Ponad kwadrans
czekaliśmy w ruinach czegoś, co kiedyś musiało być budynkiem gospodarczym.
Znajdował się on z dala od jakichkolwiek budynków, w odległości większej, niż
kilometr, a dzięki temu, że w najbliższe otoczenie to były tylko łąki, nie
istniało zagrożenie, że zaskoczy nas stado. Był to więc idealny punkt
bezpieczeństwa, jeden z wielu, gdzie podczas wypadów, w razie jakichkolwiek
kłopotów, mogliśmy się udać i zaczekać na resztę. Na zebraniach Rady
ustaliliśmy kilka takich punktów, zbierając od mieszkańców klasztoru informacje
o miejscach, które najbardziej by się na nie nadawały. W końcu udało się je
ustalić i mieliśmy ich aż szesnaście. Miały one służyć nie tylko podczas
wypadów, ale i w razie gdyby doszło do ataku na nasz obóz. W obliczu ostatnich wydarzeń
było to jak najbardziej potrzebne.
Siedziałem na
resztkach cegieł, które pozostały z tej niegdyś dość sporej budowli, skąd
obserwowałem resztę towarzyszy.
Libra stała na
niewielkim wzniesieniu, parę metrów dalej, skąd obserwowała okolicę. Co prawda
nasze miejsce miało być bezpieczne, ale w tych czasach nie można było być
niczego pewien. Czesiek również siedział, tyle, że na fotelu kierowcy vana,
którym tam dotarliśmy. Nasz kierowca za to krążył po ruinach z miną prawdziwego
pasjonata. Obserwowałem go, badając czujnie każdy jego ruch. Jak na razie nie
daliśmy po sobie poznać, że wiemy o jego prawdopodobnym udziale w masakrze w
Sulechowie. Co prawda nie mieliśmy żadnej pewności, że miał w niej jakikolwiek
udział, to jednak paczki, które miał w vanie, dawały do myślenia.
– Na co właściwie
czekamy? – zapytał, podchodząc do mnie.
– Nie twój interes
– odparłem krótko.
Mężczyzna spuścił
wzrok, wyraźnie dotknięty moją opryskliwą odzywką. Niezbyt się tym przejąłem.
Wstałem z murku i podszedłem do fioletowego vana. Zerknąłem w stronę otwartych
drzwi, skąd widać było poprzewracane pudła.
– Co o nim myślisz?
– zapytałem Cześka.
– Szczerze? –
Mężczyzna wysypał resztkę orzeszków na dłoń, a pustą puszkę rzucił na bok. –
Nie mam pojęcia. Niby facet wydaje się być w porządku. Te kartony wcale nie
muszą znaczyć, że był w ratuszu, ale coś mi w nim nie gra.
– Też mam takie
wrażenie. – Ukucnąłem, rwąc zżółkłą trawę.
– Co w ogóle z nim
zrobimy? – zapytał zniżonym głosem.
To była kwestia,
nad którą się nie zastanawiałem, a która powinna być dla mnie priorytetowa.
Potrzebowaliśmy żywności – ten mężczyzna ją miał. W takim wypadku mogliśmy
zrobić dwie rzeczy: zaproponować przyłączenie do klasztoru, bądź też okraść go
z zapasów. Nas było troje, on jeden i to bez broni. Pozbawienie go auta oraz
zapasów byłoby dziecinnie proste.
Nikt by się nie
dowiedział – pomyślałem. – Sasza i Max pewnie nie byliby skłonni okraść
niewinnego człowieka, ale moglibyśmy to załatwić przed ich przyjazdem. Maksa
może jeszcze dałoby się przekonać, ale Sasza… Z siostrą bym sobie poradził.
Zrozumiałaby, że klasztor jest ważniejszy od jednego człowieka, który
prawdopodobnie wziął udział w masakrze dziesiątek ludzi.
Snując tak plany
nieświadomie dotknąłem strzelby, gotów jej użyć. Gdy uświadomiłem sobie ten
fakt, poczułem się okropnie. Naprawdę byłem gotów okraść człowieka, nie mając
nawet pewności, że coś zrobił. Możliwe, że skazałbym tym go na śmierć. Dla
dobra klasztoru gotów byłem zrobić więcej, niż mi się do tej pory wydawało.
Przejechałem dłonią
po szorstkiej głowie, którą goliłem metodycznie od tamtej nocy. Włosy jednak
odrastały.
– Na razie nie
będziemy mu o niczym mówić – powiedziałem. – Poczekamy na Saszę i Maksa. Wtedy
zdecydujemy.
– O jego życiu? –
Czesiek uniósł wysoko brwi.
– Także. – Skinąłem
głową. – Ale na razie możemy go przesłuchać.
Wstałem, tak samo
jak Czesiek. Razem ruszyliśmy w stronę resztek ścian.
– Te, archeolog –
zagadnąłem mężczyznę. Ten odwrócił się do nas, z wyrazem niezrozumienia na
twarzy. – Mamy kilka pytań.
Nasz nowy znajomy
ruszył ku nam niepewnie, jakby się nas obawiał. I było to rozsądne z jego
strony.
– Mam jakieś
kłopoty? – zapytał siląc się na uśmiech. Słabo mu to wyszło.
– Jak się nazywasz?
– zapytałem.
– No tak. –
Nieznajomy uderzył się w czoło, przez co burza jego siwych włosów zafalowała. –
Zawsze zapominam o najważniejszym. Nikolas Berłowski. – wyciągnął ku mnie dłoń.
– Ale wystarczy po prostu Nikolas. Nie lubię konwenansów.
Spojrzałem na
Cześka, by zorientować się, co on myśli. W spojrzeniu przyjaciela widziałem
pewną nieufność, ale nie na tyle dużą, by uważać Nikolasa za niebezpiecznego. Nic
jednak nie było wiadomo.
– Jestem Rob –
powiedziałam, ściskając dłoń mężczyzny. – To Czesiek. I Libra. Jesteś sam?
– Jak palec. –
Nikolas uśmiechnął się i ruszył w stronę vana. – Jesteście głodni? Bo ja
piekielnie!
Mężczyzna wyciągnął
rękę w stronę klamki przesuwanych drzwi, co sprawiło, że w mojej głowie
zapaliła się czerwona lampka.
– Hej! – Sięgnąłem
po strzelbę i wymierzyłem ostrzegawczo w Nikolasa. Ten cofnął się przerażony, unosząc obie ręce w górę. –
Odsuń się!
– Spokojnie! Nie
mam zamiaru nic wam zrobić! – Zawołał piskliwym głosem. Był autentycznie
przerażony. – Mam jedzenie. Sporo.
– Wiemy, że masz
dużo żarcia – wtrąciła się Libra. – Zastanawia nas tylko skąd?
Nikolas zmieszał
się, co tylko upewniło mnie w przekonaniu, że miał coś na sumieniu.
– Odpowiedz. –
Podszedłem do mężczyzny, patrząc mu w oczy i zniżając głos. – Byłeś w
Sulechowie? W tamtejszym ratuszu? Było tam centrum kryzysowe. I ludzie. Wiesz,
co tam się stało?
Berłowski dalej milczał, uparcie unikając
mojego wzroku. To naprawdę mnie zdenerwowało.
– Gadaj! – Złapałem
go za przód kurtki i pchnąłem na vana. Mężczyzna jęknął nie tyle zaskoczony, co
przestraszony. – Byłeś tam?
– Ta-ak! – wydukał
w końcu. – Ale nic nikomu nie zrobiłem! Oni… oni kazali nam układać ciała na
stos! Tylko tyle!
– Kto? – warknąłem,
potrząsając mężczyzną.
– Rokita! On i jego
żołnierze!
– Rokita? –
powtórzył Czesiek.
Wychwyciłem to
drżenie w jego głosie, gdy jednocześnie podniósł rękę do miejsca, gdzie kiedyś
było jego ucho. Sam poczułem nagły skurcz w dłoni, którą Tank przebił
gwoździem.
Dawno już nie
mieliśmy wieści o obozie wojskowym z Żagania. Rafał, któremu udało się stamtąd
uciec, powiedział tylko, że w bazie wojskowej nie dzieje się najlepiej. Podobno
żołnierze zaczęli coraz częściej uprawiać samowolkę, a Rokicie zapalił się
grunt pod nogami. Do tej pory miałem nadzieję, że problem obozu rozwiąże się
sam. Niestety się przeliczyłem.
– Co robiliście w
Sulechowie? – zapytałem, wciąż nie spuszczają z tonu.
– Musieliśmy
zostawić obóz w Żaganiu – odparł szybko Nikolas. – Ogrodzenie nie wytrzymało
naporu zombie. Zginęło wielu ludzi. To się stało parę tygodni temu. Od tego
czasu jeździliśmy bez celu, a żołnierze okradali tych, których spotkaliśmy na
drodze. Nie wahali się też ich zabijać.
– A co się stało w
ratuszu? – zapytała Libra.
– Przyjechaliśmy
tam przedwczoraj. – Berłowski ściszył głos, wbijając wzrok w ziemię. – Było tam
to centrum kryzysowe. Ludzie. Ucieszyli się na widok żołnierzy. Myśleli, że
nadeszła pomoc. Wpuścili Rokitę, nawet o nic nie pytając. A on udawał. Już po
stracie bazy wydawało nam się, że było z nim coś nie tak. Jakby oszalał. Tam, w
ratuszu, przekonaliśmy się, że była to prawda. Ci ludzie… Ci biedni ludzie
niczym nie zawinili. Oddaliby wszystko. Nie musieli ich zabijać, ale Rokita… On
kazał. Kazał strzelać, to strzelali. Zostawili sobie kilka kobiet. Wiecie, po
co. Potem my – cywile – musieliśmy ułożyć ciała na stos i je spalić. – Nikolas
otarł z policzków łzy. – Gdy pakowaliśmy żywność do aut, pojawiły się zombie.
Razem z Przemkiem wykorzystaliśmy okazję i zabraliśmy vana. Zaczęliśmy
barykadować się na parkingu, gdy trupy też i tam się pojawiły. Zagryzły Przema,
a ja schowałem się w vanie. Potem pojawiliście się wy.
Puściłem mężczyznę
i cofnąłem się o krok. Nie wyglądał, jakby kłamał, ale to wcale nie uspokajało.
Jeśli jego słowa rzeczywiście były prawdziwe, to Rokita był dla nas jeszcze
większym zagrożeniem, niż do tej pory.
Potarłem czoło,
odczuwając lekki ból głowy.
– Wiesz, dokąd
pojechali?
– Nie mam pojęcia –
odparł Nikolas. – Wspominali coś o zachodniej granicy. Może tam?
Nie pytając o nic
więcej dałem znak Librze oraz Cześkowi i odeszliśmy kawałek na bok.
– Co myślicie? –
zapytałem towarzyszy.
– Chyba mówi prawdę
– stwierdził niemrawo Czesiek. – Ale kto wie, czy możemy mu ufać?
– Ma jedzenie –
powiedziała Libra, zerkając przez ramię na Nikolasa. – Potrzebujemy go.
– Zabierzemy go do
klasztoru?
– Na razie
poczekamy, aż Sasza i Max przyjadą. Potem wspólnie zadecydujemy – powiedziałem,
a moi towarzysze przystali na to.
Do nastania zmroku pozostało jeszcze kilka godzin, ale już
patrzyłem niespokojnie na drogę, którą przyjechać miała Sasza i Max. Ta na
razie była pusta, a przez to czułem niepokój. Chociaż byłem bardziej niż
pewien, że w razie kłopotów Max zajmie się Saszą, to i tak bałem się o siostrę.
–
Wyluzuj. – Libra szturchnęła mnie w bok. – Zaraz przyjadą.
– Wiem.
– Kto
taki? – zainteresował się Nikolas.
– Ktoś,
kto pomoże nam zdecydować, co z tobą zrobić – odparłem.
–
Zrobić? – Zaniepokoił się mężczyzna, patrząc na Cześka i Librę, jakby szukał u
nich wsparcia. – Co zrobić? Chyba… Chyba nie chcecie mnie zabić?
– To
już zależy tylko od ciebie – powiedziałem.
Nikolasa
w ogóle nie pocieszyły moje słowa, ale zacisnął usta i postanowił dalej
odgrywać rolę dobrego gospodarza.
Na
horyzoncie niebo zmieniało już kolor z błękitnego na różowo-czerwony. To był znak,
że za noc miała być zimna. Nie wróżyło to dobrze. Jeśli chcieliśmy uniknąć
obozowania pod gołym niebem, w minusowej temperaturze, musieliśmy wrócić do
klasztoru i to teraz.
Obejrzałem
się na resztę moich towarzyszy, którzy siedzieli przy vanie. Nikolas wyciągał z
kartonów puszki, które kładł na składanym stoliku.
– Mam puszki,
puszki i jeszcze więcej puszek! – mówił dziwnie wesołym tonem. Mało kto
potrafił być w tych czasach tak optymistyczny. – Dzisiaj postawimy na… Hej! Ktoś z was jadł
kiedykolwiek kawior?
– Nigdy nie próbowałem
– odezwał się Czesiek. W jego stronę poleciało nieduże opakowanie, które złapał
w locie.
– Więc najwyższy
czas, żebyś spróbował. – Mężczyzna wyprostował się, trzymając kilka innych
puszek. – Ja próbowałem i powiem, że jest paskudny, ale to moja opinia. A jak
to zwykła mawiać mojej świętej pamięci mamunia: krytykę i własne opinie trzeba
zostawiać we własnej dupie.
Co prawda Nikolas
nie sprawiał wrażenia, jakby w jakiś sposób chciał nas oszukać, ale i tak
patrzyłem na niego podejrzliwie. To, że był wśród ludzi Rokity sprawiało, że
nie mogłem mu ufać. Nawet, jeśli był tylko jego więźniem. Ten facet był po
prostu… niepewny. Tak. To było najlepsze słowo, którym mogłem go opisać.
– Co za
obrzydlistwo! – Czesiek skrzywił się, odstawiając puszkę kawioru na składany
stolik. – Smakuje jak obślizgła galareta!
Parsknąłem
śmiechem, siadając na krześle. Sięgnąłem po wafle pszenne, nakładając na nie
sporą ilość szynki. Okazała się być ona zaskakująco dobra, chyba, że o jej
smaku decydował głód, a nie jakość.
– Mówiłem, że jest
paskudny – Spojrzał na Cześka z wyższością. – Wszystkie rzeczy z morza, oprócz
ryb, to śliskie
ohydztwa. Wiem, co mówię! Kiedyś próbowałem ośmiornicy i
do dzisiaj nie wiem, czemu ktokolwiek jadłby je z własnej woli.
Nikolas miał
jeszcze sporo jedzenia, którym bez przerwy nas częstował i zachęcał do
próbowania. Skusiłem się na salami, którego już myślałem, że nigdy nie zobaczę,
a Libra zajadała się krakersami z paprykarzem. Nasz gospodarz w tym czasie
rozpalił ogień i w metalowym czajniku gotował wodę na kawę, nie milknąc przy
tym ani na chwilę.
– Zanim nastąpił
ten cały koniec świata, mieszkałem w Świebodzinie – mówił, dorzucając do ognia
kilka patyków. – A moje życie, jakby to powiedziała moja mamunia, się kupy i
dupy nie trzymało. Ale lubiłem je. Dalej lubię. Jeżdżę po kraju, za towarzysza
mam swoją gitarę i własny głos. Fatalny ze mnie grajek, ale lubię myśleć, że
nie ma teraz na świecie lepszego gitarzysty, niż Nikolas Artur Berłowski. To
przyjemnie łechce ego.
Rozległ się
przeciągły pisk, gdy para zaczęła wypływać z gwizdka czajnika. Nikolas od razu
zabrał go znad ognia i zalał cztery papierowe kubki wodą. W powietrzu pojawił
się przyjemny zapach kawy.
To było przyjemne
popołudnie. Wszystkie moje obawy, co do naszego gospodarza, nagle znikły. Był
to co prawda mężczyzna ekscentryczny i może nieco szalony, ale nie
niebezpieczny. Pomiędzy jedną, a drugą dolewką rozgrzewającej kawy wyjawił nam,
że był psychologiem, a w wolnych chwilach – niespełnionym muzykiem. Epidemię
wirusa przyjął z szokiem, ale nie z tak wielkim przejęciem, jak mogło się to
wydawać. Jak sam mówił, dzięki temu mógł rzucić w diabli znienawidzoną pracę i
w końcu żyć tak, jak od zawsze chciał.
– Gdy ludzie z
mojej ulicy zaczęli wariować, ja siedziałem na tarasie, popijając colę z wódką
i obserwowałem ich – powiedział. – Wyzywali mnie od wariatów. Być może mieli
rację, ale nie przejąłem się tym. Gdy oni barykadowali się w swoich domach,
biegali po ulicach, krzyczeli i płakali, ja spakowałem gitarę i siebie do auta
i odjechałem. I wiecie co? Nie żałuję. Nie miałem czego. Żony nigdy nie miałem,
a i dzieci się nie dorobiłem. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Bywało
się na kilku festiwalach. Ale ze mnie gaduła! Jak to moja mamunia mawiała: w
końcu słowa mi zęby wybiją. Teraz wy opowiedzcie o sobie. Macie obóz, tak?
Wymieniłem niepewne
spojrzenia z towarzyszami. Nim jednak zdążyłem odpowiedzieć Nikolasowi na jego
pytanie, ten zaraz dodał:
– Wiem, że mi nie
ufacie, ale mogę przysiąść, że nie jestem groźny. Nie mam nawet broni. – Uniósł
obie ręce, jakby chciał potwierdzić tym swoje słowa.
– To o niczym nie
świadczy – odparł Czesiek. – Znasz Rokitę, a my zdążyliśmy dość dobrze poznać
tego skurkowańca.
– Na razie nie
możemy ci nic powiedzieć – wtrąciła Libra. – Ostatnie słowo należy do kogoś
innego.
Nikolas o nic
więcej nie zapytał, choć wyraźnie miał na to ochotę.
W oczekiwaniu na przyjazd
Saszy i Maksa, rozejrzeliśmy się po obozowisku, upewniając, że te jest na pewno
bezpieczne. Przed zauważeniem z drogi osłaniały nas pozostałości ścian oraz
gęste krzewy, a z drugiej strony otaczał nas odległy o paręset metrów las. Na
tamten moment mogliśmy czuć się niezagrożeni.
Po około pół
godzinie czekania, na drodze pojawiła się szara ciężarówka. Pojazd zjechał z
trasy, kierując się po śladach vana i zatrzymał.
– Obyło się bez
problemów? – zapytałem, krótko ściskając Saszę, gdy ta wyszła z ciężarówki.
– Na pewno bez tych
poważnych – odparła, podejrzliwie patrząc na Nikolasa. – Kto to?
Kwestia tego, jak
mam przedstawić Berłowskiego, nie była łatwa. Pomimo jego serdeczności i
szczerych chęci, by nawiązać z nami porozumienie, wciąż był obcym.
– Pozwólcie, że się
przedstawię. – Nikolas sam wyszedł do przodu, nieco nerwowo uśmiechając się do
Saszy. – Nikolas Berłowski. Wasi przyjaciele mnie uratowali.
– Cofnij się. – Max
wyszedł do przodu, mierząc mężczyznę uważnym i wrogim spojrzeniem. – Przeszukaliście
go?
– Zero broni. Dużo
jedzenia – odparła Libra, wskazując na vana.
– Już mówiłem, że
nie jestem groźny – odezwał się Nikolas. – Nawet nie zabiłem żadnego zombie…
– Zamknij się. –
Sasza uciszyła mężczyznę, po czym zwróciła się do mnie. – Nie możemy przyjąć
kolejnej osoby. Klasztor robi się przeludniony. Nie mamy też tyle żywności.
– Wiem. Rozumiem. –
Zerknąłem na Nikolasa. – Ale przemyśl to. Naprawdę potrzebujemy ludzi.
Sasza zagryzła
policzek i ostatecznie sztywno skinęła głową.
– Przenocujemy
tutaj – powiedziała. – Nie ma sensu jechać w ciemnościach do domu. Ty –
spojrzała na Nikolasa – niezależnie od tego, co postanowimy z tobą zrobić,
weźmiemy część twoich zapasów.
Mężczyznę jakby nie
wzruszyła ta wiadomość. Berłowski wskoczył na pakę ciężarówki i po chwili
usłyszeliśmy pisk zawiasów, a potem uderzanie szkła o szkło. Gdy mężczyzna
wrócił, w dłoniach trzymał dwa sześciopaki butelkowanego piwa.
– Jakby to mamunia
powiedziała: na trzeźwo dobrze się rozmawia, ale przy piwie najlepiej zaprzyjaźnia.
Sasza wyglądała na
zaskoczoną taką bezpośredniością Nikolasa, ale uspokoiłem ją.
– Ekscentryk, ale
niegroźny – powiedziałem cicho i uśmiechem podziękowałem mężczyźnie za podaną
butelkę.
Gdy już wszyscy
trzymali w dłoniach piwo, Nikolas podał Cześkowi otwieracz, który trafił do
każdego z nas, na koniec wracając do mężczyzny.
– Za nas! – Uniósł
butelkę w geście toastu. – Obyśmy dożyli późnej starości, męcząc się z
reumatyzmem i postępującą demencją!
– Amen –
podsumowała Libra.
Stuknęliśmy się
wszyscy butelkami i wypiliśmy. Piwo było zimne. Pomyślałem, że jeszcze nigdy
nie piłem tak wspaniałego trunku.
Później, gdy
siedzieliśmy wokół ogniska, w trawie walał się ponad tuzin butelek, a ja czułem
przyjemne szumienie w głowie, Nikolas wyciągnął swoją gitarę. Przez chwilę
brzdąkał na niej nieskładną melodię, aż w końcu ta zaczęła przechodzić w
regularny rytm, kojący dla ucha i rozluźnionego chmielem umysłu. Nawet Sasza – co wydawało się być niemożliwe
– przestała nerwowo rozglądać się na boki i sprawiała wrażenie odprężonej. Kto,
jak kto, ale ona zasługiwała na to najbardziej.
– Zastanawia mnie
jedna rzecz. – Nikolas przestał nagle grać. Z lekko pijackim uśmiechem
przyjrzał się każdemu z nas z osobna, ale ostatecznie zatrzymał wzrok na Saszy.
– Dlaczego ty?
Moja siostra
nastroszyła się, słysząc to pytanie, które dla nas wszystkich było
niezrozumiałe.
– Co: ja? –
zapytała.
– Przez wieki na
świecie ukształtowało się przekonanie, że kobiety nie mają zdolności przywódczych
– zaczął lekko podpitym tonem. – Oczywiście zdarzały się wyjątki. Margaret
Tacher, królowa Elżbieta, Joanna d’Arc, Kleopatra i inne przedstawicielki płci
pięknej zajmowały stanowiska należące do mężczyzn. I radziły sobie na nich
doskonale. Mnie jednak zawsze ciekawiło, jak udawało im się przełamać te
ukształtowane przez wieki przekonania.
– Brzmi to trochę
szowinistycznie – zauważyła Libra, próbując rozluźnić atmosferę.
– To nie ma nic
wspólnego z szowinizmem – obruszył się Nikolas. – Nie twierdzę, że kobiety są
gorsze od mężczyzn. Wręcz przeciwnie. Mają lepiej rozwiniętą intuicję,
cierpliwość, dostrzegają i zapamiętują więcej rzeczy, są odporniejsze na ból.
No i nie bez powodu są nazywane płcią piękną. I wiecie, że mają też szybką
umiejętność rozpoznawania charakteru człowieka?
– To dlatego od
razu wiedziałam, że Rob jest dupkiem.
Pokazałem Librze
środkowy palec, na co ta roześmiała się.
– Prawdopodobnie
tak – kontynuował Nikolas. – Dzięki zaletom kobiet jasnym było, że są lepszymi
przywódcami, ale to mężczyźni od wieków zajmowali większość stanowisk. Jednak
to kobiety lubią współpracować, dzielą się władzą, oddziałują na innych przez
wrodzony charyzmat… Mężczyźni za to częściej posługują się dyrektywnym stylem
wydawania poleceń i kontrolowania wszystkiego i wszystkich. Swoje wpływy czepią
z władzy, która od zawsze była im przypisana. Kobiety o nie musiały walczyć.
Przejąłem od Maksa
papierosa, którym ten poczęstował wszystkich zebranych. Czesiek także wziął
jednego. Z rozkoszą zaciągnąłem się dymem, chociaż był to mentolowy. Marka
jednak była mi wtedy obojętna – nikotyna ukoiła moje nerwy, a fajki od pewnego
czasu stanowiły jedną z niewielu małych przyjemności, na które jeszcze mogłem
sobie pozwolić.
– Ty, Saszo,
przejęłaś rolę przywódcy nie ze względu na swoje wrodzone predyspozycje, a
raczej okoliczności. – Max – zwrócił się do dotychczas milczącego mężczyzny. – Ty
masz osobowość typowego lidera. To widać i czuć. Mimo to, tłumisz swój wrodzony
instynkt przywódcy, na rzecz Saszy. Dlaczego?
Atmosfera przy
ognisku nagle stała się bardzo napięta i choć nikt nic nie mówił, spojrzenia
oraz miny wyrażały najwięcej. Libra, skonfundowana, zerkała na siedzącą w
bezruchu i zagryzającą policzek Saszę. Czesiek obejmował obiema dłońmi butelkę
piwa, nerwowo poruszając nogą. Nikolas dalej wpatrywał się w wyraźnie
rozdrażnionego Maksa z lekkim, pijackim uśmieszkiem.
– Mówisz, że kim
byłeś? – zapytał Max, biorąc łyk piwa. – Psychiatrą?
– Psychologiem –
poprawił go niepewnie Nikolas. Musiał w końcu wyczuć irytację Maksa, bo jego
dobry humor nagle gdzieś znikł.
– Czyli wchodziłeś ludziom do głów i wciskałeś
kity o tym, jak dobrze ich znasz, po czym kasowałeś pięć stów za godzinę?
– To nie tak…
– A ja myślę, że
właśnie tak.
– Zmieńmy temat –
wtrąciła Libra, ale nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi.
– Skoro tak bardzo
lubisz wchodzić do głowy, to proszę bardzo. – Max odpalił papierosa i zaciągnął
się nim, nie spuszczając wzroku z Nikolasa. – Zdiagnozuj mnie.
Było to wyzwanie,
którego Berłowski nie powinien był się podejmować i wiedzieliśmy o tym wszyscy.
Mężczyzna może i był psychologiem, ale to mogło tylko przynieść mu same
kłopoty. Max nawet dla nas był zagadką, chociaż znaliśmy go od miesięcy, to
jednak dzięki temu wiedzieliśmy, że czasami jego zachowanie było…
nieprzewidywalne.
– Jak długo palisz?
Max prychnął,
słysząc te pytanie.
– Trzynaście, może
czternaście lat – powiedział.
– Wiec rodzice nie
mieli dużego wpływu na twoje zachowanie, albo sami palili. – Nikolas pochylił
się do przodu, opierając brodę na splecionych dłoniach.
– Nie miałem
rodziców.
To nieco zbiło psychologa
z tropu, ale też sprawiło, że bardziej wkręcił się w to, co właśnie się
rozgrywało.
– Wychowałeś się w
domu dziecka? – zapytał, ale nie poczekał na odpowiedź Maksa. – Osoby, które
wychowywały się w domu dziecka, nie do końca akceptują poczucie przynależności
do grup społecznych. Często też nie potrafią wykształcić w sobie poczucia
bezpieczeństwa i zaufania wobec innych ludzi. Nie są nauczone odpowiedzialności
za swoje czyny, zachowanie i podejmowane decyzje.
To nie odnosiło się
do Maksa, albo przynajmniej ja odnosiłem takie wrażenie. Wobec nas zawsze był
szczery i za zaufanie odpowiadał tym samym.
– To chyba raczej
nie działa w tym przypadku – odezwała się niespodziewanie Sasza.
– Możliwe. Ale jest
też drugi typ osobowości. Twoje uzależnienie od papierosów może mieć podłoże w
traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa.
Tym razem Nikolas
mógł trafić w sedno. Twarz Maksa momentalnie stężała, a w spojrzeniu pojawił
się nieodgadniony wyraz. Wyglądało to tak, jakby Berłowski swoimi słowami
rozdarł jakąś starą ranę z przeszłości.
– Osoby, które
zostały skrzywdzone w dzieciństwie, w dorosłym życiu mają przekonanie, że nie
zasługują na nic dobrego. – Nikolas rozejrzał się po naszych twarzach. Widać
było, że powrót do praktyki sprawił mu niemałą przyjemność. – Przez niskie
poczucie własnej wartości, nie potrafią się cieszyć ze szczęścia. Traktują je
jako coś, na co nie zasługują. Najczęściej przez to rezygnują z bliższych
relacji z ludźmi, a już na pewno w związkach. Takie osoby już w dzieciństwie
tworzą wokół siebie mur emocjonalny, do którego nie dopuszczają osób z
zewnątrz. Powiedz mi, Maksie, wychowała cię matka, prawda?
– Tak – odparł
krótko, wyrzucając niedopałek papierosa i sięgając po kolejnego.
– Brak wzorca
rodzica wpłynęło na twój rozwój. To widać. Zakładam, że w domu dziecka miałeś
osoby, z którymi bardzo się zżyłeś? Brak ojca w twoim życiu sprawił, że sam
przejąłeś jego rolę, stając się nim dla innych. Mimo to wciąż na silniejsze
związki reagujesz wycofaniem i rezygnacją, albo agresją, spowodowaną strachem
przed odrzuceniem. Albo…
To zaczynało iść w
złą stronę, z czego Max wydawał się nie zdawać sprawy. Słuchał słów Nikolasa,
jakby nas nie było. Gdy mężczyzna rozkładał go na czynniki pierwsze, a my
poznawaliśmy o nim rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia, czułem się
niezręcznie. Te rzeczy były zbyt osobiste, by można było ich słuchać. A jednak,
zafascynowany, nie odszedłem.
– Czy doznałeś
przemocy w dzieciństwie?
Twarz Maksa nagle
stężała. Dalej wpatrywał się w Nikolasa i po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwe
uczucia, gotujące się pod maską profesjonalnego opanowania. Była to lodowata
wściekłość i drapieżny blask, którego nigdy nie widziałem w jego spojrzeniu. Przez
moment naprawdę myślałem, że zaatakuje Nikolasa, lub w najlepszym przypadku
odejdzie. To się jednak nie stało, bo Berłowski, dostrzegając reakcję Maksa,
szybko się odezwał.
– Jako osoba silnie
przeżywająca poczucie winy, dążysz do ukarania się za coś, na co nie miałeś
wpływu. Nawet teraz obwiniasz się za porażki innych. To pewien rodzaj
autodestrukcji…
Nagle Sasza zerwała
się z miejsca i bez słowa odeszła na bok. Odprowadziłem ją wzrokiem, aż ta nie
zniknęła mi z oczu, za resztką ściany.
Zapadła niezręczna
cisza, która zdawała się przygniatać nas wszystkich. Chwilę zajęło mi dojście
do siebie po takiej ilości informacji, jakich o Maksie wydobył Nikolas, których
pewnie nigdy byśmy nie poznali. Wtedy pomyślałem, że może i tak by było lepiej.
– Pójdę do niej. – Wstałem
z krzesła i ruszyłem za siostrą.
Nie odeszła daleko.
Ledwie minęła resztki ściany, gdy usiadła na stosie gruzu, znajdującego się
nieopodal. Bez słowa zająłem miejsce obok niej. Nie odezwałem się ani słowem.
Gdybym zaczął rozmowę, pewnie wygłosiłbym nic niewnoszący monolog, którego
Sasza by pewnie mi nie przerwała. Sama musiała zechcieć ze mną porozmawiać.
– Co on chciał i
komu cos udowodnić tą szopką? – zapytała nagle, zarówno ze zdenerwowaniem, jak
i rozgoryczeniem w głosie. – To, że tak naprawdę nikt z nas go nie zna? Że nie
mamy prawa niczego od niego oczekiwać, bo ma jakiś tam uraz z dzieciństwa?
– To były tylko
domysły Nikolasa.
– Nie mów, że
nietrafne – fuknęła na mnie ostro. Zaraz jednak spuściła z tonu. – Przepraszam.
– W porządku.
Milczeliśmy dłuższą
chwilę.
– Ostatnio miewam
koszmary – odezwała się, patrząc tępo przed siebie. – Każdy jest inny, ale
dotyczy tego samego. Budzę się potem, prawie krzycząc. Potem próbuję się
uspokoić, zapomnieć o tym, co mi się śniło i idę robić swoje.
– Co ci się śni? –
zapytałem.
– Śmierć –
powiedziała półgłosem. – Czasem twoja, czasem Maksa albo innych osób z
klasztoru. Nigdy nie ginę jednak ja. Głupie, co? Wkurza mnie, że nie umieram we
własnych koszmarach – zaśmiała się rozgoryczenie. – Zawsze tylko stoję i
patrzę, jak wy umieracie. Potem zaczynam krzyczeć i… -
– Budzisz się –
dokończyłem.
– Tak.
Nie byłem
psychoanalitykiem, ale wiedziałem, że te koszmary Saszy nie biorą się z
niczego. Oczywistym było, że jej strach przed śmiercią któregokolwiek z nas był
tak silny, że przenosił się na sferę snów, a to, że pozostawała w nich tylko
biernym obserwatorem powodowane było jej poczuciem bezsilności.
Niezła analiza,
profesorze – skrzywiłem się.
– Wiesz, że to
tylko sen – powiedziałem, ściskając dłoń siostry.
– Wiem, ale to coś
więcej, niż koszmary. – Spojrzała na mnie ze łzami w oczach. – One mnie
prześladują. I nie znikną, dopóki Wiksa będzie żył.
Objąłem siostrę
mocno, przez moment pewien, że ta się rozpłacze. To jednak nie nastąpiło.
– Następne
spotkanie z Wiksą, będzie dla niego ostatnim. Obiecuję – powiedziałem tak pewny
tych słów, jak jeszcze niczego w życiu.
– Zginą ludzie. –
Sasza podniosła na mnie wzrok.
– Jeżeli nic nie zrobimy,
też tak będzie. Musimy zadbać tylko o to, byśmy nie byli to my – odparłem,
wstając. – Wracajmy już, bo jeszcze reszta wpadnie na pomysł, by nas szukać, a
w ich stanie to raczej niewskazane.
Sasza uśmiechnęła
się, co uznałem za dobry znak i swoje zwycięstwo.
– Mogę o coś
zapytać? – Przystanąłem. Sasza spojrzała na mnie pytająco. – Czy ty i Max…
Moja siostra
zaskoczona tym pytaniem i nieco nim zażenowana odwróciła wzrok. Zdałem sobie
sprawę, że popełniłem gafę, ale było już za późno na wycofanie się.
– Nie, Rob. Tylko
się przyjaźnimy – powiedziała.
Skinąłem sztywno
głową, nerwowo zagryzając wargę.
– Max, to porządny
facet – dodałem.
– Wiem o tym. –
Zerknęła w stronę obozowiska. W jej spojrzeniu pojawił się nieodgadniony wyraz.
Wróciliśmy do
obozu, gdzie sytuacja uległa poprawie. Czesiek w najlepsze rozmawiał z
Nikolasem, czemu przysłuchiwała się Libra, co jakiś czas wrzucając swoje trzy
grosze. Jedynie Max milczał, a gdy zobaczył nas, zbliżających się, wyraźnie się
ożywił. Uspokoiłem go skinieniem głowy.
– Saszo. – Nikolas
zerwał się z miejsca i stanął naprzeciw dziewczyny. – Czesiek opowiedział mi
trochę o waszym obozie i jeśli nie masz więc nic przeciwko, byłbym zaszczycony
móc dołączyć do waszej społeczności.
Siostra spojrzała
na mnie niepewnie, ale ja tylko bezradnie wzruszyłem ramionami. Ostateczna
decyzja w sprawie Nikolasa, należała do niej.
– Dobrze – rzekła
krótko Sasza.
– To fantastycznie!
– ucieszył się szczerze mężczyzna. – Wiedzcie jednak, że macie przed sobą
największego gadułę, jaki jeszcze chodzi po tym świecie. Jeśli będziecie mieli
mnie dość, po prostu każcie mi się zamknąć, albo dajcie mi w łeb. Nie obrażę
się. Jak to mawiała moja mamunia: dobrze jest gadać, ale tylko z sensem, a
mnie, niestety, to zdarza się rzadko.
Podczas gdy Nikolas
dalej mówił, ja usiadłem obok Maksa.
– W porządku? –
zapytałem, uważnie przyglądając się przyjacielowi.
– Tak. W jak
najlepszym – odparł, cały czas wpatrując się w ogień. Po chwili wstał,
wypuszczając pustą już butelkę i ruszył w stronę naszej ciężarówki. – W jak
najlepszym.
☠☠☠
Obudziłem się zlany
zimnym potem i z krzykiem na ustach. Sen, który jeszcze przed chwilą był tak
wyraźny, że mógłbym dać rękę, że i prawdziwy, nagle zasłoniła mgła, gęstniejąca
z każdą sekundą. Dotknąłem szyi sprawdzając, czy ta jest w całości. Palenie w przełyku
kazało mi domniemać, że mogłem krzyczeć, ale przeczyły temu spokojne oddechy
śpiących towarzyszy.
– Cholera –
szepnąłem, znów kładąc się na twardym posłaniu i zakryłem oczy ręką. Starałem
się przypomnieć to, co mi się przyśniło, ale nie potrafiłem. Wiedziałem tylko,
że było to coś przerażającego.
To był tylko sen –
upomniałem się. – I to taki, którego na dodatek nie pamiętasz. Nie ma czego się
bać.
Mogłem sobie tak
wmawiać do woli, ale to nie zmieniało faktu, że jeden element z tego koszmaru
pozostał mi w pamięci.
Usiadłem i wśród
czwórki leżących nieopodal towarzyszy, odnalazłem Saszę. Ta, tak samo jak
pozostali, spała jak zabita. Dzięki przyzwyczajonym do mroku oczom, udało mi
się dostrzec zarys jej ciała, zniekształcony przez jedyny śpiwór, jaki miał
Nikolas. Zmrużyłem oczy, by widzieć wyraźniej i z ulgą przyjąłem, że materiał
unosi się po czym opada.
Oddycha – pomyślałem z ulgą i zamknąłem oczy w
nadziei na sen. Tym razem spokojny.
☠☠☠
Rano obudziły mnie
głosy oraz kakofonia różnych dźwięków, które musieli tworzyć moi krzątający się
po obozowisku towarzysze. Wciąż mocno zaspany, spojrzałem na swój drogi
zegarek, który znalazłem w jednym ze sklepów tydzień wcześniej. Była za
piętnaście dziewiąta.
– Cholera! –
syknąłem pod nosem, odrzucając z siebie koc i od razu sięgając po buty.
Nie zwykłem tak
długo sypiać i nie lubiłem tego robić, gdy byliśmy poza klasztorem. Czułem
wtedy, że marnuję czas.
Wyszedłem z busa,
gdzie przywitało mnie rześkie powietrze, którego czystość odbierał dym rozpalanego
przez Nikolasa ogniska. Pomimo dość późnej godziny, wokół panowała jeszcze
poranna szarówka, a w oddali, przy lasach, wciąż utrzymywała się rzednąca mgła.
To był jeden z tych dni, gdy ma się nadzieję na dobry, pozbawiony problemów
dzień. No, jedynym mogła być tylko nieprzyjemna suchość w ustach i posmak
wypitych poprzedniego wieczora piw.
– Dzień dobry,
śpiąca królewno! – przywitała mnie Libra, z typową dla siebie nutką złośliwości
w głosie.
– Dzień dobry –
mruknąłem, krzywiąc się na paskudny posmak w ustach. Koniecznie musiałem go
czymś przepłukać.
– Kawy? – zapytał
Nikolas, wskazując na parujący dzbanek, stojący na klapie ciężarówki.
– Dzięki. –
Przejąłem od Saszy papierowy kubek i wziąłem kilka dużych łyków, opróżniając go
do połowy. Na szczęście, kawa nie była aż tak gorąca.
Leniwie zjedliśmy
śniadanie, po którym od razu zabraliśmy się za przygotowania do powrotu do
klasztoru. Mało kto się odzywał, a już w szczególności Max. Ten trzymał się jakby
na uboczu, na pytania odpowiadając zdawkowo i samemu niewiele mówiąc.
– Jest zły –
powiedziałem, pomagając Saszy przenieść część żywności z vana Nikolasa, do
naszej ciężarówki.
Siostra zerknęła
przez ramię na Maksa i wzruszyła ramionami.
– To duży chłopiec,
Rob. Przejdzie mu.
– Nie gadaliście ze
sobą? – zapytałem.
Sasza zrobiła długi
wydech, opierając ręce na biodrach.
– Powiedziałam, że
już po wszystkim, gdy Wiksa przestanie nam zagrażać, Adam musiałby opuścić
klasztor.
Zatrzymałem się z
drewnianą skrzynką w dłoniach, zaskoczony patrząc na dziewczynę.
– I pewnie nie
zareagował entuzjastycznie?
– Nie wiem. Nie
rozmawialiśmy od tamtej pory. – Znów zerknęła przez ramię. – Wszyscy wiemy, że
tak to będzie musiało się skończyć. Ludzie nie pozwolą Adamowi żyć.
Nie próbowałem
nawet zaprzeczyć, doskonale wiedząc, że dla Adama nie było już wśród nas
miejsca. Zbyt wiele razy zawiódł nasze zaufanie. Rozumiałem jednak Maksa –
pewnie gdyby to o Saszy sądzono, też stanąłbym za nią, nie ważne, co by miała
na sumieniu.
– Zbierajmy się już
– powiedziałem, zamykając pakę ciężarówki.
Już mieliśmy
powiadomić resztę o odjeździe, gdy kątem oka zobaczyłem jakiś ruch.
Instynktownie chwyciłem za strzelbę, alarmując tym samym towarzyszy. Oni
również wyciągnęli bronie.
Ośmiu mężczyzn – wszyscy dobrze uzbrojeni – otoczyło nas
półkolem, zmuszając do wycofania się pod ścianę. Wszyscy oni mieli więcej, niż
trzydzieści lat, byli szerocy w barkach i, co najistotniejsze, wyglądali tak,
jakby za chwilę mieli nas powystrzelać.
– Mówiłem, że
jeszcze się spotkamy, złotko.
Przed szereg
wyszedł młody, najwyżej trzydziestoletni mężczyzna.
Ciemne, długie włosy związane miał w krótki kucyk, twarz bez cienia zarostu i
cwaniacki uśmiech. W ręce trzymał karabin maszynowy. Wpatrywał się w Saszę tak,
jakby ją znał. I może właśnie tak było.
Przez
krótką chwilę obie nasze grupy stały nieruchomo, nawzajem mierząc do siebie z
broni. Nie podobał mi się ten układ sił. Oprócz naszych, mniejszych sił, tamci
mieli ze sobą taką siłę ognia, że mogliby nas załatwić bez większego problemu.
– Kopę
lat, prawda? – Brunet postąpił jeszcze kilka kroków do przodu, zachowując się
przy tym bardzo pewnie. Wymierzony w niego pistolet Saszy, zupełnie nie robił
na nim wrażenia. – No, już. Opuść to.
Przez
moment Sasza wcale nie wyglądała na skorą do tego. Byłem już nawet pewien, że
pociągnie za spust, gdy jej pistolet nagle opadł. Chcąc nie chcąc, poszliśmy za
jej przykładem.
– O to
mi chodziło. – Przywódca grupy wyjął broń z dłoni mojej siostry, po czym skinął
swoim ludziom. Czworo z nich ruszyło ku nam, rozbrajając w parę sekund.
– To
jest twoja wdzięczność? – zapytała Sasza, nie kryjąc swojej wrogości. –
Darowałam ci życie.
– A czy
ktoś mówił, że ja postąpię inaczej? – Brunet znów się uśmiechnął. – Chociaż za
zabicie moich ludzi, nie powinienem wam odpuszczać.
Twarz
Saszy zbladła, ale niczym więcej nie dała po sobie poznać, że ruszyły ją słowa
mężczyzny.
– To
oni mnie zaatakowali – powiedziała.
– Mam
ci uwierzyć?
– Nie
musisz.
Dłuższą
chwilę ta dwójka mierzyła się nawzajem wzrokiem. Wtedy zobaczyłem błysk słońca,
odbijającego się od czegoś, co wysunęło się z rękawa Saszy. Dopiero po chwili
zorientowałem się, czym to było.
Nie
zdążyłem powstrzymać siostry przed tym nieprzemyślanym i ryzykownym atakiem.
Zabicie jednego człowieka nic by nie dało, gdy pozostałaby jeszcze siódemka
uzbrojonych po zęby gości. Było już jednak za późno. Sasza zamachnęła się na
bruneta nożem, lecz ten w porę się odsunął. Złapał dziewczynę za uzbrojoną
rękę, wykręcił ją jej na plecy i unieruchomił.
– To
było głupie – syknął.
Nagle
okazało się, że nie tylko moja siostra zadziałała lekkomyślnie.
Nikolas,
wykorzystując chwilowe zamieszanie, rzucił się na stojącego obok niego
mężczyznę, chwytając go za trzymaną przez niego strzelbę. Tamten jednym sprawnym ruchem ręki chwycił
mężczyznę za szyję, jednocześnie lekko go unosząc. Różnica wzrostu między obojgiem
była na tyle spora, że Berłowski musiał stanąć na palcach.
– Hej! –
krzyknąłem. – Zostaw go!
– Zamknij się! –
Stojący za mną oprych uderzył mnie w plecy czymś twardym. Zapewne kolbą mojej
własnej broni.
– Pożałujesz tego,
Bruno! – wycedziła Sasza, próbując wyszarpnąć się.
– Ty nie żałujesz –
odparł ten i spojrzał na swojego człowieka, który trzymał Nikolasa. Niemal
niewidocznie skinął mu głową.
Nie zdążyłem
zareagować, gdy mężczyzna chwycił drugą dłonią swój pistolet. Czas jakby
zwolnił, gdy wystrzelił dwukrotnie. Oba pociski przeszły przez głowę Berłowskiego
tuż powyżej jego oczu, a w ślad za nimi szaro-czerwona tkanka i sporo krwi. Na
twarzy Nikolasa zastygł szok pomieszany z przerażeniem.
– Ty sukinsynie! –
wykrzyknęła Libra. Czesiek złapał ją w pół, nim ta rzuciłaby się na któregoś z
mężczyzn.
– Wszyscy się
zamknąć! – ryknął Bruno, wyciągając pistolet i przystawiając go do głowy Saszy.
– Nie chcę tego robić, więc zamknijcie, kurwa, ryje i słuchajcie!
Nagle nastąpił
chaos, wywołany błyskawiczną reakcją Maksa, który wyrwał pistolet mordercy
Nikolasa. Facet nawet nie zdążył się zorientować, co się właśnie stało, gdy
jeden strzał w pierś powalił go na ziemię. Wszyscy inni mężczyźni od razu
wymierzyli w mojego przyjaciela. Ten nawet nie zwrócił na nich uwagi, mierząc w
Bruna.
– Nie spudłuję –
powiedział.
– Ale czy zaryzykujesz?
– Bruno zasłonił się Saszą. – Możemy się przekonać, albo w końcu przestaniemy
się zabijać i posłuchacie, co mam do powiedzenia. To jak będzie?
Nikt z nas nie miał
okazji odpowiedzieć, gdy całą naszą uwagę zwróciły niezliczone postaci,
wyłaniające się zza drzew pewnie zwabione hałasem. Niemal perfekcyjnie
zsynchronizowany oddział zombie, składający się z kilkudziesięciu osobników,
szybko pokonał polanę, która oddzielała nasz obóz od lasu.
– Kurwa – syknął
Bruno. – Zmiana planów, panowie.
Ożywieńce były już
tylko kilkanaście metrów od nas, a grupa Bruna zaczęła się wycofywać. Weszli do
vana Nikolasa, gdy w ciężarówce nie było kluczyków. Sam Bruno wciąż trzymał
Saszę, nie spuszczając oczu i broni z Maksa.
– Ryzykujesz? –
zapytał. – Zastanów się, co masz do stracenia.
Max wahał się tylko
chwilę, zerkając na wściekłą, ale i przerażoną Saszę, po czym opuścił pistolet.
Nie zrobił tego jednak bez przyczyny. Za plecami Bruna pojawiła się para
zombie.
Niespodziewany cios
w głowę powalił mnie na ziemię. Wysoka trawa przysłoniła mi wszystko, ale
sądząc po hukach wystrzałów i krzykach ludzi Bruna, ci zaczęli się oddalać.
Gdzie Sasza? –
pytanie to rozbrzmiało mi w głowie. Ostatni raz widziałem ją, gdy wykorzystując
nieuwagę oprawcy, zdołała się mu wyrwać. Zombie oddzieliły ją oraz Cześka,
chyba zaczęli uciekać… A reszta? Max i Libra?
Przewróciłem się na
bok i zobaczyłem szurające nogi, zbliżające się ku mnie. Na błękicie nieba
pojawiła się poszarpana twarz żywego trupa. Zombie
rzucił się na mnie, wyciągając ręce, a ja nie miałem sił, by się jakkolwiek
obronić. Ćmienie w głowie sprawiało, że zaczęła ogarniać mnie ciemność, a
wszystkie kończyny odmówiły posłuszeństwa. Przez zamglony wzrok zobaczyłem
jeszcze, jak truposz pada przede mną na kolana i chwyta mnie za ramiona.
Kłapnęły brudne zęby, a z gardła wydobył się charczący jęk. Ostatkiem sił
próbowałem odepchnąć ożywieńca, gdy nagle jego głowa eksplodowała. Brudna maź,
będąca połączeniem tkanki mózgowej oraz krwi, trysnęła na mnie, a zaraz potem
przygniotło mnie ciało zombie.
Nie wiedząc, co się
właśnie wydarzyło, unieruchomiony i ogłuszony, zobaczyłem, jak grupa Bruna się
oddala. On sam stał jeszcze chwilę, opuszczając broń, którą zastrzelił truposza
i tym samym uratował mi życie. Jego cwaniacki uśmiech mówił: do zobaczenia.