sobota, 25 listopada 2017

RODZIAŁ 5 - WŚRÓD SWOICH (SASZA)

   1
   Podskoczyłam na twardej i mocno już wytartej kanapie, na której drzemałam, tym samym budząc się ze snu. Wyboje trafiały się dość często, więc przyzwyczaiłam się, że mój sen był brutalnie przerywany. Wciąż było to lepsze, niż spanie w opuszczonym, zimnym domu na odludziu. Tu przynajmniej było ciepło i miałam towarzystwo.
   Usiadłam, krzywiąc się, gdy strzeliło mi w kościach, i rozglądnęłam po wnętrzu kampera. Było jeszcze ciemno, więc niewiele widziałam. Jedynie światło na przedzie pomagało mi rozróżnić kontury mebli i osób, z którymi podróżowałam. W niewielkiej sypialni, gdzie miejsca było jedynie na łóżko, spała Hania, a wraz z nią Znajda. Małej to nie przeszkadzało, a mojemu psiemu towarzyszowi tym bardziej. Wspólnie zajmowali całą powierzchnię materacu, mimo tego, że dziewczynka tuliła psa do siebie.
   Zwierzę śpi lepiej, niż ja – pomyślałam, ale wcale nie złośliwie. Cieszyłam się, że mój towarzysz zaznał trochę wygody, a ja… Cóż. Nawet się wyspałam.
   Trzymając się szafek kuchennych – noga wciąż jeszcze mi dokuczała – przeszłam na przód kampera i usiadłam na siedzeniu pasażera. Prowadzący pojazd Mateusz spojrzał na mnie w odbiciu lusterka i to było na tyle z jego strony. Przez ten krótki okres czasu, gdy się znaliśmy, zdążyłam się nauczyć, że wciąganie go na siłę w rozmowę nic nie da, dopóki on sam jej nie zacznie. Jego milczenie nie wynikało jednak z podejrzliwości, czy wrogiego nastawienia do mnie, a wrodzonej małomówności. Przez to był całkowitym przeciwieństwem swojej wnuczki, której buzia mogła się nie zamykać.
   Droga, którą jechaliśmy, przebiegała między polami, lasami – ogólnie z dala od większych zabudowań. Mateusz nie chciał ryzykować spotkania z zombie i narażania swojej wnuczki. Sam powiedział, że wizyta w Bytomiu Odrzańskim była ostatecznością, ponieważ kończyły się im zapasy. Teraz mieli prowiant oraz kolejną gębę, która go uszczuplała – nawet dwie, jeśli liczyć Znajdę.
   Od razu zaproponowałam Mateuszowi dołączenie do naszego obozu w klasztorze. Opowiedziałam mu o nim, zapewniłam, że jest on w pełni bezpieczny, że mamy zapasy oraz udogodnienia w postaci bieżącej wody, ale mężczyzna nie zgodził się od razu. Powiedział, że to przemyśli, a ja miałem nadzieję, że przystanie na moją propozycję ze względu na Hanię. Polubiłam tą małą gadułę od razu i chciałam, by znalazła się w bezpiecznym miejscu. By dostała szansę, jaką mieli wszyscy mieszkańcy klasztoru.
   - Wierzę, że to może być dobre miejsce do przetrwania, ale nie mogę podejmować decyzji ot tak – powiedział Mateusz, mówiąc typowym dla siebie głosem – spokojnym i wyraźnym.  – Hania jest wszystkim, co mam i muszę myśleć przede wszystkim o niej. Nie obiecuję, że będę cię mógł zawieźć do twojego obozu, ani tego, że do was dołączymy. Na razie cel jest taki, by minąć Odrę. Potem zobaczymy.
   Nie naciskałam, choć było to trudne. Nie mogłam jednak tego zrobić, bo moje starania mogłyby przynieść odwrotny skutek. Zaakceptowałam decyzję Mateusza i pozostało mi mieć cichą nadzieję, że gdy już zobaczy klasztor, zostanie tam.
   - Gorączka spadła? – zapytał nagle mężczyzna, a ja aż drgnęłam.
   - Tak. Raczej tak – odparłam.
   Nafaszerowanie się lekami z apteki oraz pomoc ze strony Mateusza skutecznie pomogły mi w walce z chorobą. Wciąż kaszlałam, ale oddychało mi się lepiej i nie miałam już prawie gorączki. Chyba udało mi się ominąć zapalenie płuc.
   - To dobrze.
   Usiadłam wygodniej i odwróciłam głowę w stronę okna. Mijaliśmy jakąś wioskę, której zabudowania stawały się coraz rzadsze. W końcu całkowicie zniknęły, a my wjechaliśmy na most. Mateusz, jakby specjalnie, zwolnił. Zerknęłam na niego i zobaczyłam, jak ciągnie się za prawe ucho. Robił tak, gdy się denerwował.
   Przejechaliśmy jeszcze kilka metrów, aż znaleźliśmy się na środku kondygnacji, pod którą płynęła Odra. Wtedy kamper zatrzymał się.
   - Chodź – powiedział mężczyzna i pierwszy wyszedł na zewnątrz.
   Jaśniało, chodź słońca jeszcze nie było. Niebo przybrało barwę różową, żółtą oraz fioletową  i zapowiadało się, że ten dzień będzie pochmurny. I zimny. Byłam tylko w samym swetrze, który – choć gruby – nie chronił mnie przed rześkim, ale mroźnym wiatrem. Splotłam ręce na piersi, próbując zatrzymać ciepło.
   Mateusz stanął przy barierce, trzymając ręce w kieszeniach grubej, czerwonej kurtki. Była ona na niego za duża, przez co wyglądało, jakby tonął w czerwieni materiału. Podeszłam do niego i zacisnęłam palce na chłodnym metalu. Patrząc w dół płynącej wody, przypomniałam sobie moją ostatnią wizytę na moście i jej nieprzyjemne skutki. Odruchowo się odsunęłam od krawędzi.
   - Tam – Mateusz wskazał na drogę przed nami – są Cigacice, potem Sulechów, Pałck, Skąpe, Rokitnica i na końcu – Błonie. Możemy dojechać tam jeszcze dziś.
   - Ale? – zapytałam, bo czułam, że to nie wszystko.
   - Ale – powtórzył Mateusz i uśmiechnął się, tylko jednym kącikiem ust. – Podobno wszystko, co po „ale” jest gówno warte.
   - Przekonajmy się – powiedziałam, opierając się tyłem do barierkę.
   Mateusz odwrócił się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. Ten wzrok – przenikający, twardy – przypominał dwa stalowe szpikulce, które wbijały się we mnie i odbierały całą odwagę. Był to wzrok człowieka, który stracił tyle, że na więcej pozwolić sobie nie mógł. Wiedziałam o tym, aż za dobrze.
   - Nie znam cię – powiedział, wciąż spokojnie, ale tym razem wychwyciłam trochę wrogości, czy też groźby w jego głosie. – Nie wiem kim byłaś kiedyś, kim jesteś teraz, co robiłaś, a czego nie. Spotkałem jednak ludzi, którzy zdziczeli jak te psy. Rzucali się na siebie i byli gorsi, niż martwi. Żywi, gorsi niż martwi – rozumiesz to?
   Skinęłam głową, bo na nic więcej nie było mnie w tamtej chwili stać.
   - Żeby uratować siebie i Hanię, musiałem robić rzeczy, z których nie jestem dumny i ich żałuję – kontynuował, a w jego niebieskich oczach pojawił się na moment smutek. – Ale gdybym musiał zrobić to znowu – nie zawahałbym się. Rozumiesz, do czego zmierzam?
   Nie byłam pewna, dlatego nie wykonałam żadnego ruchu, aż Mateusz sam nie dokończył.
   - Jeśli twoja obecność – choć w niewielkim, bądź znikomym stopniu – będzie zagrażała mojej wnuczce, to lepiej byłoby dla ciebie, byś od razu skoczyła z tego mostu – syknął, wskazując na wodę. – Będzie to dla ciebie tysiąc razy lepsze, niż to, co cię czeka z mojej strony.
   Spojrzałam na Odrę, zagryzając policzek. Czasem robiłam to zbyt mocno i potem czułam w ustach smak krwi.
   Nie zdziwiły mnie słowa Mateusza. Było to zrozumiałe, że chciał chronić Hanię przed wszystkimi i wszystkim, co dawał ten paskudny świat. Jego słowa oraz determinacja przypomniała mi samą siebie, gdy chciałam uratować swoich bliskich. Ja też byłam zdolna do wielu rzeczy, byleby tylko ich ocalić.    A teraz nie wiedziałam nawet, czy wszyscy żyją.
   To było najgorsze – niewiedza.
   Rob, Max, Czesiek i Hindus pojechali do Żagania – nie wiedziałam, czy wrócili.
   Klasztor zostawiłam w rękach Edwarda – nie wiedziałam, czy wszystko tam w porządku.
   Nadią miała się zająć Łucja, a mnie nie było dość długo – nie wiedziałam, czy nie zostałam uznana za martwą.
   Adam został ranny – nie wiedziałam, czy żyje.
Nie wiedziałam nic, oprócz tego, że muszę tego wszystkiego się dowiedzieć.
   - Spadłam raz już z mostu – powiedziałam, uśmiechając się do siebie. – I wcale nie było przyjemnie, więc na razie sobie to odpuszczę.
   Mateusz patrzył na mnie podejrzliwie, a potem – ku mojemu zaskoczeniu – również się uśmiechnął.
   Już mieliśmy wrócić do kampera, gdy zobaczyłam sylwetkę po drugiej stronie mostu, zbliżającą się w naszą stronę. Mateusz dotknął zawieszonej na ramieniu wiatrówki, z którą się nie rozstawał, ale powstrzymałam go. Wyciągnęłam nóż i ruszyłam na spotkanie zombie.
   Im bliżej trupa byłam, tym wyraźniej go widziałam. A każdy kolejny szczegół, wywoływał u mnie przerażenie.
   Nie. To nieprawda.
   Zatrzymałam się, gdy poczułam zawroty głowy. Na krótką chwilę wszystko wokół mnie zamarło, a potem gwałtownie przyśpieszyło. Zaczęło pulsować, w rytm uderzeń mojego serca, które aż za dobrze słyszałam. Cofnęłam się, ale wtedy zahaczyłam o własną nogę i wpadłam na barierkę. Zombie był już kilka metrów ode mnie.
   Brudne, poranione ręce wyciągnięte w moją stronę, nagle stały się zupełnie normalne. Twarz ożywiła się, zniknęło bielmo na błękitnych oczach, oderwana, dolna warga zrosła się, a jasne włosy ponownie stały się czyste. Pozostała jedynie plama krwi na brzuchu – tam, gdzie trafił nóż.
   - Dlaczego mnie zostawiłaś? – zapytał nie swoim głosem. Ten brzmiał, jakby usta miał pełne ziemi.
W tych słowach była złość, wyrzut i nienawiść.
   - Nie – jęknęłam, zamykając oczy i chwytając się za głowę. – Przestań. Przestań. Przestań.
   Warknięcie dobiegło z bardzo bliska. Gdy otworzyłam oczy, zombie rzucał się na mnie, a jego palce zacisnęły się na moich ramionach. Krzyknęłam ze wściekłości i również chwyciłam truposza, po czym przycisnęłam go do stalowej belki mostu. Uwolniłam jedną z rąk i przerzuciłam do niej nóż. Wolną ręką przytrzymałam zombie za gardło, nie pozwalając mu odsunąć się od słupa. Ożywieniec kłapał zębami tuż przy mojej dłoni, a rękoma machał mi przed twarzą.
   To nie był on. To nie był Adam.
   Uniosłam nóż, ale nie wbiłam go w głowę truposza. Poczułam wewnętrzną blokadę, jakbym miała zabić żywą osobę. Ale przecież tak nie było. To był worek rozkładającego się mięsa, kości i wiecznego głodu – nic w nim ludzkiego. Mimo to, coś mnie powstrzymywało.
   - Zabij mnie – powiedział Adam, uśmiechając się szyderczo. – No, dalej. Zrób to. Raz już to zrobiłaś.
   - Nie zabiłam cię – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
   - Zabij mnie – powtórzył, ignorując moje słowa. – Zabij mnie. Zabij mnie. Zabij mnie!
   Ogarnęła mnie wściekłość. Krzyknęłam i wyładowałam złość, zatapiając nóż w skroni Adama. W tym samym momencie znów stał się zombie. Odsunęłam się od niego, uwalniając ostrze i oparłam się o barierkę, ciężko oddychając.
   To nie on – powtórzyłam w myślach. – Nie on.
   Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Dlaczego umysł podsunął mi wizję martwego Adama? Dlaczego tak się czułam? Dlaczego sparaliżował mnie strach, na myśl o zabiciu zombie? Dlaczego się zawahałam?
   Jeszcze raz spojrzałam na leżące obok ciało chudego bruneta, który w żadnym stopniu nie przypominał Adama.
   - Saszo?
   Spojrzałam na stojącego niedaleko Mateusza. Widział wszystko i sądząc po jego minie, wzrosła jego niechęć oraz nieufność do mnie. Nie dziwiłam się temu.
   - Wszystko gra – powiedziałam, siląc się na blady uśmiech, wyglądający pewnie jak grymas. – Ja tylko…
   Nie dokończyłam. W sumie nawet nie wiedziałam, co chcę powiedzieć. Jak miałam wytłumaczyć to, co właśnie zrobiłam?
   Coś się ze mną działo. Coś, czego nie potrafiłam zrozumieć, ani wytłumaczyć. Bałam się, że zaczynam się załamywać. A nie mogłam sobie na to pozwolić. Nie teraz, gdy od trzeźwości myśli oraz siły psychicznej zależało to, czy przetrwasz. Miałam ludzi, dla których musiałam być silna. Nie było tu miejsca na chwile słabości.
   - To nic. Naprawdę – powiedziałam, mijając Mateusza, po czym weszłam do kampera.
   Hania już nie spała i razem ze Znajdą siedzieli na kanapie, zajadając się suchymi płatkami wprost z paczki. Na mój widok uśmiechnęła się, ukazując brudne od czekolady zęby.
   - Cześć – powiedziała, typowym dla siebie, radosnym tonem.
   - Dzień dobry – odparłam, posyłając jej uśmiech.
   Polubiłam tą małą od samego początku, gdy nieufność zniknęła z jej zielonych oczu, a zastąpiła je zwyczajna, dziecięca ufność oraz radość życia. Swoją gadatliwością i otwartością potrafiła zjednać sobie człowieka tak, że ten nawet nie wiedział, kiedy to się stało.
   Mateusz wszedł do środka zaraz za mną, nawet na mnie nie patrząc. Bił od niego chłód, po którym jednak nie pozostawał nawet ślad, gdy mówił do swojej wnuczki. Po przywitaniu się z nią, zajął swoje miejsce za kierownicą i już po chwili znów byliśmy w drodze.
   Tak, jak mówił Mateusz, przejechaliśmy przez Cigacice, a potem pojechaliśmy na Sulechów. Przed nami znajdował się wiadukt, pod którym mieliśmy przejechać. Nie stało się to jednak.
   Mateusz zahamował ostro, przez co Hania wypuściła trzymaną przez siebie książkę, Znajda zaczął skomleć, a ja prawie się przewróciłam. Rozglądnęłam się za swoją wiatrówką, która została mi odebrana na czas podróży i powieszona na haku przy wejściu. Chwyciłam ją i zaraz znalazłam się obok miejsca kierowcy. Tam zobaczyłam, co było powodem naszego niespodziewanego postoju.
Z wiaduktu zostało zrzucone ciało mężczyzny, które teraz wisiało zaledwie kilka metrów od nas. Facet miał dotkliwie pobitą twarz, przez co nie można było rozpoznać jego rysów. Ubranie również miał we krwi, a na piersi wycięte jedno słowo: ZŁODZIEJ.
   - Lepiej weź swoją strzelbę – powiedziałam do Mateusza i dwa razy nie musiałam tego mówić.
   Mężczyzna zerwał się z fotela i ściągnął z półki broń. W tym samym momencie, rozległo się pukanie do drzwi. Wraz z mężczyzną spojrzeliśmy na siebie, oczekując od siebie tego samego – podjęcia decyzji, co zrobić.
   - Hania – powiedziałam do dziewczynki. – Weź Znajdę i schowajcie się.
   - Co się dzieje? – zapytała płaczliwym tonem.
   - Musisz być teraz odważna, dobrze? – Pukanie przybrało na sile. Było coraz bardziej niecierpliwe. – Idź już.
   Dziewczynka niepewnie ruszyła w stronę szafy, do której zabrała również Znajdę. Pies wyglądał na równie zagubionego, co ona. Dopiero gdy Hania ukryła się, Mateusz otworzył drzwi i zaraz przybrał pozycję do strzału.
   - Hola! Hola! – rozległ się męski głos. Nie widziałam jego właściciela, ale sądząc po tonie, musiał być to młody mężczyzna. – Nie rób niczego głupiego, dziadku.
   - Kim jesteś? – zapytał ostro Mateusz. – Niczego od was nie chcemy. Tylko tędy przejeżdżamy.
   - Pogadamy o tym, ale bez tej lufy, wymierzonej w moją głowę. Nie wiem, czy wiesz, ale to potrafi człowieka zdekoncentrować.
   Mateusz obejrzał się na mnie, po czym zerknął na szafę. Opuścił broń i dał mi znak, bym zrobiła to samo.
   - Fantastycznie. Wysiadka.
   Znajdowaliśmy się przy nieczynnych już od torach. Filary wiaduktu pokryte były mnóstwem amatorskich graffiti, które zawsze mnie drażniły, a wokół walały się puste butelki po najróżniejszych alkoholach. Stała tam nawet rozwalająca się kanapa i kilka krzeseł. Od razu widać było, że to miejsce kiedyś okupowane było przez młodocianych buntowników.
   - A niech mnie! – entuzjastyczny okrzyk oderwał mnie od obserwacji otoczenia. Zwróciłam wzrok w kierunku osoby, która odpowiadała za naszą sytuację.
   Był to rzeczywiście młody mężczyzna, który mógł być w wieku Maxa lub trochę młodszy. Miał on ciemne, dłuższe włosy, zaczesane do tyłu, brązowe oczy i uśmiech cwaniaka. Ubrany był w czarny płaszcz, spodnie tego samego koloru oraz wysokie, brązowe buty. Zauważyłam też pistolet, ukryty w przypiętej do paska kaburze, który ukazał się, gdy wiatr zatrzepotał połami płaszcza nieznajomego.
   - Złotko – zaczął, zwracając się do mnie. – Twój widok polepszył mi ten paskudny dzień.
   Posłałam mu mordercze spojrzenie i przeniosłam wzrok na resztę grupy. Byli to prawie sami mężczyźni, wyglądający jak uciekinierzy z więzienia. Szerocy w barkach, o twarzach rasowych morderców lub sadystów, wszyscy uzbrojeni i niewątpliwie groźni – nie miałam więc pojęcia, dlaczego w ich imieniu przemawiał szczupły chłopaczek bardziej nadający się na bankiety, niż do więziennych murów.
   - No tak – powiedział, zakładając za ucho luźny kosmyk włosów. – Gdzie moje maniery? – podszedł do nas i wyciągnął swoją dłoń w moją stronę. – Nazywam się Bruno.
   Ani Mateusz, ani ja nie odpowiedzieliśmy na jego przywitanie. Bruno nie przejął się tym zbytnio, o czym świadczył jego nieschodzący z twarzy uśmieszek. Strasznie irytujący – nawiasem mówiąc.
   - Ta rozmowa może potoczyć się na dwa sposoby – kontynuował. – Będziecie grzecznie odpowiadać na zadane przeze mnie pytania, żadne z was nie będzie próbowało ucieczki lub zabicia nas, a wtedy rozstaniemy się w przyjacielskiej atmosferze i nikomu nic się nie stanie. Drugą opcją będzie…
   - To? – dokończyłam, wskazując na wisielca.
   - To? – zdziwił się Bruno i spojrzał w tym samym kierunku. – A! To Karol! Nim się nie przejmujcie. Trochę nam podpadł, ale chyba zrozumiał, że takich rzeczy się nie robi. Nie nam.
   Bruno jeszcze chwilę wpatrywał się w wisielca, aż na jego twarzy pojawiła się konsternacja, a potem zdziwienie.
   - Marek?
   - Tak? – odezwał się jeden z mężczyzn – łysy i gruby brodacz o dość przygłupim wyrazie twarzy.
   - Czy ja czasem nie kazałem ci złamać mu ręki? – zastanowił się na głos Bruno, po czym dodał ciszej, jakby do siebie. – No jasne, że tak. Jestem pewien, że kazałem ci go ukarać.
   - No ja żem przecież to zrobił! – oburzył się grubas i wskazał wielką łapą na Karola. – O!
   Wszyscy ponownie spojrzeliśmy na wisielca, który po chwili otworzył pokryte bielmem oczy i zaczął wymachiwać rękoma, wydając przy tym zniekształcone przez sznur zaciśnięty wokół szyi, charczące odgłosy.
   Bruno westchnął i przejechał dłonią po twarzy.
   - Nie ważne – mruknął i oparł ręce na biodrach. – Wracając do tematu…
   - Nie mamy zapasów, ani żadnej innej broni niż ta, którą widzisz – powiedziałam i spojrzałam na stojące za grupą terenowe samochody. – Nasz kamper też raczej się wam nie przyda.
   - Złotko – Bruno spojrzał na mnie pobłażliwie. – Lubię cię, ale stul, proszę, dziób.
   Zacisnęłam zęby ze złością i ścisnęłam mocniej pasek mojej wiatrówki, zawieszonej na ramieniu. Miałam wielką ochotę zrobić z niej użytek.
   - No tak – wzrok Bruna padł na moją broń. – Kompletnie zapomniałem. Panowie!
   Facet, o imieniu Marek oraz jego bliźniaczo podobny kompan podeszli do nas z zamiarem odebrania nam broni. Sama ściągnęłam swoją i podałam ją jednemu z mężczyzn. Miałam nadzieję, że moja współpraca nie pójdzie na marne.
   - Co teraz? – zapytałam.
   - Teraz – Bruno zbliżył się do mnie – można powiedzieć, że jesteście wśród swoich. A jak to mówią – co twoje, to moje.
   Na te słowa dwóch mężczyzn wkroczyło do kampera. Kątem oka zobaczyłam, jak Mateusz cały się spina i jest o krok od wyrwania swojej broni i ruszenia z pomocą wnuczce. Sama byłam zdenerwowana i błagałam w duchu, by Hania pozostała cicho.
   - No, co jest? – zapytał Bruno, patrząc to na mnie, to na Mateusza. – Chyba niczego nie ukrywacie?
   W tym samym momencie rozległ się dziecięcy pisk, warczenie psa oraz krzyk jednego z mężczyzn, którzy przeszukiwali kampera. Drugi wypadł z niego, szarpiąc się z bronią schowaną w kaburze.
   - Co do…
   Bruno nie zdążył dokończyć, bo uderzyłam go z całej siły kolanem w krocze, wyszarpnęłam mu pistolet z kabury i wykręciłam mu rękę na plecy.
   - Niech nikt nie waży się ruszyć! – syknęłam ostro, chwytając lidera grupy za szyję i przykładając mu lufę broni do głowy. Na dowód, że nie zamierzam żartować, odbezpieczyłam pistolet. Dopiero wtedy większość mężczyzn odpuściła sobie próby zabicia nas, ale wciąż nie wszyscy.
   - Chyba nie jesteś zbyt lubiany, skoro chcą zobaczyć twój mózg na ziemi – powiedziałam.
   - Odłóżcie te pierdolone bronie! – wykrzyczał Bruno, nieco piskliwie.
   Uśmiechnęłam się, nie widząc już żadnej lufy wymierzonej we mnie.
   Mateusz odebrał jednemu z mężczyzn swoją strzelbę, przy okazji uderzając go kolbą w brzuch, po czym ruszył do kampera, z którego wciąż dochodziło warczenie.
   - Wiesz, że to nie koniec – powiedział Bruno.
   - Złotko, stul, proszę, dziób – przedrzeźniłam go i oglądnęłam się na Mateusza, który kopnięciem    wypchnął zakrwawionego mężczyznę z kampera. Ten jęczał, próbując zatamować krwawiące rany na twarzy i szyi. Marnie to wyglądało.
   - To było niepotrzebne – kontynuował. – Mogliście wysłuchać mnie do końca. Zawarlibyśmy korzystny układ.
   - Wybacz, ale jesteś ostatnią osobą, z którą chciałabym cokolwiek zawierać – powiedziałam i pociągnęłam Bruna w kierunku kampera, wciąż trzymając broń przy jego głowie i obserwując resztę grupy.
   - Jestem waszym zakładnikiem? – prychnął.
   - Chwilowym – odparłam, po czym zwróciłam się do zdezorientowanych i wyraźnie zagubionych mężczyzn. – Jeźdźcie prosto, to go sobie odbierzecie. Jeśli oczywiście chcecie.
   Wepchałam Bruna do kampera i zamknęłam drzwi. Ten upadł na podłogę, tuż obok kałuży krwi.    Natychmiast sięgnęłam po wiszący na wieszaku pasek, którym spętałam nadgarstki mężczyzny.
   - Trzeba było powiedzieć, że lubisz wiązanie. Też bym coś wymyślił – powiedział z chamskim uśmieszkiem.


   - Zamknij się – powtórzyłam, mocno zaciskając pasek i posadziłam Bruna na kanapie. – Możemy jechać.
   Mateusz ruszył, a ja podeszłam do skulonej między szafą a kanapą Hani. Dziewczynka była przerażona i mocno obejmowała zakrwawionego Znajdę. Pies miał cały czerwony pysk, który co chwilę oblizywał. Ukucnęłam przed nimi i ostrożnie wyswobodziłam sierść Znajdy z pięści małej. Zwierzę wydawało się być mi za to wdzięczne, bo zamerdało ogonem i trąciło łbem moją rękę.
   - Spisałeś się, bohaterze – powiedziałam, tarmosząc futro psa.
   - Usłyszeli mnie – powiedziała cicho Hania. – Miałam być cicho, ale trąciłam pudełko z butami i ono spadło. Ten gruby otworzył szafę i Znajda się na niego rzucił. Ja nie chciałam…
   - Nic się nie stało – odgarnęłam z twarzy dziewczynki kilka luźnych kosmyków. Ta wtedy przytuliła się do mnie, a ja poczułam, jak cała drży.
   - Jak uroczo – prychnął Bruno.
   - Zamknij się, bo cię zaknebluję – ostrzegłam go.
   Gdy Hania wraz ze Znajdą zamknęli się w pokoju, a ja upewniłam się, że Bruno nic nie zrobi, poszłam na przód kampera i usiadłam na miejscu obok Mateusza. Mężczyzna prowadził w wyraźnym zdenerwowaniu.
   - Co z nim zrobimy? – zapytał. – Tamci być może już za nami jadą.
   - Mamy przewagę – odparłam. – Zostawimy go po drodze i niech sobie radzi.
   Minęliśmy ostatnie budynki i wjechaliśmy na drogę, z obu stron otoczoną przez pola. Po chwili pojawiły się też lasy, a na niebie przed nami zarysował się szkielet wieży radiowej.
   - Nie lepiej go zabić? – nieśmiało zaproponował Mateusz, oglądając się za siebie.
   Bruno siedział rozłożony na kanapie i gdy zauważył, że na niego patrzymy, posłał nam jeden ze swoich uśmieszków.
   - Chcesz to zrobić? – zapytałam, podtrzymując spojrzenie rozbawionych, brązowych oczu.
   - Tak – odparł szybko mężczyzna, po czym dodał mniej pewnie – ale nie sądzę, bym był do tego zdolny. To może być szumowina najgorszego rodzaju, ale wciąż jest człowiekiem.
   Zabijaj, lub giń – pomyślałam. Te słowa po raz pierwszy zabrzmiały dla mnie jak dodatkowe obciążenie.
   Nie pamiętałam już, ilu ludzi zabiłam, ale na pewno zbyt wielu. Więcej, niż bym chciała i czułam, że kiedyś ten ciężar mnie przytłoczy. To, co działo się ze mną w ostatnim czasie było ostrzeżeniem. A ja nie mogłam się załamywać – jeszcze nie teraz.
   - Zatrzymaj się tu – powiedziałam, gdy przejeżdżaliśmy obok wieży radiowej.
   - Saszo…
   Wstałam z miejsca, ignorując Mateusza i chwyciłam Bruna za ramię.
   - Koniec przejażdżki? – zdziwił się Bruno, gdy wypchnęłam go na zewnątrz.
   Nim wyszłam, obejrzałam się na Mateusza. Jego wzrok mówił jasno, co mam zrobić.
   Tak trzeba – pomyślałam, biorąc do ręki strzelbę mężczyzny.
   Na zewnątrz odetchnęłam przyjemnie chłodnym powietrzem, który wypełnił moje płuca lodowymi igiełkami. Zima już nadeszła, choć nie wszędzie była widoczna. Na tym pustkowie jej oznakami były nieliczne, zamarznięte kałuże, pokryte szronem pola oraz łyse drzewa.
   Spojrzałam na szczyt wieży radiowej i zmrużyłam oczy przed wyłaniającym się zza chmur słońcem. Te zaraz zniknęło, ale nawet gdy się pojawiało, nie dawało ciepła.
   - Idź – trąciłam Bruna lufą, popychając go do przodu. Nie chciałam tego robić na pustej drodze, tuż obok kampera.
   - Sasza, to twoje imię, czy ksywka? – zapytał, gdy przedzieraliśmy się przez sztywną trawę, kierując się za płot ogradzający wieżę.
   - I to, i to – odparłam oglądając się za siebie. W oknie kampera mignęła mi twarz Mateusza.
   - Wiesz, tobie może to byłoby obojętne, ale chcę wiedzieć, jak nazywa się osoba, która mnie zabiła. Ktokolwiek jest po tej drugiej stronie, może będzie chciał wiedzieć, kto im przysłał takiego skurwiela, jak ja. Mogą być zdziwieni, że zrobiła to dziewczyna.
   Zatrzymałam się w miejscu, z którego nie widać było kampera. Obok wieży radiowej stała murowana budka, która ukrywała nas przed widokiem z drogi.  
   - Oszczędź mi tylko tego: „chcesz coś powiedzieć przed śmiercią?”. To strasznie oklepane.
   - Nigdy się nie zamykasz? – sprawdziłam naboje w strzelbie i zamknęłam ją z trzaskiem.
   - Wolisz upierdliwe gadanie, czy krępującą ciszę?
   Podniosłam strzelbę i wymierzyłam w pierś Bruna. Trzymałam palec na spuście, ale nie potrafiłam się zmusić, by go nacisnąć.


   On na to zasługuje – próbowałam się przekonać. – To tylko kolejna osoba. Jego śmierć i tak już nic nie zmieni.
   Im bardziej tak sobie wmawiałam, tym mniej w to wierzyłam. Prawda była taka, że byłam na skraju przepaści, a od upadku dzielił mnie tylko krok. To mógł być on, lub nie. Nie wiedziałam, co mnie złamie i to było najgorsze.
   Dotychczas zabijałam, bo musiałam – w samoobronie bądź dla bezpieczeństwa moich ludzi. Tym razem to miało być coś innego – wykonanie wyroku. A ja nie byłam katem.
   Syknęłam do siebie i opuściłam broń. Byłam wściekła na siebie za to, co się ze mną działo. Ta słabość mogła ściągnąć na mnie kłopoty.
   - Ilu zabiłaś? – zapytał Bruno, chyba po raz pierwszy nie uśmiechając się złośliwie. Jednak potrafił być poważny.
   - Zbyt wielu – odparłam. – A ty?
   - Przestałem liczyć. To zmusza do pamiętania o nich, a to prowadzi do obłędu.
   Mroźny wiatr zawiał, rozwiewając poły mojej kurtki. W tamtej chwili dziękowałam za to zimno, które ochłodziło krążącą mi w żyłach krew.
   - Jeśli ludzie będą dla ciebie postaciami bez twarzy, nie będziesz musiała ich później widywać.
   - Postacie bez twarzy – powtórzyłam i parsknęłam. – Poeta z ciebie. Co zrobisz, jeśli cię nie zabiję?
   - Na początek na pewno uwolnię ręce, nim całkowicie stracę czucie w dłoniach, a potem pewnie zaczekam, aż moi po mnie przyjadą.
   - A później?
   Bruno wzruszył ramionami i pewnie gdyby nie to, że nie mógł, rozłożyłby ręce.
   - Kto wie, czy będzie jakieś później?
   Tym razem to ja się uśmiechnęłam.
   - Cholerna racja – powiedziałam i uniosłam ponownie strzelbę. Tym razem nie wahałam się pociągnąć za spust. Kula świsnęła tuż obok głowy Bruna, a ten upadł na ziemię z przerażeniem na twarzy. Ten widok mnie usatysfakcjonował.
   - Lepiej nie zmarnuj tej szansy – powiedziałam i odwróciłam się, by ruszyć do kampera. Wtedy jeszcze usłyszałam za sobą głos.
   - Wiesz, że się jeszcze spotkamy?
   Przystanęłam i obejrzałam się na Bruna.
   - Mam nadzieję, że nie – powiedziałam.

2
   Do Błoni dotarliśmy przed zmierzchem.
   Jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszyłam się na widok chłodnych murów i strzelistych wież. Czułam się, jakbym opuściła klasztor wiele tygodni temu, a nie zaledwie kilka dni wcześniej. Teraz wróciłam, z nowymi ludźmi, jako nowa osoba, z poczuciem, że to jest moje miejsce. Mój dom.
   Mateusz zatrzymał kampera kilka metrów przed bramą. Wyszłam z niego pierwsza, machając do pełniącego wartę strażnika. Okazał się być nim Edward.
   Mężczyzna zadziwiająco szybko znalazł się na ziemi i otworzył bramę z pomocą Jarka.
   - Jednak żyjesz – powiedział starszy z mężczyzn, obejmując mnie na powitanie.
   - A myślałeś, że jest inaczej? – udałam oburzenie.
   - Nie wiedzieliśmy w sumie, co mamy myśleć – odparł Jarek, drapiąc się po karku. – Minęło wiele dni, odkąd ty, Rob z Maxem i resztą wyjechali. Zaczęliśmy się zastanawiać…
   - Chwila – powstrzymałam go uniesieniem ręki. – Rob i reszta nie wrócili?
   Mężczyźni spojrzeli na siebie zakłopotani. Mnie za to ogarnęła złość.
   - Szukaliście ich? – zapytałam.
   Mina Jarka była jasną odpowiedzią.
   Zdusiłam w sobie chęć opieprzenia obu mężczyzn za ich bezczynność. Minęło już kilka dni. Ja zdołałam wrócić, choć byłam sama, a fakt, że czteroosobowa grupa dorosłych mężczyzn zaginęła nie wróżył zbyt dobrze.
   - Dobra – ścisnęłam kciukiem i palcem wskazującym grzbiet swojego nosa. – Jarek, sprowadź ludzi, którzy potrafią dobrze strzelać. Edek, przygotuj auta.
   - Chcesz jechać do Żagania? – zdziwił się Edward. – Dopiero wróciłaś. I już prawie noc.
   - Wystarczająco sporo czasu zmarnowaliśmy – powiedziałam ostro. – Nie będę siedzieć bezczynnie, podczas gdy z nimi nie wiadomo co się dzieje. Jedziemy dzisiaj.
   Mężczyźni wiedzieli, że nie ma co już dyskutować i rozeszli się, by wypełnić swoje zadania. Ja w tym czasie wróciłam do Mateusza oraz Hani, którzy stali zagubieni i niepewni przy kamperze.
   - Mamy tu małe kłopoty – powiedziałam do mężczyzny. – Powiem Łucji, żeby się wami zajęła.
   - Dokąd jedziesz? – zapytała Hania, wyprzedzając z tym pytaniem swojego dziadka.
   Uśmiechnęłam się uspokajająco do dziewczynki i ukucnęłam przed nią.
   - Muszę pomóc moim przyjaciołom – wytłumaczyłam jej krótko. Nie byłam pewna, czy dziesięciolatka zrozumie niebezpieczeństwa oraz podłość tego świata.
   - Będziesz ich ratować? Jak superbohaterka?
   - Chyba tak – roześmiałam się słysząc takie określenie. Nie powiedziałabym o sobie w ten sposób. Do superbohatera było mi raczej daleko. – Uratuję ich i wrócę. A ty zajmij się Znajdą przez ten czas. Umowa?
   Hania z zapałem pokiwała głową i wyciągnęła do mnie swój mały palec, o który zahaczyłam.
   - Umowa – powiedziała.

3
   Było nas ośmioro. Jarek ściągnął wszystkich, na obecności których najbardziej mi zależało, czyli Marek, Jurek i dwóch ich kumpli, a także dwie osoby z grupy, z którą przybył Rob. Jednym z nich był sporych rozmiarów facet, który z ledwością mieścił się na niskim siedzeniu w ciężarówce, a drugim był brodaty i długowłosy mężczyzna. Edek też chciał się zabrać, ale nie mogłam na to pozwolić. Wtedy klasztor pozostałby bez opieki żadnej z osób, którym ufałam.
   - Pilnuj, by Stefan nie zaczął się rządzić – powiedziałam przed odjazdem.
   - A ty pilnuj, żeby nikt nie zginął – odparł mężczyzna, kładąc mi dłoń na ramieniu. – I sprowadź resztę.
   - Zrobię to – zapewniłam go i wsiadłam do ciężarówki.
   Droga ciągnęła nam się w milczeniu. W kabinie siedział Jarek wraz z Markiem, a my gnieździliśmy się na niewygodnych ławkach ustawionych na przyczepie.
   Chyba nigdy nie odpocznę – pomyślałam przecierając oczy i wyciągając nogi. Ledwie co wróciłam z jednej wyprawy, a już ruszałam na drugą. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że musiałam to zrobić. Sama wysłałam tą grupę do Żagania i poniekąd czułam się za nich odpowiedzialna. Musiałam jechać tam i przekonać się, co się stało. Byłam pewna, że oni zrobiliby dla mnie to samo.
   - Dojeżdżamy do Żagania – dotarł do nas stłumiony głos z szoferki. Był on jak znak do gotowości.
   Wszyscy chwyciliśmy swoje bronie, czekając na zatrzymanie się ciężarówki. Jednak zanim to się stało, między połami plandeki zobaczyłam ogniki oraz dotarły mnie odgłosy wystrzałów.
   - Stój! – zawołałam, odsuwając materiał na bok.
   Wyskoczyłam nim ciężarówka zdążyła całkowicie się zatrzymać. Znajdowaliśmy się na pustej drodze, z obu stron otoczonej przez liche choinki. Dokładnie pod nami znajdowała kolejna droga, która prowadziła do jakiś zabudowań. Mimo ciemności dostrzegłam spory budynek oraz otaczające go ogrodzenie. Był to jakiś zakład przemysłowy i to stamtąd padały strzały i co chwilę pojawiały się światła.
   Miałam przeczucie, że to właśnie tam znajdziemy naszych.
   - Saszo? – pytanie w głosie Jarka było wyraźne.
   Zagryzłam policzek i zacisnęłam dłoń na karabinie.
   Postacie bez twarzy – powtórzyłam w myślach.
   Skinęłam w stronę budynku i pierwsza zaczęłam schodzić po stromym wzniesieniu na dół. Reszta podążyła za mną.
   Cokolwiek tam się teraz działo, musieliśmy wkroczyć, nie bacząc na konsekwencje.

czwartek, 23 listopada 2017

ROZDZIAŁ 4 - CZŁOWIEK BEZ WIARY (RADEK)

   1
   Wiatr był mocny i lodowaty. Przy każdym oddechu moje płuca wypełniało ostre powietrze, od którego chciało mi się kaszleć. Poprawiłem wełnianą czapkę na głowie i przestąpiłem z nogi na nogę. Dość długo już tam staliśmy.
   Nie wiedziałem w ogóle, dlaczego zgodziłem się wziąć udział w tej akcji. Obiecałem sobie przecież, że więcej nie będę tego oglądał. Stanie i bezczynne patrzenie, jak Topór zapędza w pułapkę kolejnych ludzi było ponad moje siły.
   A jednak znów tam byłem. I znów biernie patrzyłem, jak kolejni ludzie cierpią.
   - Nie śpij – Libra szturchnęła mnie w bok, stając obok.
   - Nie śpię – odparłem zmęczonym tonem. A chciałbym – pomyślałem.


   Ostatnie dwie noce były dla mnie koszmarne. Przewracanie się z boku na bok w obcym, chłodnym łóżku było straszne. Nic nie dawało leżenie w bezruchu, zmęczenie się przed snem, ani te durne techniki relaksacyjne, o których usłyszałem kiedyś w porannych wiadomościach. Facet, który je przedstawiał, robił się na Hindusa i do dziś pamiętałem ten sztuczny, azjatycki akcent, który wtedy przyprawiał mnie o śmiech.
   Nie wiedziałem, co było powodem mojej bezsenności. Każdego dnia robiłem to samo. Warta, powrót do domu, obiad, pomaganie przy oczyszczaniu miasta, kolacja połączona z czytaniem książek, a potem kilka godzin gapienia się w sufit. Nie denerwowałem się nawet niczym na tyle, by zaprzątało mi to głowę. Sprawa Topora i tego całego szpiegostwa w klasztorze też nie mogło być przyczyną bezsenności. Wcześniej sypiałem przecież normalnie.
   Tego ranka postanowiłem pojechać razem z grupą do Świebodzina, choć wcześniej się przed tym wzbraniałem. Miałem nadzieję, że taka odmiana, może trochę szok dla mojego organizmu, zresetuje mi umysł.
   Szybko jednak pożałowałem tego wyjazdu, gdy okazało się, czego ma on dotyczyć.
   Zwiadowcy natrafili na ślad kilkuosobowej grupy, która wędrowała po tych okolicach. Topór szybko zdecydował, że nie może przepuścić takiej okazji i kazał nam zrobić „chwytkę”, a sam pojechał zapędzić grupę.
   Chwytką nazwaliśmy zastawienie jednej z ulic, do której samochody goniły grupy. Stamtąd nie mieli drogi ucieczki, a Topór mógł… robić to, co robił.
   - Ale pizga – mruknęła Libra, sięgając po coś do kieszeni. Okazała się być tym paczka gum miętowych. Wzięła jedną i spojrzała na mnie z wysoko uniesionymi brwiami i pytaniem w zielonych oczach. W milczeniu pokręciłem głową.
   Rozglądnąłem się na boki. Wśród tych, którzy przyjechali z nami, panowała swobodna atmosfera. Niektórzy rozmawiali ze sobą, drudzy palili, a pozostali robili obie te rzeczy. Widać było, że nie był to ich pierwszy raz. Dla mnie też, ale w przeciwieństwie do reszty – wciąż to przeżywałem. I nie rozumiałem. Nie mogłem pojąć, dlaczego musimy to robić. Od wybuchu epidemii świat stał się poniekąd większy. Każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie. Dlaczego tylko ja to rozumiałem?
   - Mamy już grudzień – powiedziałem zadzierając głowę i patrząc w niebo. Te zasłonięte było przez białe chmury. Pojawienie się pierwszego śniegu było kwestią dni.
   - Liczysz to? – zdziwiła się Libra.
   - Minęły dokładnie dwa tygodnie – powiedziałem z lekką dumą.
   Większość ludzi przestało zwracać uwagę na czas, ograniczając się jedynie do dni i nocy. Dla mnie ważne były upływające dni. Dzięki temu miałem choć to nikłe poczucie, że wciąż mam kontrolę nad swoim życiem. Dlatego też wciąż nosiłem zegarek, choć to było bardziej z sentymentu. Dostałem go na trzydzieste urodziny od Klaudii.
   - Jeżeli będę tu stała jeszcze przez kwadrans, to na bank odmrożę sobie tyłek – mruknęła Libra, obejmując się za ramiona i podskakując w miejscu.
   - Wejdź do auta – powiedziałem zerkając na stojący w uliczce samochód, którym przyjechaliśmy.
   - Wolę być gotowa, gdy pojawi się Topór. Wiesz, że nie lubi niezorganizowania.
   Nawet nie wiesz, jak bardzo – pomyślałem gorzko.
   - Hej – Dziewczyna szturchnęła mnie w bok, nie pozwalając na większe pogłębienie się we wspomnieniach. – Nie myśl o tym, co było. Nie teraz.
   - Myślisz, że to tak łatwo? – zapytałem z przekąsem. – Życie obok człowieka, który ci je zniszczył…
   - Nie jest proste. Wiem o tym. Byłam z tobą przez ten cały czas i wiem o wszystkim. Nie wymagam od ciebie, byś mu wybaczył, ani nawet spróbował to zrobić. Po prostu uwierz, że to, co robi jest słuszne. To pomoże nam wszystkim. Zobaczysz.
   Libra puściła moją dłoń, którą przez całą swoją wypowiedź ściskała. Zostawiła po sobie jedynie odcisk, który zaczął zanikać.
   - Naprawdę w niego wierzysz? – zapytałem.
   - Tak – odparła bez chwili wahania. – Wierzę. A ty, człowieku bez wiary?
   Uśmiechnąłem się, kręcąc głową. Nie miałem czasu na odpowiedź, bo rozległ się klakson auta dobiegający z jedynej, niezastawionej ulicy. Wszyscy od razu poderwali się, podnosząc bronie.
   Było ich pięcioro. Dwóch mężczyzn w wieku podobnym do mojego i jeden starszy o jakieś dziesięć lat, kobieta około trzydziestoletnia i nastolatka, która z całą pewnością nie była pełnoletnia. Nie zobaczyłem u nich żadnej broni palnej, ale trzymałem swoją strzelbę mocno, nawet jeśli nie zamierzałem jej użyć.
   Grupa z wyraźnym strachem wymalowanym na twarzy patrzyła na nas i przerażeni byli wizją pułapki, w jakiej się znaleźli. Nie mogli nawet zawrócić, bo za nimi stanął jeep, z którego wysiadł Topór w towarzystwie swoich trzech ludzi. Podszedł on do przerażonej grupki, a ja znajdowałem się na tyle blisko nich, że słyszałem toczącą się między nimi rozmowę.
   - Czego chcesz? – zapytał najstarszy z mężczyzn, a w jego głosie brzmiało wyraźne drżenie.
   Topór nie odpowiedział. Spojrzał jedynie po nowych twarzach i uśmiechnął się w sposób, który nawet mi zmroził krew w żyłach. Błądzący pod haczykowatym nosem uśmiech nie mógł zapowiadać niczego dobrego.
   - Przewodzisz – powiedział, celując w najstarszego palcem. Nie było to pytanie, a stwierdzenie. On już dobrze znał odpowiedź, zanim w ogóle tamten się odezwał.
   Mężczyzna skinął głową.
   To był jego błąd.
   Przyprószoną siwizną, czarnowłosą głowę rozpłatał jeden z toporków mojego ojca. Broń bez problemu przebiła kość czaszki, a towarzyszący temu dźwięk sprawił, że cały się spiąłem. To właśnie było najgorsze. Nie sam widok, a właśnie dźwięki. Ostatni, chrapliwy wdech, cichy jęk ofiary, a chwilę potem wybuch płaczu lub krzyki jego towarzyszów. Martwy już mężczyzna osunął się na kolana, a wtedy Topór uwolnił swoją broń odpychając tamtego butem.
   - Chudy – zwrócił się do jednego ze swoich ludzi, którego ksywka idealnie go opisywała. – Przypomnij mi, dlaczego to robię?
   - W sensie, że…
   - Nie „w sensie, że”, kretynie, tylko dlaczego? – warknął Topór. – Zawsze, kurwa, ja muszę sobie brudzić ręce – Wytarł dłonie w kawałek szmatki, którą zawsze nosił ze sobą.
   Kobieta z grupy zawodziła najgłośniej. Dawno już wylądowała na ziemi, co chwilę wyciągając ręce w kierunku leżącego ciała, ale zaraz je cofając. Zapewne zmarły był kimś z jej rodziny lub byli blisko. Rozumiałem, co musiała w tamtym momencie czuć.
   - Szefie, ale szef nawet nic nie mówił – bronił się dalej Chudy.
   - Czasem byś sam przejął inicjatywę – mruknął Topór, wkładając wyczyszczoną broń z powrotem za pasek. – Daję wam tu wolne pole do popisu, a wy za każdym, jebanym, razem stoicie jak te widły w gnoju. Czy ja bronię wam się rozwijać? Dobra, chuj z tym – machnął ręką i ukucnął przed łkającą cicho dziewczyną. Złapał ją za brodę i zmusił do spojrzenia na siebie. – Jak ci na imię, złotko?
   Dziewczyna niepewnie spojrzała na kobietę obok i ponownie skierowała przerażony wzrok na Topora. Drżała.
   - M-Maja – wydukała.
   - Śliczne imię i śliczna, młoda kobieta – Topór z czułością odsunął jasne włosy z twarzy dziewczyny. – Ile masz lat, Maju?
   - Szesnaście – odparła cicho.
   Topór pokiwał w milczeniu głową, uważnie przyglądając się dziewczynie.
   - Ktoś z nich jest twoją rodziną? – zapytał, kiwając w stronę pozostałych.
   Majka szybko pokręciła głową.
   - A ten? – wskazał na leżące kilka metrów dalej ciało.
   - Nie – odparła już nieco pewniej.
   - A znałaś ich wcześniej?
   - Nie. Dołączyłam do nich pierwszego dnia.
   Do czego on zmierza? – zastanowiłem się. Spojrzałem nawet na stojącą obok Librę. Ta uśmiechała się tajemniczo.
   - Czyli przetrwałaś tak długo wśród obcych ludzi – podsumował Topór. – To znaczy, że jesteś silna. Nawet silniejsza, niż niektórzy z moich ludzi – dodał, wskazując na nas. – Oni, na twoim miejscu, pewnie zesraliby się w gacie, a ty przeżyłaś. Wiesz, o czym to świadczy?
Kolejne pokręcenie głową.
   - Że nie potrzebujesz nikogo, kto by musiał cię bronić.
   Potrafił być przekonujący – to musiałem mu przyznać. Nawet sam bym mu uwierzył, gdybym tylko nie wiedział, co z niego za człowiek. Zdolności interpersonalne Topora były naprawdę godne podziwu, ale ich wykorzystywanie przechodziło wszelkie moje wyobrażenia. Sposób, w jaki mieszał tej dziewczynie w głowie, sprawiał, że sam zaczynałem się zastanawiać, czy kiedykolwiek go znałem. Człowieka, który bądź co bądź był moim ojcem.
   - Wy także – zwrócił się do pozostałych, którzy dotychczas patrzyli na niego w zdziwieniu. – Wasz… przywódca nie potrafił was obronić, dlatego zginął. Dla mnie osoba, która przejmuje na siebie odpowiedzialność za życia innych, a nie potrafi należycie spełnić tych obowiązków jest nic nie warta. Co gdybyśmy to nie my na was trafili, a jakaś inna grupa? Może wtedy zginęlibyście wszyscy, a może wszyscy, oprócz kobiet. Nie wiecie, jacy są teraz ludzie. Są gorsi, niż możecie sobie wyobrazić.
   Poczułem się nieswojo, gdy wzrok Topora padł na mnie. To było prawie tak, jakby chciał mi przez to udowodnić, że ma rację.
   - Możecie jechać z nami i się do nas przyłączyć – powiedział. – Albo zostać tutaj, sami, bez osoby, która będzie decydować o wszystkim za was. Wasz wybór.
   Cała czwórka spojrzała po sobie. Widziałem tą wątpliwość w ich oczach. Ludzie pozbawieni przywódcy szybko słabli i stawali się bezradni. Każdy mógł ich podporządkować.
   Jeszcze nie do końca rozumiałem, jak Topór to robi, że od razu potrafi zgadnąć, kto jest najsilniejszą jednostką. Może to był jakiś jego szósty zmysł, albo umiejętność obserwacji. Nie wiedziałem. Nigdy się jednak nie pomylił.
   - Więc? – zapytał zniecierpliwiony. Nie cierpiał czekać. Wyciągnął rękę w stronę Mai, na którą ta spojrzała niepewnie. – Jaka jest twoja decyzja, złotko?
   Drobna dłoń dziewczyny zacisnęła się na o wiele większej dłoni Topora i nastolatka wstała z kolan. Za jej przykładem poszli pozostali, których zaprowadzono do samochodu. Żadne z nich, ani razu, nie obejrzało się na swojego niedawnego kompana, którego krew zdążyła zastygnąć w kałuży.
Gdy wszyscy zaczęli rozchodzić się do swoich aut, ja podszedłem do ciała mężczyzny.
   Jego wzrok wbity był w zachmurzone niebo, a krew stworzyła na jego twarzy kilka linii. Przykląkłem przed nim i zamknąłem mu oczy.
   - Radek?
   Libra stała kawałek za mną i patrzyła na mnie ponaglająco. Wstałem i minąłem ją bez słowa, kierując się do naszego auta. Dziewczyna zaraz dołączyła do mnie, siadając na miejscu kierowcy. Odjechaliśmy jako ostatni, kierując się do miejsca, które wcale nie było moim domem.

2
   Zaraz po powrocie do Krosna, zamierzałem pójść do swojego domu i tam odpocząć po wydarzeniach tego dnia, ale nie było mi to dane. Chwilę po opuszczeniu samochodu i zrobieniu zaledwie kilku kroków, usłyszałem za sobą wołanie.
   - Radek, stój!
   Odwróciłem się i zobaczyłem, jak Topór mówi coś do Chudego, po czym rusza w moim kierunku. Zatrzymałem się, starając zachować jak najbardziej obojętną postawę.
   - O co chodzi? – zapytałem.
   Topór stanął przede mną, mierząc mnie brązowymi, bliźniaczo podobnymi do moich, oczami.
   - Podobno nie chcesz brać udziału w nauce strzelania – powiedział, a ja parsknąłem śmiechem.   Zignorowałem to niezbyt zadowolone spojrzenie, jakie mi posłał.
   - Uważasz, że ich potrzebuję? – zapytałem, splatając ręce na piersi. – Nie żartuj sobie.
   - Możesz być dobry, ale to nie zwalnia cię z obowiązków, jakie mają wszyscy – odparł mierząc we mnie palcem. – Wiem też o tym, że nie bierzesz nocnych zmian na warcie. Chyba jesteś za duży, na banie się ciemności, prawda?
   - Nawet jeśli, to nie jest to twój, zawszony interes – powiedziałem, nie dając się sprowokować. – Wezmę dzisiejszą nocną wartę i pójdę na zajęcia. Zadowolony?
   Nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się i ruszyłem w kierunku swojego domu.
   Może i byłem dorosły, a zachowywałem się jak dzieciak, ale nie potrafiłem inaczej. Nie w stosunku do niego.
   - Nie byłeś trochę zbyt ostry? – zapytała Libra, która pojawiła się obok mnie, nie wiadomo skąd.
   - Serio pytasz? – prychnąłem.
   - Radek – przyjaciółka położyła mi dłoń na ramieniu, tym samym zatrzymując w miejscu. – Jesteś wściekły na ojca – rozumiem to, ale nie możesz go nienawidzić do końca życia. Tym bardziej nie teraz, gdy świat tak popieprzyło, a wy jesteście dla siebie jedyną rodziną.
   - Skończ – przerwałem jej ostro. – Po prostu skończ. Nie zamierzał słuchać tych bredni.
   To było nie fair w stosunku do Libry, bo ta nic nie zrobiła, ale byłem zły. Działałem pod wpływem emocji, które wzbierały się we mnie przez cały dzień. Nic więc dziwnego, że te postanowiły ze mnie zejść akurat teraz i obrywało się przez to osobom postronnym.
   W domu spędziłem zaledwie kilka minut – akurat tyle, by móc się przebrać i przygotować do nocnej warty. Nie zamierzałem się już z tego wymigiwać, ale chciałem też się czymś zająć.
Na barykadzie północnej pojawiłem się przed zapadnięciem zmroku, gdy słońce jeszcze nie znikło za horyzontem. Nie przejąłem się zdziwionymi spojrzeniami osób, które również miały ze mną pełnić wartę i przysiadłem na wolnym miejscu przy ognisku. Ulokowane było ono na parkingu przed klubem sportowym, tuż obok barykady z aut na moście. Tam – na dachu jednego z pojazdów – stał wartownik, wypatrujący zagrożenia. Mieliśmy się zmieniać co godzinę, by uniknąć odmrożenia sobie kończyn. Tej nocy było dość zimno.
   Było nas pięcioro, dwie kobiety i trzech mężczyzn plus jeden na warcie. Wszyscy musieli się już dobrze znać, bo rozmawiali ze sobą swobodnie, podczas gdy ja tylko udawałem, że słucham. W rzeczywistości patrzyłem na most, gdzie nie sięgało światło pochodni. Panowała tam nieprzenikniona ciemność, w której nie wiedział nikt, co się kryje.
   - Hej – poczułem trącenie w ramie. Spojrzałem w bok i napotkałem wzrok siedzącej obok mnie kobiety. Wyglądała ona na jakieś czterdzieści lat, miała jasne włosy, w większości schowane pod wełnianą czapkę i o wiele za dużą, puchową kurtkę. W dłoni trzymała plastikowy kubeczek, o zawartości którego mówił mi osty zapach. – Masz. Rozgrzej się.
   - Nie, dzięki – powiedziałem z wymuszonym uśmiechem. Nie chcąc wyjść na gbura, dodałem zaraz szybko. – Ognisko w pełni mi wystarczy.
   Kobieta ściągnęła brwi, ale nic nie powiedziała. Sama wypiła wódkę z obu kubeczków, po czym wyciągnęła je w stronę rozlewającego alkohol faceta, na którego mówiono Przemek. Nie podobał mi się fakt, że piją podczas warty, ale nie zabroniłem im tego. Miałem jednak nadzieję, że ta noc będzie spokojna i nie będę musiał korzystać z pomocy kompletnie pijanych towarzyszy.
   Skuliłem się, gdy zawiał mocniejszy wiatr, a ognisko na moment prawie przygasło. Pozostali nawet tego nie zauważyli, albo to zignorowali. Zrobiło się jednak zimniej. Przysunąłem swoją skrzynkę bliżej ogniska, rozcierając przy tym skostniałe dłonie. Zima nadeszła.
   - Do dupy, co nie? – zagaił siedzący po mojej lewej młody mężczyzna, mniej więcej w moim wieku.
   - Jak cholera – odparłem, nie do końca wiedząc, do czego się odnoszę – do pogody, czy zaistniałej sytuacji. W sumie obie z tych rzeczy nie należały do tych przyjemnych.
   Mój towarzysz wychylił kubeczek, zdusił w sobie kaszel i wyciągnął do mnie dłoń, wciąż krzywiąc się.
   - Olek – powiedział nieco charczącym głosem.
   - Radek – odparłem, ściskając mu rękę.
   - Pierwszy raz na zmianie? – zapytał. – Nie widziałem cię tu wcześniej.
   - Zazwyczaj mam dzienne warty – odpowiedziałem z nieco wymuszonym uśmiechem.
Olek pokiwał ze zrozumieniem głową.
   Przez chwilę obaj milczeliśmy czekając, aż rozlewany alkohol ponownie napełni kubeczek Olka. Wtedy, zaraz po połowicznym opróżnieniu go, mężczyzna kontynuował rozmowę.
   - Ja tam wolę mieć nocne zmiany. Mniej wtedy widać, a uwierz mi – widoku tych skurwieli nienawidzę – powiedział, ugniatając w dłoniach plastikowy kubek. – A z tobą to jak jest?
   - Tak samo – odparłem. – Tyle, że na odwrót.
   Olek parsknął śmiechem i wyciągnął kubek w moją stronę. Po chwili wahania sięgnąłem po swój, który siedząca obok kobieta postawiła obok mojej nogi, i stuknąłem się z mężczyzną.
   - Nie pijesz? – zdziwił się, gdy odstawiłem alkohol.
   - Tak wyszło – wzruszyłem ramionami i spojrzałem w ogień.
   - Ja czasem mam ochotę nie trzeźwieć – westchnął. – Tylko to nam pozostało – dodał, podnosząc kubeczek i zaraz go opróżnił.
   Już otwierałem usta, by coś powiedzieć, gdy rozległa się seria z karabinu. Wystrzały dochodziły z zapory na moście.
   Wszyscy poderwaliśmy się ze swoich miejsc, trzymane przed chwilą kubeczki spadły na ziemię, wylewając całą zawartość, jakiś facet zahaczył nogą o krzesło, mało się przy tym nie przewracając, a kobieta, która proponowała mi alkohol, zaczęła się szarpać ze strzelbą, która nie chciała jej zejść z ramienia. Zapanował chaos, ale był on w dziwny sposób zorganizowany. Nikt nie krzyczał w panice, nie biegał bezładnie, każdy wiedział, gdzie iść i co robić.
   - Radek!
   Odwróciłem się w stronę, skąd dobiegał wołający mnie głos. Był to Olek, który zdążył się już wspiąć na barykadę stworzoną z autobusu. Również tam dotarłem, wchodząc po zamontowanej na boku pojazdu drabince. To, co zobaczyłem, na moment ścięło mi krew w żyłach.
   Po obu stronach mostu stały beczki, w których płonęło paliwo. Ogień miał dawać światło, dzięki któremu szybciej można by było wypatrzyć wroga. Tak się stało. Widziałem sylwetki dziesiątek trupów, które zmierzały w naszą stronę. Zalewały całą szerokość kondygnacji, a ich warczenie dochodziło do nas w jednym, wielkim, przerażającym chórem. Nie były nawet w połowie drogi do nas, ale wiedziałem, że jeżeli dotrą, to jeden autobus ich nie powstrzyma.
   - Ja pierdolę – skomentował mężczyzna, który pełnił wartę na pojeździe. – Mamy przejebane.
   Zgadzałem się z nim w stu procentach.
   Rozejrzałem się po twarzach pozostałych. Wszyscy trzymali bronie, ale nikt jeszcze ich nie użył. Czekali na to, aż ktoś im powie, co mają robić. Jednak nikt się to tego nie kwapił.
   - Przygotujcie się! – powiedziałem donośnie. W tamtym momencie moje całe „trzymanie się w cieniu” poszło się pieprzyć.
   Zombie dotarły do połowy mostu. Mogłem już zobaczyć twarze tych, idących z przodu. Straszne, zmasakrowane sylwetki wyłoniły się z mroku, a mnie dopadły wspomnienia z nocy w centrum kryzysowym. Wtedy też ich tyle było – pomyślałem, a w gardle pojawiła mi się dusząca gula.
Nie! Przestań! – skarciłem się zaraz i odgoniłem nieprzyjemne myśli. To nie był ani czas, ani miejsce na tchórzostwo.
   - Jeszcze nie! – zawołałem widząc, jak niektórzy są milimetry od pociągnięcia za spust. Trupy były zbyt daleko i było duże prawdopodobieństwo, że większość kul minie głowy ożywieńców. Do tego większość moich towarzyszy zdążyła już sobie dobrze wypić, przez co ich celność była mocno ograniczona. A my musieliśmy mieć pewność, że uda nam się odeprzeć ten atak. Krosno nie mogło paść.
   Poprawiłem trzymany przez siebie karabinek CZ 805 Bren, gdy moje dłonie stały się śliskie od potu. Bicie swojego serca mógłbym spokojnie usłyszeć, gdyby nie zagłuszało go wycie i warczenie nadchodzącej hordy.
   Bo właśnie to było najgorsze. Nie ich wygląd, nie pragnienie ludzkiego mięsa i nawet nie ilość. Odgłosy jakie wydawały, mogły odebrać człowiekowi całą siłę oraz pewność siebie. Mogły doprowadzić do obłędu. To było jak wycie potępionych, którymi zombie być może nawet były.
   - Gotowi… - podniosłem rękę, a stojący ze mną ludzie aż drżeli ze wstrzymywanych emocji. Wraz z opadnięciem mojej ręki, padła salwa.
   Pierwsze zombie, stanowiące przód hordy, padły i zaraz zostały zdeptane przez następne. Nie musiałem już mówić ludziom, kiedy mają strzelać. Zapewne ci wtedy i tak by mnie nie posłuchali. Zbyt pochłonięci byli skupianiem się na celach, w postaci głów truposzy. Nie wszystkie jednak padały od strzałów. Zdenerwowanie moich towarzyszy robiło swoje i ci trafiali dopiero za drugim, lub nawet trzecim razem. Wiedziałem, że w takim tempie ożywieńce dotrą do zapory, a my nie zdążymy ich wyeliminować wcześniej. Musieliśmy zyskać wsparcie.
   - Olek – zwróciłem się do towarzysza, który posyłał kolejne serie w stronę nadchodzących truposzy. – Wezwij więcej ludzi. Sami sobie tu nie poradzimy.
   Olek pokiwał mi szybko głową, a na jego twarzy pojawiła się ulga. Wyglądało na to, że tylko czekał na to, by ktoś posłał go po wsparcie.
   To jednak mogło nie wystarczyć. Trzeba było zatrzymać zombie, zanim te dotarłyby do barykady.
   - Ty – zwróciłem się stojącej niedaleko dziewczyny. Miała na głowie wełnianą czapkę i ubrana była w grubą, puchową kurtkę. Oderwała wzrok od zombie i opuściła trzymany w dłoniach pistolet. – Jak masz na imię?
   - Just… Justyna. Mam na imię Justyna – wydukała.
   - Dobrze, Justyno. Będę cię teraz potrzebował. Pomożesz mi?
   Justyna, tak samo jak Olek, szybko pokiwała głową. Była przerażona, ale miałem nadzieję, że zachowa trzeźwość myśli.
   - Wszyscy zejść na ziemie! – krzyknąłem do tych, którzy razem ze mną stali na dachu autobusu. Ci spojrzeli na siebie zaskoczeni, ale posłuchali mnie. Gdy już znaleźliśmy się na dole, kazałem im wciąż strzelać, a sam pobiegłem po stojący przy ognisku kanister z benzyną. Używaliśmy go do wzniecania ognia. Wraz z Justyną wszedłem do pojazdu i zobaczyłem, ż na całe szczęście – kluczyki wciąż były w stacyjce.
   - Co robimy? – zapytała dziewczyna, gdy usiadłem na miejscu kierowcy. Za cholerę nie potrafiłem kierować takim pojazdem, ale chyba nie było to dużo bardziej skomplikowane niż jazda samochodem. – Zniszczysz barykadę!
   - O to właśnie chodzi – odparłem ruszając z miejsca. Szarpnęło nami ostro, a Justyna prawie wpadła na przednią szybę. – Lepiej się czegoś trzymaj.
   - Jesteś stuknięty – mruknęła siadając za mną i zaciskając palce na oparciu.
   Pozostali również nie mieli pojęcia, co robię. Niektórzy krzyczeli coś do mnie, jednocześnie nie wstrzymując ostrzału, jeden z mężczyzn próbował nawet dostać się do środka autobusu, zapewne po to, by mnie powstrzymać.
   Wykręciłem pojazdem, ale tak nieumiejętnie, że otarłem cały bok o stojącą niedaleko latarnię. Ponownie nami zarzuciło, gdy uderzyłem prawym reflektorem w barierkę, znajdującą się przy wjeździe na most. Docisnąłem gazu i ruszyłem w stronę idących z naprzeciwka zombie.
   - Trzymaj się! – krzyknąłem do Justyny, a sam zacisnąłem palce na kierownicy. Nim zamknąłem oczy, zobaczyłem jeszcze hordę trupów. Potem słyszałem już tylko trzaski, bardzo bliskie jęki oraz warczenie. Nie zdjąłem nogi z gazu i dalej parłem do przodu, masakrując coraz większą liczbę stojących nam na drodze zombie. Krew zalała całą przednią szybę, przez co nie widziałem kompletnie nic. W końcu autobus stanął w miejscu, gdy ilość znajdujących się pod jego kołami truposzy, uniemożliwiła mu dalszą jazdę.
   Odpiąłem pas i obejrzałem się na Justynę. Dziewczyna była blada i wyraźnie przerażona.
   - Otwórz klapę – poleciłem jej, wskazując na właz w dachu. W pierwszej chwili nie zareagowała, będąc zapewne w szoku. – Rusz się!
   Dziewczyna zerwała się z miejsca i odeszła na środek pojazdu, a ja podniosłem swój karabinek. Odsunąłem się parę kroków i wypuściłem serię w kierunku przedniej szyby. Strzelałem, zapewne eliminując przy okazji kilka zombie, aż szkło nie posypało się. Wtedy, moim oczom ukazały się dziesiątki zmasakrowanych, martwych twarzy. Leżeli na masce autobusu, próbując dostać się do środka. Pozostali cisnęli się z tyłu, bądź oblegali nas z reszty stron.
   Otrząsnąłem się z szponów strachu i podniosłem kanister. Wylałem jego zawartość na maskę, a z reszty utworzyłem ścieżkę, ciągnącą się pod właz na dach.
   - Wchodź – poleciłem Justynie, tworząc ze splecionych dłoni „koszyczek”. Dziewczyna włożyła w niego stopę i już po chwili znajdowała się na dachu.
   - A ty? – zawołała do mnie z góry.
   Zerwałem z okna wiszącą tam kotarę, którą obficie polałem benzyną. Jeden z końców podałem Justynie, a drugi zostawiłem tak, by dotykał kałuży łatwopalnej substancji na podłodze.
   - Ja się nie przecisnę – odparłem. Justyna była mniejsza ode mnie i to był główny powód, dla którego ją ze sobą wziąłem. – Trzymaj – podałem jej zapalniczkę oraz kanister z resztką benzyny.
   - Radek…- spojrzała niepewnie na trzymane przez siebie rzeczy.
   - Będziesz wiedziała, kiedy zapalić – powiedziałem. Dziewczyna zacisnęła usta w wąską kreskę, ale nic więcej już nie powiedziała. – Biegnij po belkach.
   Ruszyłem na tył autobusu i tam wybiłem szybę. Za dole kłębiło się kilkoro zombie, które zabiłem pojedynczymi strzałami w głowy. Wyskoczyłem na ziemię, lądują na miękkich, ale zimnych i nieprzyjemnych w dotyku ciałach.
   Justyna stała na stalowej belce, przy końcu autobusu. W dłoni trzymała zapalniczkę, która zaraz rozbłysła płomieniem. Ruszyłem biegiem przed siebie, a wtedy dziewczyna rzuciła kawałek płonącego materiału w utworzoną na dachu ścieżkę benzyny, po czym sama zaczęła uciekać.
Niemal w tym samym czasie udało nam się dotrzeć do grubszego, metalowego słupa, za którym oboje się skryliśmy. W tym samym momencie nastąpił wybuch. Skuliłem się, ukrywając głowę w ramionach i wstrzymując oddech, gdy powietrze okazało się zbyt gorące, by nim oddychać. Miałem wrażenie, że moja skóra płonie.


   Podniosłem się i w tym samym momencie natarł na mnie zombie. Jego ubranie oraz skóra na połowie twarzy płonęły. Mimo to, nie porzucił chęci zatopienia we mnie swoich zębów i zjedzenia. Uderzyłem truposza w twarz karabinkiem, a potem strzeliłem w niego. Wtedy zobaczyłem więcej zombie-żywych pochodni, które zmierzały w moim kierunku.
   Spojrzałem w górę, gdzie kuliła się Justyna. Wyciągnąłem ręce w jej kierunku, a ta zeskoczyła na dół. Chwyciłem ją za rękę i razem pobiegliśmy w stronę naszych, po drodze zabijając parę trupów, które zaszły nam drogę.
   Olek zdążył już zawołać wsparcie, dlatego, gdy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy całkiem sporą grupę osób, gotowych do walki. Wśród nich była Libra, której mina wyrażała dumę, choć sam nie wiedziałem z czego.
   - Musimy... – powiedziałem, wycierając z twarzy pot – Musimy postawić nową barykadę.
   Nie wiedzieć czemu, moje słowa wywołały rozbawienie. Mnie samemu do śmiechu nie było.

3
   Obudziło mnie nie pukanie, a walenie w drzwi. Słyszałem je wyraźnie i przeklinałem w myślach każde uderzenie, które powodowało ból mojej biednej głowy. Po swoich nocnych wyczynach byłem cały obolały i miałem nadzieję odespać to przez cały dzień. Ktoś postanowił jednak mi na to nie pozwolić.
   Westchnąłem zły i przewróciłem się na bok. Zobaczyłem pustą, drugą połowę łóżka, na której wciąż znajdowały się ślady czyjejś niedawnej obecności. Wgniecenie na poduszce oraz ciemne smugi z ciała, które odcisnęły się na pościeli, były dowodem na to, że ta noc nie była tylko snem. Zombie rzeczywiście nas zaatakowały, Justyna i ja odwaliliśmy mocno popapraną akcję, odpierając ten atak, a potem spędziliśmy ze sobą noc.
   Nie mogłem powiedzieć, że żałowałem tej ostatniej rzeczy, bo ani dla Justyny, ani tym bardziej dla mnie, nie było to nic głębszego. Trafienie do łóżka było sposobem na odreagowanie i nie wiązało się z żadnymi obietnicami, czy zobowiązaniami. Justyna – choć ładna – nie była nawet w moim typie.
   A kto jest? – prychnąłem w myślach.


   Łomot do drzwi wzmógł się.
   - Idę przecież – mruknąłem niezadowolony, wstając. Zgarnąłem z podłogi swoje spodnie oraz bluzę i ruszyłem na dół.
   Nim jednak położyłem dłoń na klamce, drzwi same otworzyły się z takim impetem, że prawie mnie uderzyły. Do środka wpadł nie kto inny, jak Libra.
   - Ale ty się wleczesz – powiedziała rozcierając dłonie i chuchając w nie. Zadrżałem czując zimno, jakie ze sobą przyniosła.
   - Dzień dobry – odparłem z kwaśnym uśmiechem. – Mi też miło cię widzieć.
   - Wiesz, gdzie możesz wsadzić sobie ten swój sarkazm? – uniosła wysoko jedną brew. – Ubieraj się, bierz rzeczy i lecimy.
   - Może mi najpierw powiesz, o co chodzi? – zaproponowałem wchodząc do kuchni i biorąc do ręki butelkę wody.
   Libra podążyła za mną, oparła się o ścianę, patrząc na mnie ponaglająco i ze zniecierpliwieniem. Dopiero wtedy zauważyłem, że była ubrana inaczej, niż zwykle.
   Miała na sobie luźną, jasnozieloną kurtkę, beżowe spodnie i brązowe, wysokie buty. Ten strój znacznie odbiegał od tego, jak zwykła się ubierać, czyli w czerń i skórę. Nie miała nawet swojego ulubionego Savage 10FP, z którym nie rozstawała się praktycznie od początku epidemii. Jedyną widoczną bronią, był nóż, wetknięty za pasek spodni.
   - Chcesz jechać, czy mam to zrobić sama? – zapytała.
   To już – pomyślałem, a w gardle pojawił mi się dziwny ścisk. Zdążyłem już zapomnieć o pomyśle szpiegostwa grupy z klasztoru i o tym, że zgodziłem się w tym uczestniczyć. Teraz, w końcu miało się to stać, a mnie ogarnęły wątpliwości. Nie mogłem się jednak wycofać. Na to było już za późno.
   - Daj mi pięć minut – powiedziałem i wyszedłem z kuchni.
   Ubrałem się kierując wyglądem Libry. Mieliśmy być wędrowcami, którzy szukali miejsca do przetrwania, dlatego postawiłem na spodnie z wieloma kieszeniami, gruby sweter i swoją brązową kurtkę wyłożoną wewnątrz futrem. Do plecaka wrzuciłem kilka dodatkowych ubrań, apteczkę oraz parę puszek jedzenia. Mogłem się założyć, że wyposażenie mojej przyjaciółki nie odbiega od mojego.
   Gdy dotarliśmy do północnej barykady, zobaczyłem skutki mojego nocnego wyczynu. Spalony wrak autobusu wciąż dymił, a wszystko wokół niego było spalone. Pełno było też sczerniałych ciał zombie, których pracujący przy oczyszczaniu ludzie spychali do rzeki.
   - Pojedziemy przez Dąbie, apotem będziemy się kierować na Nietków – powiedziała Libra. – Potem przejedziemy na północ od Odry. Jeśli się uda, to dotrzemy do Błoni jeszcze dziś.
   - W porządku – powiedziałem, nawet nie wgłębiając się w przedstawiony mi przez Librę plan. Zostawiłem jej nawigację, bo sam z całą pewnością nie zrobiłbym tego lepiej. Moja przyjaciółka od zawsze miała smykałkę do wyznaczania tras. Była jak kompas, który jeszcze nigdy się nie pomylił.
Przy południowej barykadzie czekał już na nas samochód – zwykły, szary fiat Punto z kilkoma rysami oraz śladami krwi. Niedaleko stało też kilka osób, w tym Topór. Na nasz widok przerwali prowadzoną rozmowę, a mój ojciec wystąpił do przodu.
   - Gotowi? – zapytał drapiąc się po bliźnie na policzku.
   - Ta jest, szefie – odparła Libra, salutując niedbale.
   Topór uśmiechnął się do niej. Librę traktował jak córkę i chyba nawet wolał ją ode mnie – rodzonego syna. Nie, żeby mi to przeszkadzało.
   - Znacie plan? – spojrzał na mnie, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście chcę to zrobić.
   - Jasne – powiedziałem otwierając bagażnik i wrzucając do niego swój plecak. – Infiltrować, wybadać, zapamiętać. Nic trudnego.
   Odwróciłem się akurat w momencie, gdy Topór i Libra wymieniali ze sobą spojrzenia. Widząc to nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że nie o wszystkim wiedziałem. Nie maiłem jednak szansy zapytać o to, bo moja przyjaciółka weszła do auta a Topór zwrócił się do mnie:
   - To, co zrobiłeś w nocy, na moście – zaczął, a ja poczułem ukłucie ekscytacji. Czekałem na słowa pochwały, podziękowanie lub cokolwiek, co upewniłoby mnie w tym, że postąpiłem słusznie, ale przeliczyłem się. – To było idiotyczne. Zniszczyłeś barykadę i naraziłeś całe miasto na atak zombie. Następnym razem pomyśl o tym, co robisz.
   Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Zbieranie nagan i batów było dla mnie codziennością od dziecka i z czasem przestałem oczekiwać, że jeszcze kiedykolwiek ojciec będzie ze mnie dumny. Zapewne gdyby mi podziękował, nie wiedziałbym jak mam się zachować. Jednak nie oznaczało to, że nie chciałbym usłyszeć słów pochwały.
   - Może tak się zdarzy, że następnym razem nie będzie już ku temu okazji – odparłem, wkładając ręce do kieszeni.
   - Może – powtórzył, po czym odwrócił się i odszedł.
   Nigdy otwarcie nie sprzeczałem się z nim o to, co robił. Uważałem, że to mnie nie dotyczy. Bo chociaż żyłem w miejscu, które stworzył i którym rządził, to sam decydowałem o sobie. Już dawno temu nauczyłem się wystawiać jasną granicę między moim, a jego życiem i strzec ich jak cerber. Nie mogłem pozwolić, by znowu mnie okręcił sobie wokół palca. Już to raz przeżyłem.  
   Zacząłem mieć wrażenie, że Topór robi to wszystko, by mnie zmienić. Nie ludzi wokół, którzy od początku  byli mu podporządkowani, a właśnie mnie. Jedyną osobę, która go nie słuchała. I tego nie mógł znieść. Tego, że miał pod sobą wielu ludzi, którzy go szanowali i gotowi byli zrobić dla niego wszystko, to jego własny syn miał go za nic. 

środa, 15 listopada 2017

ROZDZIAŁ 3 - JESZCZE NIE DZIŚ (ADAM)

1
    - Uważaj! – Złapałem Rudą za ramię odciągając ją od zombie, który rzucił się w jej kierunku. Sam uderzyłem truposza lewą ręką, a prawą, gdzie ściskałem nóż, zadałem mu cios z podgardle.
Wycofaliśmy się na drugi koniec areny, gdzie stała kolejna klatka. Zombie podążyły w naszym kierunku.
   - Trzymaj się za mną – powiedziałem do dziewczyny, ale nie dostałem odpowiedzi. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, jak moja towarzyszka wyrywa jedną z desek konstrukcji klatki. Powstałą dziurę natychmiast wypełnił truposz, który bezskutecznie próbował się wydostać z potrzasku, machając chaotycznie łapskami.
   - Nie potrzebuję obrońcy – powiedziała hardo, ściskając w obu dłoniach dość długi i ostry na końcu kij. Właśnie tą stroną zaatakowała nadchodzącego trupa wbijając mu pal w gardło. Zombie padł martwy, a po chwili dołączył do niego kolejny, którego rudowłosa załatwiła, przebijając jego lewy oczodół.
   Wspólnymi siłami zaczęliśmy walczyć z trupami, stojąc do siebie plecami. Mimo niechęci dziewczyny do mnie, ona ubezpieczała mnie, a ja ją. Kilka razy, zajęty innym truposzem, nie zauważałem kolejnego, który zachodził mnie z boku. Wtedy wkraczała Ruda ze swoją dzidą i ratowała mi życie.
   Zombie było coraz mniej i przez moment, kątem oka, patrzyłem na miejsce, gdzie siedział Wiksa. Niezadowolenie na jego twarzy było aż nazbyt widoczne i bezcenne. Raz nawet posłałem mu zwycięski uśmiech, w tym samym momencie powalając zombie na ziemię i kończąc jego żywot. Dziś nie zamierzałem umierać.
   - Cholera!
   Zaalarmowany piskiem mojej towarzyszki odwróciłem się akurat w momencie, gdy klatka za nami wydawała ostatnie trzaski. Napór zombie był zbyt wielki, a drewniana konstrukcja nie mogła tego wytrzymać. Chwyciłem Rudą za ramiona i odciągnąłem ją w ostatniej chwili, nim przednia ścianka z głośnym hukiem uderzyła o ziemię. Nie mogłem już dłużej zwlekać. Wyciągnąłem ukryty w bucie pistolet, odbezpieczyłem go i strzeliłem w kierunku najbliższych ożywieńców.
   Widok broni w mojej ręce wzbudził szok i oburzenie u zgromadzonych na trybunach widzów. Gwizdy i okrzyki niezadowolenia mieszały się z jękami zombie oraz hukami wystrzałów. Te ostatnie nie należały tylko do mojego pistoletu. Dochodziły one zza moich pleców, dokładnie tam, gdzie znajdował się Wiksa. Razem z Rudą schowaliśmy się za stojącą jeszcze klatką, kuląc przed świstającymi wokół pociskami. Kilka z nich zabiło krążące wokół zombie, co niewątpliwie było nam na rękę.
- Chodź! – Zawołałem do swojej towarzyszki, przekrzykując ogólny gwar, jaki powstał.
Razem ruszyliśmy w stronę wyjścia, przekradając się między klatkami. Co jakiś czas oddawałem strzały w kierunku trybun, trafiając dwóch, czy trzech ludzi. Szukałem Wiksy, ale ten musiał uciec wraz z większością widzów, których wypłoszyła strzelanina. Powodem też mogło być zajęcie się ogniem wiszącej przy ścianie kurtyny. Ta musiała znaleźć się zbyt blisko pochodni, a potem wszystko potoczyło się szybko. Gryzący i duszący dym wypełnił salę. Przez łzy w oczach prawie nic nie widziałem i kierowałem się tylko rudowłosą głową przede mną, która torowała mi drogę zabijając napataczające się zombie. W końcu dotarliśmy do drzwi, których zamek od razu przestrzeliłem. Wypadliśmy na korytarz prawie się przewracając.
   - Tu są! – Doszedł nas czyjś głos. Nim zdążyłem się obejrzeć, Ruda zaatakowała swoją dzidą stojącego za nami młodego mężczyznę. Ostry koniec wbił mu się w podgardle i wyszedł przez usta, z których wylała się fala krwi. Zaskoczenie w jego oczach znikło, gdy źrenice zniknęły, chowając się pod górnymi powiekami. Ruda wyjęła swoją broń i pochyliła się nad chłopakiem, wyjmując mu z dłoni pistolet.
   - Spieprzajmy stąd – powiedziała z nutą obrzydzenia w głosie.
   Przystałem na ten pomysł. Też chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce.
Ruszyliśmy zadymionym korytarzem, parę razy napotykając na swojej drodze ludzi Wiksy. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak ich zabić. Oni chcieli także to zrobić, dlatego musieliśmy być szybsi. Jednego z nich – chłopaka mniej więcej w moim wieku – Ruda nie zabiła, a jedynie postrzeliła w nogę. Zaraz pochyliła się nad nim, zaciskając palce na przedzie jego bluzy i podrywając z podłogi.
   - Gdzie Wiksa? – Zapytała ostro.
   - Spieprzaj! – Odkrzyknął ten, krzywiąc się z bólu.
   Na te słowa Ruda zacisnęła usta w wąską kreskę i wymierzyła w drugą nogę chłopaka, po czym bez słowa strzeliła. Krzyk, będący też zbolałym wyciem, poniósł się echem.
   - Gdzie on jest!
   - Nie wiem! Nie wiem! – Grube łzy spływały po policzkach czerwonych chłopaka.
   Usłyszałem za sobą coraz bliższe jęki zombie. Moja towarzyszka też to zauważyła. Wypuściła materiał bluzy z dłoni i wyprostowała się. Wyraźnie wahała się, co ma zrobić. W podjęciu decyzji wyręczył ją jajkowaty, zielony przedmiot, który potoczył się w naszym kierunku. Zareagowałem natychmiast, chwytając dziewczynę za ramię i ciągnąć ją za schody. Tam pociągnąłem ją w dół i przykryłem własnym ciałem, zatykając sobie uszy. Nie stłumiło to jednak huku wybuchu, jaki spowodował granat. Wszystko na chwilę zatrzęsło się, a na głowy posypał nam się pył i kawałki kamienia.
   W uszach mi piszczało i czułem się lekko zamroczony. Patrzyłem na Rudą, której usta poruszały się, ale nie potrafiłem zrozumieć żadnego w wypowiedzianych przez nią słów. Ten pisk… Miałem wrażenie, że głowa mi zaraz pęknie.
   -…uciekać! – Ostatnie słowo wykrzyczane przez dziewczynę uderzyło we mnie jak kolejny granat.
   Poderwałem się na równe nogi i zaraz zatoczyłem, wpadając na ścianę. Ruda podtrzymała mnie jednak, chroniąc przed upadkiem. Powiesiła sobie moje bezwładne jeszcze ramię na szyi i zaczęła prowadzić.
   Wybuch granatu zrobił wiele szkód na korytarzu. Nie zabił on zombie, a jedynie przewrócił i pourywał niektórym kończyny. Te sprawniejsze już się podnosiły.
   Ślizgając się na sporej kałuży krwi chłopaka, którego wybuch całkowicie zmasakrował, dotarliśmy do wyjścia. Nie mogłem jednak wyjść. Jeszcze nie teraz.
   - Czekaj – wybełkotałem, chwytając się futryny.
   Błękitne oczy spojrzały na mnie zaskoczone. Nie miałem sił ani czasu wszystkiego jej tłumaczyć, ale też i nie mogłem. Przeszkodził mi w tym rozpędzony van, który przebił się przez resztki ogrodzenia wokół szkoły i zatrzymał u samego podnóża schodów. Ścisnąłem mocniej pistolet, mierząc z niego w pojazd. Drzwi przesunęły się i zobaczyłem w nich Waldka.
   - Ruszajcie tyłki! – Krzyknął, gdy stałem nieruchomo, nie wiedząc, co zrobić.
Ruda spojrzała na mnie niepewnie i z pytaniem na ustach. Skinąłem jej głową i zrobiłem pierwszy krok w kierunku vana. Nagle jednak na moim ramieniu zacisnęła się jakaś stalowa dłoń i pociągnęła w tył. Uderzyłem plecami w ścianę i zobaczyłem przed sobą wściekłą twarz Wiksy. Ten ścisnął przedramieniem moje gardło, odbierając mi możliwość oddychania, a drugą, sprawną ręką złapał Rudą za dłoń, gdzie trzymała pistolet.
   - I tak byłaś marna – syknął, pchając dziewczynę w plecy, aż ta upadła i zaczęła staczać się na sam dół schodów. Nieprzytomną dziewczyną od razu zajął się Waldek, a Reszka wychylił się przez okno pasażera, puszczając w kierunku Wiksy serię z karabinu. Ten jednak zdołał schować się za ścianą, pociągając mnie za sobą. Kopnięciem ciężkiego buta zatrzasnął drzwi, odcinając mi drogę ucieczki. Nie pozostało mi nic innego, jak przejść do kontrataku.
   Zamachnąłem się pięścią na Wiksę, ale ta ledwie otarła jego policzek, który pokrywał szorstki, jasny zarost. Chciałem poprawić cios drugą ręką, ale wtedy dostałem w brzuch. Zgiąłem się w pół, lecz nie trwałem długo w tej pozycji. Poderwałem się uderzając przeciwnika czubkiem głowy w szczękę. Wiksa zatoczył się, a ja sięgnąłem leżący na podłodze pistolet. Jednak wtedy pięść, będąca jakby z kamienia, trafiła mnie w nos. Wpadłem plecami na ścianę, unieruchomiony przez dłoń Wiksy zaciśniętą wokół mojego gardła.
   - Sami pieprzeni zdrajcy – Wyrwał mi z dłoni pistolet. – Wiedziałem, że prędzej, czy później któryś z nich będzie chciał mnie zabić. Wiedziałem, że ty będziesz chciał to zrobić. No, co? Nie patrz tak na mnie. Myślałeś, że jesteśmy przyjaciółmi? Że ci ufam? Miałem nadzieję, że jesteś mądrzejszy niż ten kretyn, Osa – parsknął śmiechem, sięgając kikutem ręki do twarzy, jakby chciał po niej przejechać dłonią. – Jeszcze ta suka, Daria. Odstrzeliła mi rękę, dziwka jedna. Jebać ją. I tak ją znajdę. Tak samo jak tą twoją Saszę.
   Wlepiłem w Wiksę wściekłe spojrzenie, na widok, którego ten się uśmiechnął. Nie mogłem nic powiedzieć. Stalowa dłoń pozostawiała mi akurat tyle miejsca, bym mógł brać rzadkie i płytkie oddechy.
   - Pieprzyłbyś ją, co? Widać to po tobie. Nawet, kurwa, dobrze kłamać nie potrafisz.
   Próbowałem się wyrwać, ale wtedy zostałem pchnięty na podłogę, a ciężki but Wiksy kopnął mnie w żebra, odbierając dech. Przewróciłem się na brzuch, kaszląc. Podpierając się rękoma chciałem wstać, ale wtedy Wiksa przycisnął mnie z powrotem do ziemi. Pochylił się nade mną i zacisnął palce na moich włosach, boleśnie szarpiąc moją głowę w górę. Zacisnąłem zęby, sycząc z bólu.
   - Wytnę ci powieki i karzę patrzeć, jak ją rżnę do końca twoich, albo jej pieprzonych dni. Zobaczymy, które z was pierwsze będzie błagać o śmierć.
   To był ten moment. Wyciągnąłem schowany dotychczas pod koszulką nóż i wbiłem go w udo Wiksy. Ten krzyknął i przewrócił się, trzymając za miejsce wokół ostrza. Poderwałem się z podłogi i zabrałem pistolet, który Wiksa wypuścił.
   - Będziesz błagał? – Zapytałem mierząc do niego.
   - Po moim, kurwa, trupie – syknął ze wściekłością.
   Pociągnąłem za spust, ale nie trafiłem. Nie zamierzałem. Kula przeleciała obok głowy Wiksy, trafiając w ścianę. Uśmiechnąłem się na widok chwilowego strachu, na twarzy mężczyzny.
   - Pizda – parsknął. – Niczego nie potrafisz zrobić porządnie.
   - Nie chciałem cię zabić – odparłem, patrząc w głąb korytarza. Pojawiły się tam już pierwsze sylwetki zombie, zaalarmowane wystrzałem. Z wyższością spojrzałem na Wiksę. – My, albo wy?
   Odwróciłem się i ruszyłem w stronę wyjścia, pozostawiając Wiksę samego sobie. Ten, najpierw cicho, zaczął mnie wołać, a gdy zombie zbliżyły się na kilka metrów – błagał mnie, bym wrócił. Nawet się nie odwróciłem, przemierzając ostatnie metry zadymionego korytarza. Po drodze minąłem kilka ciał, nad którymi żerowały trupy. Niektóre zabiłem, a te, pochłonięte jedzeniem, zostawiłem. Wśród leżących dostrzegłem poparzoną twarz, na której widniała świeża blizna w kształcie litery „W”. Jeden z truposzy oderwał zaraz ten kawałek zębami, co jeszcze bardziej wzmogło moje wyrzuty sumienia.
    Nim dotarłem do drzwi, Wiksa pękł.
   - Wracaj tu! – Krzyknął, ale nie było w tym wściekłości, a przerażenie.
   Zatrzymałem się i obejrzałem przez ramię. Wiksa, który rządził całym hotelem, który miał dziesiątki ludzi pod swoimi rozkazami, którego wszyscy się bali, czołgał się po ziemi. Pozbawiony kręgosłupa. Wykastrowany. Słaby i bezbronny. W mojej głowie rozbrzmiały słowa Freda, nim ten zginął rozszarpany na arenie.
   „Możecie mieć broń i ten swój mur, ale w końcu pojawi się inna, silniejsza grupa! Skończycie, jako żarcie zombie i mam nadzieję, że ty zdechniesz ostatni! Będziesz wtedy mógł zobaczyć, jak wszystko, co masz, obraca się w gruzy.”
   Mieli broń i mur, a jednak one nie zdołały ich uratować. Nie zdołały go uratować. Tej nocy nie zginęli wszyscy z hotelu, ale jego znaczna część. Pozbawieni przywódcy, przerażeni po zderzeniu z rzeczywistością, zagubieni. Hotel upadł. 
   - Wszystko obróciło się w gruzy – powiedziałem i byłem pewien, że Wiksa to usłyszał.
   Jego twarz najpierw przecięło niezrozumienie, potem strach, a na końcu wściekłość. Uderzył jedną, ocalałą pięścią w podłogę wydając z siebie najbardziej przerażający, mrożący krew w żyłach, a zarazem desperacki krzyk, jaki w życiu słyszałem. Zobaczyłem jeszcze jak najbliżej znajdujący się zombie pada na kolana tuż za Wiksą, po czym odwróciłem wzrok. A on nie przestał wrzeszczeć.
Zignorowałem te krzyki i wyszedłem ze szkoły. Na zewnątrz już nie było go słychać. Nie było nic słychać.
   Krzywiąc się z bólu przy każdym kroku zszedłem na sam dół schodów, gdzie wciąż czekał van.
   - Żyjesz – Waldek ścisnął moją dłoń, uprzednio otwierając drzwi do samochodu.
   - Ano, żyję – odparłem uśmiechając się i wchodząc do auta.
   Ku mojemu zaskoczeniu, w środku zastałem też Ryśka, który klęczał nad leżącą na podłodze Rudą. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie przelotnie, nie przestając bandażować głowy dziewczyny.
   - Co ty tu robisz? – Zapytałem mile zaskoczony.
   - Waldek ma dar przekonywania – odparł lekarz, wzruszając ramionami, na co wspomniany tylko parsknął.
   Mimo tego wesołego i beztroskiego tonu poznałem, że coś jest nie tak. Moi towarzysze musieli zauważyć to niezrozumienie na mojej twarzy, bo zaraz sami porzucili te sprawiające pozory normalności maski.  
   - Hotel upadł – powiedział Reszka, który przeniósł się do tyłu, gdy Waldek ruszył z miejsca.
   - Co to znaczy? – Zmrużyłem brwi, przenosząc wzrok to z Ryśka, to na Reszkę.
   Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie, zapewne czekając, aż ten drugi wszystko wyjaśni. W końcu obaj zerknęli na Waldka, który zdawał się być całkowicie skupiony na jeździe. Przeczył temu jednak jego wzrok – wyglądał na będącego w szoku.
   - Spaliłem go – powiedział beznamiętnie.
   - Spaliliśmy. Zrobiliśmy to razem – uściślił Reszka, łypiąc na przyjaciela, po czym zwrócił się do mnie. – To było chore miejsce z chorymi ludźmi. Gniazdo skurwysyństwa i degeneracji. Wiksa…
   - Nie żyje – dokończyłem, wywołując zdziwienie u wszystkich obecnych.
   - Nie żyje? – Powtórzył Rysiek.
Skinąłem głową.
   - To jego koniec. Jego i hotelu.
   Nie kontynuowaliśmy więcej rozmowy. Nie było takiej potrzeby, ani też nikt z nas tego nie chciał. Musieliśmy przetrawić wszystko, co wydarzyło się w ciągu tego dnia.  A było tego wiele i nie wszyscy jeszcze zdołaliśmy przyjąć niektóre aspekty do świadomości.
   Nie przejeżdżaliśmy obok hotelu, ale na bladoróżowym tle nieba bardzo dobrze widać było obłoki czarnego dymu. Ogień oczyszcza – pomyślałem, krzywiąc się, gdy zrozumiałem jak dobrze te słowa znajdują odzwierciedlenie w obecnej sytuacji.
   Opuściliśmy Głogów i od razu poczułem ulgę. To było jakby z barków znikł mi przytłaczający ciężar wraz z oddechem na karku, który czułem odkąd pierwszy raz postawiłem stopę w hotelu. Wiksa nie żył, hotel spłonął, a ja wreszcie byłem wolny. I mogłem w końcu pojechać do miejsca, gdzie dążyłem od samego początku. I do osoby, która motywowała mnie przez ten cały czas.
Nie przyjmowałem do wiadomości nawet myśli, że Sasza mogła nie żyć. To było niemożliwe. Wierzyłem w nią i przekonany byłem, że jest w klasztorze. Tam zmierzaliśmy.
   Jęk Rudej wyrwał mnie z przemyśleń. Dziewczyna poruszyła się na prowizorycznym posłaniu, marszcząc czoło i zaciskając powieki. Przysunąłem się do niej i powstrzymałem przed podniesieniem się.
   - Nie ruszaj się – powiedziałem, zerkając na Ryśka. Mężczyzna również przysunął się do rudowłosej, sprawdzając jej puls i świecąc w oczy małą latarką.
   - Zabieraj to, świrze – machnęła dłonią, jakby chciała odgonić natrętną muchę, po czym ostrożnie dotknęła bandaża na swojej głowie. – Graliście moją głową w piłkę?
   - Humor dopisuje. Pacjętka będzie żyła – stwierdził krótko Rysiek, unosząc jedną z powiek Rudej.
   - Ale ty nie będziesz, jeśli nie zabierzesz tego cholerstwa sprzed mojej twarzy – warknęła podnosząc się, nim zdążyłem ją powstrzymać.
   Reszka parsknął śmiechem, a ja tylko się uśmiechnąłem. Podałem Rudej butelkę wody, a Rysiek dał jej tabletki przeciwbólowe. Dziewczyna bez słowa sprzeciwu połknęła leki, opróżniając prawie całą butelkę. Nie przestawała przy tym łypać groźnie na naszą czwórkę i wyglądała na gotową w każdej chwili podjąć walkę.
   - Nic ci tu nie grozi – powiedziałem.
   - Wybacz, ale jakoś nie mam do ciebie zaufania – odparła z kwaśnym uśmiechem. – Do żadnego z was. Wypuśćcie mnie.
   - Przykro mi, słonko, ale to niemożliwe – powiedział Reszka, za co naraził się na kolejne, wrogie spojrzenie.
   - Nazwij mnie tak jeszcze raz, a utnę ci jaja i wsadzę ci je do gardła – zagroziła, ale przyniosło to zupełnie odwrotny skutek, niż zamierzała. Reszka roześmiał się, czemu towarzyszyło parsknięcie Waldka. Ruda za to przewróciła oczami.
   - Chodzi o to – zacząłem, – że prawdopodobnie jedziemy w tym samym kierunku.
   - Co?
   Nie mogłem się nie uśmiechnąć.
   Usiadłem wygodniej, czując się pierwszy raz odprężony. Wszystko zaczynało się układać.

2
   Zrobiliśmy postój tuż za miejscowością Świdnica. Ja osobiście byłem zadowolony z tego postoju, ale Waldek pomrukiwał coś bardziej do siebie, niż do nas, Rysiek spał, a Reszka nie przepuścił okazji, by dogryźć Zuzie – jak przedstawiła się nasza towarzyszka.
   - Może pójdę z tobą? – Zapytał rudowłosą, gdy ta kierowała się w stronę rosnących na poboczu krzaków. W odpowiedzi dostał widok środkowego palca.
   Przed nami, na drodze, znajdowało się kilka pozostawionych aut, ale nie były one zbyt dużą przeszkodą. Jedynie niebieski SUV  kawałek dalej mógł być problemem, jednak wszystko było do zrobienia. Razem z Reszką ruszyliśmy go przestawić, podczas gdy Waldek pilnował okolicy.
   - Przystopuj trochę, inaczej Zuza naprawdę obetnie ci jaja – powiedziałem do kumpla.
   - Ogień, nie dziewczyna – westchnął ten, przybierając rozmarzony ton. – Chyba znalazłem miłość życia.
   Zagryzłem wargę, nim zdążyłbym coś powiedzieć. Nie miałem pojęcia, czy Reszka wiedział, co Wiksa zrobił Zuzie. Wyglądało na to, że raczej nie.
   Zacisnąłem zęby żałując, że przed śmiercią nie zdołałem zrobić mu czegoś gorszego. Wtedy rozszarpanie przez zombie wydawało mi się być zbyt wielką łaską. Wiksa powinien cierpieć jeszcze bardziej. Za wszystko, co zrobił moim i mnie samemu. Zmieniłem się przez niego. Tej nocy zabiłem trzy osoby, a żałowałem tylko dwóch. Miałem nadzieję, że ostatnia smaży się w piekle.
   - Szlag – syknął Reszka, gdy już mieliśmy zabrać się za spychanie auta z drogi.
   Szczeliną między dwoma samochodami przeciskał się właśnie zombie. Truposz odbił się biodrem od bagażnika srebrnego forda, po czym zachwiał się, prawie wpadając na maskę drugiego pojazdu. Wyszedł na drogę i od razu ruszył w naszą stronę. Mój kompan podniósł broń, ale gestem dałem mu do zrozumienia, by nie strzelał. Sam podszedłem do ożywieńca, szukając za paskiem noża. Nie było go. Został w nodze Wiksy. Przekląłem pod nosem i zamachnąłem się na trupa kolbą swojego pistoletu, trafiając żywego trupa w skroń. Rozległ się trzask, a chwilę potem uderzenie ciała zombie o ziemię. Pochyliłem się nad nim i powtórzyłem ciosy, aż truposz znieruchomiał.
   - Weźmy się za to – powiedziałem, wycierając w spodnie brudne dłonie.
   Podsiedliśmy do samochodu, gdy padł strzał.
   Rzuciłem się płasko na ziemię, ściskając pistolet i szukając strzelca. Nie musiałem go nawet długo wypatrywać, bo okazało się, że ten znajdował się wewnątrz auta, którego tylna szyba rozprysła się w drobny mak. Tak zaaferowany tym nie zauważyłem, że Reszka leży niedaleko, trzymając się za głowę. Przez palce przelewała mu się krew.


   - Kurwa. Kurwa. Kurwa – powtarzał, wijąc się na ziemi. – Moje ucho. Nie mam, jebanego, ucha!
   Rzeczywiście. Gdy wciskałem w kurczowo trzymającą się głowy dłoń kompana, zobaczyłem resztki chrząstki oraz sporo krwi. Kula drasnęła też część policzka Reszki, ale ta rana była mniej groźna.
   Usłyszałem, jak drzwi auta otwierają się. Podniosłem pistolet, mierząc do strzelca, ale gdy go zobaczyłem, opuściłem broń. Ona zrobiła to samo.
   - Daria? – Z niedowierzaniem pokręciłem głową.
   - Udało ci się – Oczy dziewczyny zabłysły radością, ale ten blask zaraz znikł, gdy spojrzała na Reszkę. – Nie chciałam… Myślałam, że to bandyci.


   Pomogłem wstać kompanowi i razem z Darią zaprowadziliśmy go do miejsca, gdzie stał nasz van. Tam, Zuza i Waldek trzymali bronie w pogotowiu, ale zaniepokojeni stanem Reszki i zaskoczeni widokiem Darii odpuścili.
   - Co się stało? – zapytała Ruda, wkładając pistolet za pasek.
   - Powiedzmy, że wypadek – odparłem sadzając Reszkę na podłodze vana. Tam, Rysiek od razu zabrał się za opatrywanie jego rany. 
   Spojrzałem na Waldka, który nie odezwał się ani słowem. Jego wzrok utkwiony był w Darii i wyrażał zaskoczenie, ale i coś, czego nie potrafiłem opisać. Dziewczyna też patrzyła na niego, jakby niepewnie, bądź ze strachem. Nie rozumiałem, co się dzieje, dopóki mój przyjaciel sam nie zrobił pierwszego kroku i nie podszedł do niej. Wtedy Daria rzuciła mu się na szyję, wybuchając płaczem.
   - Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam – powtarzała nieprzerwanie, aż Waldek odsunął ją od siebie i spojrzał na nią uważnie.
   - Ja powinienem to robić – powiedział z bladym uśmiechem i łzami w oczach. – Przeze mnie…
Nie zdążył dokończyć, bo Daria zamknęła mu usta swoimi. Odwróciłem wzrok, natrafiając na uśmiechniętą, bądź wykrzywioną w grymasie, twarz Reszki.
   Nawet nie podejrzewałem, że Waldek i Daria mogą być razem. Nigdy nie widziałem niczego, co by na to wskazywało. Wychodziło na to, że albo ja jestem tak krótkowzroczny, albo oni są świetnymi aktorami. Być może obie te rzeczy. Teraz już wiedziałem, kto pomógł Darii w sprowadzeniu zombie pod bramę hotelu. Wcześniej podejrzewałem Osę, a okazało się, że był to Waldek. Próbował mnie powstrzymać – pomyślałem. Już wiedziałem dlaczego.
   Zostawiłem tą parę w spokoju i podszedłem do Reszki, którego raną zajmował się Rysiek przy pomocy Zuzy. Dziewczyna musiała się na tym znać, bo nim lekarz skończył mówić, co ma zrobić, to już było skończone.
   - Wszystko gra? – zapytałem.
   - Boli, jak cholera – odparł przyjaciel sycząc, gdy Zuza polała resztki ucha wodą utlenioną. Nie stracił go całego, ale górną część.
   - Jęczysz, jak baba – skomentowała Ruda.
   Reszka wyglądał, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale zaraz zrezygnował. Może to i lepiej. Znając niewyparzony język przyjaciela, zaraz rzuciłby jakimś niewybrednym tekstem, a było to niebezpieczne, gdy Zuza trzymała w dłoni nożyczki.
   - Przepraszam, że cię postrzeliłam – powiedziała Daria, podchodząc do nas z Waldkiem. Ten wciąż obejmował ją ramieniem. – Myślałam, że mnie ścigacie.
   - Za to – Reszka wskazał na zaklejone plastrem resztki ucha – będziesz musiała znaleźć dla mnie piwo. A dokładniej – całą skrzynkę.
   Wszyscy parsknęliśmy śmiechem. Nawet Zuza się uśmiechnęła. Napięcie spowodowane ostatnimi wydarzeniami zaczęło powoli nas opuszczać. Byliśmy na dobrej drodze, by w końcu ułożyć sobie życie od nowa. W nowym miejscu i z nowymi ludźmi.
   Daria wiedziała o moim planie najwięcej, bo zdążyłem ją wtajemniczyć przed nieudaną akcją zabicia Wiksy na moście. Jej jedynej zaufałem, a popełniłem błąd. Mogłem zdobyć wsparcie od Waldka i Reszki, a wtedy na pewno byśmy wygrali. Wtedy, na pewno Sasza nie zniknęłaby, a mnie nie trapiłaby myśl, czy w ogóle żyje. Chociaż przekonywałem się, że nie może być inaczej, to i tak umysł podsuwał mi wizję jej ciała, niosącego przez nurt rzeki.
   - Właściwie to jaki jest plan? – zapytał Waldek.
   Wszystkie spojrzenia skupiły się na mnie. Ja byłem powodem, dla którego ci wszyscy się tutaj znaleźli, więc moim zadaniem było przedstawienie im planu. Planu, od którego zależało ich życie.
Spojrzałem na Ryśka, który gdzieś zostawił, lub zgubił swoje okulary. Był zmęczony, przez co wyglądał na więcej, niż pięćdziesiąt lat. Jako lekarz miał obowiązek pomagania ludziom, a w hotelu to zostało mu odebrane. Nie miałem wątpliwości, że nie raz musiał odmówić pomocy potrzebującym, nie z własnej woli.
   Na Reszkę, który nie uśmiechał się już szelmowsko, a jego bursztynowy wzrok był chyba pierwszy raz poważny. Ciemna grzywka opadała mu na pokryte kroplami krwi czoło. Prawie zginął, a mimo to nie stracił swojego poczucia humoru. Był człowiekiem, który cokolwiek by się nie stało, nie tracił swojego optymistycznego podejścia do życia. Hotel nie był miejscem dla niego. Na pewno nie.
   Na Zuzę, która nie patrzyła na mnie już z nienawiścią, ale wciąż niepewnie. Była wśród obcych jej ludzi, którzy jeszcze niedawno pracowali dla jej oprawcy. Kto wie, co siedziało w jej głowie. Jak bardzo bolało ją to, co Wiksa jej zrobił. A mimo to dołączyła do nas. Zaufała nam.
   Na Darię, która nie wyglądała już jak cień samej siebie, bo tak zapewne wpływało na nią to, co musiała przechodzić z Wiksą. Nie wiedziałem, dlaczego z nim była, ale na pewno nie z własnej woli.    To przy Waldku odzyskała blask w złoto-zielonych oczach i uśmiech na twarzy.
I w końcu na Waldka, który stał się moim przyjacielem. On wprowadził mnie do życia w hotelu, pomógł we wszystkim, walczył ze mną ramię w ramię. Teraz była moja kolej na to, by się mu odwdzięczyć.
   - Ostatnie dni były ciężkie dla nas wszystkich – powiedziałem. – Każdy z nas na własnej skórze przekonał się, jak ten świat może się zmienić, gdy u władzy jest nieodpowiedni człowiek. Ten człowiek prawie nas złamał, zniszczył nasze przekonania, poczucie własnej wartości, podporządkował sobie.
   Kątem oka zobaczyłem, jak Zuza spuszcza wzrok, a Waldek mocniej obejmuje Darię.
   - Teraz on nie żyje, a my tak – dodałem zaraz. – To świadczy o jednym – mimo wszystko – jesteśmy silniejsi. Silniejsi, niż kiedykolwiek. W pojedynkę jesteśmy w stanie zrobić wiele, a razem – wszystko. Zasługujemy na lepsze życie, niż te, które mięliśmy dotychczas. Zasługujemy na dom. A inni zasługują na to, byśmy zasilili ich szeregi i pomogli im w miarę naszych możliwości. Bo mimo tego, że ludzie zmienili się w potwory, a żywe trupy chodzą po ziemi, my żyjemy. I nie zginiemy. Jeszcze nie dziś.