Polowanie – to słowo obudziło we mnie trudny do
opisania lęk. Nie wiedziałem, czego tak bardzo się obawiam, ale ten strach
rozlewał się po całym moim ciele paraliżem.
Spojrzałem
na siedzących ze mną w pokoju mężczyzn. Obaj byli niewątpliwie niebezpieczni.
Topora choć nie znałem, to wiedziałem od razu, że jest to człowiek zdolny do
wielu okrucieństw. Miał to po prostu w sobie. Zastanowiłem się nawet, czy przed
apokalipsą był normalnym człowiekiem, bo stanowczo mi na takiego nie wyglądał.
Jakoś nie mogłem go sobie wyobrazić, jako zwykłego pracownika, czy też ojca
rodziny. Był on jednym z tych ludzi, w których koniec świata budził dotychczas
ukryte instynkty.
-
Gdzie ona jest? – zapytał Wiksa, wpatrując się w leniwie sączącego whisky
Topora.
-
Niedaleko – odparł ten. – Ma obóz w klasztorze.
-
Klasztorze? Którym? W ogóle, skąd o tym wiesz?
-
Od osoby godnej zaufania – Topór odstawił szklankę na stolik i podrapał się po
zranionym policzku. – Był z nią facet i młoda dziewucha. Uciekła z nią, a
kolesia nam zostawiła. Wszystko wyśpiewał jak na spowiedzi.
Facet? – wzdrygnąłem się, od razu mając przed
oczami Maxa. Z trudem powstrzymałem się, przed rzuceniem na Topora i
przyłożeniem mu pistoletu do skroni. Dopiero go poznałem, a zdążył mi się
narazić dwa razy czyhając na osoby, na których mi najbardziej zależało.
-
Masz go? – zainteresował się Wiksa. – Chcę z nim pogadać osobiście.
-
Nie ufasz mi? – na usta brodacza wpełzł złośliwy uśmieszek.
-
Ani trochę. To jak będzie?
Topór
ponownie podrapał się po policzku, po czym potarmosił rdzawą brodę.
-
W porządku – powiedział w końcu – ale nie zabiorę was do siebie. Względy
bezpieczeństwa – sami wiecie.
Wiksa
nie wyglądał na zadowolonego z takiego warunku, ale nie sprzeciwił się.
Dalsza część rozmowy była ustaleniem miejsca spotkania, które
ostatecznie miało się w magazynach, które znajdowały się niedaleko hotelu. Sam
Wiksa zaproponował właśnie to miejsce, co zapewne było z jego strony desperacką
próbą kontroli wydarzeń. Topór przystał na to i zadeklarował pojawić się na
miejscu następnego dnia, w samo południe.
Gdy
tylko mężczyzna opuścił apartament, cała uwaga Wiksy skupiła się na mnie. Do
tej pory miałem szczęście i czas, gdy miałem zdać relacje z ataku na posterunek
został oddalony. Teraz jednak musiałem opowiedzieć o naszej sromotnej klęsce
oraz zranieniu dwójki ludzi i śmierci jednego, za co czułem się odpowiedzialny.
-
Zgaduję, że akcja nie poszła po mojej myśli? – zagaił Wiksa, wypełniając sobie
na nowo szklankę whisky.
-
Nie bardzo – odparłem.
-
Uciekła? – zapytał, mając na myśli Iwonę.
-
Nie żyje. Zabił ją ktoś z ludzi, którzy tam byli – powiedziałem streszczając
słowa Gardy. On to widział. – Podobno była to dziewczyna, którą znasz.
Zainteresowanie
Wiksy momentalnie wzrosło. Mężczyzna utkwił we mnie wyczekujące spojrzenie.
-
Dziewczyna? Jaka?
-
Podobno miała na imię Lena.
Takiej
reakcji Wiksy się nie spodziewałem. Mężczyzna zerwał się z kanapy i cisnął
szklanką przez cały pokój. Ta rozbiła się na ścianie, rozsypując na podłogę
kawałki szkła.
-
Kurwa! Kurwa! Kurwa! – krzyczał wściekłym krokiem przemierzając dystans od
ściany do ściany. – Gdzie ona jest? Żyje? Jeżeli nie,
to przysięgam – zapłacisz za to!
-
Żyje – powiedziałem szybko. – Uciekła z resztą.
Moje
słowa trochę uspokoiły Wiksę, ale nie na tyle, by mógł usiąść. Widocznie ta
dziewczyna była dla niego kimś ważnym, że tak się nią przejął.
Cierpliwie
czekałem, aż Wiksa się uspokoi. Wiedziałem, że próby rozmawiania z nim, gdy był
w tym stanie mogły się skończyć dla mnie źle. Dlatego pozwoliłem mu zmierzyć
się z myślami i czekałem na jego ruch.
-
Jutro – zaczął, stojąc przy oknie – pojedziemy na spotkanie z Toporem. Potem
weźmiesz kilku ludzi i wrócisz do Nowogrodu. Masz znaleźć tą dziewczynę. Nie
obchodzi mnie jak to zrobisz, ale lepiej, żeby ci się udało. Chcę ją tu
widzieć. Rozumiesz? Inaczej…
Przyłożył
sobie palec do skroni, naśladując nim pistolet.
Skinąłem
głową, czego Wiksa nie mógł widzieć, bo cały czas wyglądał przez okno.
-
Teraz spadaj.
-
Jasne, szefie – mruknąłem ze złością i skierowałem się do wyjścia.
Zanim
poszedłem do swojego pokoju odpocząć, wstąpiłem jeszcze do lecznicy. Ryszard
niechętnie wpuścił mnie do środka.
-
Tylko szybko. Są na lekach przeciwbólowych i zapewne zaraz zasną.
-
Pięć minut mi wystarczy – odparłem idąc za lekarzem. – Właściwie to co z nimi?
-
Postrzał Reszki nie był groźny, ale Paweł stracił dużo krwi. Jakoś udało mi się
go pozszywać, ale to będzie cud, jeżeli nie wda się zakażenie. A o to nietrudno.
Przekląłem
w myślach po raz kolejny obwiniając się za ich stan. Reszka mógł się wylizać
bez większego problemu, ale Paweł już na zawsze miał zostać kaleką. Z pięciu
palców ostał mu się tylko kciuk. W tych czasach taka niepełnosprawność była jak
wyrok śmierci.
Ryszard
otworzył mi drzwi do pokoju, które pełniło funkcję małego szpitala. Na dwóch
łóżkach umiejscowionych po dwóch przeciwnych stronach leżeli moi towarzysze z
tej nieszczęsnej wyprawy. Paweł spał, ale Reszka uśmiechnął się na mój widok i
uniósł dłoń, którą ścisnąłem.
-
Jak się trzymasz? – zapytałem przysuwając sobie do jego łóżka krzesło.
-
Jak naćpany – odparł ten uśmiechając się głupkowato. – Doktorek dał nam tyle
prochów, że czuję się, jakbym był na fazie.
Roześmiałem
się krótko, po czym spojrzałem na Pawła. Jego zabandażowana dłoń sprawiła, że
momentalnie straciłem dobry humor.
-
Przerąbane, nie? – zagaił Reszka.
-
Może uda nam się znaleźć jakąś protezę – podsunąłem trąc oczy. Byłem wyczerpany.
-
Tsa. Jeżeli jeszcze przekonasz Wiksę, żeby go nie wywalał, to będzie wszystko
świetnie.
-
O czym ty mówisz?
-
O tym, że Szef nie będzie trzymał ludzi, którzy nie są w pełni sprawni. Gdy
tylko się dowie, że Pablo stracił rękę, wypieprzy go jeszcze tego samego dnia.
Nie
można było powiedzieć, że byłem zaskoczony słowami Reszki, bo takie zachowanie
pasowało do Wiksy. Raczej ogarnęła mnie złość na tego człowieka. Był
bezwzględny i brutalny. Traktował żywych ludzi jak maszyny, które były mu
potrzebne jedynie wtedy, gdy nie miały wad.
-
Skurwiel – syknąłem cicho. Chociaż nie nazwałbym Pawła przyjacielem, to nie zamierzałem
pozwolić go wyrzucić. Jednak tym musiałem zająć się później. – Mam pytanie. Co
wiesz o Lenie?
Momentalnie z twarzy Reszki znikł uśmiech.
-
Przekazałeś wiadomości Szefowi? – zapytał masując kciukiem i palcem wskazującym
grzbiet nosa.
-
Wściekł się, gdy powiedziałem mu, że ta dziewczyna też była na posterunku. Kim
ona jest dla Wiksy? To jego dziewczyna?
-
Dziewczyna – prychnął Reszka. – Lena, to jego siostra. Wiksa pilnował jej jak
oka w głowie, ale ona nie bardzo go lubiła – łagodnie mówiąc. Nie podobało jej
się, że rządzi nią brat. Kilka razy próbowała zwiać, aż w końcu się jej to
udało. To się stało wtedy, gdy byliśmy po broń w Nowogrodzie i nas zaatakowano.
Szef się wściekł i dlatego jest tak cięty na tą laskę, co nas ostrzelała. Przez
nią jego siostra nawiała.
Teraz
wszystko stało się dla mnie jasne. A chociaż większość. Już wiedziałem,
dlaczego Wiksa tak bardzo chciał odnaleźć Saszę, że aż zawierał sojusz z
Toporem. Zapewne gdyby brodacz nie wiedział, gdzie się ona znajduje, nigdy by
nawet o tym nie pomyślał.
Gdybyś tylko, Saszo, wiedziała, jakie
niebezpieczeństwo nad tobą wisi – pomyślałem. Czułem się bezradnie, a ten
stan mnie dobijał. Wszyscy, których znałem byli w niebezpieczeństwie. Uwięziony
przez Topora Max, nagonka na Saszę, znalezienie sposobu, by Paweł mógł zostać w
hotelu – dużo tego było, jak na dwudziestoczterolatka, który został brutalnie
wyrwany ze swojego spokojnego życia i rzucony w sam środek opanowanego przez
żywe trupy świata. Brutalnego świata, do którego z każdym dniem coraz bardziej
się przystosowywałem.
Ja
– wierzący człowiek – zgodziłem się poprowadzić atak na ludzi. Mogłem sobie
wmawiać, że zostałem do tego zmuszony, że nie miałem innego wyjścia, ale to
było gówno prawda. Byłem tchórzem, który wolał zrzucić winę za swoje działania
na innych, niż przyznać się przed sobą, że robiłem wszystko, by uratować własny
tyłek. Tak było.
Zabicie
tego mężczyzny – broniłem się
tylko.
Okaleczenie
tego chłopaka żegadłem – Wiksa
mi kazał.
Poprowadzenie
ludzi na posterunek – dostałem
taki rozkaz.
Zgodzenie
się odnaleźć Lenę, która ewidentnie nie chciała tu być – nie miałem innego wyjścia.
Gówno prawda – syknąłem w myślach.
-
Pójdę już – wstałem z krzesła i ścisnąłem dłoń Reszki. Leki musiały zacząć
działać, bo miał nieprzytomny wyraz twarzy. – Kuruj się.
Zamknąłem
za sobą drzwi do lecznicy, o które zaraz się oparłem. Jedyne o czym marzyłem,
to łóżko, ale ono musiało jeszcze poczekać. Miałem do załatwienia jeszcze jedną
sprawę.
Wszedłem na najwyższe piętro i skierowałem się do drzwi
oznaczonych cyfrą sto pięćdziesiąt osiem. Zapukałem do
nich, wcześniej upewniając się, że na korytarzu nikogo nie ma.
Drzwi
otworzyła mi Daria, która wyglądała na właśnie wyrwaną ze snu. Rude,
rozczochrane włosy opadały jej na twarz, z której patrzyły na mnie wrogie oczy.
Dziewczyna ubrana była w za dużą na nią, luźną koszulkę i krótkie spodenki.
Nawet w takim wydaniu nie można było zaprzeczyć, że była ładna.
-
Czego? – warknęła.
-
Twoja propozycja jest nadal aktualna?
***
Siedziałem
w samochodzie, patrząc na mijane przez nas ulice Głogowa. Zmierzaliśmy kawałek
za jego granicę, gdzie znajdowały się magazyny. Tam mieliśmy się spotkać z
Toporem. Na myśl o tym spotkaniu, od którego miało wszystko zależeć, czułem
zdenerwowanie, ale i ekscytację. Nocna rozmowa z Darią, ustalanie naszego
planu, dopracowywanie szczegółów, przeciągnęło się do wczesnego rana, a mimo to
nie czułem zmęczenia. Adrenalina robiła swoje.
Oprócz
mnie i Wiksy, jechało z nami jeszcze dziesięć innych osób, w tym Waldek, z
czego się ucieszyłem. Gdybym miał mieć za towarzyszy idiotów pokroju Gardy,
pewnie bym zwariował. A tak przynajmniej miałem do kogo otworzyć gębę i choć
trochę zminimalizować stres.
Plan Darii i mój był ryzykowny, wymagał wiele sprytu oraz
szybkiego działania. Wystarczyło jedno potknięcie, nieprzemyślany ruch, byśmy
zostali złapani i prawdopodobnie zabici. Miałem nadzieję, że dziewczyna
przygotuje wszystko do mojego powrotu.
Gdy
wjechaliśmy na placyk, wokół którego stały magazyny, zobaczyliśmy trzy spore
samochody terenowe, przed którymi stała grupka składająca się z ośmiu osób. W
pierwszej chwili z zadowoleniem stwierdziłem, że mamy przewagę liczebną, jednak
po przyjrzeniu się grupie Topora doszedłem do wniosku, że nie ma się z czego
cieszyć. Przy tych ludziach wyglądaliśmy jak banda dzieciaków, która wzięła do
ręki zabawki i udawała, że potrafi się nimi posługiwać. Mieliśmy do czynienia z
twardymi facetami, którzy bez problemu mogliby nas załatwić.
Zerknąłem
na Wiksę, który również musiał zauważyć to co ja. Przez chwilę nawet widziałem
w jego oczach strach, ale ten znikł tak szybko, jak się pojawił. Obaj przywódcy
wymienili uściski dłoni, po czym przeszli do rzeczy.
-
Gdzie ten wasz informator? – zapytał Wiksa, siląc się na hardy ton, ale jego
głos zdradził lekkie zdenerwowanie.
-
Spokojnie, kowboju – Topór oparł się o maskę auta, splatając ręce na piersi. –
Mieliśmy umowę. Dotrzymaj najpierw swojej części, to dowiesz się o pobycie
Ptaszyny.
Wszyscy
spojrzeliśmy na Wiksę, zastanawiając się zapewne nad tym samym. Nie był on
człowiekiem, który dawał sobą dyrygować i wyraźnie tego nie lubił. Byliśmy więc
gotowi do walki. Okazało się to być jednak niepotrzebne. Szef skinął Gardzie, a
ten wraz z podobnym gabarytami sobie facetem wynieśli z busa sporych rozmiarów
czarną skrzynię. Postawili ją przed samym Toporem i otworzyli wieko. Na widok
zawartości, Brodacz uśmiechnął się.
-
Miło się z tobą robi interesy – powiedział, co jeszcze bardziej rozwścieczyło
Wiksę.
-
Masz swoją broń, a teraz wypełnij swoją część umowy – wycedził Szef.
Topór
uśmiechnął się jedną stroną twarzy, co wyglądało dość upiornie, po czym
gwizdnął krótko. Gruby, łysy jak kolano mężczyzna z gęstą brodą otworzył
bagażnik auta i wyciągnął ze środka więźnia, którego twarz skrywał worek. Na
ten widok mało mi nie stanęło serce. Musiałem mocno walczyć ze sobą, by nie
pobiec w jego stronę. Na widok kikuta prawej ręki, kończącego się w łokciu,
cała krew odpłynęła mi z twarzy.
-
Odciąłeś mu rękę? – zapytał z niedowierzaniem Wiksa.
-
Taka nauczka – odparł Topór, prowadząc więźnia w naszą stronę. Pchnął go, aż
ten wylądował na kolanach, a spod lnianego worka wydobył się stłumiony jęk. –
Pogadajcie sobie.
Wiksa
obrzucił odchodzącego Topora spojrzeniem pełnym pogardy, po czym podszedł do
klęczącego więźnia. Gdy zdejmował z jego głowy worek, moje serce na moment
stanęło, Tylkowo to, by zaraz zaczęło bić jak szalone.
To
nie był Max. Stanowczo nie on. Jedyne, co łączyło tego mężczyznę z moim bratem
były ciemne włosy i podobny wiek. Nic więcej.
Ukryłem
swoją ulgę, zachowując kamienną twarz. Zaraz zrobiło mi się głupio, że tak
zareagowałem na widok tego mężczyzny. Był on w końcu więźniem i bynajmniej nie
dobrze traktowanym. Oprócz odciętej ręki, jego twarz nosiła ślady pobicia tak
dotkliwego, że nie dało się dostrzec jego rysów twarzy. Zastanowiłem się nawet,
czy nie był on czasem torturowany. Tego można by się było spodziewać po Toporze.
-
Co wiesz o dziewczynie, która ma obóz w klasztorze? Gdzie on jest? – dopytywał
się Wiksa.
-
Już… już mówiłem – wydukał więzień sepleniąc. Było to zasługą braku kilku
górnych zębów.
-
To powiedz też mi – powiedział łagodnie Wiksa, kucając przed mężczyzną. Zerknął
na stojącego kawałek dalej Topora i ściszył głos. – Jeżeli odpowiesz na
wszystkie moje pytanie, to zabierzemy cię ze sobą.
W
brązowych oczach więźnia błysnęła nadzieja.
-
Naprawdę?
-
Oczywiście – zapewnił go Wiksa.
Kłamał.
Kłamał temu facetowi prosto w oczy, robił mu nadzieję.
-
Więc? – ponaglił go Wiksa.
-
Sasza… Sasza mówiła o klasztorze w Błoniach – zaczął. – Podobno mają tam mur,
broń i jedzenie. Zgodziła się zabrać tam mnie i Samantę. Ale Max nie chciał się
na to zgodzić.
Max? – jęknąłem w myślach. Poczułem ulgę, na
wieść o tym, że mój brat żyje i jest z Saszą. Dzięki temu choć trochę
przestałem się o nią martwić.
-
Co za Max?
-
Facet, z którym była. Był jeszcze jeden – Czesiek. Zbierali razem zapasy w
supermarkecie w Nowogrodzie, ale zaatakowały ich
zombie. Musieliśmy ratować się wejściem na dach. Potem się rozdzieliliśmy.
-
Szefie – odezwał się Rafał.
-
Czego? – warknął Wiksa.
-
Ten Max, to może być ten sam koleś, który nas ostrzelał pięć dni temu –
powiedział niepewnie chłopak, za co miałem ochotę go uderzyć. Nie wyglądał na
rozgarniętego, a mimo to zdołał połączyć takie wątki. Prawidłowo z resztą.
-
Zajebiście – mruknął Wisa niezadowolony. – Mów dalej.
-
Max i Czesiek pojechali dalej szukać zapasów, a my szukaliśmy auta. Wtedy
spotkaliśmy…
Mężczyzna
umilkł spuszczając głowę. Nie musiał kończyć, bo Wiksę nie interesowała reszta.
Dowiedział się wszystkiego, czego chciał. A nawet więcej, niż
powinien.
-
Zbieramy się, panowie – powiedział do nas w zamyśleniu. – A wy – Wiksa odwrócił
się do mnie, Waldka, Rafała i jeszcze jednego faceta,
którego wołano Martin. – Pojedziecie do Nowogrodu i rozejrzycie się tam.
Każdego żywego, którego spotkacie, macie przywieźć do hotelu. Żadnego
zabijania, jasne?
-
Tak, Szefie – powiedziałem przestępując z nogi na nogę.
Trójka
moich towarzyszy ruszyła do auta. Ja też to chciałem zrobić, gdy zatrzymał mnie
Wiksa. Zostałem spiorunowany jego spojrzeniem, w którym nie było już żadnej
sympatii do mojej osoby.
-
Tym razem lepiej niczego nie spieprz – syknął.
-
Nie spieprzę – zapewniłem go, chociaż sam w to nie wierzyłem.
***
Chociaż
nie odpowiadało mi podróżowanie, to cieszyłem się, że tym razem towarzyszyli mi
rozgarnięci ludzie. Ekipa, którą przy sobie miałem, nie była pokroju Gardy. Nie
sprawiali problemów, ani nie denerwowali mnie. Wyjątkiem był Rafał, który co
chwilę zerkał na mnie, a gdy ja na niego patrzyłem, szybko odwracał wzrok.
-
Dalej idziemy pieszo – powiedział z niezadowoleniem Waldek.
Przed
nami, na całej długości drogi, leżała przewrócona ciężarówka, której nijak nie
dało się ominąć. Naczepa przewróciła się, częściowo wpadając do rowu, ale i tak
blokowała ulicę. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak zabrać najpotrzebniejsze
rzeczy i ruszyć z buta.
Wyciągnąłem
z bagażnika plecak z prowiantem, a na ramieniu zawiesiłem karabin, gdy obok
mnie pojawił się Rafał.
-
Czego chcesz? – zapytałem obojętnym tonem.
-
Często ostatnimi czasy gadasz z Darią. Spodobała ci się, co? – zapytał ukazując
rząd nierównych, żółtych zębów.
-
To nie twoja sprawa – syknąłem zamykając bagażnik.
-
Moja, bo znam twoją tajemnicę. Jeżeli powiem Wiksie, że kręcisz się wokół jego
laski i spiskujesz z nią, zrobi ci gorszą rzecz, niż przypalenie żegadłem.
Zacisnąłem
zęby, patrząc w uśmiechniętą bezczelnie twarz chłopaka, w którą miałem ochotę
przywalić. Nie zrobiłem tego jednak, choć pokusa była duża, a Rafał sam się o
to prosił. Nie tu i nie teraz
– pomyślałem rozluźniając
dotychczas zaciśnięte pieści.
-
Więc o co ci chodzi? – zapytałem zmęczonym głosem.
-
Ja rządzę – powiedział, a ja uśmiechnąłem się w duchu kpiąco. – Ty od teraz nie
masz nic do gadania. Ja dowodzę. Żeby to było jasne.
-
Nie mam nic przeciwko – uniosłem obie ręce w obronnym geście. – Prowadź, szefie.
Wyraźnie
połechtane ego Rafała szybko zmotywowało go do przejęcia roli dowódcy. Krzyknął
do stojących w krzakach Waldka i Martina, by się zbierali. Obaj z
niedowierzaniem spojrzeli na chłopaka, a potem na mnie. Zbyłem ich jednak
machnięciem ręki.
Rafał
myślał, że dowodzenie do łatwa sprawa i nie mogłem się doczekać, by zobaczyć,
jak zalicza sromotną klęskę. Miałem zamiar wkroczyć dopiero wtedy, gdy zrobiłby
coś naprawdę głupiego, a do tego czasu niech sobie smakuje władzy. Byłem
pewien, że i tak nie potrwa to długo.
-
Adam, zajmij się nim – powiedział, wskazując na idącego drogą trupa.
Sięgnąłem
po nóż i ruszyłem na zombie. Te zakłapało zębami, wyciągając w moją stronę ręce.
Uniknąłem ich i podciąłem nogi trupa, czego skutkiem był jego upadek. Od razu
przydepnąłem ożywieńca do ziemi, wbijając ostrze w tył jego głowy. To była
najskuteczniejsza metoda w walce z pojedynczymi truposzami, bezpieczna, szybka
i cicha.
Szliśmy
już dłuższy czas, lawirując ulicami Nowogrodu, zabijając napataczające się
zombie i najwyraźniej nie mając żadnego celu. Rafał prowadził nas
kompletnie na ślepo. Widać było, że chłopak jest zdenerwowany, ale nie chciał
przyznać się, że nie wie, co robić. Waldek i Martin byli zdenerwowani niemniej
niż ja. Jednak cierpliwie wszystko znosiliśmy, aż przez głupotę naszego
„przywódcy” o mało co nie wpadliśmy w łapska zombie.
Przechodziliśmy
obok samochodu dostawczego z logo firmy przewożącej konserwy. Auto stało
częściowo zablokowane w wąskiej uliczce, którego kierowca najwidoczniej
przecenił swoje siły i próbował się tamtędy przebić. Skończyło się to jednak
utknięciem między ścianami budynków.
-
Chyba mamy szczęście – powiedział Rafał, zbliżając się do dostawczaka.
-
Nie mamy na to czasu – upomniałem go, za co ten zmierzył mnie wrogim
spojrzeniem.
-
Ja mówię, na co mamy czas, a na co nie – warknął. – Otwieramy. Waldek.
Waldek
niechętnie ruszył w stronę samochodu. Gdy jednak położył dłoń na klamce, mina
mu zrzedła i wycofał się.
-
Lepiej tego nie otwierać – powiedział cały czas się cofając.
-
Co ty pieprzysz? – parsknął Rafał, samemu kładąc dłonie na klamkach.
Zaskoczony
spojrzałem na Waldka i wtedy sam usłyszałem stłumione jęki. Zanim zdążyłem
dobiec do Rafała, ten pociągnął za oba skrzydła drzwi, otwierając je na całą
szerokość. Ze środka wypadła kilkunastoosobowa grupa zombie. Za życia musieli
się tam schronić, ale być może ktoś był zarażony, lub zmarł. Ludzie w środku
nie mieli jak otworzyć drzwi, a przez to skończyli, jak skończyli.
-
Kurwa-a! – krzyknął przerażony Rafał, gdy został przygniecione dwoma ciałami
zombie.
Sięgnąłem
po karabin i zacząłem strzelać. Kule podziurawiły przygniatające Rafała zombie,
zanim te zdążyły go ugryźć. Razem z Waldkiem i Martinem zaczęliśmy eliminować
kolejne trupy. Strzelanie pozwalało nam to zrobić szybciej, ale hałas z
pewnością zaalarmował znajdujące się w pobliżu ożywieńce. Byłem pewien, że te
już zmierzają w naszą stronę.
-
Wstawaj! – złapałem Rafała za bark i wywlekłem go spod ciał zombie.
Chłopak
był przerażony, miotał się i łkał. Dopiero gdy zdzieliłem go w twarz, zdawał
się trochę otrzeźwieć.
-
Weź się, kurwa, w garść! – krzyknąłem mu w twarz, po czym pociągnąłem go za
Martinem i Waldkiem, którzy zdążyli już odbiec kawałek dalej.
Tak,
jak się spodziewałem, ulicę wypełniły hordy zombie. Było ich naprawdę dużo.
Musieliśmy biec szybko, by te nie odcięły nam wszystkich dróg ucieczki. Z każdą
chwilą coraz bardziej opróżnialiśmy magazynki, a trupów wcale nie było mniej.
Ucieczka
z ciężkimi plecakami i bronią męczyła nas. Zaczęliśmy sapać, próbując złapać
dech i coraz trudniej było nam stawiać kolejne kroki. Musieliśmy znaleźć
miejsce, gdzie moglibyśmy ukryć się przed zombie i odpocząć. Padło na halę
magazynową. Waldek nożycami do metalu rozciął zamek i wspólnie podnieśliśmy
metalową bramę, którą zaraz puściliśmy. Echo huku rozeszło się po całym
pomieszczeniu.
Oparłem
się o ścianę i przymknąłem oczy. Nareszcie
– odetchnąłem z ulgą. Nie
długo było mi jednak dane odpoczywać. Spojrzałem na stojącego nieopodal Rafała
i już miałem go zbesztać, gdy rozległa się seria cichych kliknięć. Znałem
dobrze ten dźwięk i wiedziałem, co on zwiastuje. Przekląłem w myślach i wziąłem
do ręki karabin, mierząc w ciemność.
-
Możemy się dogadać – zacząłem, szukając wzrokiem przeciwników. Mrok oraz
poustawiane po całej hali skrzynie skutecznie mi to uniemożliwiały. –
Przeczekamy, aż odejdą zombie, a potem każdy rozejdzie się w swoją stronę.
Przez
chwilę nie dostałem odpowiedzi. Spojrzałem na swoich towarzyszy, którzy mieli
raczej nietęgie miny. Wiksa chciał dostać każdego, kogo spotkaliśmy. Musieliśmy
to jakoś rozegrać.
- Mamy obóz – powiedziałem, robiąc krok na przód. – Jest u nas bezpiecznie.
Możemy was tam zabrać. Wcale nie musimy się zabijać.
Skinąłem
Waldkowi, by obszedł skrzynie z drugiej strony razem z Rafałem. Ja i Martin
zrobiliśmy to samo z lewej. Dzięki temu mieliśmy szansę obejść przeciwników z
dwóch stron.
-
Wyjdźcie, a się dogadamy.
Minąłem
pierwszy rząd skrzyń, gdy zobaczyłem szarżującą na nas postać. Była ona sporych
rozmiarów i bez problemu przewróciła mnie i Martina. Uderzyłem boleśnie plecami
w półki, uchylając się, gdy zobaczyłem lecącą w swoją stronę pięść. Mój kompan
jednak nie miał tyle szczęścia i oberwał prosto w twarz. Takie uderzenie od
człowieka takich gabarytów było poważne. Wycelowałem karabinem w dryblasa, gdy
poczułem jak coś zaciska się wokół mojej szyi i ciągnie w tył. Ponownie
zostałem pchnięty na skrzynie, a na mojej szyi zacisnęła się dłoń. Nawet w tym
mroku dostrzegłem twarz swojego napastnika.
-
Max? – jęknąłem chrapliwie. Jego dłoń, jak stalowa obręcz, pozostawiała mi
niewiele możliwości oddychania.
-
Co ty wyprawiasz? – syknął, jeszcze bardziej zwiększając nacisk na moim gardle.
-
Próbuję… przeżyć – wycharczałem. Max cofnął się, a ja od razu wziąłem głęboki
wdech.
-
Teraz jesteś z nimi? – zapytał, a w jego głosie zabrzmiała pogarda.
-
Nie jestem – warknąłem rozmasowując gardło. – Posłuchaj, bo to ważne. Musisz
nakłonić Saszę, by przyjechała na spotkanie do Głogowa.
-
Co? – Ponownie się najeżył, patrząc na mnie ze wściekłością w oczach. – Chcesz
ją wystawić Wiksie?
-
Nie – oburzyłem się nie rozumiejąc, jak Max w ogóle mógł tak pomyśleć. – Nigdy
bym jej tego nie zrobił. Ale jej pojawienie się może wszystko zakończyć.
Rozległy
się strzały oraz krzyki. Nie zidentyfikowałem ich, jako należących do swoich
ludzi.
-
Właśnie widzę.
-
Max! – złapałem go za ramię. – Wróć do klasztoru i przygotuj wszystkich do
walki. Jeżeli mój plan nie wypali, być może niedługo będziecie zmuszeni się
bronić.
-
O czym ty…
Usłyszałem
kroki.
-
Uciekaj – syknąłem. – Wkrótce się spotkamy. Idź już!
Chciałem
pójść z Maxem, ale wtedy nie mógłbym im pomóc. A tak, miałem okazję uratować
klasztor. Musiałem go uratować. Tam byli moi bliscy.
-
Adam? – usłyszałem głos Waldka.
-
Wszyscy żyją? – zapytałem patrząc w miejsce, gdzie zniknął mój brat.
-
Tak. Tamci zwiali, ale mamy jedną z nich.
Odwróciłem
się i spojrzałem na towarzysza. Wyglądał na zadowolonego.
Wróciliśmy
do wejścia, gdzie Martin i Rafał trzymali szarpiącą się dziewczynę. Rudowłosa
używała wobec nas takich słów, że w jednej chwili mój zasób słownictwa
powiększył się kilkukrotnie.
-
Ucisz tą sukę! – krzyknął Rafał, trzymając się za policzek poorany paznokciami.
Powstrzymałem
Waldka, który zapewne chciał to zrobić w dość brutalny sposób i podszedłem do
dziewczyny. Jej twarz nosiła ślady walki, miała kilka rozcięć i była
wykrzywiona w grymasie nienawiści do nas. Błękitne oczy nie zdradzały przerażenia,
a jedynie złość. To była ta sama dziewczyna, która postrzeliła Pawła na
posterunku, a potem wyskoczyła przez okno.
-
Jak się nazywasz? – zapytałem spokojnie.
W
odpowiedzi dziewczyna splunęła mi w twarz. Pięknie.
Po prostu, kurwa, pięknie.
***
Droga
powrotna do hotelu minęła nam w akompaniamencie krzyków Rudej, jej wściekłych
oporów i kopania wszystkiego, co znajdowało się wokół. Najbardziej obrywał
Martin, któremu przypadło jej pilnowanie. Tak więc pod koniec skończył
porządnie poobijany, a nawet ugryziony.
-
Zaraz jej zajebię! – krzyknął, gdy dziewczyna uderzyła go z głowy w szczękę.
-
Macie przejebane – syknęła Ruda. – Nawet nie wiecie jak bardzo.
Śmiech
dziewczyny wywołał u mnie gęsią skórkę. To samo musiał poczuć Martin, bo
odwiązał chustkę ze swojego nadgarstka i wcisnął ją w usta rudowłosej jako
knebel. Wywołało to kolejną falę oburzenia, ale już o wiele cichszą.
Starałem
się nie myśleć o tym, co robię i jakie to będzie miało konsekwencję dla
dziewczyny. Wiedział jednak, że na pewno nie będą one miłe. Po wieści, że była
ona w grupie tych, którzy uciekli z posterunku, Wiksa zapewne nie potraktuje
jej ulgowo.
Przekonał
się o tym szybko, gdy zdając raport Wiksie obserwował jego wzrok. Ten błysk, na
widok którego nawet Ruda drgnęła.
-
Czyli jesteś naszym wrogiem? – zapytał podchodząc do dziewczyny. Ta dumnie
uniosła głowę, ale poczułem, że cała drży.
Wiksa
skinął mi głową, a wtedy wyciągnąłem jej z ust knebel. Ruda od razu splunęła
mężczyźnie w twarz z czystą satysfakcją wymalowaną na twarzy.
-
Pierdol się – wycedziła.
Szef
ze stoickim spokojem otarł policzek, rozciągając usta w uśmiechu, który napełnił
mnie najgorszymi obawami. Niespodziewanie zamachnął się, uderzając dziewczynę z
pięści w twarz. Ta padła na podłogę nieprzytomna.
Powinienem
był jakoś zareagować, ale nie mogłem. Byłem jak otępiały i wiedziałem, że
jakikolwiek sprzeciw wobec Wiksy zakończy się dla mnie niezbyt miło. Nie mieszaj się – powiedziałem sobie. – To nie twoja sprawa.
-
Zabierz ją do siedemnastki – powiedział Wiksa. – Przywiąż do krzesła. Za pięć
minut ma być wszystko gotowe.
-
Tak jest – Pochyliłem się nad dziewczyną i wziąłem ją na ręce.
Pokój
numer siedemnaście znajdował się na samym dole i zapewne jeszcze za czasów, gdy
wszystko było normalne, nie był używany. Apokalipsa zastała go, gdy był akurat
remontowany. W środku rzeczywiście stało krzesło. I tylko ono. Ściany były
białe, a podłoga pozrywana. Okno zostało zasłonięte przez czarną folię, więc
jedynym źródłem światła było to, wpadające z korytarza.
Posadziłem
wciąż nieprzytomną dziewczynę na krześle i zająłem się przywiązywaniem jej rąk
oraz nóg. Gdy podniosłem wzrok napotkałem oskarżycielskie spojrzenie
niebieskich oczu. Nie powinienem był się w ogóle odzywać, ale nie mogłem
milczeć. To nie była moja wina.
-
Odpowiadaj na wszystkie pytania i niczego nie próbuj – powiedziałem kończąc
przywiązywanie. – Wtedy Wiksa potraktuje cię łagodnie.
-
Pieprzę go – syknęła. – I ciebie. Ty i twoi ludzie nas zaatakowaliście.
-
Myślisz, że mieliśmy wybór? – warknąłem ze złością. Wkurzało mnie, że już
kolejna osoba myślała, że przeciwstawienie się Wiksie jest takie proste. Nie
było ani trochę.
-
Nie widzę broni przy waszych głowach – zauważyła. – Wiksa to tylko jeden
człowiek. Gdybyście chcieli…
-
Ale nie chcą.
Odwróciłem
się i zobaczyłem stojącą w drzwiach sylwetkę. Wiksa wszedł do środka, kładąc na
podłodze latarkę. Ta rozświetliła pokój, oślepiając mnie i Rudą.
-
Zajmij się tym drugim – polecił mi Wiksa. – Jest w pokoju obok.
Bez
słowa skinąłem głową i ruszyłem do wyjścia. Wychodząc odwróciłem się, łapiąc
pełne strachu spojrzenie dziewczyny.
To nie twoja sprawa – powtórzyłem po raz kolejny, podnosząc z podłogi tacę z
jedzeniem.
Pokój
numer osiemnaście był w podobnym stanie, jak ten poprzedni i wyglądał tak samo.
Tylko jego mieszkaniec był inny. Był to więzień, którego Topór oddał za broń.
Musiał on spać, ale obudził się, gdy wszedłem do środka. Jego umęczona i
pokiereszowana twarz nie ukazywała żadnych uczuć.
-
Przyniosłem ci jedzenie – powiedziałem podchodząc do więźnia.
Ten bez większego zainteresowania spojrzał na tacę, a potem utkwił
wzrok gdzieś przed sobą.
Powątpiewając spojrzałem na jego związane ramiona i wziąłem do
ręki łyżkę. Mężczyzna pozwolił się nakarmić jak dziecko, zachowując przy tym
całkowitą bierność. Gdy przez przypadek dotknąłem jego policzka poczułem
ciepło. Gorączkował.
Już
wcześniej czułem nieprzyjemny zapach bijący od niego. Pochodził on zapewne z
jego licznych ran, których nikt nie opatrzył. Przez bandaż na kikucie
przebijały się czerwone i żółte plamy, a rozcięcia wyglądały na wymagające
oczyszczenia.
-
Jak się nazywasz? – zapytałem.
Mężczyzna
nie odpowiedział.
-
Ja jestem Adam – powiedziałem, nabierając kolejną łyżkę gulaszu.
Nagle
rozległ się stłumiony krzyk, dochodzący zza ściany. Oboje spojrzeliśmy w tamtą
stronę. Słyszałem głosy należące zarówno do Rudej jak i Wiksy, a także jakieś
łomoty. Kobiece wołania nie ucichały, a ja próbowałem się przekonać, że to, co
się tam działo, nie jest moją winą i mnie nie dotyczy.
-
Pozwalasz na to? – zapytał spokojnie więzień.
Drgnąłem,
spuszczając wzrok.
-
To nie moja sprawa – odparłem hardo.
-
Tak mówią ludzie, którzy chcą uniknąć odpowiedzialności. Tchórze.
-
Może nim jestem? – odłożyłem tacę i wyprostowałem się.
Mężczyzna
spojrzał na mnie, tak samo obojętnie, jak wcześniej.
-
Może.
Wyszedłem
z pokoju i czym prędzej skierowałem swoje kroki do pokoju Ryszarda. Chciałem
porozmawiać z lekarzem, a przy okazji sprawdzić, co u Reszki i Pawła. Ku mojemu
zaskoczeniu, ten drugi przygotowywał się do opuszczenia lecznicy.
-
Już wyzdrowiałeś? – zapytałem ucieszony widząc go w tak dobrym stanie.
-
Nie zamierzam leżeć bezczynnie – burknął podnosząc się z łóżka. – Nigdy nie
lubiłem szpitali i lekarzy.
-
Nie, żebym czuł się urażony – mruknął Ryszard, biorąc łyk kawy ze swojego kubka.
Reszka
roześmiał się krótko i poklepał lekarza po ramieniu. Ten przewrócił oczami.
-
Dzięki za wszystko – powiedział Reszka.
-
Tak, tak. Kwiaty i kopertę zostaw na biurku – odparł Rysiek niemal wypychając
byłego już pacjenta z pokoju. Zaraz po jego wyjściu, lekarz zwrócił się do
mnie. – Masz do mnie jakąś sprawę, czy przyszedłeś w odwiedziny?
-
Raczej to pierwsze – odparłem opierając się o biurko. – I chciałbym, żeby to
zostało między nami.
Ryszard
zacisnął usta w wąską kreskę i odłożył kubek na stolik. Wziął za to z niego
notes, po czym zaczął przeglądać poukładane wszędzie pudła, w których były leki.
-
Jeżeli próbujesz mnie wciągnąć w jakąś intrygę, to lepiej od razu wyjdź –
powiedział zapisując coś na kartce.
-
Nie o to chodzi. Proszę o przysługę.
Rysiek
westchnął, zdejmując na chwilę okulary i przecierając palcami oczy. Cierpliwie
czekałem na jego decyzję. Był on jedyną osobą, która mogła mi pomóc.
-
Dobra. O co chodzi?
v-
Weź trochę sprzętu – powiedziałem patrząc na lekarstwa i stosy opatrunków
medycznych w szafce. – Będzie ci to potrzebne.
Mężczyzna
zmarszczył brwi, ale bez słowa zaczął pakować rzeczy do torby. Ja w tym czasie
podniosłem jego notes i wyrwałem stamtąd jedną kartkę. Napisanie tych kilku
linijek tekstu i zawarcie w nich wszystkiego, co chciałem przekazać nie było
proste. Ostatecznie udało mi się zawrzeć wszystkie, najważniejsze informacje. W
tym czasie Rysiek zakończył pakowanie.
-
To dokąd idziemy?
***
-
Cholera – Rysiek skrzywił się, ściągając brudny bandaż z kikuta więźnia.
Ja
także zakryłem sobie nos, gdy pokój wypełnił okropny fetor. Widząc zaropiałą
ranę ogarnęły mnie mdłości. Nie musiałem być lekarzem by wiedzieć, że wymagała
ona natychmiastowego opatrzenia.
-
Zrobisz coś z ty? – zapytałem.
-
Usunę martwicę tkanek i oczyszczę. Podam też antybiotyki, ale nie wiem, czy to
coś da – odparł szczerze Ryszard.
-
Zrób tak, by przeżył – powiedziałem, po czym zwróciłem się do więźnia. Gorączka
sprawiała, że był on otępiały, ale miałem nadzieję, że mnie zrozumie. –
Posłuchaj mnie, bo to bardzo ważne. Pojedziesz do klasztoru i przekażesz to –
pomachałem mu przed twarzą złożonym listem. – Przekażesz to Saszy. Okej? Musi
dostać ten list.
-
Do klasztoru? – zdziwił się mężczyzna.
-
Tak. Pojedziesz tam. I przekażesz to Saszy. Zrozumiałeś?
Pokiwał
głową, ale nie byłem pewien, czy wszystko zapamiętał. Musiałem jednak wierzyć,
że tak było.
To,
co miałem zamiar zrobić było gorzej niż szalone, ale taki był plan. Miałem
tylko nadzieję, że zawarte w liście słowa przekonają Saszę, bo bez tego trudno
by było wszystko zrealizować.
-
Poradzisz sobie? – zapytałem Ryśka. Ten skinął mi głową, nie przestając
opatrywania rany, zerkając na to jak wciskam do buta więźnia list.
Opuściłem
pokój i oparłem się plecami o drzwi. Na usta wpełzł mi uśmiech, którego nie
mogłem powstrzymać.
***
-
Co, kurwa, zrobić? – niemal wykrzyknął, patrząc na mnie groźnie.
Poirytowany
przestąpiłem z nogi na nogę, powstrzymując się od wykrzyczenia mu w twarz jakim
to jest idiotą.
-
Oddamy im tego gościa – powtórzyłem spokojnie, ale z naciskiem.
-
Niby, kurwa, po co? – oburzył się Wiksa, dokańczając skręcanie papierosa, który
tylko papierosem nie był.
-
Żeby wiedzieli, że z nami nie ma co zadzierać – powiedziałem siadając na
kanapie. – Sasza myśli, że Topór ma tego faceta. Gdy go im oddamy pewnie
pomyśli, że połączyliśmy siły, albo ich zabiliśmy. Tak, czy siak – będą się nas
bali. Więzień przekaże Saszy wiadomość o pokojowym spotkaniu. Ona się pojawi, a
wtedy w końcu ją dostaniesz.
-
Myślisz, że jest na tyle głupia, by się na to zgodzić? – spojrzał na mnie z
politowaniem.
-
Dlatego nie wspomnimy o tym, że też będziesz miał się tam pojawić –
powiedziałem. – Przez pewien czas Sasza mi ufała. Gdy będzie myślała, że jestem
po jej stronie, to na pewno się zjawi.
Wiksa
uśmiechnął się w sposób, którego nie potrafiłem rozgryźć. Dokończył wsypywanie
tytoniu do białej, cienkiej bibułki, po czym sprawnie ją skręcił. Po chwili
poczułem drapiąco-słodki dym.
-
Masz łeb, Adamie – powiedział z uznaniem. – Oby to tylko wypaliło.
-
O to się nie martw – odparłem wstając. – Wszystko pójdzie zgodnie z
planem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz