środa, 27 marca 2019

ROZDZIAŁ 9 - OSTATNIE SŁOWO (ROB)

Skład Rady znów uległ zmianie. Miejsca, które należały do Olgierda, Łucji i Saszy, zajęli Hindus, Waldek, Libra oraz Zuza. Ryśka nie było. Nie opuszczał lecznicy, chyba, że było to absolutnie konieczne, ale nawet wtedy trzymał się odizolowanego korytarza. Piątka zarażonych, to było dużo.
– Stado. Cholernie duże stado idzie w naszym kierunku – podsumował moje słowa Czesiek. – Ile ich jest? Sto? Dwieście?
– Możliwe, że około pięciuset – powiedziałem szczerze, choć wiedziałem, jakie emocje może to wywołać wśród ludzi.
– Zajebiście – prychnął mężczyzna.
– Bez paniki – powiedział Edward, chcąc choć trochę uspokoić nastroje. Obawiałem się, że z marnym skutkiem. – Jeżeli zaczniemy panikować, w niczym nam to nie pomoże. Wręcz przeciwnie.
– Ciężko jest siedzieć spokojnie po tym, co się zobaczyło, dziadku. – Waldek rzucił starszemu mężczyźnie wymowne, trochę zirytowane spojrzenie. – Było ich cholernie dużo.
– Wyobrażam sobie, synu – rzekł Edward, tak samo ironicznie jak chłopak. – I dlatego teraz jest nam potrzebny spokój. Musimy pomyśleć, co zrobić, a nie panikować.
– Ale ludzie prędzej czy później i tak zaczną to robić! – oburzyła się Libra drżącym głosem. – Kurwa! Ja już panikuję! Zagraża nam cholernie duża horda! 
– Chyba nie będziemy się ewakuować? – zapytał niepewnie Hindus. 
– To nie wchodzi w grę – powiedział zaraz Czesiek i zerknął na siedzącą obok Agatę. 
– Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu – próbowałem uspokoić sytuację. – Najważniejsze jest, żebyśmy ustalili jakiś plan, zanim powiadomimy o wszystkim ludzi.
– Co?
Spojrzałem na zdziwionego moimi słowami Cześka.
– Chcesz powiadomić ludzi? Oszalałeś? – syknął.
Bycie przywódcą nie opierało się tylko na wydawaniu poleceń i podejmowaniu decyzji. To było też dbanie o wspólnotę. W końcu to dzięki niej istnieliśmy. Do tej pory mieszkańcy klasztoru traktowani byli jak osobny świat, do którego nie przenikały nasze problemy, choć tamci zdawali sobie z nich sprawę. Mimo to, niewiele osób chciało coś zmienić i zacząć decydować o miejscu, które było nie tylko ich schronieniem, ale i domem. Ci żyli tak, jakby kiedyś wszystko miało wrócić do normy. A to mogło ściągnąć zagładę nie tylko na nich, ale i również na nas.
– Najwyższa pora – powiedziałem, a widząc nieprzekonaną minę Cześka, dodałem: – W końcu się dowiedzą o stadzie, a im szybciej zaczniemy ich przygotowywać, tym lepiej dla nas wszystkich.
– Żyjesz w tym samym miejscu i wśród tych samych ludzi, co ja? – zapytał wzburzony. – Oni traktują klasztor jak azyl, miejsce, w którym są bezpieczni. Wszyscy wiemy, co było po ataku Wiksy. Chcesz powtórki?
Pojawienie się Wiksy, śmierć ludzi i późniejsze tego skutki mocno wstrząsnęły mieszkańcami. Wielu chciało odejść. Z trudem udało nam się ich od tego odwieść, tylko dzięki przekonaniu ich, że nie poradzą sobie na zewnątrz. To była prawda. Zginęliby, nim opuściliby Błonie. Teraz nastroje się uspokoiły, ale wciąż dawało się zobaczyć strach na twarzach oraz usłyszeć szepty w parze z krzywymi spojrzeniami. To było tak, jakbyśmy zawinili całej sytuacji.
– Nikt z nas nie chce – powiedziałem spokojnie, chociaż zaczynałem się irytować. – Ale zrozum, że jeżeli stado dotrze do Błoni, będziemy potrzebowali każdej pary rąk. W klasztorze jest trzydzieści sześć osób, w tym ponad połowa mogłaby wziąć do ręki broń.
– Której aktualnie nie mamy – zauważył Hindus.
– W starciu ze stadem pistolety będą bardziej przeszkadzać, niż pomagać – odparłem. – Już dawno powinniśmy przerzucić się na noże i kije. Naboje zostawmy na ludzi.
– Kiedy możemy się spodziewać stada? – zapytał Edward.
Wymieniłem spojrzenia z Maksem. Przez to, że milczał od początku zebrania, zapomniałem o jego obecności.
– Prawdopodobnie za kilka dni – powiedział.
– I nie ma szansy, żeby nas minęło?
– Nie sądzę. Obserwowaliśmy je z Robem przez godzinę i wygląda na to, że wędrują prosto przed siebie zwartą grupą. Nawet jeżeli jakaś część się odłączy, to będzie zbyt mała, by osłabić stado.
Wymiana pomysłów trwała jeszcze parę minut, a każdy kolejny, odrzucony pomysł podłamywał ludzi. Sam miałem wrażenie, że zapędzamy się w kozi róg, z którego niełatwo znaleźć będzie wyjście.
Stado, które zmierzało w naszym kierunku, budziło we mnie lęk nie tylko przez możliwości krzywd, jakie mogło nam wyrządzić. To jego rozmiar przerażał mnie tak, jak jeszcze nic do tej pory. Pokazywało, jak wielkie straty poniosła ludzkość i ile jeszcze mogliśmy stracić.
– Co więc możemy w tej sytuacji zrobić? – zapytała Agata. – Uciekniemy z klasztoru?
Na jej pytanie odpowiedziały głosy sprzeciwu oraz oburzenia. Kobieta spuściła wzrok zawstydzona, kuląc się na swoim miejscu.
– To będzie ostatecznością – powiedziałem, chcąc szybko załagodzić nastroje. – Na razie zadziałamy , póki stado jest daleko.
– Jak? – zaciekawił się Hindus.
– Nim zacznę, chcę żebyście wiedzieli, że dzisiaj zwołamy spotkanie w kościele. Ze wszystkimi.
– Po co? – zapytała Libra, po chwili wymian zdziwionych spojrzeń.
– Żeby ludzie wiedzieli, co się szykuje – odparł Max.
– To konieczne? – Hindus nie brzmiał na przekonanego do mojego pomysłu. – Ludzie zaczną panikować.
– Mają prawo wiedzieć – oburzyła się Zuza.
– Prawo, ale nie obowiązek.
– Nie kłóćcie się – wtrąciła Libra. – Prędzej czy później mieszkańcy połapią się, że coś jest na rzeczy. Moim zdaniem lepiej, żeby to wyszło od nas na oficjalnym spotkaniu. W razie czego i tak słowo należy do nas.
– Teraz wprowadzamy dyktaturę? – prychnęła Zuza. Gdy nikt więcej się nie zaśmiał, a ona zrozumiała, że popieramy Librę, mina jej zrzedła. – Naprawdę chcecie najpierw dać ludziom złudzenie, że mogą mieć na coś wpływ, a potem i tak zrobić to, co wy chcecie? To po co w ogóle jest to zebranie? 
– Nie unoś się tak, Zuzo – łagodnym tonem powiedział Edward. – Nie było mowie o żadnej dyktaturze. Librze chodzi tylko o to, że emocje tłumu nie mogą wpłynąć na najlepszą decyzję, jaką podejmiemy.
Zuza zacisnęła usta, przez chwilę wyglądała, jakby miała dalej oponować, ale ostatecznie opadła na oparcie odpuszczając.
Podziękowałem Edwardowi skinięciem głowy i znów zwróciłem się do zebranych.
– Wiem, że jest ciężko, odkąd Sasza… zniknęła. – Słowo „zginęła” nie chciało mi przejść przez gardło. – Ale teraz, gdy zbliża się do nas jeszcze większe zagrożenie, niż Wiksa, musimy się wziąć w garść i zacząć działać. Może być ciężko, ale wierzę, że damy radę. Musimy tylko zacząć działać razem. Jesteście ze mną?
Nikt się nie odezwał, a ja dałem zebranym chwilę na zastanowienie się.
– Jesteśmy – powiedział w końcu Edward. – Jesteśmy razem. Jesteśmy rodziną.

☠☠☠

Wszyscy mieszkańcy klasztoru zebrali się w kościele. Ponad czterdzieści par oczu wpatrywało się we mnie w napięciu i oczekiwaniu na to, co miałem im przekazać. Nie denerwowałem się, choć może powinienem. Po przekazaniu ludziom wieści o stadzie, mogli zachować się różnie.


– Proszę o uwagę! – zacząłem podniesionym głosem, chociaż wcale nie musiałem. Echo w kościele wzmacniało mój głos co najmniej dwukrotnie. – To jest pierwsze zebranie, w którym udział bierzemy wszyscy i nie zostało zwołane bez powodu.
Denerwowałem się. Publiczne wystąpienia nigdy nie były moją mocną stroną i czymś, za czym przepadałem ale stłumiłem tremę.
Biorąc głęboki wdech wszedłem na podwyższenie, gdzie nie było już ołtarza. W ogóle wygląd świątyni uległ znaczącej zmianie, stając się zarówno magazynem najróżniejszych przedmiotów, bawialnią dla dzieci oraz sypialnią tych, dla których nie było już miejsca w klasztorze. Jedynymi pozostałościami po dawnej świętobliwości tego miejsca były kolorowe witraże w oknach, obrazy na ścianach oraz wielki krzyż, wiszący za moimi plecami.
– Dzisiaj grupa, która pojechała do Nowogrodu po lekarstwa, w drodze powrotnej zobaczyła coś, co stanowi dla nas zagrożenie.
Wziąłem wdech, zatrzymując powietrze w płucach na dłuższą chwilę, po czym powoli je wypuściłem.
– Do Błoni zmierza spora grupa zombie. Możliwe, że parę setek – powiedziałem, nie owijając w bawełnę. 
Początkowy szok szybko zmącił szum szeptów. Ten poniósł się po kościele i rósł z każdą chwilą, wraz z postępującym przerażeniem na twarzach ludzi.
Spojrzałem niespokojnie na Maksa i Edwarda. Ich miny również były niespokojne. Poważnie zacząłem zastanawiać się, czy to aby na pewno była dobra decyzja.
– Dużo ich? – zapytał ktoś. 
– Prawdopodobnie pół tysiąca – odpowiedziałem.
– Skąd się tu wzięli?
– Naprawdę idą w naszą stronę? – Jedna z kobiet uniosła się z miejsca.
– Tak. Są już przed Sulechowem. Do Błoni dotrą w najbliższych dniach.
– Skąd się wzięła taka grupa?
– Kto ich tam wie? – wtrąciła Libra, odwracając się za siebie. – Może migrują. W większych miastach nie ma już co jeść. 
– Szukają żarcia u nas? – gniewnie burknął Zyga.
– To teraz nie ma znaczenia – uciąłem dyskusję. – Ważne, że są tuż pod naszym nosem i jeśli się zorientują, że tu mogą znaleźć pożywienie, będziemy mieli kłopoty. 
– Przejebane – mruknął niezbyt cicho Czesiek. Nikt nie zwrócił uwagi na jego przekleństwo w otoczeniu świętych przedmiotów. 
Wszyscy spodziewaliśmy się takich reakcji, ale nikt z nas nie wiedział, jakie będą ich skutki. Opcji było kilka, ale ta najgorsza przedstawiała bunt oraz odejście ludzi z klasztoru. na to nie mogliśmy pozwolić.
– To, skąd idą,  nie jest istotne – powiedziałem. – Wszyscy wiemy przecież, że kiedy już zaczną iść w jakimś kierunku, to nie zatrzymają się, aż nie natrafią na jedzenie. Teraz są od niego rzut kamieniem. 
– To miało nas pocieszyć? – zapytał złośliwie Olgierd.
– Nie. To miało was uświadomić. Zombie nie zburzą muru, ale brama nie wytrzyma naporu kilku setek. Ostatnim razem mniejsza grupa zdołała ją rozwalić. 
– Czy naprawdę musisz tak cholernie krakać? – Olgierd poderwał się z miejsca. 
– Usiądź, człowieku – polecił mu Czesiek, ale mężczyzna go nie posłuchał. 
– Oni się tu wedrą – powiedział, zwracając się do zebranych. – I wszyscy to wiecie. Ja wiedziałem. Wiedziałem, że ściągniecie na nas niebezpieczeństwo odkąd się tylko tu pojawiliście!
– To nie jest najlepszy moment na szukanie winnych. – Edward spiorunował mężczyznę wzrokiem. – To spotkanie jest po to, byście poznali nasz plan działania. Uspokójcie się wszyscy, proszę i posłuchajcie Roba.
Słowa mężczyzny podziałały. Tłum uciszył się, znów wlepiając we mnie spojrzenia.
– Przed przyjściem tu, na spotkaniu Rady, ustaliliśmy plan działania. To nie jest ostateczna decyzja, liczymy  na wasze poparcie i pomoc. Ona będzie nam bardzo potrzebna.
Przedstawiłem mieszkańcom pomysł odciągnięcia stada, polegający na rozbiciu go na kilka mniejszych grup i skierowanie ich na niedaleko biegnącą autostradę, którą potem horda miałaby się kierować przez kilkanaście kilometrów, aż przestałaby zagrażać klasztorowi. Plan ten był dobry i przy odpowiedniej organizacji sił oraz współdziałaniu, mógłby się udać. Potrzebowaliśmy jednak do tego ludzi.
– By nam się powiodło, w akcji musi wziąć udział pięć grup – powiedziałem, zmierzając do końca wystąpienia. – Pięć grup, w której każda będzie liczyła co najmniej pięć osób. Mamy już siedem. – Spojrzałem na Maksa, Cześka, Hindusa, Waldka, Librę i – co mnie zdziwiło oraz wywołało początkowy sprzeciw – Edwarda. Z uwagi na jego wiek nie chcieliśmy dopuścić, by wziął udział w tej ryzykownej misji, ale ten nie chciał słyszeć o odmowie. Jak sam twierdził – klasztor był i jego domem, więc musiał go bronić. Przeciw temu nikt już nie oponował.
– Potrzebujemy waszej pomocy. – Nie czułem już stresu. Mówiłem swobodnie i pewnie. Patrzyłem w oczy wszystkim, a zarazem każdemu z osobna. Starałem się dotrzeć do nich, ich sumień. – Nie zmuszamy nikogo, by się narażał, ale liczymy na to, że sami się zgłosicie. Musimy walczyć o klasztor. To nasz dom. Nasz wszystkich. Jeśli nam się nie powiedzie, stracimy wszystko.
Te ostatnie słowa wpadły mi do głowy niespodziewanie i były dość ryzykowne. Musiałem jednak przerazić ludzi i ich uświadomić. Od tego, jak by zareagowali, zależał los nas wszystkich.
– Nie możemy po prostu siedzieć cicho i poczekać, aż stado minie klasztor? – zapytała nieśmiało Samanta.
– To zbyt ryzykowne – odparłem od razu.
– Mówicie tak, jakbyście zakładali, że zombie opanują klasztor – powiedziała cicho Agata, w obronnym geście kładąc dłoń na brzuchu. Czesiek opiekuńczo objął ją ramieniem. 
Napięcie wśród zebranych wzrosło. Bezsprzecznie przyczyniły się do tego słowa Agaty. Dotychczas na pewno nikt nie założył, że klasztor może upaść, a to było realne zagrożenie. 
– Musimy być przygotowani na najgorsze. Jeżeli już ustalimy plan działania…
Olgierd potrząsnął głową i poderwał się z miejsca. Kilkanaście par oczu zwróciło się w jego stronę, a Hindus wykonał ruch, jakby chciał znów go usadzić na miejscu. Powstrzymałem go gestem.
– Wiedziałem, że tak się to skończy! – Olgierd odepchnął rękę swojej żony, Ireny, gdy ta próbowała go zatrzymać na miejscu. Mężczyzna wstał i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych. – Wszyscy dobrze wiemy, od kogo zaczęły się nasze problemy i przez kogo zginęło tylu ludzi.
Wiedziałem do czego zmierza Olgierd i sam już chciałem uciszyć mężczyznę, ale jakaś część mnie kazała mi stać i słuchać.
– Dobrze wiecie, że Sasza nigdy nie nadawała się na przywódcę, a jej śmierć jest najlepszym, co mogło nas spotkać. A teraz on – wskazał na mnie – chce zająć jej miejsce i tak samo jak ona, narazić nas na śmierć!
– Raczej uratować was wszystkich! – Max zerwał się z miejsca. Pierwszy raz widziałem go tak wściekłego. – Chociaż cholera wie, czy na to zasługujecie!
Gdy powiedział to w taki sposób, większa część zgromadzonych spotulniała, tracąc dopiero co zyskany dzięki Olgierdowi zapał. Wiedziałem, że znalazłyby się osoby, które poparłyby bunt mężczyzny, gdyby tylko zyskały szansę. Nasza społeczność była bardzo niestabilna. Już jakiś czas temu zauważyłem, że ludzie podzielili się na trzy osobne obozy: jedni popierali Saszę, inni stali za Olgierdem, a pozostali lawirowali między dwiema tymi grupami. Odkąd rozeszła się wieść o śmierci mojej siostry (mimo tego, że nikt z nas jej nie potwierdził), zacząłem się obawiać, że wszystkie trzy obozy zjednoczą się pod nieodpowiednią władzą. Naszym zadaniem było do tego nie dopuścić.
Wtedy jednak, gdy Max stanął przed tymi ludźmi, którzy byli zbyt słabi i przerażeni by wziąć los w swoje ręce, nagle zobaczyłem w nich potencjał. W miarę tego, jak mój przyjaciel mówił, ich strach zaczynał przygasać. Działo się to stopniowo, przechodząc przez różne fazy uczuć, przez wstyd, poczucie winy, nadzieję i pewność siebie.  


 – Ciągle krytykujecie – syknął Max, ciągle nie spuszczając z tonu. – Od początku to robiliście, kryjąc się ze swoimi opiniami po kątach. Krytykowaliście Wacława, potem Saszę, teraz Roba i nas wszystkich. Słyszymy to i widzimy, ale nic z tym nie robiliśmy, chociaż powinniśmy. Świat się skończył, a wy jakby tego nie zauważyliście. Żyjecie tylko dzięki murom i tym, którzy ryzykują, przekraczając je. Ale nawet tego nie potraficie docenić. Ilu już zginęło, próbując ratować was? Zbyt wielu. Teraz pora, byście wy zrobili coś dla innych.
Ciszę, która zapadła, zakłócił szept Olgierda do siedzącego obok Zygi. Obaj mężczyźni zaśmiali się do siebie samych, co zwróciło nie tylko moją uwagę.
– Co mówiliście? – zapytał Max.
Twarze obu mężczyzn stężały. Zniknęło ich rozbawienie oraz hardość, a zastąpiła je niepewność oraz cień strachu. Grdyka Olgierda uniosła się, a potem opadła, usta otworzyły i zaraz zamknęły. Jeżeli był ktoś, kogo ten mężczyzna naprawdę się obawiał i przed kim odczuwał jakikolwiek respekt, to był właśnie Max.
– Powiedz to na głos – powiedział, stając naprzeciw Olgierda. Jego głos był spokojny, ale przepełniony czymś, co nawet u mnie wywoływało uczucie pokory.
Olgierd przesunął językiem po wargach, zerkając na boki, jakby szukał u kogoś wsparcia bądź pomocy. Gdy nikt nie zareagował, nawet Zyga, podjął ostatnią próbę ratowania twarzy. Wyprostował się i uniósł dumnie głowę. Nie wyglądał jednak pewnie – wręcz przeciwnie. Stał się marną karykaturą człowieka, który chciał ocalić resztki godności.
– Niby wspierałeś Saszę i teraz jego – zerknął na mnie – a dalej robisz to samo. Próbujesz ich wygryźć i rządzić po swojemu – powiedział i z każdym słowem nabierał coraz więcej pewności siebie. – A może wy obaj pozbyliście się Saszy? to by miało sens.
Ledwie Olgierd dokończył to zdanie, a na jego lewy policzek spadła zaciśnięta pięść. To uderzenie posłało mężczyznę na ławkę, a wśród zgromadzonych poniósł się jęk zaskoczenia. Irena rzuciła się na pomoc mężowi, który zalał się krwią.
W sekundę znalazłem się przy Maksie, nim ten zdążyłby wyprowadzić kolejny cios. Chociaż Olgierd zasługiwał na dostanie w mordę, w tej sytuacji nie mogliśmy sobie na to pozwolić.
– Nie teraz – syknąłem. – I nie tutaj.
Max albo mnie posłuchał, albo sam doszedł do wniosku, że nie warto. Odpuścił i rzucając Olgierdowi ostatnie, wrogie spojrzenie, wyszedł z kościoła.
– Od dzisiaj zmieniamy zasady – powiedziałem do wciąż szepczącego tłumu. Ten zaraz jednak zamilkł, uważnie wsłuchując się we mnie. – Koniec z waszym siedzeniem za murami i zrzucaniem odpowiedzialności na kilka osób. Koniec z waszą bezczynnością, podczas gdy inni narażają się na zewnątrz. Koniec z waszą słabością. Nauczycie się strzelać, walczyć i bronić. Zaczniecie bronić klasztoru tak, jak my. W innym przypadku…
Urwałem, prostując się. Wtedy pojąłem, co czuli ludzie, występujący na zgromadzeniach. To uczucie władzy nie można było z niczym porównać.
– To ostatni moment dla tych, którzy jeszcze nie opowiedzieli się po żadnej ze stron, a wiem, że nie wszyscy pałacie do mnie przyjaźnią. – Te słowa skierowała do Olgierda. – Ale mam to gdzieś. Nie musicie mnie uwielbiać. Chcę tylko wiedzieć, czy staniecie ze mną, gdy pojawią się nasi wrogowie. Zrobicie to, czy stchórzycie? To dom nas wszystkich i wszyscy mamy obowiązek go bronić. Jeśli boicie się wziąć broń do rąk, to klasztor nie jest miejscem dla was. Skończyłem.
Zszedłem z podwyższenia i ruszyłem w stronę wyjścia.

Ostatnie słowo należy do nas – pomyślałem. – Ale ostateczna decyzja jest ich. 

niedziela, 17 marca 2019

ROZDZIAŁ 8 - NOWE WYZWANIA (ROB)

Wpatrywałem się w żarzącą końcówkę papierosa, zupełnie nie czując jego smaku ani zapachu. Obłok szarego dymu powoli owijał się wokół mojej głowy, po czym rozpływał, rozwiany lekkimi podmuchami wiatru.
Słyszałem za sobą głosy. Parę osób kręciło się przy kurniku, do którego dopiero niedawno udało się znaleźć drób. Dźwięki zarówno ludzi, jak i zwierząt, docierały do mnie jak przez grube szkło.
– Rob?
Poderwałem głowę, natrafiającego obok Edwarda. Nawet nie usłyszałem, kiedy mężczyzna wszedł na dach autobusu.
– Nic mi nie jest – powiedziałem, bo zatroskana mina mężczyzny jasno mówiła, o co zaraz zapyta.
Zaciągnąłem się po raz ostatni, po czym rzuciłem niedopałek papierosa na drugą stronę muru. Przywołało to wspomnienia tego, jak jeszcze parę tygodni temu siedziałem tu z Saszą, rozmawiając o przyszłości klasztoru. Teraz jej nie było…
– Mógłbym zapytać, jak się trzymasz, albo powiedzieć, że jest mi przykro, ale raczej nie chcesz tego słuchać.
– Raczej nie – westchnąłem, rozcierając zimne dłonie. 
Po prawdzie nikt nie przyszedł do mnie z kondolencjami, ale same spojrzenia ludzi wystarczyły, bym czuł się jak jedyny uczestnik pogrzebu.
Nie było tak, że pogrzebałem Saszę. Wciąż jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że moja siostra wróci. Jednak z każdą kolejną godziną płomień ten przygasał. Od chwili jej zniknięcia mijał właśnie drugi dzień, a w tym świecie było to naprawdę długo. Tym bardziej, że wszystkie znaki wskazywało na to, że moja siostra nie żyła. Myśl o tym, że mogłem stracić ostatnią, najbliższą mi osobę bolała.
– Max chce wrócić ją szukać – odezwałem się, przerywając ciszę.
Edward pokiwał głową, wpatrując się w ciągnącą do klasztoru drogę. Znajdujące się niecały kilometr dalej Błonie, zaczęła spowijać mgła.
– Mam mu pozwolić? – zapytałem.
– Na pewno go od tego nie odwiedziesz – powiedział mężczyzna.
– Wiem, ale… mimo wszystko…– Nerwowo strzeliłem kostkami. – Czy jest sens? Tamtejsza okolica roi się od zombie. Jest niebezpiecznie. I jej kurtka… była we krwi. Nie wiem, czy…
Coraz ciężej było mi składać zdania. Język mi się plątał, a rosnąca w gardle gula, łamała głos.
Drżącą ręką sięgnąłem po kolejnego papierosa. W paczce pozostały już tylko dwa.
– Obiecałem jej, że pokonamy Wiksę. Razem. Że jej pomogę. – Papieros wypadł mi z dłoni i poturlał się w stronę krawędzi dachu. Nim zdążyłem go złapać, podmuch wiatru zrzucił go na ziemię. – Kurwa mać!
Parę osób pracujących na dworze odwróciło się w naszą stronę. Przez rozmyty wzrok zobaczyłem ich zdziwione, ale ciekawskie twarze.


– Hej, spokojnie, synu. – Edward ścisnął moje ramię z powrotem sadzając na krześle.
Coś we mnie pękło. Nie płakałem od początku epidemii, ale wtedy już nie mogłem zgrywać twardego. Tak po prostu, zwyczajnie – pękłem.
Ten świat nie oszczędzał nikogo – ani starych, ani młodych. Moja rodzina miała znaleźć schronienie w centrum kryzysowym w Lesznie, ale to miejsce już nie istniało. Od Libry wiedziałem, że upadło dość wcześnie. Moi rodzice oraz bracia mogli się uratować, ale nie oszukiwałem się – mieli na to małe szanse. Gdy się o tym dowiedziałem, przyjąłem to ze spokojem i zrozumieniem, a potem już nie myślałem. Miałem na głowie wystarczająco wiele, by zapomnieć. O Saszy nie mogłem.
Chwilę zajęło mi uspokojenie się, a wraz z tym pojawił się wstyd. Nigdy wcześniej się tak nie załamałem, tym bardziej przy kimś.
– Teraz odpowiedzialność za nas spada na ciebie – powiedział Edward, wpatrując się we mnie intensywnie.
– Jest jeszcze Max – odparłem.
– Max nie podejmie się przywództwa nad całym obozem i dobrze o tym wiesz. To musisz być ty.
Edward miał rację. Max byłby świetnym przywódcą, ale po tym, co powiedział Nikolas, wiedziałem, że nie przejmie tej roli. Tym bardziej nie po Saszy. Sam miałem przed tym opory, ale nie mogłem zrezygnować. Klasztor potrzebował przywódcy.
– Zrobię to, co będzie trzeba – powiedziałem cicho.
Edward poklepał mnie po ramieniu, po czym zszedł na dół.   
Nie wiedziałem, jak będzie teraz wyglądało życie w klasztorze. Jak wszystko się potoczy. Jak damy sobie radę. Najbliższa przyszłość wydawała się być dla mnie wyzwaniem, któremu mogłem nie podołać. Walka z Wiksą w całości była podporządkowana przez Saszę, a bez niej musieliśmy zmienić całą taktykę. Albo raczej ułożyć ją na nowo.
☠☠☠

Sprawa z chorymi nie przedstawiała się najlepiej, dlatego wschodni korytarz, przy którym znajdowała się między innymi lecznica, został częściowo zamknięty dla pozostałych mieszkańców klasztoru. Liczba chorych wzrosła do pięciu – sytuacja robiła się poważna. Jedynymi osobami, które mogły przebywać w lecznicy, był Rysiek oraz Iza. Miałem też świadomość, że gdy Zuza wróci z wypadu, również do nich dołączy, chociaż to niezbyt mi odpowiadało. Lubiłem ją i nie chciałem, by się narażała.
– Jak się sprawy mają? – zapytałem, przezornie stając w kilkumetrowej odległości od lecznicy.  
Rysiek ściągnął chustę z twarzy i dopiero wtedy zobaczyłem, jak zmęczony był. Jego bladość podkreślała głębokie cienie pod jego zaczerwienionymi oczami. Wydawał się też być o wiele starszy.
– Stan Adama jest bez zmian, czyli niezbyt dobry. Z Łucją również nie jest dobrze, ale najgorzej jest z chłopakiem. Jeżeli szybko nie dostaniemy tych leków, Witek może…
– Nie kończ – przerwałem mu.
Nie chciałem nawet myśleć, jak mogła się czuć w tamtym momencie Iza. Jednego syna już straciła, a teraz drugi był poważnie chory. Gdyby nie to, że miała jakieś tam pojęcie o medycynie, nie pozwoliłbym jej pracować z Ryśkiem i patrzeć, jak jej dziecko coraz bardziej opada z sił.
– Jesteś pewien, że mamy do czynienia z gruźlicą? – Spojrzałem na mężczyznę uważnie.
– Objawy są podobne, ale parę rzeczy mi nie pasuje. Ta choroba za szybko się rozwija. Normalnie okres inkubacji jest o wiele dłuższy, a u szczepionych jeszcze bardziej. To, że pięć osób nam zachorowało w tak krótkim czasie świadczy o tym, że to może nie być tylko gruźlica.
– Więc co?
– Czy ja wyglądam jak doktor House? – warknął zirytowany mężczyzna. – Nie wiem. Ostatnie miesiące całkowicie zmieniły moje zdanie o medycynie. Jeśli trupy są w stanie chodzić i polować na ludzi, to równie dobrze gruźlica może ewoluować.
Kurwa mać, tylko tego nam brakowało – pomyślałem wściekły.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytałem Ryśka. – Pomocy? Przysłać kogoś?
– Nie narażajmy nikogo więcej na zachorowanie. Mam Izę, a gdy wróci Zuza, to też pewnie jej nie wygonię. W tej chwili potrzebuję tylko leków. One mogą…
Rysiek i ja w tym samym momencie spojrzeliśmy za siebie. Podniesione głosy dobiegały z przeciwnego końca korytarza. 
– Co znowu, do cholery? – mruknąłem, ruszają w tamtym kierunku. 
Przed wejściem do magazynu, gdzie przechowywaliśmy zapasy, stały dwie osoby. Jedną z nich był Olgierd, który widząc mnie, przestał wydzierać się na przestraszoną Rutę. 
– Co tu się dzieje? – zapytałem, tym samym przerywając spór.
– Próbował to zabrać! – Ruta wyrwała z rąk Olgierda koszyk wypełniony kilkoma puszkami oraz butelkami.
– Moje córki są głodne! – warknął Olgierd.
– Jak my wszyscy – odparowała dziewczyna.
– Starczy! – syknąłem, przerywając sprzeczkę. Zwróciłem się do wciąż mruczącego coś pod nosem Olgierda. – Chciałeś zabrać zapasy? Nasze wspólne?
– Nie będę siedział bezczynnie i patrzył, jak moja rodzina głoduje – powiedział ten, patrząc na mnie hardo.
– Wszyscy głodujemy.
– Wszyscy mnie nie obchodzą. Racje, które dostajemy, są warte śmiechu – wycedził i próbował odebrać Rucie koszyk. Ta odsunęła się, ale przez przypadek go wypuściła. Nieliczne produkty upadły na podłogę. – Dłużej nie będę wsłuchiwał się w burczenie brzuchów moich córek.
– Akurat teraz postanowiłeś to zmienić? – zapytałem, przeczuwając prawdziwe powody nagłych działań Olgierda.
– Teraz nic mi w tym nie przeszkadza.
Te słowa wzburzyły we mnie krew, ale zachowałem opanowanie i zamiast dać Olgierdowi w twarz, uśmiechnąłem się wymuszenie.
– Nie przeszkadza…– Pokiwałem głową, splatając ręce na piersi. – A powiesz, co ci wcześniej przeszkadzało? To musiało być coś strasznego.  
Nie wiedziałem, czy Olgierd był aż tak pewny siebie, czy aż tak głupi, że nie usłyszał ironii w moim głosie.
– Tak. To była twoja siostra. Dobrze, że…
Nim zdążył dokończyć, złapałem go za grubą szyję i rzuciłem na ścianę. Olgierd jęknął, gdy jego głową głucho łupnęła o beton, a Ruta pisnęła przestraszona. 
– Co chciałeś powiedzieć? – syknąłem i jeszcze raz szarpnąłem mężczyzną. – „Dobrze, że nie żyje”? Co?
Patrzyłem mu w oczy, z niemałą satysfakcją widząc w nich strach.
– Puść... mnie – wycharczał przez ściśnięte moją dłonią gardło. 
Niechętnie odsunąłem się, puszczając Olgierda. Mężczyzna łapczywie złapał powietrze w płuca i dysząc ciężko powoli odzyskiwał kolory. 
– To, że Saszy nie ma, nie znaczy, że możesz się tu panoszyć – powiedziałem, oddychając ciężko ze wściekłości. – Nikt ci na to nie pozwoli, w tym ja. 
Olgierd jeszcze przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie odszedł. Odprowadziłem go wzrokiem, czując do niego tak wielką nienawiść, jak jeszcze nigdy.
– W porządku? – zwróciłem się do Ruty. Dziewczyna pokiwała głową.
– Wiedziałam, że Olgierd jest dupkiem, ale nie wiedziałam, że aż takim – mruknęła gniewnie, odsuwając ciemne włosy sprzed twarzy.


Parsknąłem rozbawiony.  To był pierwszy raz od dwóch dni, gdy się zaśmiałem. Dziwne uczucie.
Kucnąłem zbierając porozrzucane puszki z powrotem do koszyka. Ruta również się za to zabrała. Przez dłuższą chwilę panowało między nami milczenie, aż w końcu dziewczyna przerwała je.
– Przykro mi z powodu Saszy – powiedziała cicho.
Stało się. Ktoś w końcu musiał to powiedzieć, ale i tak byłem zły. 
– Dziękuję – powiedziałem, starając się zachować spokój w głosie. 
– Przed wyjazdem Zuza poprosiła mnie, żebym zajęła się Nadią. – Spojrzała na mnie chyłkiem.
– Jeżeli to dla ciebie problem, to mogę poprosić kogoś... 
– Nie. Wszystko gra. – Dziewczyna uśmiechnęła się. – Mała jest świetna. Przypomina mi moją bratanicę. Ona też... 
Uśmiech zastygł na jej twarzy, a w oczach pojawił się smutek. Nie trudno było się domyślić, że i ona kogoś straciła. Tak, jak każdy z nas. 
– Przykro mi – powiedziałem.
– Dziękuję – odparła Ruta i oboje uśmiechnęliśmy się nerwowo.
Podałem dziewczynie kosz, dopiero wtedy zauważając, że ta cały czas unika mojego wzroku. Szkoda, bo miała ładne oczy.
– Rob? 
Odwróciłem się i zobaczyłem Cześka. Na głowie miał opatrunek, niemal przysłaniający mu lewe oko, ale wyglądał już o wiele lepiej, niż parę dni temu.
– Co jest? – zapytałem.
– Nasi wrócili. Max cię szuka.
Przeprosiłem Rutę spojrzeniem i od razu ruszyłem na zewnątrz. 
Dzień był zimny, a niebo przysłoniły stalowe chmury. Zimna nie odpuszczała, chociaż to byłoby nam na rękę. Musieliśmy zacząć myśleć o ogrodzie, albo szklarni. Może udałoby się znaleźć jakieś zwierzęta i... 
Moje rozmyślania przerwała Zuza, która wyszła mi naprzeciw i objęła mnie na powitanie.
– Wszystko gra? – zapytałem.
– Zero problemów. No, z grubsza…
Chciałem zapytać Zuzę, co miała na myśli, ale wtedy Max rzucił mi strzelbę, którą złapałem w locie. 
– Będzie ci potrzebna. Musimy jechać. I to już. – W jego głosie brzmiało ponaglenie oraz zdenerwowanie. 
– Co się dzieje? – zapytałem zaniepokojony. 
Max nie odpowiedział, tylko wsiadł do samochodu. Pełen złych przeczuć podążyłem za nim.
– Co się dzieje? – powtórzyłem pytanie.
– Możemy mieć problem – odparł, ruszając z miejsca. – I to większy, niż Wiksa, Topór,  Rokita, czy wszyscy inni razem wzięci.

☠☠☠

Staliśmy na wiadukcie, znajdującym się kilka kilometrów za Sulechowem. Pod nami ciągnęła się druga droga, ale tamta zastawiona była przez kilka zdezelowanych aut. Szedł między nimi jeden zombie, którego warczenie było niczym, w porównaniu do tego, co niosło się z oddali.
Nigdy nie widziałem tak wielkiego stada. Ogromnego. Bałem się nawet obstawiać, ilu osobników w sobie zawierało, ale intuicja podpowiadała mi, że liczba ta na pewno nie jest mniejsza od dziesięciu tysięcy.
– Minęły Sulechów – powiedział Max, przekazując mi lornetkę.
– Wciąż są daleko od Błoni. Może zmienią trasę?
Drobne płatki śniegu zmieniły się w dość spore płaty. Starałem się zapanować nad szczękaniem zębami, gdy powietrze stało się zimniejsze. Wyłączając nasze oddech oraz cichy świst wiatru, dało się usłyszeć niosący się z dali chór martwych gardeł. 
– Poruszają się jakieś dwa kilometry na godzinę – odezwał się Max. – Idąc w takim tempie i jeśli nic ich nie zainteresuje, przejdą przez Błonie najdalej za trzy dni. 
– Możemy je odciągnąć? Klaksonami? – podsunąłem pomysł.
Max zacisnął zęby i pokręcił głową. 
– Jest ich zbyt dużo. A nawet jeśli, to odłączy się tylko jakaś część. No i rozproszenie takiego stada po okolicy jest najgorszym, co możemy zrobić. 
Przejechałem dłonią po szorstkiej, świeżo zgolonej głowie. Chłodna woda z roztopionych płatków śniegu spłynęła mi za kołnierz. Mieliśmy przed sobą kolejny problem, z którym musieliśmy się zmierzyć. Jakbyśmy mieli  ich za mało. 
– Mamy jakiś plan? Czy zamkniemy się za murami i będziemy czekać, schowani jak myszy pod miotłą? 
– Ryzykowne – stwierdził Max, nerwowo stukając w dach auta. – Wystarczy mały błąd, żeby nas otoczyli i uwięzili. 
– Mamy jeszcze kanały. W razie czego możemy nimi uciec. 
– Wtedy stracimy klasztor. – Spojrzał na mnie z wyrzutem. – Nie pozwolimy na to.
Nawet nie chciałem sobie wyobrażać co by było, gdybyśmy utracili swój dom. To, na co tak ciężko pracowaliśmy i co zbudowaliśmy, miałoby upaść? Nie. Do tego nie mogło dojść. 

– Nie. Nie pozwolimy. Ale musimy działać. – Spojrzałem na stado. – I to jak najszybciej.

poniedziałek, 11 marca 2019

ROZDZIAŁ 7 - STARY NOWY ŚWIAT (ZUZA)

Widok zrujnowanego szpitala nie dawał nadziei na znalezienie potrzebnych leków, ale nie mogliśmy tak po prostu wrócić do klasztoru z niczym. Tego ranka do lecznicy trafiły kolejne dwie osoby, a stan Adama i Łucji nie polepszał się. Naprawdę potrzebowaliśmy medykamentów.
Wysiedliśmy z auta, czujnie rozglądając wokół.
Nowogród umarł, a wraz z nim jego mieszkańcy. A no właśnie... Gdzie się podział wszyscy zainfekowani? Większość z nich musiała opuścić puste piasto, w którym nie było już pożywienia. Na ulicach szwendały się już tylko pojedyncze osobniki. Co prawda w niektórych samochodach tkwiły otępiałe sylwetki, a w niektórych budynkach dawało się dostrzec zombie. Na razie nie stanowili dla nas zagrożenia, ale i tak musieliśmy zachować maksimum ostrożności.
Okolica wyglądała na zniszczoną, a to, co nie zostało zrujnowane, padło ofiarom szabrowników. Porzucone auta rdzewiały na ulicach i parkingach, a budynki z powybijanymi szybami tworzyły nieco makabryczny widok. Wyraźnie dawało się odczuć, że całe miasto, tak jak i wszystko wokoło umarło. Stary nowy świat – pomyślałam.
– Nie strzelajcie, chyba, że to będzie absolutnie konieczne – powiedział Max, zakładając plecak. – Zuza, nie wychylaj się.
– Umiem sobie radzić – mruknęłam buńczucznie. To, że byłam jedyną dziewczyną w grupie, nie znaczyło, że trzeba było mnie traktować jak porcelanową lalkę.
– Nie wątpię, ale mimo wszystko trzymaj się na uboczu. Gdzie jest magazyn z lekami?
– Jeden na parterze, ale tam nie znajdziemy tych, których potrzebujemy. Będziemy musieli zejść na dół. Do chłodni – wyjaśniłam.
– W porządku. Hindus. – Max zwrócił się do rozglądającego po okolicy chłopaka. – Ubezpieczasz tyły. Waldek i ja idziemy z przodu. Zuza, będziesz nas kierować.
Prosty i rzeczowy ton Maksa nie znosił słowa sprzeciwu. Nikt też nie zamierzał oponować. On dowodził.
Prawa strona budynku szpitala praktycznie nie istniała. Fragmenty ścian i dachu zapadły się do środka i nie zostało prawie nic z jasnoszarej elewacji budynku. Okna zostały pozbawione szyb, a ich szklane resztki zdobiły teraz parking. Lewa strona szpitala prezentowała się o wiele lepiej. Okna były całe, a nad drzwiami frontowymi przebiegało pęknięcie, ciągnące się niemal pod sam dach wiele pięter wyżej. 
Nie zdecydowaliśmy się wejść głównym wejściem. To mogło być zbyt ryzykowne. Rob mówił, że gdy był tam ostatnio, roiło się od truposzy. Za nic nie chcieliśmy się na nie natknąć. Obeszliśmy budynek dookoła w poszukiwaniu dogodnego miejsca, którym moglibyśmy się dostać do środka. Do głowy wpadło mi jedno.
– Tędy – powiedziałam, prowadząc grupę do okna, za którym znajdował się pokój pielęgniarek.
 Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, było dość mocno oświetlone słońcem, ale tak nie było już na korytarzu. Tam panował półmrok. Sięgając po latarki, w szyku ruszyliśmy przed siebie.
Max szedł pierwszy, trzymając w rękach karabin oraz latarkę. Tuż za nim szedł Waldek, potem ja i na końcu Hindus. Chociaż wiedziałam, że jestem ubezpieczana, nie mogłam się powstrzymać od oglądania się co chwilę za siebie. Aura mrocznego, opuszczonego szpitalna wywoływała u mnie lęk. 
– Strasznie tutaj – szepnął za moimi plecami Hindus. 
– Ciii – syknął Max. 
Hindus uniósł obie ręce, bezgłośnie mówiąc: wybacz. Uśmiechnęłam się do przyjaciela, na co ten odpowiedział mi tym samym.


Szpitalne korytarze zgoła różniły się od tego, jak je zapamiętałam. Pokryte plamami krwi oraz licznymi dziurami po kulach, usłane ciałami, którymi zdążyły zająć się gryzonie lub inne zwierzęta. W powietrzu unosił się okropny smród.
Gdy oświetliłam jednego z trupów, zobaczyłam, jak z otwartych ust wybiega sporej wielkości szczur. Pisnęłam, odskakując w bok. Moi idący na przedzie towarzysze odwrócili się do mnie, szukając zagrożenia.
– Przepraszam – szepnęłam. Tym razem to ja uniosłam ręce w przepraszającym geście.
Cholernie bałam się wszelakich gryzoni. Od dziecka mnie przerażały i w tej kwestii nic się nie zmieniło. W tych małych ryjkach i zawsze czujnych oczkach było coś, co przerażało mnie dogłębnie.
Nagle kawałek lampy trzasnął pod nogą Waldka, a dźwięk pękającego plastiku echem poniósł się po korytarzu. Był on głośny. Zbyt głośny.
Zatrzymani w pół kroku, wszyscy wsłuchiwaliśmy się w gasnące echo, próbując wychwycić jakiekolwiek inne dźwięki. To zdawało się trwać wieki. Gdy już sama nabrałam przekonania, że szpital naprawdę jest pusty i nikt nie usłyszał tego hałasu, z przeciwległego końca korytarza zaczęły dobiegać mrożące krew w żyłach, charczące odgłosy. Tych nie dało się pomylić z niczym innym. Najciszej, jak się dało, wróciliśmy do punktu wyjścia.
– Dokąd teraz? – zapytał Max, patrząc na mnie.
– Główny magazyn leków jest w piwnicy – powiedziałam. – Windą się tam nie dostaniemy, a żeby dostać się do schodów, musimy przejść obok sali segregacji.
– Co w tym trudnego?
– To – spojrzałam na Hindusa – że bardzo nie chcę tamtędy iść. Ostatnim razem, gdy tam byłam, roiło się tam od zombie. Ale zanim w ogóle tam pójdziemy, musimy zdobyć klucze do magazynu.
– Gdzie są? – zapytał Max.
– Z tego co wiem, to ochrona zawsze miała cały pęk. Ich pokój jest na końcu korytarza.
Światło słońca wpadało przez puste ramy okien i oświetlało korytarz. Stąpaliśmy ostrożnie, omijając leżące na podłodze śmieci, które mogłyby wywołać hałas.
Rob wspominał, że w szpitalu doszło do jakiejś masakry i teraz przekonaliśmy się o tym na własne oczy. Ściany zostały podziurawione tak dotkliwie, że osypał się z nich tynk, lampy wisiały pourywane, co chwilę po podłodze szurały łuski. Na widok leżącego ciała, które zombie obgryzły aż do kości, poczułam ulgę, że to nie jestem ja. Może i było to samolubne i nie na miejscu, ale naprawdę cieszyłam się, że uciekłam ze szpitala już na samym początku. Inaczej również ja mogłabym być jednym z dziesiątek trupów lub – co gorsze – zombie.
– To tamte drzwi – wyszeptałam, wskazując na znajdujące się nieopodal wejście. Nad nimi widniał napis, informujący o pomieszczeniu służbowym. Było też tam logo popularnej firmy ochroniarskiej. 
Wraz z Maksem podeszliśmy do przymkniętych drzwi. Mój towarzysz ostrożnie pchnął je i po tym, jak zaglądnął do środka, dał mi znać, że możemy wejść. 
Pomieszczenie nie było duże. Większą jego część zajmowało stanowisko z monitorami, które niegdyś odbierały obraz z kamer. W rogu stał wieszak, niewielka szafka i mały stół oraz dwa krzesła. Max przesunął po tym wszystkim słupem światła, aż zatrzymał go na tablicy z kluczami. Kilku z nich brakowało, ale te właściwe były na swoim miejscu. Wzięłam te, podpisane jako „Magazyn I" i „Magazyn II". 
Wyszyliśmy na korytarz, gdzie mój wzrok przyciągnęła leżąca w kafejce postać. Zombie leżał przygnieciony regałem, spod którego nie mógł się wydostać. Miał na sobie niegdyś jaskrawo-pomarańczowy kombinezon, teraz brudny od krwi oraz kurzu. Truposz nerwowo poruszał głową, a rękoma machnął, daremnie starając się nas dosięgnąć. 
– Poczekaj – powiedziałam do Maksa.
Wyciągnęłam z pochwy maczetę i ścisnęłam ją mocno, mokrą od potu dłonią.
Zombie, widząc mnie nadchodzącą, zawył głośniej.
– Cześć, Marcel. Nigdy nie byłeś piękny, ale teraz to już zbrzydłeś.
Większość włosów z głowy mojego dawnego kolegi wypadła, skóra przybrała biały kolor, przez który przebijały się czarne żyły, a błękitne oczy pokryła biała błona. Rozszarpany prawy rękaw ukazywał kilka poważnych ran po ugryzieniach.
– Szkoda, że ci się nie udało – szepnęłam i jednym, pewnym ruchem wbiłam ostrze maczety w czubek głowy przemienionego. Chociaż tyle mogłam dla niego zrobić.
– Znałaś go? – zapytał Max, gdy wróciłam do niego i razem ruszyliśmy do pozostałych.
– Tak. Był ratownikiem medycznym, jak ja. Jeździliśmy w jednej karetce – powiedziałam. Na wspomnienie dawnych czasów poczułam ścisk w gardle. – To okropne widzieć ludzi, których się znało, jako żywe trupy. Czasem mam ochotę złapać zombie za ramiona i krzyknąć: „Otrząśnij się! Jesteś człowiekiem!”
– Nie są. Wiesz o tym. – Max spojrzał na mnie niepewnie.
– Wiem. Staram się o tym nie zapominać.
Na klatce schodowej panowała całkowita ciemność i tylko dzięki latarkom dawało się dostrzec cokolwiek. Nasze kroki niosły się echem i wydawały się być strasznie głośne.
Trzymałam się mocno poręczy, starając się ostrożnie stawiać stopy. Nie chciałam się poślizgnąć, albo nadepnąć na jakiś zgniły kawałek ciała, bądź też zostać pochwyconą przez nie do końca martwego zombie. W tym mroku mogło się kryć wszystko, a im niżej byliśmy, tym mocniejszy stawał się smród. Pełna złych przerzuć nie zdejmowałam dłoni z rękojeści maczety.
Znaleźliśmy się w podziemiach szpitala. Tam sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej, niż na górze. Całkowity brak okien, za czym szła głęboka ciemność, uniemożliwiała nam rozeznanie. Światła latarek odbijały się od zakurzonych płytek, śmigając po wpisanych nad drzwiami tabliczkach. 
Zaczęłam rozglądać się za magazynami, gdy w słupie światła pojawiła się wykrzywiona twarz zombie. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w strój pracownika szpitala, wydał z siebie warkot, po czym ruszył w naszą stronę. Odruchowo cofnęłam się, wpadając plecami na Hindusa i zaraz chwyciłam za maczetę. Max z nożem w ręku czekał na truposza. Wystarczyło jedno pchnięcie w czaszkę i trup padł na podłogę. 
– Trzymamy się razem – powiedział. – Cholera wie, ilu ich tu może jeszcze być.
Przeszliśmy parę metrów, odczytując kolejne tabliczki nad drzwiami, aż w końcu dostrzegłam tą właściwą.
– Tutaj – wskazałam na drzwi do magazynu.
Snopy świateł z latarek przeszukały pomieszczenie, a gdy nie natrafiły na żadne zagrożenie, weszliśmy do środka. Max i Waldek zostali na korytarzu, wypatrując innych maruderów.
Z kieszeni wyciągnęłam kartkę z nazwami leków i zaczęłam się za nimi rozglądać. Szybko znalazłam te, których potrzebowaliśmy najbardziej. W tym czasie pozostali pakowali do plecaków antybiotyki i inne, silne środki przeciwbólowe oraz bandaże, gazy, wody utlenione. Wszystko mogło się przydać. Chociaż chłodnia nie działała od paru miesięcy, to dzięki ujemnym temperaturom leki mogły wciąż się nadawać do użytku. 
– Gotowe – powiedziałam półszeptem, zakładając plecak. Hindus i Libra również szykowali się do wyjścia.
– Macie wszystko? – zapytał Max.
– Tak i dużo więcej – odparłam. – Możemy wracać do domu.
Czułam satysfakcję, że tak szybko i bez większych problemów udało nam się zdobyć lekarstwa. Znowu doznałam tej przyjemnej satysfakcji z udzielenia potrzebującym pomocy, jaka towarzyszyła mi w pracy jako ratownik medyczny. Już niemal zapomniałam, jak to jest.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał Hindus, gdy poświecił na moją twarz latarką. Machnęłam na niego, by zabrał oślepiający snop światła z moich oczu.
– Sukces polega na przechodzeniu od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu – odparłam.
– To cytat z kartki z kalendarza? – parsknął Waldek.
– To Churchill, ignorancie – sarknęłam. 
Wszyscy zaśmiali się cicho. No, prawie wszyscy. Mina Maksa pozostała tak samo kamienna, jak od momentu powrotu jego oraz Roba do klasztoru, a wzrok miał pusty. Chociaż miałam ochotę powiedzieć coś o Saszy, w porę ugryzłam się w język. To był zbyt świeży i bolesny temat, by go poruszać. Choć staraliśmy się być skupieni na naszej misji, w ludziach dawało się zobaczyć coś, jakby przygaszenie. Wielu wierzyło, że Sasza nie żyje, a ta strata była ciosem.
Ledwie jednak wyszliśmy na korytarz, gdy rozległy się podniesione głosy, a w naszą stronę poleciały cegły i kamienie. W porę uchyliliśmy się, kryjąc przed pociskami, w pół zgięci rzuciliśmy do ucieczki. Zobaczyłam dwie postacie, kryjące się w izbie przyjęć. Nim drzwi się za nimi zamknęły, tamci cisnęli w naszą stronę fanfarą. Zablokowany dźwięk od razu wypełnił korytarz, rozchodząc się prawdopodobnie na całe piętro. Wiedząc, co ten hałas może ściągnąć, rzuciliśmy się do ucieczki.
– Tędy! – zawołałam, prowadząc grupę w stronę jednego z wyjść ewakuacyjnych. Okazało się to być jednak złym pomysłem, gdy zza rogu wyszła spora grupa zombie i zmusiła nas do natychmiastowej zmiany kierunku, równocześnie rozdzielając. Podczas gdy Max, Libra i ja wbiegliśmy po schodach na piętro, Hindus i Waldek zniknęli gdzieś w głębi korytarza.
Zombie zeszły się chyba z całego szpitala, odgradzając nam kolejne drogi ucieczki. Nagle drogę zagrodził nam zombie, którego Max zabił, nawet przy tym nie zwalniając. Biegliśmy dalej, lecz za rogiem czekało już na nas kilkunastu truposzu. Tylko cudem udało nam się obok nich przedrzeć, ale ożywieńce i tak ruszyły za nami. Wiedząc, że powoli kończą nam możliwości, wpadłam do sali, znajdującej się najbliżej. Max zatrząsnął drzwi, nim zombie zdołały do nich dopaść, a Libra i ja przysunęliśmy pod nie szafkę.
Szybko oceniłam sytuację, w której się znaleźliśmy. Uwięzieni w pokoju, z dość sporą grupą zombie próbującymi się dostać do środka, z ograniczoną ilością amunicji oraz brakiem jakiegokolwiek, innego wyjścia. Krótko mówiąc: byliśmy w dupie.
– Co teraz? – zapytałam, siadając na jednym z dwóch łóżek, które znajdowały się w pokoju.
Jasnym było, że drewniane drzwi, nawet zabarykadowane, nie mogły utrzymać większego naporu. No i byli jeszcze tamci ludzie, którzy nie wiadomo co mogli nam zrobić.
Skok z okna był niemożliwy. Może i znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze, ale sam parter miał jakieś pięć metrów wysokości, a na dole był tylko beton. Zbyt duże ryzyko – pomyślałam, oczami wyobraźni widząc połamane albo skręcone nogi lub, co gorsza, kark.
– Na razie poczekamy – odparł Max. – Może się rozejdą.
– A jak nie? – spytała Libra.
Żadne z nas nie odpowiedziało. W tamtej chwili lepiej było o tym nie myśleć.
Ściągnęłam plecak i odpięłam kurtkę. ten krótki, ale wyczerpujący bieg starczył, by zrobiło mi się gorąco.
– Ktoś widział, co z Hindusem i Waldkiem? – zapytałam.
– Zniknęli mi z oczu – odparła Libra.
– Też nie wiem, czy im się udało – dodał Max.
Pokiwałam głową, chociaż chciało mi się płakać. Może to było niedorzeczne, ale pomyślałam, że to przez moje słowa o sukcesie, los postanowił się odwrócić na naszą niekorzyść.
Co to byli za ludzie? – zastanowiłam się. Nie dostrzegłam ich twarzy, tylko ciemne kontury, które nas zaatakowały. Dlaczego? Tego nie trudno było się domyślić. Pewnie chcieli naszych rzeczy. Byli w szpitalu już wcześniej, czy przyszli za nami? Jest ich więcej? Te pytania chodziły mi po głowie, ale nie znalazłam na nie odpowiedzi. Przymknęłam na chwilę oczy i położyłam się na łóżku. Gdy je otworzyłam, zobaczyłam coś, co dało mi nadzieję na wyjście z tego syfu cało.
Za szafką, w przeciwnej ścianie, znajdowała się częściowo ukryta kratka szybu wentylacyjnego. Dzięki temu, że w szpitalu wciąż funkcjonowało stare budownictwo, jego wymiary zmieściłyby dziecko lub małego dorosłego.
– Mamy wyjście – oświadczyłam ucieszona.  
– Jest za wąski – stwierdził sceptycznie Max.
– Dla nas tak, ale Libra się zmieści – powiedziałam, patrząc na drobną dziewczynę.
Ta patrzyła na wlot szybu z rękoma splecionymi na piersi i konsternacją na twarzy. W końcu machnęła jednak ręką, ściągając plecak.
– Dokąd prowadzi? – zapytała.
– Pewnie do sąsiedniej sali – odparłam niepewnie.
– Jeżeli coś będzie tam nie tak, od razu wracaj – przestrzegł ją Max.
Libra skinęła głową, a Max szarpnął kratką, osłaniającą szyb.
– Poczekaj – zatrzymałam ją i wzięłam z szafki zegarek. Baterie w nim wciąż działały. – Spróbuj je nim odciągnąć. Tylko nie rzucaj go w prawo, bo odetniesz nam drogę.
– Jasne. Nie w prawo. Zapamiętam.
– Powodzenia – powiedziałam, na co Libra pokazała uniesiony kciuk i zniknęła w ciemności.
Teraz pozostało nam nic innego, jak tylko czekać.  
Usiadłam na łóżku, przez chwilę wpatrując się w zabarykadowane drzwi i słuchając dochodzących zza nich jęków oraz łupnięć. Dźwięki te wywoływały u mnie gęsią skórkę. Bałam się też o Hindusa i Waldka. Miałam wielką nadzieję, że nic im nie jest. Nie chciałam, by ich poświęcenie dla chorych; działanie w dobrej wierze skończyło się dla nich tragicznie.
Max nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ciągle krążył w pobliżu drzwi oraz kratki wentylacyjnej, trzymając w dłoniach karabin. Wtedy zobaczyłam kawałek niebieskiego materiału, owinięty wokół jego nadgarstka. Pokrywała go ciemna plama krwi.
– Ona żyje.
Max zatrzymał się i spojrzał na mnie zdziwiony.
– Sasza – wyjaśniłam. – To fighterka. Nie tak łatwo ją zabić. Wiesz o tym.
– Wiem – powiedział, przesuwając dłonią po twarzy. – Wiem też, że ją tam zostawiliśmy. Żywą, czy nie, Sasza sobie na to nie zasłużyła.


Przykro było patrzeć na Maksa w takim wydaniu. Wyglądał na załamanego i się temu zbytnio nie dziwiłam. Z Saszą był blisko, więc jej zaginięcie, albo co gorsza śmierć, była dla niego ciosem. Tym bardziej, że już z daleka widać było, że jego uczucia wobec niej, to nie tylko przyjaźń.
Przez jęki ożywieńców za drzwiami, doszedł nas słaby dźwięk budzika. Poskutkowało to tym, że truposze zaczęły się oddalać i już po paru minutach mogliśmy odsunąć komodę.
I tym razem nie pozwoliliśmy sobie na używanie broni palnej. W tamtym momencie zachowanie ciszy było jeszcze ważniejsze. Zagrażały nam już nie tylko zombie, ale i ludzie.
Pojedynczy zombie wyszedł zza rogu. Max i ja równocześnie sięgnęliśmy po bronie, ale to okazało się niepotrzebnie. Za plecami truposza pojawiła się Libra, która skutecznie oraz szybko załatwiła ożywieńca, a jego ciało bezszelestnie położyła na podłodze.
– Poszły w głąb korytarza, ale paru nadal czai się obok schodów – poinformowała nas szeptem. – Przejdziemy, ale musimy uważać.
– Zrobimy to pojedynczo – powiedział Max. – Libra, pójdziesz pierwsza. Biegnij od razu na zewnątrz. Przez tych skurwieli zombie zeszły się z całego szpitala, ale to dobrze. Główne wejście będzie czyste. Uciekniemy tamtędy.
– A Hindus i Waldek? Co z nimi? – zaniepokoiłam się. Nie chciałam ich zostawiać.
– Pewnie użyją tej samej drogi, albo już to zrobili.
– Ale…
– Nie możemy ich teraz szukać, gdy trupy mogą być wszędzie – warknął Max, ale zaraz spuścił z tonu. – Wydostaniemy się stąd i wrócimy do auta. Jeżeli Hindusa i Waldka tam nie będzie, poczekamy na nich.
Nie zapytałam, co jeśli się nie zjawią, bo doskonale wiedziałam, co byśmy musieli zrobić w takim wypadku.
Małe zwycięstwa szybko zamieniły się w porażki – pomyślałam.
Zombie rzeczywiście stłoczone były na końcu korytarza, skąd wciąż dochodził alarm budzika. Kilkoro maruderów stało jednak niedaleko schodów, ale odwróceni byli do nas plecami.
Libra, skradając się, przeszła dwumetrowy odcinek otwartej przestrzeni, tylko raz zastygając w bezruchu, gdy jeden z ożywieńców zawył głośniej. Wtedy my wszyscy znieruchomieliśmy, z przerażeniem czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Na szczęście zombie nie zrobił nic więcej.
Nadeszła moja kolej. Z bijącym sercem wyszłam zza ściany, ani na moment nie spuszczając z oczu stojących zaledwie pięć metrów dalej zombie. Brudne, zakrwawione postaci w poszarpanych ubraniach, wśród których dało się dostrzec zarówno pracowników szpitala, jak i jego pacjentów, kiwały się na boki, wydając przy tym ciche pomruki. Nie miałam pojęcia, jak i czy w ogóle działają zmysły żywych trupów. Te czasem zdawały się polegać na wzroku, a kiedy indziej na węchu. W innych przypadkach – takich jak ten – były jakby całkowicie wyłączone. Słyszałam teorię o tym, że to świeże mięso sprawia, że ożywieńcy są „żywsi”  i być może było w tym wiele prawdy. Miałam okazję widzieć, jak świeżo po jedzeniu, truposz rzuca się na kolejną ofiarą i ruchowo bliżej mu było wtedy do człowieka, niż zombie.
Znalazłam się już w połowie drogi na parter i kątem oka widziałam, jak Max podąża za mną. Libra czekała na dole, obok drzwi, prowadzących do pomieszczenia RTG. Te otworzyły się nagle, uderzając dziewczynę w plecy i robiąc niemały hałas. W ostatniej chwili udało mi się uchylić przed lecącym w moją stronę kamieniem, po czym rzuciłam się za uciekającą postacią.
Wpadłam do sali operacyjnej i dopiero wtedy zorientowałam się, że jestem sama. Moja dłoń sama powędrowała do tkwiącego w kaburze pistoletu.
Wtedy, nie wiadomo skąd, wyskoczyła na mnie ta postać, którą ścigałam. W porę zobaczyłam w jej dłoni narzędzie, przypominające skalpel i te wbiłoby się w mój brzuch, gdybym natychmiast nie złapała napastnika za nadgarstek i nie skierowała ostrza ku górze. Wywiązała się między nami zażarta szarpanina, podczas której poznałam, że mam do czynienia z kobietą. Ta, choć była mojego wzrostu, jej postura wskazywała na to, że rzadko jadała. Dlatego też udało mi się przygwoździć ją do ściany, kilkukrotnie uderzając jej zaciśniętą wokół skalpela dłonią w mur. W końcu ten upadł z brzdękiem na podłogę, a ja uderzyłam nieznajomą na odlew w twarz. Zatoczyła się, wyjąc jak zwierzę i znów przymierzała się do ataku na mnie. W oczach miała czyste szaleństwo.
– Nie zbliżaj się! – Wymierzyłam w nią z naprędce wyciągniętego pistoletu. Ten jednak nie ostudził dzikiego zapału kobiety.
Nie chciałam jej zabijać i nie mogłam tego zrobić, gdy w całym szpitalu roiło się od zombie.
Wykonałam unik, jak torreador uskakujący przed rozwścieczonym bykiem. Napastniczka zaplątała się w wiszące jej do kolan, brudne szmaty i prawie wywróciła. W ostatniej chwili udało jej się utrzymać równowagę, opierając o podłogę na rękach. Zastygła w tej pozycji, dysząc ciężko.
– Nie zrobię ci krzywdy, jeśli ty też tego nie zrobisz. – Zaczęłam powoli się wycofywać, nie spuszczając oczu z dzikuski. – Odejdę, dobrze?
Zahaczyłam nogą o nogę truposza, przez co niemal się wywróciłam. Przeklęłam pod nosem, mijając ciało, tym samym na chwilę spuszczając kobietę z oczu. Ta sekunda wystarczyła, by dzikuska podniosła skalpel i rzuciła się na mnie.
Już nie miałam wyjścia. Mój palec sam zgiął się na spuście. Zapiszczało mi w uszach, a czas jakby zwolnił, gdy krew zalała twarz nieznajomej w miejscu, gdzie przed chwilą był jej nos.
Oddychając ciężko opuściłam pistolet i cofnęłam się o kilka kroków. Żyjąc tak długo za bezpiecznymi murami klasztoru zapomniałam, co może stać się poza nimi. A ludzie stawali się coraz gorsi.


– Zuza?
Od razu rozpoznałam głos Maksa, który zszedł na dół i oślepił mnie latarką. Z poczuciem ulgi rzuciłam mu się w ramiona.
– Gdzie Libra? – zapytałam.
– Pobiegła z Hindusem i Waldkiem. Też musimy spadać. Zaraz się zejdą.
Max zauważył ciało kobiety w rosnącej kałuży krwi, ale nic nie powiedział i o nic nie zapytał.
Pierwsze zombie pojawiły się na schodach, a odgłosy dochodzące z prawego korytarza świadczyły o tym, że i stamtąd zbliżał się kolejny pochód. Nie zwlekając dłużej rzuciliśmy się do ucieczki.
Tak jak przewidział Max, droga przez izbę przyjęć była niemalże pusta. Na korytarzu pozostało jedynie kilka zombie. Nie zwalniając nawet uniosłam pistolet, mierząc do zmierzających w naszym kierunku truposzy. Przeskoczyłam nad ciałem ożywieńca, jednocześnie robiąc zwrot w lewo, gdy z prawej wyszedł na mnie kolejny żywy trup. Tego Max zdzielił w głowę strzelbą.
Wybiegliśmy ze szpitala, od razu kierując się w stronę, gdzie zostawiliśmy auto. Parking, wcześniej pusty, teraz zaroił się od zombie. Przypomniało mi to pierwszy dzień zarazy, gdy również uciekałam ze szpitala, a wokół pełno było żywych trupów.
Wykonując slalomy i co chwilę zmieniając kierunek biegu, omijaliśmy większe lub mniejsze grupki ożywieńców, gdy usłyszeliśmy warkot silnika, a potem oślepiły nas reflektory samochodowe. To było nasze auto. Te nawet nie zwolniło, dopóki nie znalazło się tylko parę metrów od nas. Waldek wyskoczył ze środka, otwierając nam tylne drzwi. Wykorzystałam to i zajęłam jego miejsce, obok siedzącego za kółkiem Hindusa. 
– Jedź! – krzyknęłam. 
Hindus ruszył z miejsca tak gwałtownie, że aż wcisnęło nas w siedzenia. Zombie, które zdążyły zajść nam drogę, wpadły na maskę rozpędzającego się auta, głucho odbijając się od niej. 
– Kurwa. Było niebezpiecznie – powiedział, gdy samochodowi udało się przebić przez nie tak zwarty mur z truposzy.
– Straciłam plecak – powiedziała Libra.
– Nie szkodzi. Mamy leki – odparłam wciąż dysząc ciężko po ostrym biegu.
– Czyli nam się udało – podsumował Waldek, a wszyscy mu przytaknęli. – Wracajmy do domu.

☠☠☠

Byliśmy już na ostatniej prostej do klasztoru. Droga prowadziła przez wiadukt, za którym pozostało już tylko kilka kilometrów do Błoni. Sama myśl o tym, że za niedługo będę mogła zrzucić cuchnące i brudne od krwi ciuchy, po czym położyć się do łóżka i zasnąć na parę godzin sprawiała, że się uśmiechałam. Potem jednak przypominałam sobie o chorych, którymi od razu trzeba było się zająć i cały mój dobry humor trafiał szlag.
Przeciągnęłam się na fotelu, odwracając głowę w prawo i obserwując nieco niewyraźny, bo niknący w ciemnościach krajobraz. Z wysokości wiaduktu dobrze było widać rozciągające się parę kilometrów dalej pola i lasy. Drzewa poruszały się wolno, falując na horyzoncie, a…
Poderwałam się, wpatrując w to, co przed chwilą dostrzegłam. To, co wydawało mi się być lasem, wcale nim nie było.
– Stój! 
Hindus zahamował tak gwałtownie, że wszyscy poleciliśmy do przodu, a ja prawie uderzyłam czołem w deskę rozdzielczą. 
– Zgaś światła! – syknęłam. 
Zapadła ciemność oraz cisza. Nasze przyśpieszone oddechy były jedynymi dźwiękami, które słyszałam przez następne kilka minut. Dopiero potem doszły nas TE głosy. 
Odwróciłam się do siedzących z tyłu i dałam im znak, żeby byli cicho, po czym ostrożnie otworzyłam drzwi. Pozostali ruszyli za moim przykładem. 
Na zewnątrz było zimno. Lodowaty powiew wiatru targnął moimi ubraniami, niosąc ze sobą coś więcej, niż tylko świst. To brzmiało jak rój owadów. Bardzo wielkich owadów. 
Ciemne chmury szybko przesuwały się po niebie, tylko na moment pozwalając księżycowi się wyłonić. Ta krótka chwila wystarczyła jednak, byśmy mogli zobaczyć przesuwające się po horyzoncie stado. 

To była największa grupa, jaką widziałam. Mogło w niej być nawet pół tysiąca zombie, albo i więcej. Ich zawodzenie oraz szum kroków dało się słyszeć z daleka, a kierunek marszu pokrywał się z naszym. Stado szło wprost do naszego domu.