poniedziałek, 28 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 26 - SOJUSZ (ADAM)

   Polowanie – to słowo obudziło we mnie trudny do opisania lęk. Nie wiedziałem, czego tak bardzo się obawiam, ale ten strach rozlewał się po całym moim ciele paraliżem.
   Spojrzałem na siedzących ze mną w pokoju mężczyzn. Obaj byli niewątpliwie niebezpieczni. Topora choć nie znałem, to wiedziałem od razu, że jest to człowiek zdolny do wielu okrucieństw. Miał to po prostu w sobie. Zastanowiłem się nawet, czy przed apokalipsą był normalnym człowiekiem, bo stanowczo mi na takiego nie wyglądał. Jakoś nie mogłem go sobie wyobrazić, jako zwykłego pracownika, czy też ojca rodziny. Był on jednym z tych ludzi, w których koniec świata budził dotychczas ukryte instynkty.
   - Gdzie ona jest? – zapytał Wiksa, wpatrując się w leniwie sączącego whisky Topora.
   - Niedaleko – odparł ten. – Ma obóz w klasztorze.
   - Klasztorze? Którym? W ogóle, skąd o tym wiesz?
   - Od osoby godnej zaufania – Topór odstawił szklankę na stolik i podrapał się po zranionym policzku. – Był z nią facet i młoda dziewucha. Uciekła z nią, a kolesia nam zostawiła. Wszystko wyśpiewał jak na spowiedzi.
   Facet? – wzdrygnąłem się, od razu mając przed oczami Maxa. Z trudem powstrzymałem się, przed rzuceniem na Topora i przyłożeniem mu pistoletu do skroni. Dopiero go poznałem, a zdążył mi się narazić dwa razy czyhając na osoby, na których mi najbardziej zależało.
   - Masz go? – zainteresował się Wiksa. – Chcę z nim pogadać osobiście.
   - Nie ufasz mi? – na usta brodacza wpełzł złośliwy uśmieszek.
   - Ani trochę. To jak będzie?
   Topór ponownie podrapał się po policzku, po czym potarmosił rdzawą brodę.
   - W porządku – powiedział w końcu – ale nie zabiorę was do siebie. Względy bezpieczeństwa – sami wiecie.
   Wiksa nie wyglądał na zadowolonego z takiego warunku, ale nie sprzeciwił się.
Dalsza część rozmowy była ustaleniem miejsca spotkania, które ostatecznie miało się w magazynach, które znajdowały się niedaleko hotelu. Sam Wiksa zaproponował właśnie to miejsce, co zapewne było z jego strony desperacką próbą kontroli wydarzeń. Topór przystał na to i zadeklarował pojawić się na miejscu następnego dnia, w samo południe.
   Gdy tylko mężczyzna opuścił apartament, cała uwaga Wiksy skupiła się na mnie. Do tej pory miałem szczęście i czas, gdy miałem zdać relacje z ataku na posterunek został oddalony. Teraz jednak musiałem opowiedzieć o naszej sromotnej klęsce oraz zranieniu dwójki ludzi i śmierci jednego, za co czułem się odpowiedzialny.
   - Zgaduję, że akcja nie poszła po mojej myśli? – zagaił Wiksa, wypełniając sobie na nowo szklankę whisky.
   - Nie bardzo – odparłem.
   - Uciekła? – zapytał, mając na myśli Iwonę.
   - Nie żyje. Zabił ją ktoś z ludzi, którzy tam byli – powiedziałem streszczając słowa Gardy. On to widział. – Podobno była to dziewczyna, którą znasz.
   Zainteresowanie Wiksy momentalnie wzrosło. Mężczyzna utkwił we mnie wyczekujące spojrzenie.
   - Dziewczyna? Jaka?
   - Podobno miała na imię Lena.
   Takiej reakcji Wiksy się nie spodziewałem. Mężczyzna zerwał się z kanapy i cisnął szklanką przez cały pokój. Ta rozbiła się na ścianie, rozsypując na podłogę kawałki szkła.
   - Kurwa! Kurwa! Kurwa! – krzyczał wściekłym krokiem przemierzając dystans od ściany do    ściany. – Gdzie ona jest? Żyje? Jeżeli nie, to przysięgam – zapłacisz za to!
   - Żyje – powiedziałem szybko. – Uciekła z resztą.
   Moje słowa trochę uspokoiły Wiksę, ale nie na tyle, by mógł usiąść. Widocznie ta dziewczyna była dla niego kimś ważnym, że tak się nią przejął.
   Cierpliwie czekałem, aż Wiksa się uspokoi. Wiedziałem, że próby rozmawiania z nim, gdy był w tym stanie mogły się skończyć dla mnie źle. Dlatego pozwoliłem mu zmierzyć się z myślami i czekałem na jego ruch.
   - Jutro – zaczął, stojąc przy oknie – pojedziemy na spotkanie z Toporem. Potem weźmiesz kilku ludzi i wrócisz do Nowogrodu. Masz znaleźć tą dziewczynę. Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, ale lepiej, żeby ci się udało. Chcę ją tu widzieć. Rozumiesz? Inaczej…
   Przyłożył sobie palec do skroni, naśladując nim pistolet.


   Skinąłem głową, czego Wiksa nie mógł widzieć, bo cały czas wyglądał przez okno.
   - Teraz spadaj.
   - Jasne, szefie – mruknąłem ze złością i skierowałem się do wyjścia.
   Zanim poszedłem do swojego pokoju odpocząć, wstąpiłem jeszcze do lecznicy. Ryszard niechętnie wpuścił mnie do środka.
   - Tylko szybko. Są na lekach przeciwbólowych i zapewne zaraz zasną.
   - Pięć minut mi wystarczy – odparłem idąc za lekarzem. – Właściwie to co z nimi?
   - Postrzał Reszki nie był groźny, ale Paweł stracił dużo krwi. Jakoś udało mi się go pozszywać, ale to będzie cud, jeżeli nie wda się zakażenie. A o to nietrudno.
   Przekląłem w myślach po raz kolejny obwiniając się za ich stan. Reszka mógł się wylizać bez większego problemu, ale Paweł już na zawsze miał zostać kaleką. Z pięciu palców ostał mu się tylko kciuk. W tych czasach taka niepełnosprawność była jak wyrok śmierci.
   Ryszard otworzył mi drzwi do pokoju, które pełniło funkcję małego szpitala. Na dwóch łóżkach umiejscowionych po dwóch przeciwnych stronach leżeli moi towarzysze z tej nieszczęsnej wyprawy. Paweł spał, ale Reszka uśmiechnął się na mój widok i uniósł dłoń, którą ścisnąłem.
   - Jak się trzymasz? – zapytałem przysuwając sobie do jego łóżka krzesło.
   - Jak naćpany – odparł ten uśmiechając się głupkowato. – Doktorek dał nam tyle prochów, że czuję się, jakbym był na fazie.
   Roześmiałem się krótko, po czym spojrzałem na Pawła. Jego zabandażowana dłoń sprawiła, że momentalnie straciłem dobry humor.
   - Przerąbane, nie? – zagaił Reszka.
   - Może uda nam się znaleźć jakąś protezę – podsunąłem trąc oczy. Byłem wyczerpany.
   - Tsa. Jeżeli jeszcze przekonasz Wiksę, żeby go nie wywalał, to będzie wszystko świetnie.
   - O czym ty mówisz?
   - O tym, że Szef nie będzie trzymał ludzi, którzy nie są w pełni sprawni. Gdy tylko się dowie, że Pablo stracił rękę, wypieprzy go jeszcze tego samego dnia.
   Nie można było powiedzieć, że byłem zaskoczony słowami Reszki, bo takie zachowanie pasowało do Wiksy. Raczej ogarnęła mnie złość na tego człowieka. Był bezwzględny i brutalny. Traktował żywych ludzi jak maszyny, które były mu potrzebne jedynie wtedy, gdy nie miały wad.
   - Skurwiel – syknąłem cicho. Chociaż nie nazwałbym Pawła przyjacielem, to nie zamierzałem pozwolić go wyrzucić. Jednak tym musiałem zająć się później. – Mam pytanie. Co wiesz o Lenie?
Momentalnie z twarzy Reszki znikł uśmiech.
   - Przekazałeś wiadomości Szefowi? – zapytał masując kciukiem i palcem wskazującym grzbiet nosa.
   - Wściekł się, gdy powiedziałem mu, że ta dziewczyna też była na posterunku. Kim ona jest dla Wiksy? To jego dziewczyna?
   - Dziewczyna – prychnął Reszka. – Lena, to jego siostra. Wiksa pilnował jej jak oka w głowie, ale ona nie bardzo go lubiła – łagodnie mówiąc. Nie podobało jej się, że rządzi nią brat. Kilka razy próbowała zwiać, aż w końcu się jej to udało. To się stało wtedy, gdy byliśmy po broń w Nowogrodzie i nas zaatakowano. Szef się wściekł i dlatego jest tak cięty na tą laskę, co nas ostrzelała. Przez nią jego siostra nawiała.
   Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. A chociaż większość. Już wiedziałem, dlaczego Wiksa tak bardzo chciał odnaleźć Saszę, że aż zawierał sojusz z Toporem. Zapewne gdyby brodacz nie wiedział, gdzie się ona znajduje, nigdy by nawet o tym nie pomyślał.
   Gdybyś tylko, Saszo, wiedziała, jakie niebezpieczeństwo nad tobą wisi – pomyślałem. Czułem się bezradnie, a ten stan mnie dobijał. Wszyscy, których znałem byli w niebezpieczeństwie. Uwięziony przez Topora Max, nagonka na Saszę, znalezienie sposobu, by Paweł mógł zostać w hotelu – dużo tego było, jak na dwudziestoczterolatka, który został brutalnie wyrwany ze swojego spokojnego życia i rzucony w sam środek opanowanego przez żywe trupy świata. Brutalnego świata, do którego z każdym dniem coraz bardziej się przystosowywałem.
   Ja – wierzący człowiek – zgodziłem się poprowadzić atak na ludzi. Mogłem sobie wmawiać, że zostałem do tego zmuszony, że nie miałem innego wyjścia, ale to było gówno prawda. Byłem tchórzem, który wolał zrzucić winę za swoje działania na innych, niż przyznać się przed sobą, że robiłem wszystko, by uratować własny tyłek. Tak było.
   Zabicie tego mężczyzny – broniłem się tylko.
   Okaleczenie tego chłopaka żegadłem – Wiksa mi kazał.
   Poprowadzenie ludzi na posterunek – dostałem taki rozkaz.
   Zgodzenie się odnaleźć Lenę, która ewidentnie nie chciała tu być – nie miałem innego wyjścia.
   Gówno prawda – syknąłem w myślach.
   - Pójdę już – wstałem z krzesła i ścisnąłem dłoń Reszki. Leki musiały zacząć działać, bo miał nieprzytomny wyraz twarzy. – Kuruj się.
   Zamknąłem za sobą drzwi do lecznicy, o które zaraz się oparłem. Jedyne o czym marzyłem, to łóżko, ale ono musiało jeszcze poczekać. Miałem do załatwienia jeszcze jedną sprawę.
Wszedłem na najwyższe piętro i skierowałem się do drzwi oznaczonych cyfrą sto pięćdziesiąt osiem.    Zapukałem do nich, wcześniej upewniając się, że na korytarzu nikogo nie ma.
   Drzwi otworzyła mi Daria, która wyglądała na właśnie wyrwaną ze snu. Rude, rozczochrane włosy opadały jej na twarz, z której patrzyły na mnie wrogie oczy. Dziewczyna ubrana była w za dużą na nią, luźną koszulkę i krótkie spodenki. Nawet w takim wydaniu nie można było zaprzeczyć, że była ładna.
   - Czego? – warknęła.
   - Twoja propozycja jest nadal aktualna?

***

   Siedziałem w samochodzie, patrząc na mijane przez nas ulice Głogowa. Zmierzaliśmy kawałek za jego granicę, gdzie znajdowały się magazyny. Tam mieliśmy się spotkać z Toporem. Na myśl o tym spotkaniu, od którego miało wszystko zależeć, czułem zdenerwowanie, ale i ekscytację. Nocna rozmowa z Darią, ustalanie naszego planu, dopracowywanie szczegółów, przeciągnęło się do wczesnego rana, a mimo to nie czułem zmęczenia. Adrenalina robiła swoje.
   Oprócz mnie i Wiksy, jechało z nami jeszcze dziesięć innych osób, w tym Waldek, z czego się ucieszyłem. Gdybym miał mieć za towarzyszy idiotów pokroju Gardy, pewnie bym zwariował. A tak przynajmniej miałem do kogo otworzyć gębę i choć trochę zminimalizować stres.
Plan Darii i mój był ryzykowny, wymagał wiele sprytu oraz szybkiego działania. Wystarczyło jedno potknięcie, nieprzemyślany ruch, byśmy zostali złapani i prawdopodobnie zabici. Miałem nadzieję, że dziewczyna przygotuje wszystko do mojego powrotu.
   Gdy wjechaliśmy na placyk, wokół którego stały magazyny, zobaczyliśmy trzy spore samochody terenowe, przed którymi stała grupka składająca się z ośmiu osób. W pierwszej chwili z zadowoleniem stwierdziłem, że mamy przewagę liczebną, jednak po przyjrzeniu się grupie Topora doszedłem do wniosku, że nie ma się z czego cieszyć. Przy tych ludziach wyglądaliśmy jak banda dzieciaków, która wzięła do ręki zabawki i udawała, że potrafi się nimi posługiwać. Mieliśmy do czynienia z twardymi facetami, którzy bez problemu mogliby nas załatwić.
   Zerknąłem na Wiksę, który również musiał zauważyć to co ja. Przez chwilę nawet widziałem w jego oczach strach, ale ten znikł tak szybko, jak się pojawił. Obaj przywódcy wymienili uściski dłoni, po czym przeszli do rzeczy.
   - Gdzie ten wasz informator? – zapytał Wiksa, siląc się na hardy ton, ale jego głos zdradził lekkie zdenerwowanie.
   - Spokojnie, kowboju – Topór oparł się o maskę auta, splatając ręce na piersi. – Mieliśmy umowę. Dotrzymaj najpierw swojej części, to dowiesz się o pobycie Ptaszyny.
   Wszyscy spojrzeliśmy na Wiksę, zastanawiając się zapewne nad tym samym. Nie był on człowiekiem, który dawał sobą dyrygować i wyraźnie tego nie lubił. Byliśmy więc gotowi do walki. Okazało się to być jednak niepotrzebne. Szef skinął Gardzie, a ten wraz z podobnym gabarytami sobie facetem wynieśli z busa sporych rozmiarów czarną skrzynię. Postawili ją przed samym Toporem i otworzyli wieko. Na widok zawartości, Brodacz uśmiechnął się.
   - Miło się z tobą robi interesy – powiedział, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Wiksę.
   - Masz swoją broń, a teraz wypełnij swoją część umowy – wycedził Szef.
   Topór uśmiechnął się jedną stroną twarzy, co wyglądało dość upiornie, po czym gwizdnął krótko. Gruby, łysy jak kolano mężczyzna z gęstą brodą otworzył bagażnik auta i wyciągnął ze środka więźnia, którego twarz skrywał worek. Na ten widok mało mi nie stanęło serce. Musiałem mocno walczyć ze sobą, by nie pobiec w jego stronę. Na widok kikuta prawej ręki, kończącego się w łokciu, cała krew odpłynęła mi z twarzy.
   - Odciąłeś mu rękę? – zapytał z niedowierzaniem Wiksa.
   - Taka nauczka – odparł Topór, prowadząc więźnia w naszą stronę. Pchnął go, aż ten wylądował na kolanach, a spod lnianego worka wydobył się stłumiony jęk. – Pogadajcie sobie.
   Wiksa obrzucił odchodzącego Topora spojrzeniem pełnym pogardy, po czym podszedł do klęczącego więźnia. Gdy zdejmował z jego głowy worek, moje serce na moment stanęło, Tylkowo to, by zaraz zaczęło bić jak szalone.
   To nie był Max. Stanowczo nie on. Jedyne, co łączyło tego mężczyznę z moim bratem były ciemne włosy i podobny wiek. Nic więcej.
   Ukryłem swoją ulgę, zachowując kamienną twarz. Zaraz zrobiło mi się głupio, że tak zareagowałem na widok tego mężczyzny. Był on w końcu więźniem i bynajmniej nie dobrze traktowanym. Oprócz odciętej ręki, jego twarz nosiła ślady pobicia tak dotkliwego, że nie dało się dostrzec jego rysów twarzy. Zastanowiłem się nawet, czy nie był on czasem torturowany. Tego można by się było spodziewać po Toporze.
   - Co wiesz o dziewczynie, która ma obóz w klasztorze? Gdzie on jest? – dopytywał się Wiksa.
   - Już… już mówiłem – wydukał więzień sepleniąc. Było to zasługą braku kilku górnych zębów.
   - To powiedz też mi – powiedział łagodnie Wiksa, kucając przed mężczyzną. Zerknął na stojącego kawałek dalej Topora i ściszył głos. – Jeżeli odpowiesz na wszystkie moje pytanie, to zabierzemy cię ze sobą.
   W brązowych oczach więźnia błysnęła nadzieja.
   - Naprawdę?
   - Oczywiście – zapewnił go Wiksa.
   Kłamał. Kłamał temu facetowi prosto w oczy, robił mu nadzieję.
   - Więc? – ponaglił go Wiksa.
   - Sasza… Sasza mówiła o klasztorze w Błoniach – zaczął. – Podobno mają tam mur, broń i jedzenie. Zgodziła się zabrać tam mnie i Samantę. Ale Max nie chciał się na to zgodzić.
   Max? – jęknąłem w myślach. Poczułem ulgę, na wieść o tym, że mój brat żyje i jest z Saszą. Dzięki temu choć trochę przestałem się o nią martwić.
   - Co za Max?
   - Facet, z którym była. Był jeszcze jeden – Czesiek. Zbierali razem zapasy w supermarkecie w    Nowogrodzie, ale zaatakowały ich zombie. Musieliśmy ratować się wejściem na dach. Potem się rozdzieliliśmy.
   - Szefie – odezwał się Rafał.
   - Czego? – warknął Wiksa.
   - Ten Max, to może być ten sam koleś, który nas ostrzelał pięć dni temu – powiedział niepewnie chłopak, za co miałem ochotę go uderzyć. Nie wyglądał na rozgarniętego, a mimo to zdołał połączyć takie wątki. Prawidłowo z resztą.
   - Zajebiście – mruknął Wisa niezadowolony. – Mów dalej.
   - Max i Czesiek pojechali dalej szukać zapasów, a my szukaliśmy auta. Wtedy spotkaliśmy…
   Mężczyzna umilkł spuszczając głowę. Nie musiał kończyć, bo Wiksę nie interesowała reszta.    Dowiedział się wszystkiego, czego chciał. A nawet więcej, niż powinien.
   - Zbieramy się, panowie – powiedział do nas w zamyśleniu. – A wy – Wiksa odwrócił się do mnie,    Waldka, Rafała i jeszcze jednego faceta, którego wołano Martin. – Pojedziecie do Nowogrodu i rozejrzycie się tam. Każdego żywego, którego spotkacie, macie przywieźć do hotelu. Żadnego zabijania, jasne?
   - Tak, Szefie – powiedziałem przestępując z nogi na nogę.
   Trójka moich towarzyszy ruszyła do auta. Ja też to chciałem zrobić, gdy zatrzymał mnie Wiksa. Zostałem spiorunowany jego spojrzeniem, w którym nie było już żadnej sympatii do mojej osoby.
   - Tym razem lepiej niczego nie spieprz – syknął.
   - Nie spieprzę – zapewniłem go, chociaż sam w to nie wierzyłem.

***

   Chociaż nie odpowiadało mi podróżowanie, to cieszyłem się, że tym razem towarzyszyli mi rozgarnięci ludzie. Ekipa, którą przy sobie miałem, nie była pokroju Gardy. Nie sprawiali problemów, ani nie denerwowali mnie. Wyjątkiem był Rafał, który co chwilę zerkał na mnie, a gdy ja na niego patrzyłem, szybko odwracał wzrok.
   - Dalej idziemy pieszo – powiedział z niezadowoleniem Waldek.
   Przed nami, na całej długości drogi, leżała przewrócona ciężarówka, której nijak nie dało się ominąć. Naczepa przewróciła się, częściowo wpadając do rowu, ale i tak blokowała ulicę. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyć z buta.
   Wyciągnąłem z bagażnika plecak z prowiantem, a na ramieniu zawiesiłem karabin, gdy obok mnie pojawił się Rafał.
   - Czego chcesz? – zapytałem obojętnym tonem.
   - Często ostatnimi czasy gadasz z Darią. Spodobała ci się, co? – zapytał ukazując rząd nierównych, żółtych zębów.
   - To nie twoja sprawa – syknąłem zamykając bagażnik.
   - Moja, bo znam twoją tajemnicę. Jeżeli powiem Wiksie, że kręcisz się wokół jego laski i spiskujesz z nią,  zrobi ci gorszą rzecz, niż przypalenie żegadłem.
   Zacisnąłem zęby, patrząc w uśmiechniętą bezczelnie twarz chłopaka, w którą miałem ochotę przywalić. Nie zrobiłem tego jednak, choć pokusa była duża, a Rafał sam się o to prosił. Nie tu i nie teraz – pomyślałem rozluźniając dotychczas zaciśnięte pieści.
   - Więc o co ci chodzi? – zapytałem zmęczonym głosem.
   - Ja rządzę – powiedział, a ja uśmiechnąłem się w duchu kpiąco. – Ty od teraz nie masz nic do gadania. Ja dowodzę. Żeby to było jasne.
   - Nie mam nic przeciwko – uniosłem obie ręce w obronnym geście. – Prowadź, szefie.
   Wyraźnie połechtane ego Rafała szybko zmotywowało go do przejęcia roli dowódcy. Krzyknął do stojących w krzakach Waldka i Martina, by się zbierali. Obaj z niedowierzaniem spojrzeli na chłopaka, a potem na mnie. Zbyłem ich jednak machnięciem ręki.
   Rafał myślał, że dowodzenie do łatwa sprawa i nie mogłem się doczekać, by zobaczyć, jak zalicza sromotną klęskę. Miałem zamiar wkroczyć dopiero wtedy, gdy zrobiłby coś naprawdę głupiego, a do tego czasu niech sobie smakuje władzy. Byłem pewien, że i tak nie potrwa to długo.
   - Adam, zajmij się nim – powiedział, wskazując na idącego drogą trupa.
   Sięgnąłem po nóż i ruszyłem na zombie. Te zakłapało zębami, wyciągając w moją stronę ręce. Uniknąłem ich i podciąłem nogi trupa, czego skutkiem był jego upadek. Od razu przydepnąłem ożywieńca do ziemi, wbijając ostrze w tył jego głowy. To była najskuteczniejsza metoda w walce z pojedynczymi truposzami, bezpieczna, szybka i cicha.
   Szliśmy już dłuższy czas, lawirując ulicami Nowogrodu, zabijając napataczające się zombie i najwyraźniej nie mając żadnego celu.  Rafał prowadził nas kompletnie na ślepo. Widać było, że chłopak jest zdenerwowany, ale nie chciał przyznać się, że nie wie, co robić. Waldek i Martin byli zdenerwowani niemniej niż ja. Jednak cierpliwie wszystko znosiliśmy, aż przez głupotę naszego „przywódcy” o mało co nie wpadliśmy w łapska zombie.
   Przechodziliśmy obok samochodu dostawczego z logo firmy przewożącej konserwy. Auto stało częściowo zablokowane w wąskiej uliczce, którego kierowca najwidoczniej przecenił swoje siły i próbował się tamtędy przebić. Skończyło się to jednak utknięciem między ścianami budynków.
   - Chyba mamy szczęście – powiedział Rafał, zbliżając się do dostawczaka.
   - Nie mamy na to czasu – upomniałem go, za co ten zmierzył mnie wrogim spojrzeniem.
   - Ja mówię, na co mamy czas, a na co nie – warknął. – Otwieramy. Waldek.
   Waldek niechętnie ruszył w stronę samochodu. Gdy jednak położył dłoń na klamce, mina mu zrzedła i wycofał się.
   - Lepiej tego nie otwierać – powiedział cały czas się cofając.
   - Co ty pieprzysz? – parsknął Rafał, samemu kładąc dłonie na klamkach.
   Zaskoczony spojrzałem na Waldka i wtedy sam usłyszałem stłumione jęki. Zanim zdążyłem dobiec do Rafała, ten pociągnął za oba skrzydła drzwi, otwierając je na całą szerokość. Ze środka wypadła kilkunastoosobowa grupa zombie. Za życia musieli się tam schronić, ale być może ktoś był zarażony, lub zmarł. Ludzie w środku nie mieli jak otworzyć drzwi, a przez to skończyli, jak skończyli.
   - Kurwa-a! – krzyknął przerażony Rafał, gdy został przygniecione dwoma ciałami zombie.
   Sięgnąłem po karabin i zacząłem strzelać. Kule podziurawiły przygniatające Rafała zombie, zanim te zdążyły go ugryźć. Razem z Waldkiem i Martinem zaczęliśmy eliminować kolejne trupy. Strzelanie pozwalało nam to zrobić szybciej, ale hałas z pewnością zaalarmował znajdujące się w pobliżu ożywieńce. Byłem pewien, że te już zmierzają w naszą stronę.
   - Wstawaj! – złapałem Rafała za bark i wywlekłem go spod ciał zombie.
   Chłopak był przerażony, miotał się i łkał. Dopiero gdy zdzieliłem go w twarz, zdawał się trochę otrzeźwieć.
   - Weź się, kurwa, w garść! – krzyknąłem mu w twarz, po czym pociągnąłem go za Martinem i Waldkiem, którzy zdążyli już odbiec kawałek dalej.
   Tak, jak się spodziewałem, ulicę wypełniły hordy zombie. Było ich naprawdę dużo. Musieliśmy biec szybko, by te nie odcięły nam wszystkich dróg ucieczki. Z każdą chwilą coraz bardziej opróżnialiśmy magazynki, a trupów wcale nie było mniej.
   Ucieczka z ciężkimi plecakami i bronią męczyła nas. Zaczęliśmy sapać, próbując złapać dech i coraz trudniej było nam stawiać kolejne kroki. Musieliśmy znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy ukryć się przed zombie i odpocząć. Padło na halę magazynową. Waldek nożycami do metalu rozciął zamek i wspólnie podnieśliśmy metalową bramę, którą zaraz puściliśmy. Echo huku rozeszło się po całym pomieszczeniu.
   Oparłem się o ścianę i przymknąłem oczy. Nareszcie – odetchnąłem z ulgą. Nie długo było mi jednak dane odpoczywać. Spojrzałem na stojącego nieopodal Rafała i już miałem go zbesztać, gdy rozległa się seria cichych kliknięć. Znałem dobrze ten dźwięk i wiedziałem, co on zwiastuje. Przekląłem w myślach i wziąłem do ręki karabin, mierząc w ciemność.
   - Możemy się dogadać – zacząłem, szukając wzrokiem przeciwników. Mrok oraz poustawiane po całej hali skrzynie skutecznie mi to uniemożliwiały. – Przeczekamy, aż odejdą zombie, a potem każdy rozejdzie się w swoją stronę.
   Przez chwilę nie dostałem odpowiedzi. Spojrzałem na swoich towarzyszy, którzy mieli raczej nietęgie miny. Wiksa chciał dostać każdego, kogo spotkaliśmy. Musieliśmy to jakoś rozegrać.
- Mamy obóz – powiedziałem, robiąc krok na przód. – Jest u nas bezpiecznie. Możemy was tam zabrać. Wcale nie musimy się zabijać.
   Skinąłem Waldkowi, by obszedł skrzynie z drugiej strony razem z Rafałem. Ja i Martin zrobiliśmy to samo z lewej. Dzięki temu mieliśmy szansę obejść przeciwników z dwóch stron.
   - Wyjdźcie, a się dogadamy.
   Minąłem pierwszy rząd skrzyń, gdy zobaczyłem szarżującą na nas postać. Była ona sporych rozmiarów i bez problemu przewróciła mnie i Martina. Uderzyłem boleśnie plecami w półki, uchylając się, gdy zobaczyłem lecącą w swoją stronę pięść. Mój kompan jednak nie miał tyle szczęścia i oberwał prosto w twarz. Takie uderzenie od człowieka takich gabarytów było poważne. Wycelowałem karabinem w dryblasa, gdy poczułem jak coś zaciska się wokół mojej szyi i ciągnie w tył. Ponownie zostałem pchnięty na skrzynie, a na mojej szyi zacisnęła się dłoń. Nawet w tym mroku dostrzegłem twarz swojego napastnika.
   - Max? – jęknąłem chrapliwie. Jego dłoń, jak stalowa obręcz, pozostawiała mi niewiele możliwości oddychania.
   - Co ty wyprawiasz? – syknął, jeszcze bardziej zwiększając nacisk na moim gardle.
   - Próbuję… przeżyć – wycharczałem. Max cofnął się, a ja od razu wziąłem głęboki wdech.
   - Teraz jesteś z nimi? – zapytał, a w jego głosie zabrzmiała pogarda.
   - Nie jestem – warknąłem rozmasowując gardło. – Posłuchaj, bo to ważne. Musisz nakłonić Saszę, by przyjechała na spotkanie do Głogowa.
   - Co? – Ponownie się najeżył, patrząc na mnie ze wściekłością w oczach. – Chcesz ją wystawić Wiksie?
   - Nie – oburzyłem się nie rozumiejąc, jak Max w ogóle mógł tak pomyśleć. – Nigdy bym jej tego nie zrobił. Ale jej pojawienie się może wszystko zakończyć.
   Rozległy się strzały oraz krzyki. Nie zidentyfikowałem ich, jako należących do swoich ludzi.
   - Właśnie widzę.
   - Max! – złapałem go za ramię. – Wróć do klasztoru i przygotuj wszystkich do walki. Jeżeli mój plan nie wypali, być może niedługo będziecie zmuszeni się bronić.
   - O czym ty…
   Usłyszałem kroki.
   - Uciekaj – syknąłem. – Wkrótce się spotkamy. Idź już!
   Chciałem pójść z Maxem, ale wtedy nie mógłbym im pomóc. A tak, miałem okazję uratować klasztor. Musiałem go uratować. Tam byli moi bliscy.
   - Adam? – usłyszałem głos Waldka.
   - Wszyscy żyją? – zapytałem patrząc w miejsce, gdzie zniknął mój brat.
   - Tak. Tamci zwiali, ale mamy jedną z nich.
   Odwróciłem się i spojrzałem na towarzysza. Wyglądał na zadowolonego.
   Wróciliśmy do wejścia, gdzie Martin i Rafał trzymali szarpiącą się dziewczynę. Rudowłosa używała wobec nas takich słów, że w jednej chwili mój zasób słownictwa powiększył się kilkukrotnie.
   - Ucisz tą sukę! – krzyknął Rafał, trzymając się za policzek poorany paznokciami.
   Powstrzymałem Waldka, który zapewne chciał to zrobić w dość brutalny sposób i podszedłem do dziewczyny. Jej twarz nosiła ślady walki, miała kilka rozcięć i była wykrzywiona w grymasie nienawiści do nas. Błękitne oczy nie zdradzały przerażenia, a jedynie złość. To była ta sama dziewczyna, która postrzeliła Pawła na posterunku, a potem wyskoczyła przez okno.
   - Jak się nazywasz? – zapytałem spokojnie.
   W odpowiedzi dziewczyna splunęła mi w twarz. Pięknie. Po prostu, kurwa, pięknie.

***

   Droga powrotna do hotelu minęła nam w akompaniamencie krzyków Rudej, jej wściekłych oporów i kopania wszystkiego, co znajdowało się wokół. Najbardziej obrywał Martin, któremu przypadło jej pilnowanie. Tak więc pod koniec skończył porządnie poobijany, a nawet ugryziony.
   - Zaraz jej zajebię! – krzyknął, gdy dziewczyna uderzyła go z głowy w szczękę.
   - Macie przejebane – syknęła Ruda. – Nawet nie wiecie jak bardzo.
   Śmiech dziewczyny wywołał u mnie gęsią skórkę. To samo musiał poczuć Martin, bo odwiązał chustkę ze swojego nadgarstka i wcisnął ją w usta rudowłosej jako knebel. Wywołało to kolejną falę oburzenia, ale już o wiele cichszą.
   Starałem się nie myśleć o tym, co robię i jakie to będzie miało konsekwencję dla dziewczyny. Wiedział jednak, że na pewno nie będą one miłe. Po wieści, że była ona w grupie tych, którzy uciekli z posterunku, Wiksa zapewne nie potraktuje jej ulgowo.
   Przekonał się o tym szybko, gdy zdając raport Wiksie obserwował jego wzrok. Ten błysk, na widok którego nawet Ruda drgnęła.
   - Czyli jesteś naszym wrogiem? – zapytał podchodząc do dziewczyny. Ta dumnie uniosła głowę, ale poczułem, że cała drży.
   Wiksa skinął mi głową, a wtedy wyciągnąłem jej z ust knebel. Ruda od razu splunęła mężczyźnie w twarz z czystą satysfakcją wymalowaną na twarzy.
   - Pierdol się – wycedziła.
   Szef ze stoickim spokojem otarł policzek, rozciągając usta w uśmiechu, który napełnił mnie najgorszymi obawami. Niespodziewanie zamachnął się, uderzając dziewczynę z pięści w twarz. Ta padła na podłogę nieprzytomna.
   Powinienem był jakoś zareagować, ale nie mogłem. Byłem jak otępiały i wiedziałem, że jakikolwiek sprzeciw wobec Wiksy zakończy się dla mnie niezbyt miło. Nie mieszaj się – powiedziałem sobie. – To nie twoja sprawa.
   - Zabierz ją do siedemnastki – powiedział Wiksa. – Przywiąż do krzesła. Za pięć minut ma być wszystko gotowe.
   - Tak jest – Pochyliłem się nad dziewczyną i wziąłem ją na ręce.
   Pokój numer siedemnaście znajdował się na samym dole i zapewne jeszcze za czasów, gdy wszystko było normalne, nie był używany. Apokalipsa zastała go, gdy był akurat remontowany. W środku rzeczywiście stało krzesło. I tylko ono. Ściany były białe, a podłoga pozrywana. Okno zostało zasłonięte przez czarną folię, więc jedynym źródłem światła było to, wpadające z korytarza.
   Posadziłem wciąż nieprzytomną dziewczynę na krześle i zająłem się przywiązywaniem jej rąk oraz nóg. Gdy podniosłem wzrok napotkałem oskarżycielskie spojrzenie niebieskich oczu. Nie powinienem był się w ogóle odzywać, ale nie mogłem milczeć. To nie była moja wina.
   - Odpowiadaj na wszystkie pytania i niczego nie próbuj – powiedziałem kończąc przywiązywanie. – Wtedy Wiksa potraktuje cię łagodnie.
   - Pieprzę go – syknęła. – I ciebie. Ty i twoi ludzie nas zaatakowaliście.
   - Myślisz, że mieliśmy wybór? – warknąłem ze złością. Wkurzało mnie, że już kolejna osoba myślała, że przeciwstawienie się Wiksie jest takie proste. Nie było ani trochę.
   - Nie widzę broni przy waszych głowach – zauważyła. – Wiksa to tylko jeden człowiek. Gdybyście chcieli…
   - Ale nie chcą. 
   Odwróciłem się i zobaczyłem stojącą w drzwiach sylwetkę. Wiksa wszedł do środka, kładąc na podłodze latarkę. Ta rozświetliła pokój, oślepiając mnie i Rudą.
   - Zajmij się tym drugim – polecił mi Wiksa. – Jest w pokoju obok.
   Bez słowa skinąłem głową i ruszyłem do wyjścia. Wychodząc odwróciłem się, łapiąc pełne strachu spojrzenie dziewczyny.
   To nie twoja sprawa – powtórzyłem po raz kolejny, podnosząc z podłogi tacę z jedzeniem.
   Pokój numer osiemnaście był w podobnym stanie, jak ten poprzedni i wyglądał tak samo. Tylko jego mieszkaniec był inny. Był to więzień, którego Topór oddał za broń. Musiał on spać, ale obudził się, gdy wszedłem do środka. Jego umęczona i pokiereszowana twarz nie ukazywała żadnych uczuć.
   - Przyniosłem ci jedzenie – powiedziałem podchodząc do więźnia.


   Ten bez większego zainteresowania spojrzał na tacę, a potem utkwił wzrok gdzieś przed sobą.
Powątpiewając spojrzałem na jego związane ramiona i wziąłem do ręki łyżkę. Mężczyzna pozwolił się nakarmić jak dziecko, zachowując przy tym całkowitą bierność. Gdy przez przypadek dotknąłem jego policzka poczułem ciepło. Gorączkował.
   Już wcześniej czułem nieprzyjemny zapach bijący od niego. Pochodził on zapewne z jego licznych ran, których nikt nie opatrzył. Przez bandaż na kikucie przebijały się czerwone i żółte plamy, a rozcięcia wyglądały na wymagające oczyszczenia.
   - Jak się nazywasz? – zapytałem.
   Mężczyzna nie odpowiedział.
   - Ja jestem Adam – powiedziałem, nabierając kolejną łyżkę gulaszu.
   Nagle rozległ się stłumiony krzyk, dochodzący zza ściany. Oboje spojrzeliśmy w tamtą stronę. Słyszałem głosy należące zarówno do Rudej jak i Wiksy, a także jakieś łomoty. Kobiece wołania nie ucichały, a ja próbowałem się przekonać, że to, co się tam działo, nie jest moją winą i mnie nie dotyczy.
   - Pozwalasz na to? – zapytał spokojnie więzień.
   Drgnąłem, spuszczając wzrok.
   - To nie moja sprawa – odparłem hardo.
   - Tak mówią ludzie, którzy chcą uniknąć odpowiedzialności. Tchórze.
   - Może nim jestem? – odłożyłem tacę i wyprostowałem się.
   Mężczyzna spojrzał na mnie, tak samo obojętnie, jak wcześniej.
   - Może.
   Wyszedłem z pokoju i czym prędzej skierowałem swoje kroki do pokoju Ryszarda. Chciałem porozmawiać z lekarzem, a przy okazji sprawdzić, co u Reszki i Pawła. Ku mojemu zaskoczeniu, ten drugi przygotowywał się do opuszczenia lecznicy.
   - Już wyzdrowiałeś? – zapytałem ucieszony widząc go w tak dobrym stanie.
   - Nie zamierzam leżeć bezczynnie – burknął podnosząc się z łóżka. – Nigdy nie lubiłem szpitali i lekarzy.
   - Nie, żebym czuł się urażony – mruknął Ryszard, biorąc łyk kawy ze swojego kubka.
   Reszka roześmiał się krótko i poklepał lekarza po ramieniu. Ten przewrócił oczami.
   - Dzięki za wszystko – powiedział Reszka.
   - Tak, tak. Kwiaty i kopertę zostaw na biurku – odparł Rysiek niemal wypychając byłego już pacjenta z pokoju. Zaraz po jego wyjściu, lekarz zwrócił się do mnie. – Masz do mnie jakąś sprawę, czy przyszedłeś w odwiedziny?
   - Raczej to pierwsze – odparłem opierając się o biurko. – I chciałbym, żeby to zostało między nami.
   Ryszard zacisnął usta w wąską kreskę i odłożył kubek na stolik. Wziął za to z niego notes, po czym zaczął przeglądać poukładane wszędzie pudła, w których były leki.
   - Jeżeli próbujesz mnie wciągnąć w jakąś intrygę, to lepiej od razu wyjdź – powiedział zapisując coś na kartce.
   - Nie o to chodzi. Proszę o przysługę.
   Rysiek westchnął, zdejmując na chwilę okulary i przecierając palcami oczy. Cierpliwie czekałem na jego decyzję. Był on jedyną osobą, która mogła mi pomóc.
   - Dobra. O co chodzi?
   v- Weź trochę sprzętu – powiedziałem patrząc na lekarstwa i stosy opatrunków medycznych w szafce. – Będzie ci to potrzebne.
   Mężczyzna zmarszczył brwi, ale bez słowa zaczął pakować rzeczy do torby. Ja w tym czasie podniosłem jego notes i wyrwałem stamtąd jedną kartkę. Napisanie tych kilku linijek tekstu i zawarcie w nich wszystkiego, co chciałem przekazać nie było proste. Ostatecznie udało mi się zawrzeć wszystkie, najważniejsze informacje. W tym czasie Rysiek zakończył pakowanie.
   - To dokąd idziemy?

***

   - Cholera – Rysiek skrzywił się, ściągając brudny bandaż z kikuta więźnia.
   Ja także zakryłem sobie nos, gdy pokój wypełnił okropny fetor. Widząc zaropiałą ranę ogarnęły mnie mdłości. Nie musiałem być lekarzem by wiedzieć, że wymagała ona natychmiastowego opatrzenia.
   - Zrobisz coś z ty? – zapytałem.
   - Usunę martwicę tkanek i oczyszczę. Podam też antybiotyki, ale nie wiem, czy to coś da – odparł szczerze Ryszard.
   - Zrób tak, by przeżył – powiedziałem, po czym zwróciłem się do więźnia. Gorączka sprawiała, że był on otępiały, ale miałem nadzieję, że mnie zrozumie. – Posłuchaj mnie, bo to bardzo ważne. Pojedziesz do klasztoru i przekażesz to – pomachałem mu przed twarzą złożonym listem. – Przekażesz to Saszy. Okej? Musi dostać ten list.
   - Do klasztoru? – zdziwił się mężczyzna.
   - Tak. Pojedziesz tam. I przekażesz to Saszy. Zrozumiałeś?
   Pokiwał głową, ale nie byłem pewien, czy wszystko zapamiętał. Musiałem jednak wierzyć, że tak było.
   To, co miałem zamiar zrobić było gorzej niż szalone, ale taki był plan. Miałem tylko nadzieję, że zawarte w liście słowa przekonają Saszę, bo bez tego trudno by było wszystko zrealizować.
   - Poradzisz sobie? – zapytałem Ryśka. Ten skinął mi głową, nie przestając opatrywania rany, zerkając na to jak wciskam do buta więźnia list.
   Opuściłem pokój i oparłem się plecami o drzwi. Na usta wpełzł mi uśmiech, którego nie mogłem powstrzymać.

***
   - Co, kurwa, zrobić? – niemal wykrzyknął, patrząc na mnie groźnie.
   Poirytowany przestąpiłem z nogi na nogę, powstrzymując się od wykrzyczenia mu w twarz jakim to jest idiotą.
   - Oddamy im tego gościa – powtórzyłem spokojnie, ale z naciskiem.
   - Niby, kurwa, po co? – oburzył się Wiksa, dokańczając skręcanie papierosa, który tylko papierosem nie był.
   - Żeby wiedzieli, że z nami nie ma co zadzierać – powiedziałem siadając na kanapie. – Sasza myśli, że Topór ma tego faceta. Gdy go im oddamy pewnie pomyśli, że połączyliśmy siły, albo ich zabiliśmy. Tak, czy siak – będą się nas bali. Więzień przekaże Saszy wiadomość o pokojowym spotkaniu. Ona się pojawi, a wtedy w końcu ją dostaniesz.
   - Myślisz, że jest na tyle głupia, by się na to zgodzić? – spojrzał na mnie z politowaniem.
   - Dlatego nie wspomnimy o tym, że też będziesz miał się tam pojawić – powiedziałem. – Przez pewien czas Sasza mi ufała. Gdy będzie myślała, że jestem po jej stronie, to na pewno się zjawi.
   Wiksa uśmiechnął się w sposób, którego nie potrafiłem rozgryźć. Dokończył wsypywanie tytoniu do białej, cienkiej bibułki, po czym sprawnie ją skręcił. Po chwili poczułem drapiąco-słodki dym.
   - Masz łeb, Adamie – powiedział z uznaniem. – Oby to tylko wypaliło.
   - O to się nie martw – odparłem wstając. – Wszystko pójdzie zgodnie z planem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz