastanowiłam się, patrząc to w jedną, to  w drugą stronę. Nigdzie nie widziałam żadnego znaku, ani tablicy informacyjnej, która mówiłaby o jakiejkolwiek miejscowości, bądź budynku w pobliżu. Musiałam zdać się na instynkt.
   Po jakimś czasie, gdy opuściliśmy lasy, a drogę z obu stron zaczęły otaczać pola, zobaczyłam majaczące się w oddali dachy budynków. Zmotywowana tym widokiem przyśpieszyłam kroku, ignorując ból w nogach i zmęczenie.
   - Już prawie jesteśmy, Znajdo – wysapałam, uparcie prąc przed siebie, choć na ostatnim odcinku to bardziej kulałam, niż normalnie szłam.
   Znajda musiał dostrzec moją radość z powrotu do cywilizacji, bo zaczął wesoło krążyć wokół mnie, zadzierając łeb i co chwilę wybiegając do przodu.
   Miejscowość, do jakiej trafiłam, była jedynie skupieniem kilku domów oraz czterech, dużych budynków gospodarczych. To o takich właśnie miejscach mówi się: dziura zabita dechami. Nawet zombie nie było w pobliżu, co akurat było mi na rękę.
   Zachęcona widokiem samochodu zaparkowanego pod ścianą bliźniaka, ruszyłam w jego kierunku. Furtka, która otaczała dwa złączone ze sobą domy, wydała przeciągły, piszczący dźwięk, a zaraz po nim rozległo się warczenie zarówno Znajdy, jak i zombie. Sięgnęłam po nóż, szukając zagrożenia, ale nie widziałam w pobliżu żadnego truposza. Z pomocą przyszedł mi Znajda, który podbiegł do rosnącego nieopodal orzecha i zaczął ujadać.
   Na gałęzi wisiał zombie. Jego szyję otaczał gruby sznur, opleciony również wokół konara. Wisielcem był mężczyzna, który mógł mieć nie więcej niż czterdzieści lat. Miał na sobie czarny garnitur, teraz pokryty plamami, zaciekami i przylepionymi do niego liśćmi. Twarz truposza była pokiereszowana, co zapewne było dziełem ptactwa, które zrezygnowało z uczty po przemianie. Żadne zwierze nie tknęłoby mięsa zombie. To nawet nie była padlina.
   - Spokojnie, kolego – położyłam dłoń na łbie Znajdy, drapiąc go za uchem. Pies przestał szczekać, ale nie spuszczał wzroku z wisielca, powarkując przy tym.
   Zombie nie musiał stanowić dla mnie dużego zagrożenia. Był w końcu uwięziony, lina wyglądała na mocną, a sam zejść na pewno nie dałby rady. Mimo to nie chciałam, by tam wisiał. Miałam zamiar nocować w tym domu, a nie zamierzałam przez całą noc wysłuchiwać jęków. Już dawno zauważyłam, że dłuższe tego słuchanie powoduje u mnie niepokój.
   Włożyłam nóż z powrotem za pasek i podeszłam do drzewa. Jego gałęzie były na tyle dobrze rozlokowane, że wspinanie się nie było trudne. Jednak przeszkodą była moja noga, której zginanie stawało się coraz cięższe, a dodatkowe obciążanie jej mogło ją nadwerężyć. Mimo to złapałam się najniższych konarów i podciągnęłam.
   - Cicho bądź! – syknęłam, gdy Znajda rozszczekał się na nowo. – Chcesz nam ściągnąć na głowę jeszcze więcej takich problemów?
   Znajda jakby zrozumiał o co chodzi, bo usiadł i położył uszy po sobie. Czujne, brązowe oczy zwierzęcia obserwowały moje poczynania, gdy to wspinałam się coraz wyżej. W pewnym momencie gałęzie drzewa wyrastały tylko po jednej stronie, akurat tam, gdzie swoimi łapskami sięgał zombie. Musiałam ostrożnie stawiać kroki, by uniknąć pochwycenia i nie spaść. W końcu znalazłam się w najdogodniejszym miejscu, by dosięgnąć truposza, ale pojawił się problem z wbiciem noża w jego czaszkę, Trudno mi to było zrobić jedną ręką, bo drugą musiałam się trzymać gałęzi.
   - Szlag by cię – syknęłam puszczając na moment konara.
   To był błąd.
   Śliska kora i brak oparcia spowodowały, że straciłam równowagę. Na nic były desperackie próby złapania się bliższych gałęzi. W ostateczności chwyciłam się nóg wisielca, co uchroniło mnie przed upadkiem z co najmniej trzech metrów.
   Rozkołysane ciało zombie oraz jego łapy co rusz chwytające się moich włosów wcale nie było jednak lepsze od zetknięcia z ziemią. Już miałam podjąć decyzję o skoku, gdy rozległ się trzask. Zadarłam głowę i zobaczyłam nienaturalnie długą szyję truposza, a po chwili, pod wpływem ciężaru, głowa oderwała się od reszty ciała.
   Rzeczywiście – zderzenie z ziemią nie było najprzyjemniejsze. Na szczęście ziemia nie była taka twarda, więc to minimalnie zamortyzowało upadek. Usiadłam, z obrzydzeniem patrząc na swoje ubrania, całe we krwi zombie. Pozbawione głowy ciało truposza leżało nieopodal mnie, a sama głowa kawałek dalej. Co dziwne – ta nadal kłapała zębami. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Spotkałam zombie z wieloma obrażeniami, niektóre naprawdę wykraczającymi ludzkie pojęcie, ale z czymś takim nie spotkałam się jeszcze nigdy. To, co zmieniało ludzi w żywe trupy zabijało ich, ale nie mózg.
   - Znajda, chodź tutaj – zawołałam psa, który warczał na głowę truposza, zachowując przy tym dystans.
   Podniosłam się z ziemi i sama podeszłam do głowy. Przyjrzałam się jej, nadal będąc w lekkim szoku. To było ohydne, ale i… ciekawe.
   - To jest chore – mruknęłam i wbiłam nóż w oczodół truposza. Kłapanie od razu ustało.
Drzwi do domu okazały się być otwarte. Po sprawdzeniu wszystkich pokoi i upewnieniu się, że budynek jest bezpieczny, usiadłam na kanapie w salonie i odetchnęłam. W końcu znalazłam się w miejscu, gdzie czułam choć namiastkę bezpieczeństwa.
   Znajda, po zaznajomieniu się ze wszystkimi kątami w salonie, wskoczył na miejsce obok mnie i położył łeb na moich udach. Zaczęłam głaskać nieco szorstką, czarno-białą sierść. Zauważyłam, że to uspokaja nie tylko Znajdę, ale i mnie.
   Byłam w marnej sytuacji. Nie wiedziałam gdzie jestem, byłam sama i bez zapasów, czy broni. Nie miałam też pojęcia, co dzieje się w klasztorze, czy nie został on zaatakowany. No i co z grupą, która pojechała do Żagania? Czy już wrócili? A może napotkali jakieś kłopoty? Ta niewiedza mnie dobijała. Nie mogło mnie opuścić wrażenie, że wszystko zaczyna mi się sypać.
   - Chyba wszystko spieprzyłam, wiesz?
   Znajda spojrzał na mnie, przekręcając łeb.
   - Zostawiłam wszystko, bo podjęłam złą decyzję. Zawiodłam ich, Znajdo. Roba, Maxa, Cześka, Edwarda, wszystkich. Rządziłam zaledwie dwa dni i zdążyłam już wszystko zniszczyć. Nieźle, co nie?
   Nagły atak kaszlu przerwał mój wywód. Moim ciałem aż targnęło, gdy próbowałam złapać powietrze, a Znajda zaczął skomleć przestraszony.
   - Wszystko w porządku – powiedziałam, uspokajająco drapiąc psa po brodzie.
   Wciąż miałam na sobie wilgotne ubrania, których dłuższe noszenie mogło przyczynić się do jakiejś paskudnej choroby, a to byłoby ostatnim, czego bym chciała. Niechętnie wstałam z kanapy i ociężałym krokiem ruszyłam na piętro, gdzie znajdowała się sypialnia.
   Musiała należeć ona do małżeństwa, o czym świadczyły liczne zdjęcia na ścianach. Przedstawiały one tą samą parę w różnych etapach życia i sytuacjach. Był tam mężczyzna, którego rozpoznałam. Odruchowo obejrzałam się na okno, które wychodziło na przód domu. Ciało wisielca wciąż tam leżało, a na gałęzi kołysała się pusta lina.
   W szafie znalazłam gruby, wełniany sweter oraz podkoszulek i co prawda męskie spodnie, ale za to najodpowiedniejsze do otaczających mnie warunków. Miały one sporo kieszeni, były dość luźne i ciepłe. Swoje „wyrobione” już buty porzuciłam na rzecz wysokich kozaków na płaskiej podeszwie. Dopiero wtedy poczułam się gotowa do przeszukania okolicznych domów.
   W szafkach kuchennych znalazłam niewiele, ale wystarczająco na naszą dwójkę. Dwie paczki ryżu i makaronu, groszek, kukurydzę oraz dwie puszki fasoli. Jeden z domów miał też studnię, z której od razu przyniosłam dla siebie wodę. Miałam nadzieję, że gotowanie zabije większość bakterii. Na szczęście okazało się, że kuchenka była na butlę z gazem, więc mogłam zabrać się za przygotowanie posiłku. Moje umiejętności kucharskie nigdy nie były spektakularne, ale tu już nie chodziło o to, by jedzenie miało smakować, a tylko zaspokoić głód.
   Rozdzieliłam porcję na dwie, jedną wrzucając do miski Znajdzie, a swoją zjadłam prosto z garnka.
Stojący pod ścianą mercedes należał do właściciela domu, który chwilowo zajęłam. Bak nie był pełen, ale sądziłam, że uda mi się przejechać dość spory odcinek drogi. Być może nie do samych Błoni, ale do Bytomia Odrzańskiego na pewno.
   Zanim się ze wszystkim uporałam, zapadł zmrok, więc wyruszenie w drogę nie wchodziło w grę. Nie zamierzałam wpaść w nocy na jakąś grupę zombie, bądź zjechać do rowu. Poza tym, musiałam odpocząć. Kaszel stawał się coraz bardziej uciążliwy, a do tego miałam wrażenie, że dostałam gorączki. Choroba jednak postanowiła mnie nie minąć.
   - Jutro, Znajdo – powiedziałam pijąc znaleziony Fervex o mocno cytrynowym smaku i zapachu. – Jutro pojedziemy do domu.

2
   Nie pojechałam do domu ani jutro, ani też kolejnego dnia.
   Choroba zaatakowała. Następnego dnia obudziłam się cała rozdygotana, a mimo to mokra od potu. Z ledwością udało mi się wstać, ale szybko pojęłam, co się dzieje. W domowej apteczce znalazłam termometr, opakowanie tabletek przeciwbólowych i przeciwgorączkowych. Te ostatnie bardzo się przydały, gdy słupek rtęci wyniósł trzydzieści dziewięć stopni. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zaszyć się w pościeli i mieć nadzieję, że uda mi się pokonać chorobę.
   Nie było to jednak takie proste.
   Wieczorem, drugiego dnia, osłabłam na tyle, że nie mogłam się nawet ruszyć. Gorączka wyniszczała mnie coraz bardziej, a ja nawet nie mogłam wstać, by chociaż się napić.  
Znajda był przy mnie przez ten cały czas. Przyniósł mi nawet kromkę stwardniałego chleba, ale nie tknęłam jej nawet. Miałam wrażenie, jakby gardło płonęło mi żywym ogniem.
   No i zaczęły nawiedzać mnie koszmary.
   Pojawiali się w nich wszyscy, których życie odebrałam. Poczynając od Dominiki, a kończąc na Wacławie. Stali oni, stłoczeni wokół mojego łóżka i patrzyli na mnie oskarżycielsko. Wszyscy nosili zadane przeze mnie rany, bądź te, do których się przyczyniłam. Była tam nawet kobieta z zatrzaśniętego auta, którą zaatakował przemieniony syn. Trzymała go na rękach, a chłopiec obejmował ją nogami i rękami.
   - Nie zabiłam cię – powiedziałam do niej. Z ledwością udało mi się odkleić suchy język od podniebienia.
   - Ale mi nie pomogłaś – odparła, odgarniając z twarzy włosy. Te zasłaniały paskudną ranę na policzku. Wtedy chłopiec odwrócił ku mnie swoją głowę. Wokół ust miał krew, a między zębami mielił kawałek mięsa. Jęknęłam, podrywając się na łóżku, ale nie miałam sił, by uciekać. Chłopczyk nie miał jednak zamiaru mnie atakować. Znowu zwrócił się do matki, odgryzając kolejną część jej twarzy. Ta nawet nie zareagowała.
   - Chciałam pomóc – zaprotestowałam. – Ale nie mogłam…
   - Tak samo jak mi? – zapytał złośliwy głos.
   Na przód przeszedł Grzesiek. Chłopak miał na ciele mnóstwo śladów ugryzień, a w brzuchu zionęła mu spora dziura. Wypadało z niej jelito, obijające się mu teraz o kolana. Tuż pod lewym okiem miał ślad po wlocie kuli.
   - Strzeliłaś mi prosto w twarz – powiedział ze złością.
   - Nie chciałam. Zmusiłeś mnie do tego.
   - Nie bądź obłudna, Saszo – kolejny głos dochodził z bardzo bliska. Odwróciłam głowę w drugą stronę i zamarłam. Na drugiej połowie łóżka wpół leżał Adam. Cały przód koszulki brudny był od krwi z rany na brzuchu.
   - Nie żyjesz? – jęknęłam.
   - Możliwe – wzruszył ramionami. – Ale czy to ważne?
   - Dla mnie tak – powiedziałam ostro.
   Adam roześmiał się krótko, co zabrzmiało dość upiornie. Pomimo gorączki, przeszył mnie lodowaty chłód.
   - Proszę cię – ton głosu chłopaka stał się nagle pełen nienawiści. – Ciebie nic i nikt nie obchodzi. Zabijasz, gdy ci to odpowiada. Nie myślisz o tych, którym w ten sposób jeszcze bardziej rujnujesz życie! Na wszystkich sprowadzasz tylko śmierć i niebezpieczeństwo.
   Dotychczas nie myślałam o ludziach, których życie odebrałam. Nie miałam czasu na zastanawianie się nad tym i poczucie winy. Żyłam w przekonaniu, że tylko w ten sposób uratuję siebie i osoby, na których mi zależy. Jednak widok tych pustych oczu odbierał mi taką pewność.
   - Powinnaś tutaj umrzeć – powiedziała Inga, mrużąc w złości jedno zachowane oko.
   Może. Może tak powinno się stać. Mogłam umrzeć w tym łóżku, w domu na odludziu, w ciszy. Być może to od początku było najwłaściwsze rozwiązanie? Co to było za życie w takim świecie? Zombie, inni ludzie chcący naszej śmierci, ciągły strach, głód i tracona z każdym dniem nadzieja.
Nadzieja.
   - Nie – sprzeciwiłam się twardo. Dźwignęłam się na poduszce, podnosząc do pozycji siedzącej. Zjawy cofnęły się o krok. – Nie umrę. Ani dziś, ani jutro. Jeszcze nie skończyłam. Nie poddam się i na pewno nie umrę z własnej woli.
   Zjawy zniknęły i nie pojawiły się już więcej.
   Z moją chorobą było już nieco lepiej, ale wciąż niezbyt dobrze. Nie było to zwykłe przeziębienie, które wystarczyło „wyleżeć”. Potrzebowałam antybiotyków, a wątpiłam, że znajdę jakieś w okolicznych domach. Musiałam wykrzesać resztkę sił, jaka mi została i zaryzykować podróż.
Z trudem wstałam z ciepłej pościeli, w której spędziłam ostatnie trzy dni. Od razu zostałam zaatakowana przez przenikający do szpiku kości mróz, ale nie odpuściłam. Powłócząc za sobą nogami zeszłam na dół, wzbudzając tym zaskoczenie Znajdy. Pies podszedł do mnie, wesoło merdając ogonem.
   - Nie ciesz się na zapas – powiedziałam wciąż ochrypłym głosem.
   Zabrałam z wieszaka długą, wyścielaną od wewnątrz futrem kurtkę i założyłam na głowę kaptur. Mimo warstw ubrań wciąż było mi zimno.
   Przywołałam Znajdę do nogi i razem wyszłyśmy na zewnątrz. Przywitał mnie okryty szronem ogród. Czysta biel aż raziła mnie w oczy, które zaraz zmrużyłam. Objęłam się za ramienia i ciężkim krokiem ruszyłam do zaparkowanego pod domem auta.
   Biały mercedes wyglądał na taki, który był bardziej złomem na kółkach, niż samochodem, ale nie mogłam wybrzydzać. Trafienie kluczem do zamka drżącymi rękami nie należało do najprostszych, ale w końcu mi się to udało i znalazłam się na siedzeniu.
   Samochód przesiąknięty był zapachem papierosów, co czułam nawet pomimo kataru. Na tylnych siedzeniach leżały puste opakowania oraz opróżnione puszki po piwie. W schowku znalazłam za to prawie pełną butelkę wody, którą od razu opróżniłam.
   - Chyba możemy jechać – powiedziałam, zerkając na leżącego na sąsiednim siedzeniu Znajdę. – Módl się tylko, żebym nie rozbiła nas na najbliższym drzewie.
   Skupienie się przy tylu stopniach gorączki i skrajnym wyczerpaniu nie należało do rzeczy najprostszych. Już samo wyjechanie na ulicę sprawiło mi kłopoty. W końcu jednak znalazłam się na równej drodze i mogłam przyśpieszyć.
   Po około pół godziny jazdy zobaczyłam tablicę informacyjną z nazwą miejscowości. Znalazłam się w Bytomiu Odrzańskim. Zwolniłam, wahając się, czy jechać dalej. Nie było to duże miasto, ale wciąż miasto. Spotkanie tam dużej grupy zombie było pewne, a ja w obecnej sytuacji nie miałam ani sił, ani jak się bronić.
   Kolejny napad kaszlu oderwał mnie od przemyśleń. Zatrzymałam gwałtownie samochód, aż Znajda spadł z fotela i zaskomlał. Gdy najgorszy atak minął, oparłam głowę o kierownicę i wzięłam kilka głębokich wdechów. Przy każdym towarzyszył słyszalny nawet dla mnie świst w płucach oraz ból klatki piersiowej.
   - Musimy zaryzykować – powiedziałam, uspokajająco głaszcząc Znajdę. – Musimy.
   Dość szybko odnalazłam rynek, a przy nim aptekę. W dostaniu się do niej przeszkadzała jednak spora grupa zombie, które kręciły się po placu. Na szczęście znajdowały się one dość daleko od budynku, do którego chciałam się dostać. Zakradłam się pod drzwi sklepu, uciszając idącego za mną Znajdę. Pies wyglądał na gotowego w każdej chwili zacząć szczekać, a gdyby tak się stało, bylibyśmy zgubieni.
   Ukucnęłam przed drzwiami apteki, których zamek był wyrwany. Najwidoczniej ktoś już był tam przede mną. Weszłam do środka, wołając za sobą towarzysza, po czym ostrożnie zamknęłam drzwi.
W środku zastałam rozgardiasz. Półki z lekami były splądrowane, szyba w szafie została wybita, a podłoga usłana była opakowaniami z lekami, butelkami i wszystkim tym, czego ludzie nie zdążyli zabrać. Ukucnęłam i zaczęłam przeglądać pozostawione medykamenty. W końcu natrafiłam na opakowanie Zinnatu.  
   Był to antybiotyk, który już miałam okazję kiedyś brać, więc ucieszyło mnie, że akurat na niego trafiłam. Wrzuciłam do plastikowej siatki kilka takich opakowań, przy okazji zabierając też środki przeciwgorączkowe i leki odkrztuszające.
   Usadowiłam się za ladą i drżącymi rękami wycisnęłam kilka tabletek na dłoń. Połknęłam je od razu i postanowiłam chwilę odpocząć. Męczyłam się o wiele szybciej, niż zazwyczaj.
Wykorzystując chwilowy postój wyciągnęłam z kieszeni mapę samochodową, którą zabrałam ze sobą. Odnalazłam na niej Bytom Odrzański i sunąc palcem po jednej z licznych dróg, dotarłam do miejscowości opisanej jako Błonie. Do domu.
   Uśmiechnęłam się do siebie i złożyłam mapę.
   - Jedziemy do domu, Znajdo – powiedziałam wstając z podłogi.
   Gdy tylko stanęłam na równych nogach, drzwi do apteki stanęły otworem. Wstrzymałam oddech, widząc nieznajomego mężczyznę z metalową rurą na ramieniu. On również wyglądał na zaskoczonego moim widokiem.
   - O kurwa – wydusił z siebie, jakby z ulgą w głosie.
   Znajda warknął, a ja uznałam to za powód do zachowania ostrożności i cofnęłam się nieznacznie, dotykając ukrytego pod kurtką noża.
   Mężczyzna wyglądał na niewiele ponad trzydzieści lat. Miał okrągłą twarz, porośniętą ciemnym zarostem oraz krótkie włosy tego samego koloru. Wąskie, niebieskie oczy patrzyły na mnie wciąż z zaskoczeniem, ale i dziwnym błyskiem. Grube usta, przypominające dwa tłuste robaki, rozciągnęły się w uśmiechu.
   - Jesteś tu sama? – zapytał oglądając się przez ramię.
   - Nie – powiedziałam szybko, zerkając na wciąż warczącego Znajdę. Położyłam dłoń na głowie psa.
   - Milutki towarzysz – stwierdził mężczyzna.
   - Niezbyt – odparłam krótko. – Zróbmy tak, ja wyjdę, a ty będziesz mógł sobie wziąć wszystko, co tu jest. Każdy z nas pójdzie w swoją stronę.
   Nie chciałam zostać zmuszona do ostateczności. Nie chodziło już nawet o to, że nie miałam sił, by walczyć, ale ostatnie koszmary sprawiły, że zaczęłam myśleć nad tym, co robię. Zabijanie nie było wyjściem, tylko opcją.
   - Maciek, kurwa! – doszedł mnie głos z zewnątrz, a po chwili po schodkach apteki zaczął wchodzić kolejny mężczyzna. – Co tak długo?
   - Patrz kogo spotkałem – Maciek odsunął się na bok, robiąc miejsce dla swojego kompana. Ten nie odbiegał od niego wiekiem, ani posturą. Miał za to jaśniejsze włosy, związane w kucyk i pociągłą twarz. Na ramieniu za to miał wiatrówkę.
   - No proszę – Blondyn zamknął drzwi, nie odrywając ode mnie wzroku. Błysk w nieco zamglonych, piwnych oczach sprawił, że cała się spięłam.
   - Zapomnij, Jurek – Maciek zganił swojego towarzysza wzrokiem. – Ja pierwszy. Przez te twoje chore jazdy nawet nie miałem okazji się zabawić.
   - Nie moja wina, że suka się darła – burknął mężczyzna. – Musiałem ją uciszyć.
   - Dusiłeś ją, pojebie.
   Wykorzystując chwilową nieuwagę obu mężczyzn, wyciągnęłam nóż zza paska i ukryłam go w rękawie. Zlustrowałam też uważnie obu facetów oraz otoczenie. Z apteki była tylko jedna droga ucieczki i oni mnie od niej odcinali. Dwóch postawnych mężczyzn, przeciw słabej dziewczynie – to się nie mogło dobrze skończyć.
   - Chuj mnie to obchodzi! – warknął brunet odkładając rurkę na ladę. – Pilnuj drzwi, żeby truposze się nie zeszły.
   Maciek ruszył w moją stronę, z obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy. Cofnęłam się, dotykając plecami ściany. Znajda w tym czasie stanął przede mną, jeżąc grzbiet i szczerząc zęby. Mężczyzna zatrzymał się, wyraźnie zlękniony.
   - Jurek! Zajeb tego kund…
   Zanim zdążył dokończyć, doskoczyłam do niego i wbiłam mu ostrze noża prosto w tłuste podgardle. Zamiast słów, z ust mężczyzny wydobył się charkot, nic nierozumiejące oczy spojrzały w górę, aż źrenice prawie całkowicie zniknęły, robiąc miejsce białkom. Ciężar ciała spadł na mnie nieoczekiwanie. Podtrzymałam je z niemałym wysiłkiem. W tym czasie Znajda ruszył na drugiego z mężczyzn. Usłyszałam tylko pełne przerażenia: „kurwa”, a potem krzyk. Pies skoczył na Jurka, zaciskając zęby na jego nosie. Krew zalała twarz faceta oraz pysk Znajdy, który dalej szarpał mężczyznę, nie zważając na jego szamotanie się. Odrzuciłam od siebie ciało Maćka i wyrwałam z ręki Jurka wiatrówkę. Już miałam wybiec z apteki, gdy zatrzymałam się, unosząc broń.
   Nie musisz – powiedziałam sobie, starając się przekonać, że to rzeczywiście prawda. Że wcale nie musiałam.
   Zawołałam Znajdę i razem wybiegliśmy na zewnątrz. Ze środka apteki wciąż dochodziły zawodzenia mężczyzny, które zwabiały wszystkie, znajdujące się na rynku zombie. Nie marnując więcej czasu ruszyłam biegiem w stronę uliczki, gdzie zaparkowałam samochód. Przeskoczyłam przez betonowe bloczki i już miałam ruszyć do auta, gdy zobaczyłam jak ze znajdującego się niedaleko sklepu wybiega starszy mężczyzna z naręczem reklamówek. Podążała za nim kilkuosobowa grupa zombie, którą starzec zostawiał w tyle. Zniknął on za budynkiem, ale zaraz pojawił się po drugiej jego stronie. Niewiele myśląc ruszyłam równoległą drogą, a Znajda za mną.
Zadziałałam instynktownie. To, że mężczyzna miał ze sobą reklamówki z prowiantem, oznaczał, że gdzieś musiał mieć obóz. Po spotkaniu Maćka i Jurka powinnam zachować ostrożność w stosunku do nowych, ale naprawdę chciałam zaryzykować. Potrzebowałam wiary, że jednak mogę jeszcze komuś zaufać.
   Skręciłam w prawo, przebiegając ulicą między domami jednorodzinnymi. Przed sobą zobaczyłam wieżę kościelną, a obok niej kampera. Pojazd miał otwarte drzwi, w których zaraz zniknął mężczyzna. Rozległ się warkot silnika, a spory samochód ruszył powoli z miejsca. Mimo bólu w klatce, przyśpieszyłam. Nie mogłam stracić takiej szansy.
   Byłam już przy samym kamperze, gdy na drodze wyrósł mi zombie. Truposz ruszył na mnie, a ja zaczęłam się szarpać z nożem. Ożywieniec był już o krok. Zrezygnowałam z noża i zdjęłam z ramienia wiatrówkę, ale wtedy z pomocą przyszedł mi Znajda, który rzucił się na ożywieńca i przewrócił go.
   - Znajda!- zawołałam, dobiegając do drzwi pojazdu. Otworzyłam je, stając na schodkach i wskoczyłam do środka, a zaraz za mną mój towarzysz. Ciężko dysząc osunęłam się na podłogę.
   Udało się – pomyślałam, na oślep szukając szorstkiej sierści mojego wybawiciela. Natrafiłam jednak w próżnie.
   - Dziadku? – usłyszałam cieniutki, dziecięcy głosik.
   Podniosłam się i zobaczyłam małą dziewczynkę, trzymającą w dłoniach większą od niej wiatrówkę. Była to dziewczynka – około dziesięcioletnia – o jasnych, prostych włosach i twarzy usłanej piegami. Mała była wyraźnie przestraszona, a sposób w jaki trzymała broń, wskazywał na to, że w każdej chwili mogła pociągnąć za spust.
   Obejrzałam się na przód pojazdu, gdzie za kółkiem siedział mężczyzna, za którym biegłam. Odwracał on co chwila głowę, próbując przy tym kierować.
   - Kim ty do diabła jesteś? – zapytał zdenerwowany.
   Poklepałam się po udzie, wołając tym Znajdę. Pies podszedł do mnie i przycupnął, nie spuszczając oka z nieznajomych. Pogłaskałam go, zapisując sobie dużą kość dla mojego wybawcy.
   - Jestem Sasza – powiedziałam. – A to Znajda. Chcielibyśmy się do was przyłączyć.