niedziela, 24 lutego 2019

ROZDZIAŁ 5 - POSTĄPIĆ SŁUSZNIE (ROB)

Leżałem nieruchomo, oddychając z trudem. Leżący na mnie zombie nie pozwalał mi wziąć pełnego oddechu.
Stado, które nas zaskoczyło, zniknęło już za drzewami, tak samo jak Bruno i jego ludzie. Mimo to nie mogłem się podnieść.
Każdy ruch głową sprawiał, że czułem bolesne pulsowanie z tyłu, odbierające chęci do zrobienia czegokolwiek. Nawet myślenia. Ale przecież musiałem działać. Coś się stało. Wiedziałem to. Gdzie byli moi towarzysze? Czemu nikt się nie odzywał? Czyżby wszyscy zginęli?


– Rob? Rob!
Ktoś zdjął ze mnie ciężar zombie, za co byłem mu bardzo wdzięczny. W końcu moje płuca mogło wypełnić chłodne, aczkolwiek cuchnące rozkładem powietrze.
– Żyjesz, stary? – Max złapał mnie za rękę i pomógł wstać na nogi. Skrzywiłem się, rozmasowując bolącą klatkę piersiową.
– Chyba tak. – Dotknąłem tyłu głowy. Na szczęście nie krwawiłem. – Gdzie reszta?
– Tutaj jestem!
Oboje zadarliśmy głowy, patrząc na resztki muru. Libra siedziała na jego szczycie, po czym z kocią zwinnością zeszła na ziemię. Nie wiadomo skąd – na ramieniu miała karabin automatyczny.
– Skąd go masz? – zapytałem.
– Zabrałam jednemu z tych skurwieli, gdy zrobiło się gorąco – odparła szybko. – Musimy znaleźć Saszę i Cześka. Mogą mieć kłopoty?
– Co? – Max wbił w nią wzrok.
– Widziałam, jak uciekali w stronę lasu – wyjaśniła dziewczyna. – Ścigały ich zombie i tamte dupki. Jeden z nich chyba postrzelił Cześka. Wbiegli za drzewa i nic więcej już nie widziałam.
Spojrzałem we wskazanym przez Librę kierunku. W rozciągającym się paręset metrów dalej lesie, nie było nikogo widać. Jedynie wydeptana ścieżka z trawy wskazywała na niedawną obecność zombie. Ślady kół vana skręcały tuż przed drzewami, wracając na drogę.
– Znałeś ich? – zagadnąłem Maksa, gdy szliśmy w stronę lasu.
– Nie – odparł. – Przed supermarketem natknęliśmy się na trójkę ludzi tego całego Bruna. Pozostali musieli być w pobliżu, gdy odjeżdżaliśmy. Śledzili nas.
– Sasza nigdy o nim nie wspomniała – powiedziałem, bardziej do siebie.
Chwilę po wkroczeniu do lasu, dobiegło nas zawodzenie. Te dochodziło od strony ambony myśliwskiej, pod którą stała czwórka zombie. Widok bladych ożywieńców, próbujących wejść po drabinie, przyprawiał o gęsią skórkę. Na szczęście dzięki braku pomyślunku oraz często uszkodzonym kończynom, nie mogły dostać się na górę. A jasnym było, że ktoś musiał być tam być. Od razu pomyślałem o siostrze i Cześku.
Ostrożnie zbliżyliśmy się do ambony, nie zwracając tym uwagi truposzy. Jako, że Max i Libra mieli bronie, ja pozostałem z tyłu czekając, aż ci rozprawią się z zombie. Poszło im szybko, jako że oboje świetnie strzelali. Mijając ciała ożywieńców stanąłem przed drabiną, wyciągając głowę, by zajrzeć do środka. W tym samym momencie zakrwawiona ręka zacisnęła się na podtrzymującej daszek belce. Odskoczyłem przestraszony, a moi towarzysze unieśli bronie.
– Tylko spróbujcie strzelić – mruknął cichy, ale znajomy głos – a skopię wam tyłki.
Czesiek wyglądał jak marna wersja Rambo. Kawałek materiału, obwiązujący mu głowę, przesiąkł krwią i osunął się na lewe oko. Prawe zalane było przez zakrzepłą krew.
– Nic ci nie jest? – zapytałem.
– Nie. Czuję się doskonale – sarknął, chwiejnie stając na drabinie. Asekurując go wraz z Maksem, pomogliśmy mu zejść na ziemię.
– Gdzie Sasza?
– Nie ma jej z wami? – Zaskoczony spojrzał na Maksa. – Myślałem, że wróciła.
Pokręciłem głową, rozglądając się wokoło. Obręcz strachu zacisnęła się na moim gardle.
– Kazała mi się tu schować. – Czesiek wskazał na ambonę. – Miała odciągnąć stado i wrócić. Pozwoliłem jej. Nie powinienem był.
– I tak by cię nie posłuchała – rzuciłem, wciąż badając wzrokiem okolicę. Zacząłem się cholernie bać o siostrę. – W którą stronę poszła?
Czesiek wskazał na miejsce, gdzie liczne ślady zombie zaczęły zbijać się w jeden, ciągły trop, szeroki na parę metrów. Podążały za nią – pomyślałem.
Po tym, jak kazaliśmy Librze zabrać Cześka do ciężarówki i go opatrzyć, Max i ja rozejrzeliśmy się, w poszukiwaniu śladów Saszy. Nie było to łatwe. Tropów było sporo i należały one przede wszystkim do zombie. Były one zbite tylko do pewnego momentu, po czym rozchodziły się w różne strony. Sasza mogła być więc wszędzie.
Nagle mój wzrok przyciągnęło coś, leżącego wśród zdeptanej trawy. Podniosłem poszarpany materiał, ubłocony i stratowany. Była to kurtka – dawniej niebieska, a teraz zakrwawiona.
Przerażenie ścisnęło mi serce. Nic, co do tej pory widziałem i przeżyłem, nie przepełniło mnie takim lękiem, jak właśnie ta brudna, zniszczona kurtka. Ściskając ją mocno w garści poczułem, jak wzrok zaczyna mi się zamazywać.
– Co to jest?
Odwróciłem się do Maksa, przez chwilę chcąc schować kurtkę przed jego wzrokiem. Ostatecznie tego nie zrobiłem, przekazując ją przyjacielowi.
– To kurtka Saszy – powiedziałem. Słowa zabrzmiały cicho, gdy przechodziły przez moje ściśnięte gardło. – To wcale nie musi… Max!
Mężczyzna nawet mnie nie słuchał i ruszył przed siebie.
Podążając za nim dotarliśmy do niewysokiego zbocza. Już z daleka słychać było charakterystyczne zawodzenie zombie. Te ujrzeliśmy na dole, łażące bez celu, w kilkudziesięcioosobowej grupie. Nie mogły już wrócić na górę, ale jeśli chcielibyśmy iść dalej, musielibyśmy jakość się przez nie przedrzeć. A to było niewykonalne.
Staliśmy tam dłuższą chwilę, aż przyłapałem się na tym, że szukam wśród sylwetek truposzy siostry. Nie rób tego – upomniałem się. Nie mogłem pogrzebać Saszy, nie wiedząc, czy rzeczywiście nie żyje. Kurtka jeszcze o niczym nie świadczyła.
A jednak ta krew…
Bardzo starałem się wierzyć, że moja siostra jest cała i zdrowa, ale wątpliwości co do tego nie chciały mnie opuścić. Ciągle miałem przed oczami to, co się mogło z nią stać. A myślenie o tym sprawiało mi niemal fizyczny ból. 
– Musimy wracać do klasztoru – przerwałem ciszę.
Max spiął się, ale nawet na mnie nie spojrzał.
– Jedźcie. Ja jej poszukam. Nie może być daleko.
– Max…
– Nawet nie próbuj – syknął, miażdżąc mnie wzrokiem. – Nie próbuj mnie namówić, żebym ją tu zostawił. I tak zbyt wiele razy to robiłem.



Rozumiałem go. Sam nie chciałem odjeżdżać i zostawić Saszę martwą lub, co gorsze, żywą. Jeśli istniał choć cień nadziei, że udało jej się uciec przed zombie, to powinniśmy jej szukać. Jednak musiałem myśleć trzeźwo.
– Wracajmy – powiedziałem. – I tak nic tu nie zdziałamy. 
– Ona by nas nie zostawiła – powiedział ze złością.
– To prawda. – Spojrzałem w stronę stada, próbując wypatrzeć wśród dziesiątek sylwetek tą jedną. Na próżno. – Ale na pewno nie chciałaby, żebyśmy się narażali. Jeśli Sasza żyje, to nie ma możliwości, żeby ją teraz znaleźć. We dwóch niewiele zadziałamy, a Czesiek musi wrócić do klasztoru. Jeśli Sasza żyje, to sobie poradzi. Dobrze o tym wiesz. Znajdziemy ją, ale najpierw musimy wrócić do klasztoru.
Max przejechał dłonią po twarzy, widocznie walcząc sam ze sobą.
Ja sam czułem się podle. Nie mając pewności, musiałem podjąć najlepszą decyzję dla nas wszystkich. Gdybym przystał na to, byśmy przeszli las, w poszukiwaniu Saszy, moglibyśmy zainteresować sobą stado lub trafić na inne. Stan rannego Cześka mógł się pogorszyć albo mógł nawet umrzeć. Oczywiście Libra sama mogła zabrać go do domu, jednak ryzyko odesłania jej samej również było zbyt duże. A Max nie mógł sam włóczyć się po nieznanym terenie. Czego bym nie postanowił, ktoś by na tym ucierpiał.
Max chyba sam musiał ostatecznie dojść do tego samego wniosku, bo w milczeniu odwrócił się i ruszył w stronę ciężarówki. Ja jeszcze chwilę zostałem.
Niepewność była najgorsza. Gdybyśmy mieli pewność – jasny dowód na to, czy Sasza żyje, czy też nie – to nie byłoby takie okropne. A tak... 
       – Musimy postąpić słusznie – powiedziałem i dogoniłem Maksa.

niedziela, 17 lutego 2019

ROZDZIAŁ 4 - DEMONY Z PRZESZŁOŚCI (ROB)

Ponad kwadrans czekaliśmy w ruinach czegoś, co kiedyś musiało być budynkiem gospodarczym. Znajdował się on z dala od jakichkolwiek budynków, w odległości większej, niż kilometr, a dzięki temu, że w najbliższe otoczenie to były tylko łąki, nie istniało zagrożenie, że zaskoczy nas stado. Był to więc idealny punkt bezpieczeństwa, jeden z wielu, gdzie podczas wypadów, w razie jakichkolwiek kłopotów, mogliśmy się udać i zaczekać na resztę. Na zebraniach Rady ustaliliśmy kilka takich punktów, zbierając od mieszkańców klasztoru informacje o miejscach, które najbardziej by się na nie nadawały. W końcu udało się je ustalić i mieliśmy ich aż szesnaście. Miały one służyć nie tylko podczas wypadów, ale i w razie gdyby doszło do ataku na nasz obóz. W obliczu ostatnich wydarzeń było to jak najbardziej potrzebne.
Siedziałem na resztkach cegieł, które pozostały z tej niegdyś dość sporej budowli, skąd obserwowałem resztę towarzyszy.
Libra stała na niewielkim wzniesieniu, parę metrów dalej, skąd obserwowała okolicę. Co prawda nasze miejsce miało być bezpieczne, ale w tych czasach nie można było być niczego pewien. Czesiek również siedział, tyle, że na fotelu kierowcy vana, którym tam dotarliśmy. Nasz kierowca za to krążył po ruinach z miną prawdziwego pasjonata. Obserwowałem go, badając czujnie każdy jego ruch. Jak na razie nie daliśmy po sobie poznać, że wiemy o jego prawdopodobnym udziale w masakrze w Sulechowie. Co prawda nie mieliśmy żadnej pewności, że miał w niej jakikolwiek udział, to jednak paczki, które miał w vanie, dawały do myślenia. 
– Na co właściwie czekamy? – zapytał, podchodząc do mnie.
– Nie twój interes – odparłem krótko.
Mężczyzna spuścił wzrok, wyraźnie dotknięty moją opryskliwą odzywką. Niezbyt się tym przejąłem. Wstałem z murku i podszedłem do fioletowego vana. Zerknąłem w stronę otwartych drzwi, skąd widać było poprzewracane pudła.



– Co o nim myślisz? – zapytałem Cześka.
– Szczerze? – Mężczyzna wysypał resztkę orzeszków na dłoń, a pustą puszkę rzucił na bok. – Nie mam pojęcia. Niby facet wydaje się być w porządku. Te kartony wcale nie muszą znaczyć, że był w ratuszu, ale coś mi w nim nie gra.
– Też mam takie wrażenie. – Ukucnąłem, rwąc zżółkłą trawę.
– Co w ogóle z nim zrobimy? – zapytał zniżonym głosem.
To była kwestia, nad którą się nie zastanawiałem, a która powinna być dla mnie priorytetowa. Potrzebowaliśmy żywności – ten mężczyzna ją miał. W takim wypadku mogliśmy zrobić dwie rzeczy: zaproponować przyłączenie do klasztoru, bądź też okraść go z zapasów. Nas było troje, on jeden i to bez broni. Pozbawienie go auta oraz zapasów byłoby dziecinnie proste.  
Nikt by się nie dowiedział – pomyślałem. – Sasza i Max pewnie nie byliby skłonni okraść niewinnego człowieka, ale moglibyśmy to załatwić przed ich przyjazdem. Maksa może jeszcze dałoby się przekonać, ale Sasza… Z siostrą bym sobie poradził. Zrozumiałaby, że klasztor jest ważniejszy od jednego człowieka, który prawdopodobnie wziął udział w masakrze dziesiątek ludzi.
Snując tak plany nieświadomie dotknąłem strzelby, gotów jej użyć. Gdy uświadomiłem sobie ten fakt, poczułem się okropnie. Naprawdę byłem gotów okraść człowieka, nie mając nawet pewności, że coś zrobił. Możliwe, że skazałbym tym go na śmierć. Dla dobra klasztoru gotów byłem zrobić więcej, niż mi się do tej pory wydawało.
Przejechałem dłonią po szorstkiej głowie, którą goliłem metodycznie od tamtej nocy. Włosy jednak odrastały.
– Na razie nie będziemy mu o niczym mówić – powiedziałem. – Poczekamy na Saszę i Maksa. Wtedy zdecydujemy.
– O jego życiu? – Czesiek uniósł wysoko brwi.
– Także. – Skinąłem głową. – Ale na razie możemy go przesłuchać.
Wstałem, tak samo jak Czesiek. Razem ruszyliśmy w stronę resztek ścian.
– Te, archeolog – zagadnąłem mężczyznę. Ten odwrócił się do nas, z wyrazem niezrozumienia na twarzy. – Mamy kilka pytań.
Nasz nowy znajomy ruszył ku nam niepewnie, jakby się nas obawiał. I było to rozsądne z jego strony.
– Mam jakieś kłopoty? – zapytał siląc się na uśmiech. Słabo mu to wyszło.
– Jak się nazywasz? – zapytałem.
– No tak. – Nieznajomy uderzył się w czoło, przez co burza jego siwych włosów zafalowała. – Zawsze zapominam o najważniejszym. Nikolas Berłowski. – wyciągnął ku mnie dłoń. – Ale wystarczy po prostu Nikolas. Nie lubię konwenansów.
Spojrzałem na Cześka, by zorientować się, co on myśli. W spojrzeniu przyjaciela widziałem pewną nieufność, ale nie na tyle dużą, by uważać Nikolasa za niebezpiecznego. Nic jednak nie było wiadomo.  
– Jestem Rob – powiedziałam, ściskając dłoń mężczyzny. – To Czesiek. I Libra. Jesteś sam?
– Jak palec. – Nikolas uśmiechnął się i ruszył w stronę vana. – Jesteście głodni? Bo ja piekielnie!
Mężczyzna wyciągnął rękę w stronę klamki przesuwanych drzwi, co sprawiło, że w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka.
– Hej! – Sięgnąłem po strzelbę i wymierzyłem ostrzegawczo w Nikolasa. Ten cofnął  się przerażony, unosząc obie ręce w górę. – Odsuń się!
– Spokojnie! Nie mam zamiaru nic wam zrobić! – Zawołał piskliwym głosem. Był autentycznie przerażony. – Mam jedzenie. Sporo.
– Wiemy, że masz dużo żarcia – wtrąciła się Libra. – Zastanawia nas tylko skąd?
Nikolas zmieszał się, co tylko upewniło mnie w przekonaniu, że miał coś na sumieniu.
– Odpowiedz. – Podszedłem do mężczyzny, patrząc mu w oczy i zniżając głos. – Byłeś w Sulechowie? W tamtejszym ratuszu? Było tam centrum kryzysowe. I ludzie. Wiesz, co tam się stało?
 Berłowski dalej milczał, uparcie unikając mojego wzroku. To naprawdę mnie zdenerwowało.
– Gadaj! – Złapałem go za przód kurtki i pchnąłem na vana. Mężczyzna jęknął nie tyle zaskoczony, co przestraszony. – Byłeś tam?
– Ta-ak! – wydukał w końcu. – Ale nic nikomu nie zrobiłem! Oni… oni kazali nam układać ciała na stos! Tylko tyle!
– Kto? – warknąłem, potrząsając mężczyzną.
– Rokita! On i jego żołnierze!
– Rokita? – powtórzył Czesiek.
Wychwyciłem to drżenie w jego głosie, gdy jednocześnie podniósł rękę do miejsca, gdzie kiedyś było jego ucho. Sam poczułem nagły skurcz w dłoni, którą Tank przebił gwoździem.
Dawno już nie mieliśmy wieści o obozie wojskowym z Żagania. Rafał, któremu udało się stamtąd uciec, powiedział tylko, że w bazie wojskowej nie dzieje się najlepiej. Podobno żołnierze zaczęli coraz częściej uprawiać samowolkę, a Rokicie zapalił się grunt pod nogami. Do tej pory miałem nadzieję, że problem obozu rozwiąże się sam. Niestety się przeliczyłem.
– Co robiliście w Sulechowie? – zapytałem, wciąż nie spuszczają z tonu.
– Musieliśmy zostawić obóz w Żaganiu – odparł szybko Nikolas. – Ogrodzenie nie wytrzymało naporu zombie. Zginęło wielu ludzi. To się stało parę tygodni temu. Od tego czasu jeździliśmy bez celu, a żołnierze okradali tych, których spotkaliśmy na drodze. Nie wahali się też ich zabijać.
– A co się stało w ratuszu? – zapytała Libra.
– Przyjechaliśmy tam przedwczoraj. – Berłowski ściszył głos, wbijając wzrok w ziemię. – Było tam to centrum kryzysowe. Ludzie. Ucieszyli się na widok żołnierzy. Myśleli, że nadeszła pomoc. Wpuścili Rokitę, nawet o nic nie pytając. A on udawał. Już po stracie bazy wydawało nam się, że było z nim coś nie tak. Jakby oszalał. Tam, w ratuszu, przekonaliśmy się, że była to prawda. Ci ludzie… Ci biedni ludzie niczym nie zawinili. Oddaliby wszystko. Nie musieli ich zabijać, ale Rokita… On kazał. Kazał strzelać, to strzelali. Zostawili sobie kilka kobiet. Wiecie, po co. Potem my – cywile – musieliśmy ułożyć ciała na stos i je spalić. – Nikolas otarł z policzków łzy. – Gdy pakowaliśmy żywność do aut, pojawiły się zombie. Razem z Przemkiem wykorzystaliśmy okazję i zabraliśmy vana. Zaczęliśmy barykadować się na parkingu, gdy trupy też i tam się pojawiły. Zagryzły Przema, a ja schowałem się w vanie. Potem pojawiliście się wy.
Puściłem mężczyznę i cofnąłem się o krok. Nie wyglądał, jakby kłamał, ale to wcale nie uspokajało. Jeśli jego słowa rzeczywiście były prawdziwe, to Rokita był dla nas jeszcze większym zagrożeniem, niż do tej pory.
Potarłem czoło, odczuwając lekki ból głowy.
– Wiesz, dokąd pojechali?
– Nie mam pojęcia – odparł Nikolas. – Wspominali coś o zachodniej granicy. Może tam?
Nie pytając o nic więcej dałem znak Librze oraz Cześkowi i odeszliśmy kawałek na bok.
– Co myślicie? – zapytałem towarzyszy.
– Chyba mówi prawdę – stwierdził niemrawo Czesiek. – Ale kto wie, czy możemy mu ufać?
– Ma jedzenie – powiedziała Libra, zerkając przez ramię na Nikolasa. – Potrzebujemy go.
– Zabierzemy go do klasztoru?
– Na razie poczekamy, aż Sasza i Max przyjadą. Potem wspólnie zadecydujemy – powiedziałem, a moi towarzysze przystali na to.
Do nastania zmroku pozostało jeszcze kilka godzin, ale już patrzyłem niespokojnie na drogę, którą przyjechać miała Sasza i Max. Ta na razie była pusta, a przez to czułem niepokój. Chociaż byłem bardziej niż pewien, że w razie kłopotów Max zajmie się Saszą, to i tak bałem się o siostrę.  
– Wyluzuj. – Libra szturchnęła mnie w bok. – Zaraz przyjadą.
– Wiem.
– Kto taki? – zainteresował się Nikolas.
– Ktoś, kto pomoże nam zdecydować, co z tobą zrobić – odparłem.
– Zrobić? – Zaniepokoił się mężczyzna, patrząc na Cześka i Librę, jakby szukał u nich wsparcia. – Co zrobić? Chyba… Chyba nie chcecie mnie zabić?
– To już zależy tylko od ciebie – powiedziałem.
Nikolasa w ogóle nie pocieszyły moje słowa, ale zacisnął usta i postanowił dalej odgrywać rolę dobrego gospodarza.
Na horyzoncie niebo zmieniało już kolor z błękitnego na różowo-czerwony. To był znak, że za noc miała być zimna. Nie wróżyło to dobrze. Jeśli chcieliśmy uniknąć obozowania pod gołym niebem, w minusowej temperaturze, musieliśmy wrócić do klasztoru i to teraz.
Obejrzałem się na resztę moich towarzyszy, którzy siedzieli przy vanie. Nikolas wyciągał z kartonów puszki, które kładł na składanym stoliku.
– Mam puszki, puszki i jeszcze więcej puszek! – mówił dziwnie wesołym tonem. Mało kto potrafił być w tych czasach tak optymistyczny.  – Dzisiaj postawimy na… Hej! Ktoś z was jadł kiedykolwiek kawior?  
– Nigdy nie próbowałem – odezwał się Czesiek. W jego stronę poleciało nieduże opakowanie, które złapał w locie.
– Więc najwyższy czas, żebyś spróbował. – Mężczyzna wyprostował się, trzymając kilka innych puszek. – Ja próbowałem i powiem, że jest paskudny, ale to moja opinia. A jak to zwykła mawiać mojej świętej pamięci mamunia: krytykę i własne opinie trzeba zostawiać we własnej dupie.
Co prawda Nikolas nie sprawiał wrażenia, jakby w jakiś sposób chciał nas oszukać, ale i tak patrzyłem na niego podejrzliwie. To, że był wśród ludzi Rokity sprawiało, że nie mogłem mu ufać. Nawet, jeśli był tylko jego więźniem. Ten facet był po prostu… niepewny. Tak. To było najlepsze słowo, którym mogłem go opisać.
– Co za obrzydlistwo! – Czesiek skrzywił się, odstawiając puszkę kawioru na składany stolik. – Smakuje jak obślizgła galareta!
Parsknąłem śmiechem, siadając na krześle. Sięgnąłem po wafle pszenne, nakładając na nie sporą ilość szynki. Okazała się być ona zaskakująco dobra, chyba, że o jej smaku decydował głód, a nie jakość.
– Mówiłem, że jest paskudny – Spojrzał na Cześka z wyższością. – Wszystkie rzeczy z morza, oprócz ryb, to śliskie
ohydztwa. Wiem, co mówię! Kiedyś próbowałem ośmiornicy i do dzisiaj nie wiem, czemu ktokolwiek jadłby je z własnej woli.
Nikolas miał jeszcze sporo jedzenia, którym bez przerwy nas częstował i zachęcał do próbowania. Skusiłem się na salami, którego już myślałem, że nigdy nie zobaczę, a Libra zajadała się krakersami z paprykarzem. Nasz gospodarz w tym czasie rozpalił ogień i w metalowym czajniku gotował wodę na kawę, nie milknąc przy tym ani na chwilę.
– Zanim nastąpił ten cały koniec świata, mieszkałem w Świebodzinie – mówił, dorzucając do ognia kilka patyków. – A moje życie, jakby to powiedziała moja mamunia, się kupy i dupy nie trzymało. Ale lubiłem je. Dalej lubię. Jeżdżę po kraju, za towarzysza mam swoją gitarę i własny głos. Fatalny ze mnie grajek, ale lubię myśleć, że nie ma teraz na świecie lepszego gitarzysty, niż Nikolas Artur Berłowski. To przyjemnie łechce ego.
Rozległ się przeciągły pisk, gdy para zaczęła wypływać z gwizdka czajnika. Nikolas od razu zabrał go znad ognia i zalał cztery papierowe kubki wodą. W powietrzu pojawił się przyjemny zapach kawy.
To było przyjemne popołudnie. Wszystkie moje obawy, co do naszego gospodarza, nagle znikły. Był to co prawda mężczyzna ekscentryczny i może nieco szalony, ale nie niebezpieczny. Pomiędzy jedną, a drugą dolewką rozgrzewającej kawy wyjawił nam, że był psychologiem, a w wolnych chwilach – niespełnionym muzykiem. Epidemię wirusa przyjął z szokiem, ale nie z tak wielkim przejęciem, jak mogło się to wydawać. Jak sam mówił, dzięki temu mógł rzucić w diabli znienawidzoną pracę i w końcu żyć tak, jak od zawsze chciał.
– Gdy ludzie z mojej ulicy zaczęli wariować, ja siedziałem na tarasie, popijając colę z wódką i obserwowałem ich – powiedział. – Wyzywali mnie od wariatów. Być może mieli rację, ale nie przejąłem się tym. Gdy oni barykadowali się w swoich domach, biegali po ulicach, krzyczeli i płakali, ja spakowałem gitarę i siebie do auta i odjechałem. I wiecie co? Nie żałuję. Nie miałem czego. Żony nigdy nie miałem, a i dzieci się nie dorobiłem. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Bywało się na kilku festiwalach. Ale ze mnie gaduła! Jak to moja mamunia mawiała: w końcu słowa mi zęby wybiją. Teraz wy opowiedzcie o sobie. Macie obóz, tak?
Wymieniłem niepewne spojrzenia z towarzyszami. Nim jednak zdążyłem odpowiedzieć Nikolasowi na jego pytanie, ten zaraz dodał:
– Wiem, że mi nie ufacie, ale mogę przysiąść, że nie jestem groźny. Nie mam nawet broni. – Uniósł obie ręce, jakby chciał potwierdzić tym swoje słowa.
– To o niczym nie świadczy – odparł Czesiek. – Znasz Rokitę, a my zdążyliśmy dość dobrze poznać tego skurkowańca.
– Na razie nie możemy ci nic powiedzieć – wtrąciła Libra. – Ostatnie słowo należy do kogoś innego.
Nikolas o nic więcej nie zapytał, choć wyraźnie miał na to ochotę.
W oczekiwaniu na przyjazd Saszy i Maksa, rozejrzeliśmy się po obozowisku, upewniając, że te jest na pewno bezpieczne. Przed zauważeniem z drogi osłaniały nas pozostałości ścian oraz gęste krzewy, a z drugiej strony otaczał nas odległy o paręset metrów las. Na tamten moment mogliśmy czuć się niezagrożeni.
Po około pół godzinie czekania, na drodze pojawiła się szara ciężarówka. Pojazd zjechał z trasy, kierując się po śladach vana i zatrzymał.
– Obyło się bez problemów? – zapytałem, krótko ściskając Saszę, gdy ta wyszła z ciężarówki.
– Na pewno bez tych poważnych – odparła, podejrzliwie patrząc na Nikolasa. – Kto to?
Kwestia tego, jak mam przedstawić Berłowskiego, nie była łatwa. Pomimo jego serdeczności i szczerych chęci, by nawiązać z nami porozumienie, wciąż był obcym.
– Pozwólcie, że się przedstawię. – Nikolas sam wyszedł do przodu, nieco nerwowo uśmiechając się do Saszy. – Nikolas Berłowski. Wasi przyjaciele mnie uratowali.
– Cofnij się. – Max wyszedł do przodu, mierząc mężczyznę uważnym i wrogim spojrzeniem. – Przeszukaliście go?
– Zero broni. Dużo jedzenia – odparła Libra, wskazując na vana.
– Już mówiłem, że nie jestem groźny – odezwał się Nikolas. – Nawet nie zabiłem żadnego zombie…
– Zamknij się. – Sasza uciszyła mężczyznę, po czym zwróciła się do mnie. – Nie możemy przyjąć kolejnej osoby. Klasztor robi się przeludniony. Nie mamy też tyle żywności.
– Wiem. Rozumiem. – Zerknąłem na Nikolasa. – Ale przemyśl to. Naprawdę potrzebujemy ludzi.
Sasza zagryzła policzek i ostatecznie sztywno skinęła głową.
– Przenocujemy tutaj – powiedziała. – Nie ma sensu jechać w ciemnościach do domu. Ty – spojrzała na Nikolasa – niezależnie od tego, co postanowimy z tobą zrobić, weźmiemy część twoich zapasów.
Mężczyznę jakby nie wzruszyła ta wiadomość. Berłowski wskoczył na pakę ciężarówki i po chwili usłyszeliśmy pisk zawiasów, a potem uderzanie szkła o szkło. Gdy mężczyzna wrócił, w dłoniach trzymał dwa sześciopaki butelkowanego piwa.
– Jakby to mamunia powiedziała: na trzeźwo dobrze się rozmawia, ale przy piwie najlepiej zaprzyjaźnia.
Sasza wyglądała na zaskoczoną taką bezpośredniością Nikolasa, ale uspokoiłem ją.
– Ekscentryk, ale niegroźny – powiedziałem cicho i uśmiechem podziękowałem mężczyźnie za podaną butelkę.
Gdy już wszyscy trzymali w dłoniach piwo, Nikolas podał Cześkowi otwieracz, który trafił do każdego z nas, na koniec wracając do mężczyzny.
– Za nas! – Uniósł butelkę w geście toastu. – Obyśmy dożyli późnej starości, męcząc się z reumatyzmem i postępującą demencją!
– Amen – podsumowała Libra.
Stuknęliśmy się wszyscy butelkami i wypiliśmy. Piwo było zimne. Pomyślałem, że jeszcze nigdy nie piłem tak wspaniałego trunku.
Później, gdy siedzieliśmy wokół ogniska, w trawie walał się ponad tuzin butelek, a ja czułem przyjemne szumienie w głowie, Nikolas wyciągnął swoją gitarę. Przez chwilę brzdąkał na niej nieskładną melodię, aż w końcu ta zaczęła przechodzić w regularny rytm, kojący dla ucha i rozluźnionego chmielem umysłu.  Nawet Sasza – co wydawało się być niemożliwe – przestała nerwowo rozglądać się na boki i sprawiała wrażenie odprężonej. Kto, jak kto, ale ona zasługiwała na to najbardziej.
– Zastanawia mnie jedna rzecz. – Nikolas przestał nagle grać. Z lekko pijackim uśmiechem przyjrzał się każdemu z nas z osobna, ale ostatecznie zatrzymał wzrok na Saszy. – Dlaczego ty?
Moja siostra nastroszyła się, słysząc to pytanie, które dla nas wszystkich było niezrozumiałe.
– Co: ja? – zapytała.
– Przez wieki na świecie ukształtowało się przekonanie, że kobiety nie mają zdolności przywódczych – zaczął lekko podpitym tonem. – Oczywiście zdarzały się wyjątki. Margaret Tacher, królowa Elżbieta, Joanna d’Arc, Kleopatra i inne przedstawicielki płci pięknej zajmowały stanowiska należące do mężczyzn. I radziły sobie na nich doskonale. Mnie jednak zawsze ciekawiło, jak udawało im się przełamać te ukształtowane przez wieki przekonania.
– Brzmi to trochę szowinistycznie – zauważyła Libra, próbując rozluźnić atmosferę.
– To nie ma nic wspólnego z szowinizmem – obruszył się Nikolas. – Nie twierdzę, że kobiety są gorsze od mężczyzn. Wręcz przeciwnie. Mają lepiej rozwiniętą intuicję, cierpliwość, dostrzegają i zapamiętują więcej rzeczy, są odporniejsze na ból. No i nie bez powodu są nazywane płcią piękną. I wiecie, że mają też szybką umiejętność rozpoznawania charakteru człowieka?
– To dlatego od razu wiedziałam, że Rob jest dupkiem.
Pokazałem Librze środkowy palec, na co ta roześmiała się.
– Prawdopodobnie tak – kontynuował Nikolas. – Dzięki zaletom kobiet jasnym było, że są lepszymi przywódcami, ale to mężczyźni od wieków zajmowali większość stanowisk. Jednak to kobiety lubią współpracować, dzielą się władzą, oddziałują na innych przez wrodzony charyzmat… Mężczyźni za to częściej posługują się dyrektywnym stylem wydawania poleceń i kontrolowania wszystkiego i wszystkich. Swoje wpływy czepią z władzy, która od zawsze była im przypisana. Kobiety o nie musiały walczyć.
Przejąłem od Maksa papierosa, którym ten poczęstował wszystkich zebranych. Czesiek także wziął jednego. Z rozkoszą zaciągnąłem się dymem, chociaż był to mentolowy. Marka jednak była mi wtedy obojętna – nikotyna ukoiła moje nerwy, a fajki od pewnego czasu stanowiły jedną z niewielu małych przyjemności, na które jeszcze mogłem sobie pozwolić.
– Ty, Saszo, przejęłaś rolę przywódcy nie ze względu na swoje wrodzone predyspozycje, a raczej okoliczności. – Max – zwrócił się do dotychczas milczącego mężczyzny. – Ty masz osobowość typowego lidera. To widać i czuć. Mimo to, tłumisz swój wrodzony instynkt przywódcy, na rzecz Saszy. Dlaczego?
Atmosfera przy ognisku nagle stała się bardzo napięta i choć nikt nic nie mówił, spojrzenia oraz miny wyrażały najwięcej. Libra, skonfundowana, zerkała na siedzącą w bezruchu i zagryzającą policzek Saszę. Czesiek obejmował obiema dłońmi butelkę piwa, nerwowo poruszając nogą. Nikolas dalej wpatrywał się w wyraźnie rozdrażnionego Maksa z lekkim, pijackim uśmieszkiem.
– Mówisz, że kim byłeś? – zapytał Max, biorąc łyk piwa. – Psychiatrą?
– Psychologiem – poprawił go niepewnie Nikolas. Musiał w końcu wyczuć irytację Maksa, bo jego dobry humor nagle gdzieś znikł.
 – Czyli wchodziłeś ludziom do głów i wciskałeś kity o tym, jak dobrze ich znasz, po czym kasowałeś pięć stów za godzinę?
– To nie tak…
– A ja myślę, że właśnie tak.
– Zmieńmy temat – wtrąciła Libra, ale nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi.
– Skoro tak bardzo lubisz wchodzić do głowy, to proszę bardzo. – Max odpalił papierosa i zaciągnął się nim, nie spuszczając wzroku z Nikolasa. – Zdiagnozuj mnie.
Było to wyzwanie, którego Berłowski nie powinien był się podejmować i wiedzieliśmy o tym wszyscy. Mężczyzna może i był psychologiem, ale to mogło tylko przynieść mu same kłopoty. Max nawet dla nas był zagadką, chociaż znaliśmy go od miesięcy, to jednak dzięki temu wiedzieliśmy, że czasami jego zachowanie było… nieprzewidywalne.
– Jak długo palisz?
Max prychnął, słysząc te pytanie.
– Trzynaście, może czternaście lat – powiedział.
– Wiec rodzice nie mieli dużego wpływu na twoje zachowanie, albo sami palili. – Nikolas pochylił się do przodu, opierając brodę na splecionych dłoniach.
– Nie miałem rodziców.
To nieco zbiło psychologa z tropu, ale też sprawiło, że bardziej wkręcił się w to, co właśnie się rozgrywało.
– Wychowałeś się w domu dziecka? – zapytał, ale nie poczekał na odpowiedź Maksa. – Osoby, które wychowywały się w domu dziecka, nie do końca akceptują poczucie przynależności do grup społecznych. Często też nie potrafią wykształcić w sobie poczucia bezpieczeństwa i zaufania wobec innych ludzi. Nie są nauczone odpowiedzialności za swoje czyny, zachowanie i podejmowane decyzje.
To nie odnosiło się do Maksa, albo przynajmniej ja odnosiłem takie wrażenie. Wobec nas zawsze był szczery i za zaufanie odpowiadał tym samym.
– To chyba raczej nie działa w tym przypadku – odezwała się niespodziewanie Sasza.
– Możliwe. Ale jest też drugi typ osobowości. Twoje uzależnienie od papierosów może mieć podłoże w traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa.
Tym razem Nikolas mógł trafić w sedno. Twarz Maksa momentalnie stężała, a w spojrzeniu pojawił się nieodgadniony wyraz. Wyglądało to tak, jakby Berłowski swoimi słowami rozdarł jakąś starą ranę z przeszłości.
– Osoby, które zostały skrzywdzone w dzieciństwie, w dorosłym życiu mają przekonanie, że nie zasługują na nic dobrego. – Nikolas rozejrzał się po naszych twarzach. Widać było, że powrót do praktyki sprawił mu niemałą przyjemność. – Przez niskie poczucie własnej wartości, nie potrafią się cieszyć ze szczęścia. Traktują je jako coś, na co nie zasługują. Najczęściej przez to rezygnują z bliższych relacji z ludźmi, a już na pewno w związkach. Takie osoby już w dzieciństwie tworzą wokół siebie mur emocjonalny, do którego nie dopuszczają osób z zewnątrz. Powiedz mi, Maksie, wychowała cię matka, prawda?
– Tak – odparł krótko, wyrzucając niedopałek papierosa i sięgając po kolejnego.
– Brak wzorca rodzica wpłynęło na twój rozwój. To widać. Zakładam, że w domu dziecka miałeś osoby, z którymi bardzo się zżyłeś? Brak ojca w twoim życiu sprawił, że sam przejąłeś jego rolę, stając się nim dla innych. Mimo to wciąż na silniejsze związki reagujesz wycofaniem i rezygnacją, albo agresją, spowodowaną strachem przed odrzuceniem. Albo…
To zaczynało iść w złą stronę, z czego Max wydawał się nie zdawać sprawy. Słuchał słów Nikolasa, jakby nas nie było. Gdy mężczyzna rozkładał go na czynniki pierwsze, a my poznawaliśmy o nim rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia, czułem się niezręcznie. Te rzeczy były zbyt osobiste, by można było ich słuchać. A jednak, zafascynowany, nie odszedłem.
– Czy doznałeś przemocy w dzieciństwie?



Twarz Maksa nagle stężała. Dalej wpatrywał się w Nikolasa i po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwe uczucia, gotujące się pod maską profesjonalnego opanowania. Była to lodowata wściekłość i drapieżny blask, którego nigdy nie widziałem w jego spojrzeniu. Przez moment naprawdę myślałem, że zaatakuje Nikolasa, lub w najlepszym przypadku odejdzie. To się jednak nie stało, bo Berłowski, dostrzegając reakcję Maksa, szybko się odezwał.
– Jako osoba silnie przeżywająca poczucie winy, dążysz do ukarania się za coś, na co nie miałeś wpływu. Nawet teraz obwiniasz się za porażki innych. To pewien rodzaj autodestrukcji…
Nagle Sasza zerwała się z miejsca i bez słowa odeszła na bok. Odprowadziłem ją wzrokiem, aż ta nie zniknęła mi z oczu, za resztką ściany.
Zapadła niezręczna cisza, która zdawała się przygniatać nas wszystkich. Chwilę zajęło mi dojście do siebie po takiej ilości informacji, jakich o Maksie wydobył Nikolas, których pewnie nigdy byśmy nie poznali. Wtedy pomyślałem, że może i tak by było lepiej.
– Pójdę do niej. – Wstałem z krzesła i ruszyłem za siostrą.
Nie odeszła daleko. Ledwie minęła resztki ściany, gdy usiadła na stosie gruzu, znajdującego się nieopodal. Bez słowa zająłem miejsce obok niej. Nie odezwałem się ani słowem. Gdybym zaczął rozmowę, pewnie wygłosiłbym nic niewnoszący monolog, którego Sasza by pewnie mi nie przerwała. Sama musiała zechcieć ze mną porozmawiać.
– Co on chciał i komu cos udowodnić tą szopką? – zapytała nagle, zarówno ze zdenerwowaniem, jak i rozgoryczeniem w głosie. – To, że tak naprawdę nikt z nas go nie zna? Że nie mamy prawa niczego od niego oczekiwać, bo ma jakiś tam uraz z dzieciństwa?
– To były tylko domysły Nikolasa.
– Nie mów, że nietrafne – fuknęła na mnie ostro. Zaraz jednak spuściła z tonu. – Przepraszam.
– W porządku.
Milczeliśmy dłuższą chwilę. 
– Ostatnio miewam koszmary – odezwała się, patrząc tępo przed siebie. – Każdy jest inny, ale dotyczy tego samego. Budzę się potem, prawie krzycząc. Potem próbuję się uspokoić, zapomnieć o tym, co mi się śniło i idę robić swoje.
– Co ci się śni? – zapytałem.
– Śmierć – powiedziała półgłosem. – Czasem twoja, czasem Maksa albo innych osób z klasztoru. Nigdy nie ginę jednak ja. Głupie, co? Wkurza mnie, że nie umieram we własnych koszmarach – zaśmiała się rozgoryczenie. – Zawsze tylko stoję i patrzę, jak wy umieracie. Potem zaczynam krzyczeć i… -
– Budzisz się – dokończyłem.
– Tak.
Nie byłem psychoanalitykiem, ale wiedziałem, że te koszmary Saszy nie biorą się z niczego. Oczywistym było, że jej strach przed śmiercią któregokolwiek z nas był tak silny, że przenosił się na sferę snów, a to, że pozostawała w nich tylko biernym obserwatorem powodowane było jej poczuciem bezsilności.
Niezła analiza, profesorze – skrzywiłem się.
– Wiesz, że to tylko sen – powiedziałem, ściskając dłoń siostry.
– Wiem, ale to coś więcej, niż koszmary. – Spojrzała na mnie ze łzami w oczach. – One mnie prześladują. I nie znikną, dopóki Wiksa będzie żył.
Objąłem siostrę mocno, przez moment pewien, że ta się rozpłacze. To jednak nie nastąpiło.
– Następne spotkanie z Wiksą, będzie dla niego ostatnim. Obiecuję – powiedziałem tak pewny tych słów, jak jeszcze niczego w życiu.
– Zginą ludzie. – Sasza podniosła na mnie wzrok.
– Jeżeli nic nie zrobimy, też tak będzie. Musimy zadbać tylko o to, byśmy nie byli to my – odparłem, wstając. – Wracajmy już, bo jeszcze reszta wpadnie na pomysł, by nas szukać, a w ich stanie to raczej niewskazane. 
Sasza uśmiechnęła się, co uznałem za dobry znak i swoje zwycięstwo.
– Mogę o coś zapytać? – Przystanąłem. Sasza spojrzała na mnie pytająco. – Czy ty i Max…
Moja siostra zaskoczona tym pytaniem i nieco nim zażenowana odwróciła wzrok. Zdałem sobie sprawę, że popełniłem gafę, ale było już za późno na wycofanie się.
– Nie, Rob. Tylko się przyjaźnimy – powiedziała.
Skinąłem sztywno głową, nerwowo zagryzając wargę.
– Max, to porządny facet – dodałem.
– Wiem o tym. – Zerknęła w stronę obozowiska. W jej spojrzeniu pojawił się nieodgadniony wyraz.
Wróciliśmy do obozu, gdzie sytuacja uległa poprawie. Czesiek w najlepsze rozmawiał z Nikolasem, czemu przysłuchiwała się Libra, co jakiś czas wrzucając swoje trzy grosze. Jedynie Max milczał, a gdy zobaczył nas, zbliżających się, wyraźnie się ożywił. Uspokoiłem go skinieniem głowy.
– Saszo. – Nikolas zerwał się z miejsca i stanął naprzeciw dziewczyny. – Czesiek opowiedział mi trochę o waszym obozie i jeśli nie masz więc nic przeciwko, byłbym zaszczycony móc dołączyć do waszej społeczności.
Siostra spojrzała na mnie niepewnie, ale ja tylko bezradnie wzruszyłem ramionami. Ostateczna decyzja w sprawie Nikolasa, należała do niej.



– Dobrze – rzekła krótko Sasza.
– To fantastycznie! – ucieszył się szczerze mężczyzna. – Wiedzcie jednak, że macie przed sobą największego gadułę, jaki jeszcze chodzi po tym świecie. Jeśli będziecie mieli mnie dość, po prostu każcie mi się zamknąć, albo dajcie mi w łeb. Nie obrażę się. Jak to mawiała moja mamunia: dobrze jest gadać, ale tylko z sensem, a mnie, niestety, to zdarza się rzadko.
Podczas gdy Nikolas dalej mówił, ja usiadłem obok Maksa.
– W porządku? – zapytałem, uważnie przyglądając się przyjacielowi.
– Tak. W jak najlepszym – odparł, cały czas wpatrując się w ogień. Po chwili wstał, wypuszczając pustą już butelkę i ruszył w stronę naszej ciężarówki. – W jak najlepszym.

☠☠☠

Obudziłem się zlany zimnym potem i z krzykiem na ustach. Sen, który jeszcze przed chwilą był tak wyraźny, że mógłbym dać rękę, że i prawdziwy, nagle zasłoniła mgła, gęstniejąca z każdą sekundą. Dotknąłem szyi sprawdzając, czy ta jest w całości. Palenie w przełyku kazało mi domniemać, że mogłem krzyczeć, ale przeczyły temu spokojne oddechy śpiących towarzyszy. 
– Cholera – szepnąłem, znów kładąc się na twardym posłaniu i zakryłem oczy ręką. Starałem się przypomnieć to, co mi się przyśniło, ale nie potrafiłem. Wiedziałem tylko, że było to coś przerażającego.
To był tylko sen – upomniałem się. – I to taki, którego na dodatek nie pamiętasz. Nie ma czego się bać.
Mogłem sobie tak wmawiać do woli, ale to nie zmieniało faktu, że jeden element z tego koszmaru pozostał mi w pamięci.
Usiadłem i wśród czwórki leżących nieopodal towarzyszy, odnalazłem Saszę. Ta, tak samo jak pozostali, spała jak zabita. Dzięki przyzwyczajonym do mroku oczom, udało mi się dostrzec zarys jej ciała, zniekształcony przez jedyny śpiwór, jaki miał Nikolas. Zmrużyłem oczy, by widzieć wyraźniej i z ulgą przyjąłem, że materiał unosi się po czym opada.
Oddycha – pomyślałem z ulgą i zamknąłem oczy w nadziei na sen. Tym razem spokojny.

☠☠☠

Rano obudziły mnie głosy oraz kakofonia różnych dźwięków, które musieli tworzyć moi krzątający się po obozowisku towarzysze. Wciąż mocno zaspany, spojrzałem na swój drogi zegarek, który znalazłem w jednym ze sklepów tydzień wcześniej. Była za piętnaście dziewiąta. 
– Cholera! – syknąłem pod nosem, odrzucając z siebie koc i od razu sięgając po buty.
Nie zwykłem tak długo sypiać i nie lubiłem tego robić, gdy byliśmy poza klasztorem. Czułem wtedy, że marnuję czas.
Wyszedłem z busa, gdzie przywitało mnie rześkie powietrze, którego czystość odbierał dym rozpalanego przez Nikolasa ogniska. Pomimo dość późnej godziny, wokół panowała jeszcze poranna szarówka, a w oddali, przy lasach, wciąż utrzymywała się rzednąca mgła. To był jeden z tych dni, gdy ma się nadzieję na dobry, pozbawiony problemów dzień. No, jedynym mogła być tylko nieprzyjemna suchość w ustach i posmak wypitych poprzedniego wieczora piw.
– Dzień dobry, śpiąca królewno! – przywitała mnie Libra, z typową dla siebie nutką złośliwości w głosie.
– Dzień dobry – mruknąłem, krzywiąc się na paskudny posmak w ustach. Koniecznie musiałem go czymś przepłukać.
– Kawy? – zapytał Nikolas, wskazując na parujący dzbanek, stojący na klapie ciężarówki.
– Dzięki. – Przejąłem od Saszy papierowy kubek i wziąłem kilka dużych łyków, opróżniając go do połowy. Na szczęście, kawa nie była aż tak gorąca.
Leniwie zjedliśmy śniadanie, po którym od razu zabraliśmy się za przygotowania do powrotu do klasztoru. Mało kto się odzywał, a już w szczególności Max. Ten trzymał się jakby na uboczu, na pytania odpowiadając zdawkowo i samemu niewiele mówiąc.
– Jest zły – powiedziałem, pomagając Saszy przenieść część żywności z vana Nikolasa, do naszej ciężarówki.
Siostra zerknęła przez ramię na Maksa i wzruszyła ramionami.
– To duży chłopiec, Rob. Przejdzie mu.
– Nie gadaliście ze sobą? – zapytałem.
Sasza zrobiła długi wydech, opierając ręce na biodrach.
– Powiedziałam, że już po wszystkim, gdy Wiksa przestanie nam zagrażać, Adam musiałby opuścić klasztor. 
Zatrzymałem się z drewnianą skrzynką w dłoniach, zaskoczony patrząc na dziewczynę.
– I pewnie nie zareagował entuzjastycznie?
– Nie wiem. Nie rozmawialiśmy od tamtej pory. – Znów zerknęła przez ramię. – Wszyscy wiemy, że tak to będzie musiało się skończyć. Ludzie nie pozwolą Adamowi żyć.
Nie próbowałem nawet zaprzeczyć, doskonale wiedząc, że dla Adama nie było już wśród nas miejsca. Zbyt wiele razy zawiódł nasze zaufanie. Rozumiałem jednak Maksa – pewnie gdyby to o Saszy sądzono, też stanąłbym za nią, nie ważne, co by miała na sumieniu.
– Zbierajmy się już – powiedziałem, zamykając pakę ciężarówki.
Już mieliśmy powiadomić resztę o odjeździe, gdy kątem oka zobaczyłem jakiś ruch. Instynktownie chwyciłem za strzelbę, alarmując tym samym towarzyszy. Oni również wyciągnęli bronie.
 Ośmiu mężczyzn – wszyscy dobrze uzbrojeni – otoczyło nas półkolem, zmuszając do wycofania się pod ścianę. Wszyscy oni mieli więcej, niż trzydzieści lat, byli szerocy w barkach i, co najistotniejsze, wyglądali tak, jakby za chwilę mieli nas powystrzelać. 
– Mówiłem, że jeszcze się spotkamy, złotko.
Przed szereg wyszedł młody, najwyżej trzydziestoletni mężczyzna. Ciemne, długie włosy związane miał w krótki kucyk, twarz bez cienia zarostu i cwaniacki uśmiech. W ręce trzymał karabin maszynowy. Wpatrywał się w Saszę tak, jakby ją znał. I może właśnie tak było.
Przez krótką chwilę obie nasze grupy stały nieruchomo, nawzajem mierząc do siebie z broni. Nie podobał mi się ten układ sił. Oprócz naszych, mniejszych sił, tamci mieli ze sobą taką siłę ognia, że mogliby nas załatwić bez większego problemu.



– Kopę lat, prawda? – Brunet postąpił jeszcze kilka kroków do przodu, zachowując się przy tym bardzo pewnie. Wymierzony w niego pistolet Saszy, zupełnie nie robił na nim wrażenia. – No, już. Opuść to.
Przez moment Sasza wcale nie wyglądała na skorą do tego. Byłem już nawet pewien, że pociągnie za spust, gdy jej pistolet nagle opadł. Chcąc nie chcąc, poszliśmy za jej przykładem.
– O to mi chodziło. – Przywódca grupy wyjął broń z dłoni mojej siostry, po czym skinął swoim ludziom. Czworo z nich ruszyło ku nam, rozbrajając w parę sekund.
– To jest twoja wdzięczność? – zapytała Sasza, nie kryjąc swojej wrogości. – Darowałam ci życie.
– A czy ktoś mówił, że ja postąpię inaczej? – Brunet znów się uśmiechnął. – Chociaż za zabicie moich ludzi, nie powinienem wam odpuszczać.
Twarz Saszy zbladła, ale niczym więcej nie dała po sobie poznać, że ruszyły ją słowa mężczyzny.
– To oni mnie zaatakowali – powiedziała.
– Mam ci uwierzyć?
– Nie musisz.
Dłuższą chwilę ta dwójka mierzyła się nawzajem wzrokiem. Wtedy zobaczyłem błysk słońca, odbijającego się od czegoś, co wysunęło się z rękawa Saszy. Dopiero po chwili zorientowałem się, czym to było.
Nie zdążyłem powstrzymać siostry przed tym nieprzemyślanym i ryzykownym atakiem. Zabicie jednego człowieka nic by nie dało, gdy pozostałaby jeszcze siódemka uzbrojonych po zęby gości. Było już jednak za późno. Sasza zamachnęła się na bruneta nożem, lecz ten w porę się odsunął. Złapał dziewczynę za uzbrojoną rękę, wykręcił ją jej na plecy i unieruchomił.
– To było głupie – syknął.
Nagle okazało się, że nie tylko moja siostra zadziałała lekkomyślnie.
Nikolas, wykorzystując chwilowe zamieszanie, rzucił się na stojącego obok niego mężczyznę, chwytając go za trzymaną przez niego strzelbę. Tamten  jednym sprawnym ruchem ręki chwycił mężczyznę za szyję, jednocześnie lekko go unosząc. Różnica wzrostu między obojgiem była na tyle spora, że Berłowski musiał stanąć na palcach.
– Hej! – krzyknąłem. – Zostaw go!
– Zamknij się! – Stojący za mną oprych uderzył mnie w plecy czymś twardym. Zapewne kolbą mojej własnej broni.
– Pożałujesz tego, Bruno! – wycedziła Sasza, próbując wyszarpnąć się.
– Ty nie żałujesz – odparł ten i spojrzał na swojego człowieka, który trzymał Nikolasa. Niemal niewidocznie skinął mu głową.
Nie zdążyłem zareagować, gdy mężczyzna chwycił drugą dłonią swój pistolet. Czas jakby zwolnił, gdy wystrzelił dwukrotnie. Oba pociski przeszły przez głowę Berłowskiego tuż powyżej jego oczu, a w ślad za nimi szaro-czerwona tkanka i sporo krwi. Na twarzy Nikolasa zastygł szok pomieszany z przerażeniem.
– Ty sukinsynie! – wykrzyknęła Libra. Czesiek złapał ją w pół, nim ta rzuciłaby się na któregoś z mężczyzn.
– Wszyscy się zamknąć! – ryknął Bruno, wyciągając pistolet i przystawiając go do głowy Saszy. – Nie chcę tego robić, więc zamknijcie, kurwa, ryje i słuchajcie!
Nagle nastąpił chaos, wywołany błyskawiczną reakcją Maksa, który wyrwał pistolet mordercy Nikolasa. Facet nawet nie zdążył się zorientować, co się właśnie stało, gdy jeden strzał w pierś powalił go na ziemię. Wszyscy inni mężczyźni od razu wymierzyli w mojego przyjaciela. Ten nawet nie zwrócił na nich uwagi, mierząc w Bruna.
– Nie spudłuję – powiedział.
– Ale czy zaryzykujesz? – Bruno zasłonił się Saszą. – Możemy się przekonać, albo w końcu przestaniemy się zabijać i posłuchacie, co mam do powiedzenia. To jak będzie?
Nikt z nas nie miał okazji odpowiedzieć, gdy całą naszą uwagę zwróciły niezliczone postaci, wyłaniające się zza drzew pewnie zwabione hałasem. Niemal perfekcyjnie zsynchronizowany oddział zombie, składający się z kilkudziesięciu osobników, szybko pokonał polanę, która oddzielała nasz obóz od lasu.
– Kurwa – syknął Bruno. – Zmiana planów, panowie.
Ożywieńce były już tylko kilkanaście metrów od nas, a grupa Bruna zaczęła się wycofywać. Weszli do vana Nikolasa, gdy w ciężarówce nie było kluczyków. Sam Bruno wciąż trzymał Saszę, nie spuszczając oczu i broni z Maksa.
– Ryzykujesz? – zapytał. – Zastanów się, co masz do stracenia.
Max wahał się tylko chwilę, zerkając na wściekłą, ale i przerażoną Saszę, po czym opuścił pistolet. Nie zrobił tego jednak bez przyczyny. Za plecami Bruna pojawiła się para zombie.
Niespodziewany cios w głowę powalił mnie na ziemię. Wysoka trawa przysłoniła mi wszystko, ale sądząc po hukach wystrzałów i krzykach ludzi Bruna, ci zaczęli się oddalać.
Gdzie Sasza? – pytanie to rozbrzmiało mi w głowie. Ostatni raz widziałem ją, gdy wykorzystując nieuwagę oprawcy, zdołała się mu wyrwać. Zombie oddzieliły ją oraz Cześka, chyba zaczęli uciekać… A reszta? Max i Libra?
Przewróciłem się na bok i zobaczyłem szurające nogi, zbliżające się ku mnie. Na błękicie nieba pojawiła się poszarpana twarz żywego trupa. Zombie rzucił się na mnie, wyciągając ręce, a ja nie miałem sił, by się jakkolwiek obronić. Ćmienie w głowie sprawiało, że zaczęła ogarniać mnie ciemność, a wszystkie kończyny odmówiły posłuszeństwa. Przez zamglony wzrok zobaczyłem jeszcze, jak truposz pada przede mną na kolana i chwyta mnie za ramiona. Kłapnęły brudne zęby, a z gardła wydobył się charczący jęk. Ostatkiem sił próbowałem odepchnąć ożywieńca, gdy nagle jego głowa eksplodowała. Brudna maź, będąca połączeniem tkanki mózgowej oraz krwi, trysnęła na mnie, a zaraz potem przygniotło mnie ciało zombie.
Nie wiedząc, co się właśnie wydarzyło, unieruchomiony i ogłuszony, zobaczyłem, jak grupa Bruna się oddala. On sam stał jeszcze chwilę, opuszczając broń, którą zastrzelił truposza i tym samym uratował mi życie. Jego cwaniacki uśmiech mówił: do zobaczenia.