Wrzucam dzisiaj 3 rozdziały, bo zdążyłam je poprawić i
sprawdzić.
Zły humor, ale wam chociaż go poprawię ;)
Na dobrą sprawę, to najdłuższy rozdział jaki do tej pory napisałam.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Po około godzinie jazdy dojechaliśmy do miejscowości Sulechów.
Było to miasto, które już z daleka nie wyglądało na bezpieczne. Na drodze roiło
się od zombie, które pchały się nam prosto pod koła. Niekiedy pod nie wpadały,
a powstający wtedy huk ponownie budził małą, która zdążyła już przysnąć. Jej
coraz głośniejszy krzyk zaczynał mnie męczyć i denerwować. Miałam wrażenie, że
jeżeli nie umilknie, to sama zacznę wrzeszczeć.
- Co robisz? – zapytałam, gdy Max zjechał na stację benzynową.
- Jest głodna – odparł zerkając na małą.
Stacja nie wyglądała na bezpieczną. Pełno było samochodów, które
cisnęły się obok dystrybutorów, gdzie nie gdzie leżały ciała oraz krążyło wokół
kilka zombie. Okna w budynku zostały wybite, tak samo jak przeszklone drzwi.
Nawet z wnętrza auta widziałam splądrowane półki.
- Zostań tutaj – polecił mi Max, a sam wyszedł na zewnątrz. Od
razu został zaatakowany przez trupa, ale w porę uchylił się, unikając
wyciągniętych łap i wbił nóż w gardło truposza. Ruszył dalej, po drodze załatwiając
kolejnych dwóch ożywieńców, po czym zniknął we wnętrzu stacji. Wtedy zaczęłam
się denerwować. Nie lubiłam tracić kontroli nad sytuacją, a stracenie z oczu
Maxa mogło być fatalne w skutkach. W razie czego nie miałam jak mu pomóc, ani
osłaniać.
- Bądź już cicho – syknęłam do małej, która rozdarła się na nowo.
Kołysanie jej niewiele dawało, a ja zaczynałam już tracić cierpliwość.
Zamknęłam oczy, opierając skroń o chłodną szybę i próbując
poukładać sobie to wszystko, co wydarzyło się tego dnia. A raczej nocy.
Dotknęłam rany na szyi, krzywiąc się przy tym. Nadal piekła i rwała przy każdym
ruchu głową. Na szczęście z żebrami było już lepiej. To była jedyna, pozytywna
rzecz.
Porwanie Adama i Pawła, poród Beaty, a potem jej śmierć,
pojawienie się dziecka, które nie miało szans przeżyć długo w tym świecie – to
wszystko wydarzyło się w tak krótkim czasie. I za wszystko brałam
odpowiedzialność, chociaż nie miałam na to wpływu. Jednak konsekwencje za to
wszystko i tak spadały na mnie. Ja musiałam zastanawiać się, czy człowiek, na
którym zaczęło mi zależeć żyje. Ja musiałam myśleć, jaki błąd popełniłam, że
matka nowo narodzonego dziecka nie przeżyła. Ja musiałam zająć się
niemowlęciem, całkowicie bezbronnym i nie nadającym się do życia w tym świecie.
Ja musiałam żyć z ciężarem tego wszystkiego.
Nagłe uderzenie w bok auta spowodowało, że aż się poderwałam.
Zombie przyciskał swoją wykrzywioną w grymasie twarz do szyby, kłapiąc zębami i
warcząc. Spojrzałam w te białe, puste oczy, szukając w nich choć iskierki człowieczeństwa.
Nic jednak takiego nie zobaczyłam. To była tylko kupa mięsa oraz kości, której
jedynym pragnieniem było się posilić. Nic więcej.
Odłożyłam małą na siedzenie obok i z całych sił otworzyłam drzwi.
Truposz pod wpływem uderzenia odbił się od nich, po czym upadł na ziemię.
Sięgnęłam po nóż. Nadepnęłam butem na gardło zombie, uniemożliwiając mu
podniesienie się. Przez chwilę jeszcze obserwowałam jego marne próby ugryzienia
mnie, czując do niego coraz większą nienawiść.
Ich pojawienie się zniszczyło cały mój świat. Pozbawiło mnie
rodziny, przyjaciół, całego dawnego życia. Przez nich zaczynałam stawać się
człowiekiem, który nawet mnie zaczął przerażać. Miałam już na sumieniu sześć
osób, a w razie czego, gotowa byłam zabić więcej. Wszystko, byleby tylko
zapewnić bezpieczeństwo sobie oraz moim towarzyszom.
Wyładowałam swoją wściekłość raz po raz wbijając ostrze noża w
oczodół zombie. Nawet, gdy już dawno zniszczyłam mózg, nie przestałam. Dopiero
krzyk małej otrzeźwił mnie z tego transu. Wytarłam ręce oraz nóż w ubranie
truposza i już miałam wracać do samochodu, gdy w stojącym nieopodal aucie
zobaczyłam coś, co mnie zainteresowało.
Na przednim siedzeniu auta leżało nosidełko – na szczęście puste.
Nie wiem, jak zniosłabym widok kolejnego, martwego dziecka. Nie to jednak było
teraz ważne. Zaczęłam przetrząsać wnętrze samochodu, aż znalazłam to, co
spodziewałam się tam zastać. W schowku leżała butelka, a w torbie, będącej na
tylnich siedzeniach, znajdowały się rzeczy dla dziecka. Były tam też resztki
mleka w proszku.
- Nie ruszaj się!
Zamarłam, słysząc ten wrogi, męski głos. Mimo ostrzeżenia,
wyprostowałam się i powoli odwróciłam. Zobaczyłam mężczyznę, około
czterdziestoletniego. Trzymał on w dłoniach wiatrówkę, którą celował we mnie.
Wyglądał na zdesperowanego. Wokół chudej twarzy zwisały kosmyki cienkich,
jasnych włosów, w których znajdowało się pełno brudu. Cały lewy rękaw jego
niebieskiej, flanelowej koszuli był zaplamiony jakąś ciemną cieczą, a na
kremowych spodniach znajdowały się spore czerwone plamy krwi. Bynajmniej nie
należącej do niego.
- Nie rób niczego głupiego – powiedziałam spokojnie.
- Zamknij się! – warknął ten. Zauważyłam, że jego ręce drżą ze
zdenerwowania. – Oddawaj broń.
Spojrzałam na glocka w swojej kaburze.
- Nie mogę tego zrobić – odparłam powoli kręcąc głową. – W
samochodzie jest dziecko. Niemowlę. Niedawno zmarła jego matka, dlatego ja
muszę go bronić. Potrzebuję do tego pistoletu.
Mówiłam wolno i spokojnie, jakbym rozmawiała z dzieckiem. Nie
chciałam zrobić niczego gwałtownego, co odpaliło tą bombę, jaka znajdowała się
w tym człowieku. Wiedziałam, że wystarczy jedno nieodpowiednie słowo, czy ruch,
by ten pociągnął za spust.
- Nie obchodzi mnie to! – krzyknął. – Oddawaj ten jebany pistolet!
Zrobił ruch bronią, jakby już miał strzelić.
- W porządku. Już oddaję.
Sięgnęłam po pistolet, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Ten
czujnie obserwował moją dłoń, coraz bardziej zbliżającą się do glocka. Ujęłam
chłodną w dotyku kolbę i zaczęłam wyjmować broń z kabury. Musiałam działać
szybko. Odbezpieczyłam broń i zanim nieznajomy zdążył to zauważyć, rzuciłam się
na ziemię, jednocześnie pociągając za spust. Kula trafiła go w udo,
przeszywając je na wylot. Mężczyzna krzyknął upadając. Natychmiast stanęłam na
nogi i podeszłam do niego. Krzywił się z bólu, trzymając za ranną nogę.
Wymierzyłam w jego twarz.
- Błagam. Nie.
- Ostrzegałam – syknęłam pociągając za spust.
Siedem – pomyślałam chowając z powrotem broń. Ta szczęśliwa liczba
wcale nie była taka szczęśliwa.
Wyrwałam z rąk mężczyzny wiatrówkę i dopiero wtedy zobaczyłam Maxa,
stojącego nieopodal. Wyglądał na zaskoczonego, ale nie skomentował mojego
czynu. A ja byłam mu za to wdzięczna.
Okazało się, że na stacji znalazło się mleko modyfikowane oraz
trochę żywności, co było kolejną dobrą wiadomością. Musieliśmy jeszcze tylko znaleźć
miejsce, gdzie moglibyśmy się na chwilę zatrzymać, a to trudne nie było.
Kawałek dalej znajdowało się sporo domów, gdzie nie widać było zombie.
Wybraliśmy pierwszy-lepszy dom z płotem, którego właściciele zdążyli się
wynieść. Bądź zginęli.
Podczas gdy Max obserwował okolicę z okna w salonie, ja zajęłam
się Małą. Po nakarmieniu jej oraz jako-takim oczyszczeniu, ubrałam ją w
znalezione ubranka – co prawda za duże, ale lepsze było to, niż by miała
zamarznąć. Zaczęłam kołysać ją, nie zauważając, że Max obserwuje nas od
dłuższego czasu.
- Co? – zapytałam marszcząc brwi.
- Znasz się na dzieciach – stwierdził siadając na parapecie.
- Przez rok mieszkałam z siostrą, szwagrem i ich synem. Nabrałam
trochę wprawy.
- Masz siostrę?
Skinęłam głową. Wiedziałam, jakie za chwile pojawi się pytanie,
ale nie zamierzałam go unikać.
- Żyje?
- Nie wiem. Mam nadzieję, że tak.
- To jest nas dwoje.
Uśmiechnęłam się smutno. Mała w tym czasie zaczęła przysypiać, co
było dla mnie dużą ulgą. Niemowlęta były bardziej męczące, niż się by mogło
wydawać. Ostrożnie położyłam ją na fotelu, po czym przykryłam kocem. Mięśnie na
jej twarzy drgnęły nagle, a wyglądało to prawie jak uśmiech. Sama byłam
zmęczona, ale starałam się walczyć ze snem. Szybko jednak przegrałam tą bitwę.
Zasnęłam.
Śniło mi się, że znajduję się na jakimś płaskowyżu, a raczej z
niego zwisam. Nie widziałam tego, ale wiedziałam, że znajduję się wysoko nad
ziemią. Taki upadek musiał być dla mnie śmiertelny. Z całych sił zaciskałam
palce na krawędzi ostrych, czerwonych skał, ale te kruszyły się. Kamienie oraz
pył spadały na moją twarz, uniemożliwiając mi widzenie. Nagle usłyszałam kroki,
a potem poczułam czyjeś palce zaciskające się na moich nadgarstkach tak mocno,
że aż trzasnęły mi kości. Krzyknęłam. Nie widziałam twarzy tajemniczej postaci,
którą skrywał kaptur. Wiedziałam jednak, że jest to mój wróg.
Podniósł mnie wysoko tak, że mogłabym zobaczyć jego twarz, gdyby
ją miał.
- Czego ode mnie chcesz? – zapytałam przez zaciśnięte zęby.
W odpowiedzi dostałam śmiech. Przeraził mnie on. Zaczęłam się
szarpać, nie dbając już o to, że znajduję się nad przepaścią. Chciałam tylko
uciec od tego koszmaru.
Nagle mroczna postać umilkła i zdjęła z głowy kaptur. Jego twarz
mnie przeraziła na tyle mocno, że zaczęłam wrzeszczeć nie mogąc się uspokoić.
To był Wiksa, tyle, że martwy. Po jego twarzy pełzały tłuste larwy, wychodzące
z oczu, nosa, czy ust. Lewy policzek zniknął i ziała w jego miejscu dziura,
przez którą widać było zgniłe zęby oraz fioletowy język. Przez poszarpaną skórę
na głowie widziałam kości czaszki, a w jednym miejscu nawet mózg.
Wiksa rozwarł usta, z których wysypało się jeszcze więcej robaków.
Nie poruszając nimi, przemówił do mnie głosem brzmiącym jakby spod ziemi.
- Obudź się!
Zerwałam się z kanapy, na której przysnęłam i zobaczyłam
kucającego obok Maxa. Trzymał na rękach Małą, która płakała cicho. Rozglądnęłam
się wokoło, szukając półmartwego Wiksy, ale na szczęście zaraz dotarło do mnie,
że to był tylko sen.
- W porządku? – Max przyjrzał mi się badawczo.
Spojrzałam na swoje drżące ręce, które ścisnęłam kilka razy.
- Powiedzmy – odparłam, przejmując od niego Małą. Od razu zaczęła
się uspokajać. – Długo spałam?
- Dwie godziny – Max wskazał na wyłożone na stole jedzenie. –
Zjedz coś. Zaraz ruszamy.
Nie byłam głodna – nie po tym, co zobaczyłam w koszmarze, ale
wmusiłam w siebie porcję mielonki z puszki oraz twardą już bułkę. Na nic
lepszego liczyć nie mogliśmy.
Pół godziny później byliśmy znowu w drodze. Jechaliśmy drogą, po
obu stronach otoczoną polami, a w oddali znajdowały się lasy. Czasami do tego
obrazka dołączało kilka domów, gdzie w pobliżu kręciły się zombie. W takich
przypadkach nawet się nie zatrzymywaliśmy. Trupów było sporo, a my nie mieliśmy
ani sił, ani wystarczająco dużo naboi by walczyć.
W końcu dojechaliśmy do wsi Pałck. Tutaj także dotarła zaraza
zombie, wyniszczając całą miejscowość. Po ulicach, oraz na podwórkach mijanych
domów kręciło się mnóstwo zombie, mniej lub bardziej poranionych. Najwięcej
trupów znajdowało się na terenie kościoła. Drzwi główne, wielkie na dwa metry i
z grubego drewna, leżały strzaskane. Świątynia otoczona była murkiem, więc
ludzie na pewno szukali tam schronienia, ale ktoś musiał spartaczyć sprawę i
przyprowadzić zarażonego. To był przygnębiający widok. Ponad dwudziestka osób
zginęła z powodu czyjejś bezmyślności.
Gdy już mieliśmy opuścić wieś, zobaczyłam kobietę, uciekającą
przed większą grupą zombie. Nie miała przy sobie żadnej broni, więc nie miała
żadnych szans. Do tego potykała się co chwile o dół swojej długiej
spódnicy.
- Zatrzymaj się – powiedziałam.
- To nie nasz problem – mruknął Max, nawet nie zwalniając.
Zmierzyłam go spojrzeniem, aż ten zaklął cicho i skręcił. Kobieta
na nasz widok zaczęła krzyczeć i machać rękami. Wychyliłam się przez otwarte
okno, oddając kilka strzałów w najbliżej znajdujących się jej trupów. To dało
jej czas na podbiegnięcie do auta. Max staranował samochodem dwójkę ożywieńców,
które upadły na maskę. Strzeliłam jeszcze parę razy, aż nieznajoma nie znalazła
się na tylnych siedzeniach auta. Dopiero wtedy odjechaliśmy z piskiem
opon.
- Spasybi,
spasybi – powtarzała cały
czas, kołysząc się w przód i w tył.
- Vse
v poryadke?- zapytałam, wzbudzając tym samym zaskoczenie zarówno u kobiety,
jak i u Maxa. Ta była chyba jeszcze w zbyt dużym szoku, by odpowiedzieć, więc
tylko pokiwała głową. – Ty russkiy?
- Ni. Ukrayinka – odparła, kręcąc głową. – Ale umiem
po polsku.
- Jak się nazywasz? – zapytałam.
- Oksana. Oksana Kołomojska.
Spasybi za pomoc. Te mertvyy prawie mnie miały.
Kobieta wyglądała na jakieś trzydzieści lat. Miała jasne, długie
włosy, pociągłą twarz i lekko zadarty nos. Pod piwnymi oczami miała spore
cienie, które z całą pewnością nie dodawały jej urody. Szlochała jeszcze
chwilę, aż zobaczyła Małą, leżącą w nosidełku na siedzeniu obok. Uśmiechnęła
się.
- To twoje dytyna?
– zapytała nie odrywając wzroku od dziecka.
- Nie. Jej matka zmarła niedawno – odparłam lekko drżącym głosem.
- Krasa dziewczynka.
Nagle kobieta wybuchła płaczem, czym wprawiła zarówno Maxa jak i
mnie w zakłopotanie. Przeczuwałam, co mogło być powodem smutku kobiety, dlatego
pozwoliłam się jej wypłakać i cierpliwie czekałam, aż się uspokoi.
- Mogę ją wziąć? – zapytała ocierając policzki z łez.
Naszła mnie wątpliwość, ale Oksana nie wyglądała na niebezpieczną.
W dodatku w jej spojrzeniu było tyle czułości do Małej, że nie wierzyłam, że
mogłaby jej coś zrobić. Skinęłam więc jej głową. Widok uśmiechu na jej twarzy
był wart zaryzykowania.
- Jak ma na imię? – zapytała kołysząc niemowlę.
- Jeszcze nie ma imienia – odparłam. Nie myślałam nawet nad
nadaniem jej go. Czułam, że nie mam do tego prawa, skoro ojciec Małej żył. To
on powinien je wybrać.
Po opuszczeniu ostatnich zabudowań wsi, natknęliśmy się na
niespodziewaną przeszkodę. Na drodze rozbiły się dwa auta, których w żaden
sposób nie dało się ominąć. By kontynuować podróż musieliśmy zrobić jedną z
dwóch rzeczy: zawrócić i szukać innej drogi, bądź próbować usunąć przeszkodę.
Nie chciałam wycofywać się i szukać innej trasy, która nie dość, że mogła sprawić
nam więcej kłopotów, to jeszcze byłoby to marnowanie cennego paliwa, więc
wybrałam opcję numer dwa.
Postanowiłam zaufać Oksanie i zostawić jej Małą pod opieką. Może
było to nierozważne w stosunku do obcej kobiety, ale wierzyłam, że nie zrobi
nam żadnego numeru.
W obu wrakach aut znajdowały się zombie. Trupy uderzały w szyby
dłońmi i warczały na nas, ale byliśmy bezpieczni, dopóki chroniły nas przed
nimi zamknięte drzwi oraz pasy bezpieczeństwa. Otworzyłam drzwi do pierwszego
samochodu i od razu chwyciłam za nadgarstki trupa. Wtedy Max doskoczył do
niego, wbijając mu nóż w czaszkę, ostatecznie pozbawiając życia. Drugim trupem
zajęliśmy się w ten sam sposób i obyło się to bez żadnych problemów.
- Skąd znasz ukraiński? – zapytał się Max, gdy wspólnymi siłami
spychaliśmy pierwszy samochód na pobocze.
- To rosyjski – uściśliłam. – Do szóstego roku życia mieszkałam w
Rosji.
Max spojrzał na mnie zaskoczony, a ja uśmiechnęłam się rozbawiona.
Nie wszystkim od razu mówiłam o swoich korzeniach, a prawda była taka, że byłam
w połowie Rosjanką. Moja mama pochodziła stamtąd, a ojciec był Polakiem,
dlatego w szkole jako dodatkowy język wybrałam rosyjski.
- To stąd Sasza?
- Chyba nie myślałeś, że tak mam na imię? – Po minie mężczyzny
wywnioskowałam coś zupełnie innego.
Zabraliśmy się za spychanie drugiego wozu. Z tym poszło nam
ciężej, bo podczas zderzenia przednie koła zostały przebite. Gdy skończyliśmy,
byłam mokra od potu, a mięśnie ramion oraz nóg drżały mi z wysiłku. Oparłam się
ciężko o maskę samochodu, wykorzystując jeszcze tą chwilę spokoju na
odpoczynek. Do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin i nie wątpiłam, że
dotrzemy do klasztoru przed zmierzchem.
- Więc – Max wyciągnął z paczki papierosa. Dostrzegłam, że był to
jeden z ostatnich. – Jak masz naprawdę na imię.
Uśmiechnęłam się pod nosem, kręcąc zrezygnowana głową.
- Nie domyślasz się?
- Z tego co wiem, to zdrobnienie od Aleksander, ale w Rosji. A tak
chyba się nie nazywasz.
- Nie. Powiem ci gdy ci zaufam.
Max zmarszczył brwi i prychnął coś pod nosem, ruszyłam w stronę
naszego auta, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Oksana nadal kołysała Małą, która
zdążyła już usnąć, co zauważyłam z ulgą.
Jeszcze raz uważnie przyjrzałam się Ukraince. Jeżeli miała z nami
jechać, to musiałam jej być stuprocentowo pewna.
- Byłaś sama? – zapytałam nagle, obserwując reakcję kobiety w
odbiciu wstecznego lusterka. Piwne oczy spojrzały na mnie, ale nie zobaczyłam w
nich nic podejrzanego.
- Nie mieszkam tutaj. Zatrudniłam się do pomocy u starszej pani.
Gdy to wszystko się zaczęłam, byłam u niej z córką. Pani Izabela lubiła moją
Oleńkę, dlatego nie rozumiem jak mogła…
Nie dokończyła. I wcale nie musiała. Nawet nie wyobrażałam sobie,
jak musiała się czuć Oksana. Podobno strata dziecka to największy cios dla
rodzica.
- Schowałam się na strychu w stodole i czekałam tam, aż pojawi się
pomoc – kontynuowała. – Nikt jednak nie przychodził. Dzisiaj pierwszy raz
wyszłam na zewnątrz, odkąd to się wydarzyło. Szukałam żywych, ale wszędzie były
tylko te potwory. Gdybym was nie spotkała, pewnie już byłabym jedną z nich.
Dziękuję.
Max wrócił do samochodu i już po chwili znowu byliśmy w drodze.
Dałam Oksanie porcję prowiantu, za co podziękowała i od razu zabrała się do
jedzenia. Ja w tym czasie sprawdziłam ilość broni, jaką dysponowaliśmy. Było
tego sporo, co zdjęło z moich barków choć część ciężaru.
Wjechaliśmy do wsi Skąpe. Dopiero tam naszły mnie wątpliwości,
które spotęgowała tablica z nazwami miejscowości. Im bliżej celu podróży
byliśmy, tym większy niepokój mnie ogarniał. Zaczęłam się nawet zastanawiać,
czy nie zmienić trasy i nie pojechać do Świebodzina, które jako miasto, musiało
jakoś przetrwać. Wszystkie wioski, jakie mijaliśmy, były puste, bo nie
mieszkańcy nie mieli się jak bronić przed zombie. W większej miejscowości
zapewne więcej ludzi miało broń. Podzieliłam się swoimi uwagami z Maxem.
- To wciąż miasto, Saszo – przypomniał mi, drapiąc się po
zarośniętym policzku. – Większa miejscowość, więcej trupów. Pamiętasz, jak to
było w Nowogrodzie.
Tego widoku nie dało się tak łatwo wyrzucić z pamięci. Widok
dziesiątek, a może i setek wędrujących nieumarłych nadal siedział mi w głowie.
Max miał racje. Świebodzin mógł być śmiertelną pułapką.
Postanowiliśmy więc trzymać się planu, a ja starałam stłumić swój
niepokój. Zaczęłam więc rozmawiać z Oksaną, praktycznie o niczym. Pozwoliło mi
to zająć myśli i trochę się zrelaksować.
Nagle Max zjechał na pobocze, zatrzymując samochód za jednym z
domów, obok przystanku. Odruchowo sięgnęłam po broń, wypatrując zagrożenia.
- Co się dzieje? – zapytałam półszeptem.
Max skinął na mnie i razem wysiedliśmy z wozu. Kucając
podkradliśmy się do ogrodzenia domu, które dawało nam chwilową niewidoczność.
Zobaczyłam sklep spożywczy oraz stojący obok niego autobus oraz uwijających się
przy nim ludzi, wynoszących z budynku skrzynki oraz siatki i ładujących je do
środka pojazdu. Naliczyłam czterech mężczyzn. Trzech z nich pracowało, a
najstarszy – białowłosy, w wieku około sześćdziesięciu lat – stał obok z
wiatrówką w dłoni.
W głowie pojawiła mi się straszna, a zarazem kusząca myśl, by ich
zabić i przejąć autobus. Jedzenie zawsze było potrzebne, a w środku pojazdu
może znaleźlibyśmy coś jeszcze. Jednak część mnie, która nie była jeszcze
zepsuta przez ten świat, zaprotestowała ostro. Ci ludzie nic nam nie zrobili, a
ja nie zabijałam bezbronnych, którzy mi nie zagrażali.
Nagle drgnęłam, gdy poczułam coś twardego na swoich plecach. Kątem
oka zobaczyłam lufę strzelby wymierzoną w głowę Maxa, co oznaczało, że ja
jestem w równie beznadziejnej sytuacji. Nie mając większego wyboru, odłożyłam
pistolet na ziemię i uniosłam ręce.
- Nie mamy złych zamiarów, ale jeżeli czegoś spróbujecie, to
będziemy zmuszeni działać – powiedział męski głos, który był łagodny mimo
wypowiedzianej groźby.
- Nie szukamy problemów – powiedziałam.
- Miło nam to słyszeć. Wstańcie. I odwróćcie się. Powoli.
Wykonaliśmy polecenia, uważając, by nie robić żadnych gwałtownych
ruchów. Nasze życia zależały od widzimisię tych ludzi. Byli to mężczyźni,
wyglądający na jakieś czterdzieści lat i z całą pewnością nie będący mordercami.
Wyglądali normalnie. Jak zwykli faceci, którzy mieli rodziny, pracę oraz kredyt
na mieszkanie. Pierwszy z nich – który przemawiał – opuścił broń i zawiesił ją
sobie na ramieniu. Jego kompan poszedł w jego ślady.
- Śledziliście nas? – zapytał, marszcząc krzaczaste brwi.
- Ukrywaliśmy się – uściśliłam. – Trochę ryzykowne by było
podjechanie do was, gdy żadne z nas nie zna swoich zamiarów.
- Słusznie. Nazywam się Tomek, a to Marek – Wskazał na swojego
bardziej wrogiego towarzysza. Niski i krępy mężczyzna patrzył na nas
podejrzliwie, jakby był w każdej chwili gotowy sięgnąć po broń.
- Sasza, a to Max – powiedziałam. – W samochodzie jest jeszcze
nasza towarzyszka – dodałam.
Wolałam grać z tymi facetami w otwarte karty i nie ryzykować
narażenia się nim. Krępy łypnął na mnie groźnie, po czym ruszył do auta,
ponownie sięgając po broń. Jednak wyraźnie stracił na hardości, gdy zobaczył
Oksanę z Małą na rękach.
- Jest z wami dziecko? – Tomek zaskoczony spojrzał na niemowlę. –
Cholera.
Towarzysze wymienili się spojrzeniami, a ja zaczęłam być znowu
czujna. W końcu Jarek ruszył w stronę sklepu, zapewne po to, by poinformować
resztę swoich kompanów o sytuacji.
- Jesteśmy z klasztoru w Błoniach i jeżeli chcecie, to możecie
jechać tam z nami. Na pewno znajdzie się tam dla was miejsce.
Przyjęłam to z niemałą ulgą. Byłam wyczerpana tym dniem, w ogóle
wszystkimi dniami odkąd zaczęła się epidemia. Dzisiejszy wypadek, porwanie i
szaleńcza ucieczka mnie wykończyły. Marzyłam już tylko o znalezieniu się w
bezpiecznym miejscu.
- W takim razie zabierzemy się z wami – powiedział Max i ścisnął
dłoń Tomka, pieczętując umowę.
W środku autobusu, na siedzeniach siedzieli już pozostali
mężczyźni, którzy przyglądali nam się nie bez strachu, pomieszanego z
zaciekawieniem. Nie widziałam u nich żadnej broni, noży choćby, a my byliśmy
brudni, cali we krwi, a nasze pistolety zabrał Tomek.
- Bez urazy, ale nie chcemy ryzykować – powiedział, a ja nie
protestowałam.
Starszy kierowca spojrzał na nas z lusterka. Nie miałam sił na
rozmowę, dlatego zaraz po wejściu rozłożyłam się na wolnych siedzeniach. Były
twarde i cuchnęły, ale było mi to obojętne. Poparzone rana na szyi oraz żebra
znowu się odezwały, ale był to ból do wytrzymania. Nawet nie wiem, kiedy zapadłam
w krótką drzemkę.
***
Obudziłam się, gdy autobus gwałtownie zahamował, a ja przez to
prawie wylądowałam na podłodze. Najpierw nie wiedziałam, gdzie jestem, ale
widząc pasażerów, wszystko sobie przypomniałam. Wstałam z niewygodnych siedzeń
i zobaczyłam, że stoimy przed bramą wjazdową do klasztoru. Nareszcie –
pomyślałam z ulgą. Tyle przeszliśmy, by się tu dostać, że prawie nie wierzyłam,
że to koniec.
Klasztor był taki, jak go zapamiętałam. Ponad trzymetrowe,
murowane ogrodzenie otaczało zarówno klasztor, jak i kościół się tam
znajdujący. Oba te budynki zbudowane były z czerwonej cegły i były dość spore.
Miejsce, gdzie mieszkali zakonnicy miało dwa piętra, ale znajdująca się obok
świątynia znacznie je przewyższała. Nad wszystkim jednak górowała strzelista
dzwonnica.
Przeszłam na przód pojazdu i zobaczyłam dwóch mężczyzn w brązowych
habitach, którzy otwierali nam bramę.
- Jesteście dobrymi ludźmi? – zapytał kierowca, nawet nie patrząc
na mnie.
- Zależy dla kogo – odparłam bez ogródek.
Kierowca pokiwał głową w zamyśleniu. Nie wiedziałam, co to mogło
oznaczać, ale też nie wnikałam.
Gdy wrota stanęły przed nami otworem, autobus ruszył do przodu i
zatrzymał się niedaleko wejścia do środka budynku. Przed nim stało czworo
zakonników, w takich samych szatach, ale w różnym wieku, poczynając od jakiś
dwudziestu, do późnych sześćdziesięciu lat.
- Posłuchaj mnie – powiedział kierowca, gdy silnik zgasł, a ludzie
zaczęli wynosić paczki oraz torby na zewnątrz. – Zakonnicy z tego klasztoru są
dość… surowi. Mają inny pogląd na to, co się teraz dzieje, więc to zrozumiałe,
że możesz się z nimi nie zgadzać, ale nie odnoś się ze swoim zdaniem, nie
sprzeciwiaj się im, jeżeli ty i twoi towarzysze chcecie tu zostać.
Słowa starego były dziwne. Wydawać się mogło, że ci wszyscy
zakonnicy są gorsi niż hiszpańska inkwizycja, że mają w klasztorze władzę
absolutną. Nie pojmowałam o co może chodzić, ale skinęłam kierowcy głową i
wyszłam na zewnątrz.
- O! Nowe twarze! – zawołał z uśmiechem jeden z braci. Gruby, z
obwisłymi policzkami i małymi, świńskimi oczkami. W żaden sposób nie wzbudzał
zaufania, ani sympatii.
- Spotkaliśmy ich po drodze – powiedział kierowca autobusu, stając
obok mnie.
- Wszystkie dzieci Pana są u nas mile widziane – powiedział
zakonnik, obserwując każdego z nas. – Chodźcie do środka, ugościmy was, ale
musicie najpierw porozmawiać z bratem Wacławem.
Spojrzałam na kierowcę, a ten westchnął i kiwnął mi głową.
Ruszyliśmy za otyłym bratem, podczas gdy pozostali wynosili pakunki z busa.
Nagle jednak na drodze stanął nam najstarszy z zakonników. Tak chudy i
pomarszczony, że miałam wrażenie, że wystarczy mocniejszy powiew wiatru by go
przewrócić.
- Do domu Bożego nie wolno wnosić broni – powiedział zaskakująco
mocnym głosem. Jego surowe, niebieskie oczy patrzyły na naszą trójkę
krytycznie.
Mieliśmy tylko noże, którymi nie moglibyśmy wiele zrobić, ale
najwidoczniej zakonnik myślał inaczej.
- Nie oddamy jej – odparł równie stanowczo Max, kładąc dłoń na
rękojeści noża, czym naraził się na ostre spojrzenie starego zakonnika.
- W takim razie nie wejdziecie – Starzec zmierzył Maxa surowym
spojrzeniem, chowając obie dłonie w swoich rękawach, niczym chiński mnich.
- Więc to jest ta chrześcijańska dobroć? – zapytałam, trochę zbyt
ostro, stając między Maxem a zakonnikiem.
Ten już otwierał wąskie, sine od zimna usta, gdy wyprzedził go
kierowca autobusu.
- Ja mogę ją przechować wasze rzeczy – powiedział, przerywając
spór. Spojrzałam na niego niepewnie. Wydawał się być w porządku, ale nie
chciałam się rozstawać z bronią, Max też nie. Mężczyzna widząc moje wahanie
podszedł do mnie i zniżył głos do szeptu. – Obiecuję, że nikt oprócz was jej
nie tknie.
- Dobrze – powiedziałam w końcu i przekazałam staruszkowi rzeczy.
Jego słaby uśmiech był uspokajający i budził zaufanie.
- Chodźmy już – powiedział ze zniecierpliwieniem w głosie grubas.
Dziwnie było wejść do kościoła po tylu latach. Wiele lat minęło od
mojej ostatniej wizyty w miejscu tego pokroju. Przyczyną tego było to, że byłam
niewierząca. Zostałam ochrzczona i do Pierwszej Komunii też przystąpiłam, ale
gdybym miała wybór, to zapewne by do tego nie doszło. Od zawsze miałam raczej
obiektywne spojrzenie na świat, a wiara w nieskończenie dobrego Boga, który
niby kocha ludzi, a pozwala im cierpieć by mogli stać się dobrymi ludźmi jakoś
mnie nie przekonywała. Mama – jako praktykująca katoliczka – zaakceptowała mój
wybór, chociaż ciężko było jej się z tym pogodzić. Ona do końca wierzyła, nawet
gdy zwijała się z bólu, a rak powoli zjadał ją od środka. Modliła się do
swojego kochanego Boga, a on miał ją gdzieś. Wtedy zaczęłam go nienawidzić.
- Nazywam się brat Ireneusz – powiedział gruby swoim donośnym
głosem, prowadząc nas przez ołtarz, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę. Zakonnik
ukląkł na jedno kolano, wykonując znak krzyża. Dopiero potem ruszyliśmy dalej,
skręcając w lewo, gdzie weszliśmy w wąski korytarz.
- Ja jestem Sasza – odparłam, oglądając mijane przez nas obrazki
na ścianach, przedstawiające różne etapy drogi krzyżowej. – A to Max i Oksana.
- Skąd jesteście?
- Z różnych stron – powiedziałam ogólnikowo.
Zakonnik odwrócił się do nas i chyba dopiero wtedy zobaczył Małą
na rękach Ukrainki.
- To twoje dziecko? – zapytał patrząc na kobietę. Ta pokręciła głową.
- Jej matka nie żyje – wyjaśniłam.
- Niech Bóg otoczy ją opieką w niebie – wyrecytował pod nosem
Ireneusz.
Znaleźliśmy się w niedużym pomieszczeniu o półokrągłym, niskim
suficie, gdzie znajdowała się duża szafa oraz stół i komoda. Na ścianie wisiał
duży krzyż, a przed nim stał klęcznik. Ireneusz otworzył kolejne drzwi, które
tym razem prowadziły na zewnątrz. Podmuch zimnego wiatru rozwiał nasze kurtki,
a mnie przeniknął do kości. Znaleźliśmy się w ogrodzie, którego ścieżka łączyła
kościół z klasztorem. W lecie musiało tu być pięknie, ale jesienią, gdy
wszystko było zgniłe, łyse i brzydkie nie chciało się nawet na to
patrzeć. Puste rabaty, łyse krzewy i drzewa, zżółkła trawa, którą pokrywały
zgniłe liście.
- Ilu jest tu ludzi? – zapytałam, gdy weszliśmy do klasztoru i o
mało co nie zderzyliśmy się z trójką młodych zakonników, którzy obdarzyli nas
zaciekawionym spojrzeniem, ale zaraz zniknęli na zewnątrz.
- Trzydziestu siedmiu – odparł szybko Ireneusz. – Siedmiu
zakonników i trzydzieścioro ludzi, którzy przyszli do nas szukać pomocy. Było
nas więcej, ale niestety odeszli – powiedział, zwieszając grubą głowę na
piersi.
Korytarz, przez który szliśmy był dość długi. Miał białe ściany,
na których po prawej stronie wisiały obrazy przedstawiające sceny biblijne, a
po lewej znajdowały się okna, które wychodziły na ogród. Mijaliśmy bliźniaczo
do siebie podobne, brązowe drzwi, a od białej, marmurowej podłogi odbijało się
echo naszych kroków. Ireneusz zaprowadził nas na koniec korytarza, a potem na
górę, gdzie znajdowały się duże, dwuskrzydłowe drzwi. Brat zapukał do nich
cicho, a my usłyszeliśmy stłumione „wejść”.
Weszliśmy do pokoju, który wyglądał na gabinet. Naprzeciw wejścia
stało duże, drewniane biurko ze zdobieniami, po prawej stronie znajdowała się
wielka biblioteczka, zajmująca całą ścianę, a po lewej długa komoda, z tego
samego drewna co biurko i szafka. Ściany były pomalowane na stalową biel, co
nadawało temu miejscu surowego charakteru.
- Witaj, bracie Wacławie – powiedział Ireneusz do siedzącego w
fotelu przed biurkiem starszego mężczyzny. Na nosie miał on okulary w cienkich
oprawkach, zza których patrzyły na nas surowe, poważne oczy. Ascetyczna twarz,
szerokie barki oraz na wpół wyłysiała głowa nadawały mu groźnego wyrazu. Był
stary, ale nie wyglądał na schorowanego staruszka. Już na pierwszy rzut oka
można było stwierdzić, że ma niemało siły.
- Kto to? – zapytał odkładając papier, który wcześniej trzymał w
dłoniach.
- Przyjechali autobusem. Edward powiedział, że potrzebowali pomocy
– wytłumaczył Ireneusz. Po tonie jego głosu stwierdziłam, że darzy Wacława
wielkim szacunkiem, a nawet się go trochę boi.
- Dobrze – powiedział zakonnik, splatając palce na biurku, po czym
zwrócił się bezpośrednio do nas. – Usiądźcie. Chciałbym z wami porozmawiać.
Spojrzeliśmy po sobie. Skinęłam głową Maxowi, a on odpowiedział mi
tym samym. Usiadaliśmy z Oksaną na dwóch krzesłach, stojących przed biurkiem, a
Max zmuszony był stać. Ireneusz wyszedł z gabinetu, nie czekając nawet na taką
prośbę. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, zapadła cisza, przerywana jedynie
przez tykanie zegara stojącego, który znajdował się w kącie pomieszczenia.
- Jak się nazywacie?
- Sasza – odparłam pierwsza, starając się utrzymywać kontakt
wzrokowy z mężczyzną, by pokazać, że jestem pewna siebie. – To Max i Oksana.
- To nie są polskie imiona – stwierdził patrząc na mnie i
ściągając siwe brwi.
- T prawda – powiedziałam, uśmiechając się przyjaźnie, chociaż nie
zapałałam sympatią do tego człowieka. Wydawał mi się być strasznie
apodyktyczny. – Oksana jest Ukrainką, a ja w połowie Rosjanką.
- Opowiedzcie mi o sobie. Jak się tu znaleźliście.
Opowiedziałam zakonnikowi streszczenia kilku ostatnich dni,
pomijając starcie z grupą Wiksy pod sklepem i nocny atak na nas. Nie wiedząc
dlaczego, rozsądek kazał mi zataić te informacje. Max opowiedział w wielkim
skrócie o sobie, oraz Adami a Oksana powiedziała jeszcze mniej, relacjonując
przebieg swoich ostatnich dni.
- Wiele przeszliście – powiedział Wacław, gdy skończyliśmy
opowieść.
- Tak wyszło – powiedziałam.
- I macie ze sobą niemowlę – zwrócił się do Oksany, która
kołysała Małą.
Zakonnik wstał z fotela i dopiero wtedy mogłam się przekonać, że
rzeczywiście jest bardzo wysoki. Miał jak nic dwa metry wzrostu, a jego
szerokie barki tylko dodawały mu potęgi. Rzeczywiście, mógł wzbudzać strach.
Mężczyzna podszedł do okna, które było kolorowym witrażem,
przedstawiającym jakiegoś świętego, który klęczał, dłonie miał złożone do
modlitwy, a głowę zadzierał do góry. Przez kolorowe płytki wpadało do środka
różnobarwne światło słońca, które skąpało cały gabinet w fali kolorów.
- Gdy pojawili się tu pierwsi ludzie, szukający schronienia i
pomocy, musiałem podjąć wiele decyzji. Przyznaję, że nie wszystkie były dobrym
wyborem, ale ludzką rzeczą jest błądzić. Obiecałem sobie, że zapewnię tym
ludziom bezpieczeństwo oraz uchronię przed tymi demonami – powiedział, niemal
wypluwając ostatnie słowa. Zakonnik odwrócił się do nas i spojrzał na mnie
swoimi zielono – niebieskimi oczami. Przez chwilę poczułam się niezręcznie. – Możecie
tu zostać, ale musicie przestrzegać naszych zasad. Nawet, jeżeli nie będą one
zgodne z waszymi przekonaniami. Zrozumiano?
- Tak, oczywiście – powiedziała Oksana, zanim zdążyłam otworzyć
usta. Nie podobała mi się ta dyktatura, ten człowiek nie budził mojego
zaufania, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Musieliśmy odpocząć.
- Miło mi to słyszeć – Wacław uśmiechnął się lekko, a ten widok
wzbudził u mnie dreszcz. – Idźcie. Ireneusz wam wszystko pokaże.
- Dziękujemy – powiedziałam, obdarowując mężczyznę swoim
najmilszym, choć w ogóle nie szczerym uśmiechem.
Na korytarzu czekał już na nas Ireneusz. Zakonnik zaczął z zapałem
opowiadać o klasztorze, ale ja go nie słuchałam. Zwolniłam trochę i dałam znać
Maxowi, by też to zrobił. Gdy byliśmy już w bezpiecznej odległości od Oksany,
oraz brata zakonnego, zaczęłam mówić półszeptem.
- Coś tu nie gra. Czuję to – powiedziałam, patrząc na kark idącego
przed nami zakonnika, na którym utworzyły się dwie fałdy tłuszczu.
- Co masz na myśli? – zapytał Max, zerkając na mnie z ukosa.
- Nie wiem, ale czuję, że coś tu jest nie tak. Jakie decyzje
podjął i które były złym wyborem? Co tu się stało? Dlaczego zabrali nam broń? –
pytałam coraz głośniej, aż Max musiał mnie uciszyć.
- Ciszej – syknął mężczyzna. – Nie wiem, co tu jest grane, ale
wiem, że na razie musimy tu zostać. Przynajmniej do czasu, aż nie staniemy na
nogi, a potem…
Potem. To było duże słowo pełne niewiadomych. Potem mogło być
wszystko.
Ireneusz zaprowadził nas do innej części klasztoru, gdzie ruch był
większy. Na korytarzu, który jednocześnie był salonem z kominkiem, pokaźną
biblioteką oraz kanapami, zastaliśmy kilka osób, które na nasz widok
przystanęły i patrzyły na nas z zaciekawieniem. Wśród nich wypatrzyłam kilka
twarzy, które poznałam w autobusie, w tym kierowcę – Edwarda. Zakonnik zostawił
nas w przy drzwiach, a sam podszedł do trzyosobowej grupki kobiet i przemówił
do nich, wskazując na nas. Te z zapałem pokiwały głowami i ruszyły w naszą
stronę. Jedna z nich – mocno po pięćdziesiątce i z burzą rudych loków, uśmiechnęła
się do nas przyjaźnie.
- Nazywam się Łucja – powiedziała, wyciągając dłoń, do każdego z
nas po kolei. – Miło nam, że tu jesteście. Chodźcie, zaprowadzę was do
łazienki. Zosiu – zwróciła się do swojej towarzyszki w krótkich, jasnych
włosach, która wyglądała na niewiele starszą niż Oksana. – Przynieś jakieś
czyste ubrania i ręczniki. Basiu, pomóż jej, a wy chodźcie za mną.
Kobieta zaprowadziła nas do łazienki, gdzie znajdowało się sześć
pryszniców, oddzielonych od siebie zasłonami, oraz sześć umywalek, każda z
osobnym lusterkiem.
- Wy możecie wziąć prysznic – powiedziała do mnie i do Oksany
Łucja. – Ty pójdziesz do drugiej łazienki. Brat Wacław zabiłby mnie, gdyby
dowiedział się, że pozwoliłam na to, byście kąpali się razem. Nawet, jeśli
jesteście razem.
- Nie jesteśmy – zapewniłam ją szybko, nieco zażenowana.
Byłam pod wrażeniem tego wszystkiego. Bieżąca woda i czyste rzeczy
to było coś, o czym nawet nie śmiałam marzyć od trzech dni. Na myśl o
wskoczeniu pod kaskadę ciepłej wody i zmycia z siebie całego tego brudu ogarnął
mnie dreszcz.
- Skąd macie wodę? – zapytał nagle Max.
- Klasztor bierze ją z trzech studni, jakie są na całym terenie.
Do picia się nie nadaje, ale do mycia jak najbardziej – odparła kobieta
przyjaznym tonem, po czym jej uwagę przyciągnęła cicho kwiląca Mała. – Możemy
się zająć tą kruszynką przez chwilę – zaproponowała.
Miałam wątpliwości, ale ostatecznie skinęłam Oksanie głową, a ta
przekazała Małą Łucji.
Kilka minut później stałam pod wodospadem ciepłej wody,
rozkoszując się jej ciepłem. Klasztor oprócz studni musiał mieć też kotły
grzewcze. Było to wspaniałe uczucie, że mogłam zmyć z siebie dowody ostatnich
dni – krew, kurz i brud. Mój bok był już w o wiele lepszym stanie, choć nadal
pokrywał go sporej wielkości siniak. Zmieniłam też opatrunek na szyi, gdzie
rana również ładnie się goiła. Po wysmarowaniu się szarym mydłem z niechęcią
wyszłam spod prysznica owinięta w sam ręcznik. Obok umywalek stała już Oksana,
ubrana w to samo co ja. Jej jasne włosy zwisały w mokrych strąkach, gdy
pochylała się nad krzesłem, na którym ułożono stosik ciuchów.
Ubrałam białą bluzkę, zapinaną na rząd guzików z przodu oraz
ciemne jeansy, które były trochę na mnie za krótkie, ale po ubraniu butów nic
nie było widać. Beata włożyła długą, fioletową tunikę w kwiatki oraz szerokie
spodnie. Po przejrzeniu się w lustrze stwierdziłam, że zmieniłam się przez te
ostatnie kilka dni. Po zmyciu brudu pokazały się lekkie siniaki oraz zadrapania
na mojej twarzy. Wyglądałam na starszą, niż byłam w rzeczywistości, a w oczach
pojawił się mi dziki błysk, będący dowodem ciągłej gotowości do walki.
Wydarzenia, których byłam uczestnikiem sprawiły, że przeszłam swoistą
przemianę, której końca jeszcze nie było.
Wróciłyśmy do salonu, gdzie zastaliśmy Łucję, oraz Maxa, którzy
siedzieli na kanapach obok pokaźnej biblioteczki. Mało brakowało, bym nie
poznała mężczyzny. Brak czapki, skórzanej kurtki oraz broni na ramieniu mogło
zmylić. Miał na sobie białą koszulę oraz jeansy.
- No to jesteśmy w komplecie – powiedziała Łucja, z przyklejonym
do twarzy uśmiechem. – Chodźcie na kolacje. Poznacie innych.
Kobieta zaprowadziła nad do miejsca, które było jadalnią. Stał tam
jeden, długi stół, po obu stronach którego stały rzędy krzeseł. Wypełniał on
większą część pomieszczenia, a przez ludzi, którzy przybyli na kolację, miejsca
było jeszcze mniej. Byli tam zarówno mężczyźni, jak i kobiety oraz dzieci.
Łącznie naliczyłam czternaście osób, plus siedmiu zakonników i nasza czwórka.
Łucja wyjawiła mi, że zmuszeni są jeść podzieleni na grupy, bo inaczej wszyscy
by się nie zmieścili.
Żadne z mieszkańców klasztoru nie wyglądało na smutnych, bądź
przerażonych – wręcz przeciwnie. Wielu z nich rozmawiało z sąsiadami, niektórzy
się śmiali, dzieci drażniły się między sobą, strojąc miny. Był to dość
niezwykły widok. Przez krótki moment miałam wrażenie, że ta cała epidemia nie
miała miejsca. Że wszystko jest dobrze. Jednak dobry humor znikł, gdy do
jadalni wkroczył Wacław. Lodowa postawa mężczyzny zdawała się budzić strach we
wszystkich.
Zakonnik stanął na jednym z krańców stołu, gdzie najwidoczniej
było jego miejsce. Fakt, że wzbudzał w ludziach taki strach, jeszcze bardziej
mnie do niego zraziło.
- Zmówmy modlitwę i podziękujmy Panu za te dary – przemówił,
splatając ręce na brzuchu i zwieszając głowę. Wszyscy pozostali, oprócz mnie i
Maxa, poszli w jego ślady. – Pobłogosław Panie Boże nas, ten posiłek i tych,
którzy go przygotowali. Chroń nas, niewinnych, przed demonami, które splugawiły
nasz świat i pobłogosław nas, byśmy mieli siłę z nimi walczyć, a potem stanąć u
Twego boku jako ci, którzy dusze czyste oddali Tobie. Albowiem nie dziwcie się
temu, ponieważ nadchodzi godzina, w której wszyscy w grobowcach pamięci usłyszą
jego głos i wyjdą: ci, którzy czynili to co dobre, na zmartwychwstanie życia;
ci którzy dopuszczali się tego, co podłe, na zmartwychwstanie sądu. Amen.
- Amen – rozległa się jednogłośna odpowiedź, po której wszyscy
zasiedli do kolacji.
Spojrzałam na Maxa, który wyglądał na równie zniesmaczonego jak
ja. Wacław nie powinien wmawiać ludziom, że przeżyją tylko dlatego, że będzie
ich chronił Bóg. Mogło się to przyczynić do wielu nieszczęśliwych wypadków. Nie
byłam przeciwna religii, ale to pachniało mi fanatyzmem.
Siedząc z miską zupy pomidorowej, rozmawialiśmy z mieszkającymi
obecnie w klasztorze ocalałymi. Najwięcej mówiła jedna z dziewczyn, Marta, która
wyglądała na jakieś siedemnaście lat. Miała długie, proste, brązowe włosy,
niebieskie oczy i duże usta, które prawie się nie zamykały. Była bardzo ładna i
najwyraźniej Max wpadł jej w oko, bo nieustannie próbowała wciągnąć go w
rozmowę oraz rzucała jednoznacznymi tekstami. Mężczyzna za to kompletnie ją
ignorował, co wzbudzało moje rozbawienie, a u niego irytacje.
- Walczyliście z zombie? – zapytała, zwracając się tym razem do
mnie.
- Wciąż żyjemy, czyli tak – odparłam uśmiechając się kwaśno. Marta
jakby tego nie zauważyła.
- Ja nie, ale widziałam jak mój sąsiad rozwalał głowę własnej żony
młotkiem. To było ohydne gdy ta ciemna maź…
- Marta! – przerwał jej siedzący obok mężczyzna - ojciec
dziewczyny. – Nie przy jedzeniu, proszę.
Nastolatka przewróciła ostentacyjnie oczami i westchnęła
przeciągle. Mężczyzna nazywał się Jurek i najwyraźniej był jedyną bliską osobą
dla swojej córki, bo żadne z nich nie wspominało o innej rodzinie.
- Długo tu jesteście? – zapytałam, chcąc zmienić temat rozmowy.
- Od początku – powiedział Jurek. W ogóle nie był podobny do
swojej córki. Miał krótkie, jasne włosy, które zaczęły się już przerzedzać na
czubku głowy, piwne oczy i lekko garbaty nos oraz pociągłą twarz. –
Mieszkaliśmy tu niedaleko i gdy tylko rozległy się dzwony, to przybiegliśmy
tutaj.
- Dzwony? – zdziwiła się Oksana.
- Kościelne – wyjaśnił Czesiek – około pięćdziesięcioletni
mężczyzna z łysiną na czubku głowy i gęstym wąsem pod nosem. Jeden z mężczyzn,
którzy jechali autobusem – Tak zakonnicy wzywali ludzi, żeby się
schronili.
Po kolacji, bart Ireneusz zaprowadził nas do jednej, dużej sali,
która była kapitularzem, przekształconym na wspólną sypialnię. Byłam zaskoczona
faktem, że wszyscy mieszkańcy zmuszeni są spać na zimnej podłodze, cisnąć się
obok obcych ludzi i znosić niewygody. Byłam prawie pewna, że sypialni w
klasztorze starczyłoby dla wszystkich. Jednak gdy zapytałam o powód takiego
ciśnięcia się, Ireneusz tylko wzruszył ramionami.
- To nie ode mnie zależy, dziecko – powiedział.
Dostaliśmy koce oraz jeden duży materac, który mogłam dzielić z
Oksaną. Dla Małej znalazła się za to skrzynka, która mogła pełnić rolę
łóżeczka.
- Macie warty? – zapytał zakonnika Max.
- Z wierzy obserwujemy okolicę – odparł mężczyzna. – Co dwie
godziny inny brat. W nocy czasami pod bramę przychodzą te demony, ale nie jest
ich za dużo, więc nie stwarzają zagrożenia. Przez mur nikt się nie
przedostanie.
To i tak mnie nie uspokoiło. Gdyby nie to, że byłam wyczerpana, to
sama poszłabym pełnić wartę. Zmęczenie jednak wygrało.
Oksana bardzo zaangażowała się w opiekę nad Małą, co było dla mnie
dużą ulgą. Ja kompletnie nie miałam do tego głowy, a kobieta świetnie sobie z
nią radziła. Czułam, że dzięki temu zapomina o przykrym zdarzeniu, jakiego
doświadczyła.
Myślałam o Adamie i Pawle, którzy zostali zmuszeni do przyłączenia
się do ludzi Wiksy. Porwanie ich było kolejnym ciosem dla mnie. Chciałam ich
odbić, ale nie wiedziałam jak to zrobić. Z całą pewnością mogłam liczyć na
pomoc Maxa, w końcu Adam był jego bratem, a dla mnie stał się ważny. Nie byłam
w nim zakochana, ale ten pocałunek coś znaczył i był moim zobowiązaniem wobec
niego. Drugą kwestią byli też Rob i Zuza. Minął kolejny dzień, a ja nie miałam
o nich żadnych wieści. Nie wiedziałam czy jeszcze żyją, a jeżeli tak, to gdzie
są, czy są ranni, może któreś z nich właśnie umierało, a drugie nie wiedziało,
że taka śmierć też powoduje przemianę.
Nagle usłyszałam przeciągły jęk, powodujący gęsią skórkę. Zerwałam
się z łóżka, czując jak serce zaczyna mi szybciej bić. Spojrzałam na Oksanę,
ale ta spała spokojnie, odwrócona do mnie plecami. Zamknęłam oczy i wsłuchałam
się w otoczenie. Słychać było tylko spokojny, miarowy oddech mojej współlokatorki,
nic więcej. Mógł być to wiatr, lub pisk nienaoliwionych zawiasów, albo wycie
zombie spod bramy – coś, co na razie nam nie zagrażało.
Ostrożnie wsunęłam dłoń pod materac, gdzie udało mi się ukryć
przemyconą broń. Na szczęście nikt nas nie przeszukał. Pistolet nie był tylko
ostatecznością i miałam nadzieję, że nie będę musiała go użyć.
Zapisuj postacie,zrób sobie ściąge, bo gubisz osoby. Tomek i Marek przychodzą a odchodzi jakiś jarek
OdpowiedzUsuń