Skład Rady znów
uległ zmianie. Miejsca, które należały do Olgierda, Łucji i Saszy, zajęli
Hindus, Waldek, Libra oraz Zuza. Ryśka nie było. Nie opuszczał lecznicy, chyba,
że było to absolutnie konieczne, ale nawet wtedy trzymał się odizolowanego
korytarza. Piątka zarażonych, to było dużo.
– Stado. Cholernie
duże stado idzie w naszym kierunku – podsumował moje słowa Czesiek. – Ile ich
jest? Sto? Dwieście?
– Możliwe, że około
pięciuset – powiedziałem szczerze, choć wiedziałem, jakie emocje może to
wywołać wśród ludzi.
– Zajebiście –
prychnął mężczyzna.
– Bez paniki –
powiedział Edward, chcąc choć trochę uspokoić nastroje. Obawiałem się, że z
marnym skutkiem. – Jeżeli zaczniemy panikować, w niczym nam to nie pomoże.
Wręcz przeciwnie.
– Ciężko jest
siedzieć spokojnie po tym, co się zobaczyło, dziadku. – Waldek rzucił starszemu
mężczyźnie wymowne, trochę zirytowane spojrzenie. – Było ich cholernie dużo.
– Wyobrażam sobie,
synu – rzekł Edward, tak samo ironicznie jak chłopak. – I dlatego teraz jest
nam potrzebny spokój. Musimy pomyśleć, co zrobić, a nie panikować.
– Ale ludzie
prędzej czy później i tak zaczną to robić! – oburzyła się Libra drżącym głosem.
– Kurwa! Ja już panikuję! Zagraża nam cholernie duża horda!
– Chyba nie
będziemy się ewakuować? – zapytał niepewnie Hindus.
– To nie wchodzi w
grę – powiedział zaraz Czesiek i zerknął na siedzącą obok Agatę.
– Nie dzielmy skóry
na niedźwiedziu – próbowałem uspokoić sytuację. – Najważniejsze jest, żebyśmy
ustalili jakiś plan, zanim powiadomimy o wszystkim ludzi.
– Co?
Spojrzałem na
zdziwionego moimi słowami Cześka.
– Chcesz powiadomić
ludzi? Oszalałeś? – syknął.
Bycie przywódcą nie
opierało się tylko na wydawaniu poleceń i podejmowaniu decyzji. To było też
dbanie o wspólnotę. W końcu to dzięki niej istnieliśmy. Do tej pory mieszkańcy
klasztoru traktowani byli jak osobny świat, do którego nie przenikały nasze
problemy, choć tamci zdawali sobie z nich sprawę. Mimo to, niewiele osób
chciało coś zmienić i zacząć decydować o miejscu, które było nie tylko ich
schronieniem, ale i domem. Ci żyli tak, jakby kiedyś wszystko miało wrócić do
normy. A to mogło ściągnąć zagładę nie tylko na nich, ale i również na nas.
– Najwyższa pora –
powiedziałem, a widząc nieprzekonaną minę Cześka, dodałem: – W końcu się
dowiedzą o stadzie, a im szybciej zaczniemy ich przygotowywać, tym lepiej dla
nas wszystkich.
– Żyjesz w tym
samym miejscu i wśród tych samych ludzi, co ja? – zapytał wzburzony. – Oni
traktują klasztor jak azyl, miejsce, w którym są bezpieczni. Wszyscy wiemy, co
było po ataku Wiksy. Chcesz powtórki?
Pojawienie się
Wiksy, śmierć ludzi i późniejsze tego skutki mocno wstrząsnęły mieszkańcami.
Wielu chciało odejść. Z trudem udało nam się ich od tego odwieść, tylko dzięki
przekonaniu ich, że nie poradzą sobie na zewnątrz. To była prawda. Zginęliby,
nim opuściliby Błonie. Teraz nastroje się uspokoiły, ale wciąż dawało się
zobaczyć strach na twarzach oraz usłyszeć szepty w parze z krzywymi
spojrzeniami. To było tak, jakbyśmy zawinili całej sytuacji.
– Nikt z nas nie
chce – powiedziałem spokojnie, chociaż zaczynałem się irytować. – Ale zrozum,
że jeżeli stado dotrze do Błoni, będziemy potrzebowali każdej pary rąk. W
klasztorze jest trzydzieści sześć osób, w tym ponad połowa mogłaby wziąć do
ręki broń.
– Której aktualnie
nie mamy – zauważył Hindus.
– W starciu ze
stadem pistolety będą bardziej przeszkadzać, niż pomagać – odparłem. – Już
dawno powinniśmy przerzucić się na noże i kije. Naboje zostawmy na ludzi.
– Kiedy możemy się
spodziewać stada? – zapytał Edward.
Wymieniłem
spojrzenia z Maksem. Przez to, że milczał od początku zebrania, zapomniałem o
jego obecności.
– Prawdopodobnie za
kilka dni – powiedział.
– I nie ma szansy,
żeby nas minęło?
– Nie sądzę. Obserwowaliśmy
je z Robem przez godzinę i wygląda na to, że wędrują prosto przed siebie zwartą
grupą. Nawet jeżeli jakaś część się odłączy, to będzie zbyt mała, by osłabić
stado.
Wymiana pomysłów
trwała jeszcze parę minut, a każdy kolejny, odrzucony pomysł podłamywał ludzi.
Sam miałem wrażenie, że zapędzamy się w kozi róg, z którego niełatwo znaleźć
będzie wyjście.
Stado, które
zmierzało w naszym kierunku, budziło we mnie lęk nie tylko przez możliwości
krzywd, jakie mogło nam wyrządzić. To jego rozmiar przerażał mnie tak, jak
jeszcze nic do tej pory. Pokazywało, jak wielkie straty poniosła ludzkość i ile
jeszcze mogliśmy stracić.
– Co więc możemy w
tej sytuacji zrobić? – zapytała Agata. – Uciekniemy z klasztoru?
Na jej pytanie
odpowiedziały głosy sprzeciwu oraz oburzenia. Kobieta spuściła wzrok
zawstydzona, kuląc się na swoim miejscu.
– To będzie
ostatecznością – powiedziałem, chcąc szybko załagodzić nastroje. – Na razie
zadziałamy , póki stado jest daleko.
– Jak? – zaciekawił
się Hindus.
– Nim zacznę, chcę
żebyście wiedzieli, że dzisiaj zwołamy spotkanie w kościele. Ze wszystkimi.
– Po co? – zapytała
Libra, po chwili wymian zdziwionych spojrzeń.
– Żeby ludzie
wiedzieli, co się szykuje – odparł Max.
– To konieczne? –
Hindus nie brzmiał na przekonanego do mojego pomysłu. – Ludzie zaczną
panikować.
– Mają prawo
wiedzieć – oburzyła się Zuza.
– Prawo, ale nie
obowiązek.
– Nie kłóćcie się –
wtrąciła Libra. – Prędzej czy później mieszkańcy połapią się, że coś jest na
rzeczy. Moim zdaniem lepiej, żeby to wyszło od nas na oficjalnym spotkaniu. W
razie czego i tak słowo należy do nas.
– Teraz wprowadzamy
dyktaturę? – prychnęła Zuza. Gdy nikt więcej się nie zaśmiał, a ona zrozumiała,
że popieramy Librę, mina jej zrzedła. – Naprawdę chcecie najpierw dać ludziom
złudzenie, że mogą mieć na coś wpływ, a potem i tak zrobić to, co wy chcecie?
To po co w ogóle jest to zebranie?
– Nie unoś się tak,
Zuzo – łagodnym tonem powiedział Edward. – Nie było mowie o żadnej dyktaturze. Librze
chodzi tylko o to, że emocje tłumu nie mogą wpłynąć na najlepszą decyzję, jaką
podejmiemy.
Zuza zacisnęła
usta, przez chwilę wyglądała, jakby miała dalej oponować, ale ostatecznie
opadła na oparcie odpuszczając.
Podziękowałem
Edwardowi skinięciem głowy i znów zwróciłem się do zebranych.
– Wiem, że jest
ciężko, odkąd Sasza… zniknęła. – Słowo „zginęła” nie chciało mi przejść przez
gardło. – Ale teraz, gdy zbliża się do nas jeszcze większe zagrożenie, niż
Wiksa, musimy się wziąć w garść i zacząć działać. Może być ciężko, ale wierzę,
że damy radę. Musimy tylko zacząć działać razem. Jesteście ze mną?
Nikt się nie
odezwał, a ja dałem zebranym chwilę na zastanowienie się.
– Jesteśmy –
powiedział w końcu Edward. – Jesteśmy razem. Jesteśmy rodziną.
☠☠☠
Wszyscy mieszkańcy
klasztoru zebrali się w kościele. Ponad czterdzieści par oczu wpatrywało się we
mnie w napięciu i oczekiwaniu na to, co miałem im przekazać. Nie denerwowałem
się, choć może powinienem. Po przekazaniu ludziom wieści o stadzie, mogli
zachować się różnie.
– Proszę o uwagę! –
zacząłem podniesionym głosem, chociaż wcale nie musiałem. Echo w kościele
wzmacniało mój głos co najmniej dwukrotnie. – To jest pierwsze zebranie, w
którym udział bierzemy wszyscy i nie zostało zwołane bez powodu.
Denerwowałem się. Publiczne
wystąpienia nigdy nie były moją mocną stroną i czymś, za czym przepadałem ale
stłumiłem tremę.
Biorąc głęboki
wdech wszedłem na podwyższenie, gdzie nie było już ołtarza. W ogóle wygląd
świątyni uległ znaczącej zmianie, stając się zarówno magazynem najróżniejszych
przedmiotów, bawialnią dla dzieci oraz sypialnią tych, dla których nie było już
miejsca w klasztorze. Jedynymi pozostałościami po dawnej świętobliwości tego
miejsca były kolorowe witraże w oknach, obrazy na ścianach oraz wielki krzyż,
wiszący za moimi plecami.
– Dzisiaj grupa,
która pojechała do Nowogrodu po lekarstwa, w drodze powrotnej zobaczyła coś, co
stanowi dla nas zagrożenie.
Wziąłem wdech,
zatrzymując powietrze w płucach na dłuższą chwilę, po czym powoli je
wypuściłem.
– Do Błoni zmierza
spora grupa zombie. Możliwe, że parę setek – powiedziałem, nie owijając w
bawełnę.
Początkowy szok
szybko zmącił szum szeptów. Ten poniósł się po kościele i rósł z każdą chwilą,
wraz z postępującym przerażeniem na twarzach ludzi.
Spojrzałem
niespokojnie na Maksa i Edwarda. Ich miny również były niespokojne. Poważnie
zacząłem zastanawiać się, czy to aby na pewno była dobra decyzja.
– Dużo ich? –
zapytał ktoś.
– Prawdopodobnie
pół tysiąca – odpowiedziałem.
– Skąd się tu
wzięli?
– Naprawdę idą w
naszą stronę? – Jedna z kobiet uniosła się z miejsca.
– Tak. Są już przed
Sulechowem. Do Błoni dotrą w najbliższych dniach.
– Skąd się wzięła
taka grupa?
– Kto ich tam wie?
– wtrąciła Libra, odwracając się za siebie. – Może migrują. W większych
miastach nie ma już co jeść.
– Szukają żarcia u
nas? – gniewnie burknął Zyga.
– To teraz nie ma
znaczenia – uciąłem dyskusję. – Ważne, że są tuż pod naszym nosem i jeśli się
zorientują, że tu mogą znaleźć pożywienie, będziemy mieli kłopoty.
– Przejebane –
mruknął niezbyt cicho Czesiek. Nikt nie zwrócił uwagi na jego przekleństwo w
otoczeniu świętych przedmiotów.
Wszyscy
spodziewaliśmy się takich reakcji, ale nikt z nas nie wiedział, jakie będą ich
skutki. Opcji było kilka, ale ta najgorsza przedstawiała bunt oraz odejście
ludzi z klasztoru. na to nie mogliśmy pozwolić.
– To, skąd idą, nie jest istotne – powiedziałem. – Wszyscy wiemy
przecież, że kiedy już zaczną iść w jakimś kierunku, to nie zatrzymają się, aż
nie natrafią na jedzenie. Teraz są od niego rzut kamieniem.
– To miało nas
pocieszyć? – zapytał złośliwie Olgierd.
– Nie. To miało was
uświadomić. Zombie nie zburzą muru, ale brama nie wytrzyma naporu kilku setek.
Ostatnim razem mniejsza grupa zdołała ją rozwalić.
– Czy naprawdę
musisz tak cholernie krakać? – Olgierd poderwał się z miejsca.
– Usiądź, człowieku
– polecił mu Czesiek, ale mężczyzna go nie posłuchał.
– Oni się tu wedrą
– powiedział, zwracając się do zebranych. – I wszyscy to wiecie. Ja wiedziałem.
Wiedziałem, że ściągniecie na nas niebezpieczeństwo odkąd się tylko tu
pojawiliście!
– To nie jest
najlepszy moment na szukanie winnych. – Edward spiorunował mężczyznę wzrokiem. –
To spotkanie jest po to, byście poznali nasz plan działania. Uspokójcie się
wszyscy, proszę i posłuchajcie Roba.
Słowa mężczyzny
podziałały. Tłum uciszył się, znów wlepiając we mnie spojrzenia.
– Przed przyjściem
tu, na spotkaniu Rady, ustaliliśmy plan działania. To nie jest ostateczna
decyzja, liczymy na wasze poparcie i
pomoc. Ona będzie nam bardzo potrzebna.
Przedstawiłem
mieszkańcom pomysł odciągnięcia stada, polegający na rozbiciu go na kilka
mniejszych grup i skierowanie ich na niedaleko biegnącą autostradę, którą potem
horda miałaby się kierować przez kilkanaście kilometrów, aż przestałaby
zagrażać klasztorowi. Plan ten był dobry i przy odpowiedniej organizacji sił
oraz współdziałaniu, mógłby się udać. Potrzebowaliśmy jednak do tego ludzi.
– By nam się
powiodło, w akcji musi wziąć udział pięć grup – powiedziałem, zmierzając do
końca wystąpienia. – Pięć grup, w której każda będzie liczyła co najmniej pięć
osób. Mamy już siedem. – Spojrzałem na Maksa, Cześka, Hindusa, Waldka, Librę i –
co mnie zdziwiło oraz wywołało początkowy sprzeciw – Edwarda. Z uwagi na jego
wiek nie chcieliśmy dopuścić, by wziął udział w tej ryzykownej misji, ale ten
nie chciał słyszeć o odmowie. Jak sam twierdził – klasztor był i jego domem,
więc musiał go bronić. Przeciw temu nikt już nie oponował.
– Potrzebujemy
waszej pomocy. – Nie czułem już stresu. Mówiłem swobodnie i pewnie. Patrzyłem w
oczy wszystkim, a zarazem każdemu z osobna. Starałem się dotrzeć do nich, ich
sumień. – Nie zmuszamy nikogo, by się narażał, ale liczymy na to, że sami się
zgłosicie. Musimy walczyć o klasztor. To nasz dom. Nasz wszystkich. Jeśli nam
się nie powiedzie, stracimy wszystko.
Te ostatnie słowa
wpadły mi do głowy niespodziewanie i były dość ryzykowne. Musiałem jednak
przerazić ludzi i ich uświadomić. Od tego, jak by zareagowali, zależał los nas
wszystkich.
– Nie możemy po
prostu siedzieć cicho i poczekać, aż stado minie klasztor? – zapytała nieśmiało
Samanta.
– To zbyt ryzykowne
– odparłem od razu.
– Mówicie tak,
jakbyście zakładali, że zombie opanują klasztor – powiedziała cicho Agata, w
obronnym geście kładąc dłoń na brzuchu. Czesiek opiekuńczo objął ją
ramieniem.
Napięcie wśród
zebranych wzrosło. Bezsprzecznie przyczyniły się do tego słowa Agaty.
Dotychczas na pewno nikt nie założył, że klasztor może upaść, a to było realne
zagrożenie.
– Musimy być
przygotowani na najgorsze. Jeżeli już ustalimy plan działania…
Olgierd potrząsnął
głową i poderwał się z miejsca. Kilkanaście par oczu zwróciło się w jego
stronę, a Hindus wykonał ruch, jakby chciał znów go usadzić na miejscu.
Powstrzymałem go gestem.
– Wiedziałem, że
tak się to skończy! – Olgierd odepchnął rękę swojej żony, Ireny, gdy ta
próbowała go zatrzymać na miejscu. Mężczyzna wstał i zwrócił się do wszystkich
zgromadzonych. – Wszyscy dobrze wiemy, od kogo zaczęły się nasze problemy i przez
kogo zginęło tylu ludzi.
Wiedziałem do czego
zmierza Olgierd i sam już chciałem uciszyć mężczyznę, ale jakaś część mnie
kazała mi stać i słuchać.
– Dobrze wiecie, że
Sasza nigdy nie nadawała się na przywódcę, a jej śmierć jest najlepszym, co
mogło nas spotkać. A teraz on – wskazał na mnie – chce zająć jej miejsce i tak
samo jak ona, narazić nas na śmierć!
– Raczej uratować
was wszystkich! – Max zerwał się z miejsca. Pierwszy raz widziałem go tak
wściekłego. – Chociaż cholera wie, czy na to zasługujecie!
Gdy powiedział to w
taki sposób, większa część zgromadzonych spotulniała, tracąc dopiero co zyskany
dzięki Olgierdowi zapał. Wiedziałem, że znalazłyby się osoby, które poparłyby
bunt mężczyzny, gdyby tylko zyskały szansę. Nasza społeczność była bardzo
niestabilna. Już jakiś czas temu zauważyłem, że ludzie podzielili się na trzy
osobne obozy: jedni popierali Saszę, inni stali za Olgierdem, a pozostali
lawirowali między dwiema tymi grupami. Odkąd rozeszła się wieść o śmierci mojej
siostry (mimo tego, że nikt z nas jej nie potwierdził), zacząłem się obawiać,
że wszystkie trzy obozy zjednoczą się pod nieodpowiednią władzą. Naszym zadaniem
było do tego nie dopuścić.
Wtedy jednak, gdy
Max stanął przed tymi ludźmi, którzy byli zbyt słabi i przerażeni by wziąć los
w swoje ręce, nagle zobaczyłem w nich potencjał. W miarę tego, jak mój
przyjaciel mówił, ich strach zaczynał przygasać. Działo się to stopniowo,
przechodząc przez różne fazy uczuć, przez wstyd, poczucie winy, nadzieję i
pewność siebie.
– Ciągle krytykujecie – syknął Max, ciągle nie
spuszczając z tonu. – Od początku to robiliście, kryjąc się ze swoimi opiniami
po kątach. Krytykowaliście Wacława, potem Saszę, teraz Roba i nas wszystkich. Słyszymy
to i widzimy, ale nic z tym nie robiliśmy, chociaż powinniśmy. Świat się
skończył, a wy jakby tego nie zauważyliście. Żyjecie tylko dzięki murom i tym,
którzy ryzykują, przekraczając je. Ale nawet tego nie potraficie docenić. Ilu już
zginęło, próbując ratować was? Zbyt wielu. Teraz pora, byście wy zrobili coś
dla innych.
Ciszę, która
zapadła, zakłócił szept Olgierda do siedzącego obok Zygi. Obaj mężczyźni
zaśmiali się do siebie samych, co zwróciło nie tylko moją uwagę.
– Co mówiliście? –
zapytał Max.
Twarze obu mężczyzn
stężały. Zniknęło ich rozbawienie oraz hardość, a zastąpiła je niepewność oraz
cień strachu. Grdyka Olgierda uniosła się, a potem opadła, usta otworzyły i
zaraz zamknęły. Jeżeli był ktoś, kogo ten mężczyzna naprawdę się obawiał i
przed kim odczuwał jakikolwiek respekt, to był właśnie Max.
– Powiedz to na
głos – powiedział, stając naprzeciw Olgierda. Jego głos był spokojny, ale
przepełniony czymś, co nawet u mnie wywoływało uczucie pokory.
Olgierd przesunął
językiem po wargach, zerkając na boki, jakby szukał u kogoś wsparcia bądź
pomocy. Gdy nikt nie zareagował, nawet Zyga, podjął ostatnią próbę ratowania
twarzy. Wyprostował się i uniósł dumnie głowę. Nie wyglądał jednak pewnie –
wręcz przeciwnie. Stał się marną karykaturą człowieka, który chciał ocalić
resztki godności.
– Niby wspierałeś
Saszę i teraz jego – zerknął na mnie – a dalej robisz to samo. Próbujesz ich
wygryźć i rządzić po swojemu – powiedział i z każdym słowem nabierał coraz
więcej pewności siebie. – A może wy obaj pozbyliście się Saszy? to by miało
sens.
Ledwie Olgierd
dokończył to zdanie, a na jego lewy policzek spadła zaciśnięta pięść. To
uderzenie posłało mężczyznę na ławkę, a wśród zgromadzonych poniósł się jęk
zaskoczenia. Irena rzuciła się na pomoc mężowi, który zalał się krwią.
W sekundę znalazłem
się przy Maksie, nim ten zdążyłby wyprowadzić kolejny cios. Chociaż Olgierd
zasługiwał na dostanie w mordę, w tej sytuacji nie mogliśmy sobie na to
pozwolić.
– Nie teraz –
syknąłem. – I nie tutaj.
Max albo mnie
posłuchał, albo sam doszedł do wniosku, że nie warto. Odpuścił i rzucając Olgierdowi
ostatnie, wrogie spojrzenie, wyszedł z kościoła.
– Od dzisiaj
zmieniamy zasady – powiedziałem do wciąż szepczącego tłumu. Ten zaraz jednak
zamilkł, uważnie wsłuchując się we mnie. – Koniec z waszym siedzeniem za murami
i zrzucaniem odpowiedzialności na kilka osób. Koniec z waszą bezczynnością,
podczas gdy inni narażają się na zewnątrz. Koniec z waszą słabością. Nauczycie
się strzelać, walczyć i bronić. Zaczniecie bronić klasztoru tak, jak my. W
innym przypadku…
Urwałem, prostując
się. Wtedy pojąłem, co czuli ludzie, występujący na zgromadzeniach. To uczucie
władzy nie można było z niczym porównać.
– To ostatni moment
dla tych, którzy jeszcze nie opowiedzieli się po żadnej ze stron, a wiem, że
nie wszyscy pałacie do mnie przyjaźnią. – Te słowa skierowała do Olgierda. –
Ale mam to gdzieś. Nie musicie mnie uwielbiać. Chcę tylko wiedzieć, czy
staniecie ze mną, gdy pojawią się nasi wrogowie. Zrobicie to, czy stchórzycie? To
dom nas wszystkich i wszyscy mamy obowiązek go bronić. Jeśli boicie się wziąć
broń do rąk, to klasztor nie jest miejscem dla was. Skończyłem.
Zszedłem z
podwyższenia i ruszyłem w stronę wyjścia.
Ostatnie słowo
należy do nas – pomyślałem. – Ale ostateczna decyzja jest ich.