Do końca tomu pozostało 9 rozdziałów, które postaram się
dodać jak najszybciej. Powoli też zaczynam 2 tom TLD, ale jestem jeszcze na
etapie tworzenia tytułów rozdziałów i wewnętrznej walki ze sobą, co do nowego/wych
bohatera/ów. Tak. Prawdopodobnie w 2 tomie pojawią się 4 perspektywy, co jest
niezbędne. Nie potrafię się jednak zdecydować, kto ma być tym 4 ogniwem. Walczę też nad grafiką, która reprezentować
będzie kolejną część TLD. Myślę, jednak, że zmierzam w dobrym kierunku ;)
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Podniosłam się z kolan, czując ból w poranionych łydkach. Czesiek pomógł mi stanąć na równe nogi i utrzymać się na nich. Kuba stał kawałek dalej, obejmując płaczącą Samantę. Dziewczyna patrzyła na otwartą klapę w dachu z szokiem oraz przerażeniem na twarzy.
- Coś ty zrobiła? – zapytała i spojrzała na mnie z
nienawiścią.
Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, dziewczyna
ruszyła na mnie i uderzyła mnie z pięści w twarz. Zatoczyłam się na bok, czując
promieniujący ból w szczęce. Mimo swojej postury, dziewczyna miała całkiem
sporo siły. Wściekła chciałam oddać Samancie, ale wtedy na drodze wyrósł mi
Max, odgradzając mnie od blondynki.
- Nie teraz – powiedział twardo.
Chciałam zaprotestować, ale zamiast tego wzięłam
głęboki oddech i w myślach policzyłam do dziesięciu. To nie był czas i miejsce
na kłótnie.
- Samanto, uspokój się! – Kuba trzymał blondynkę za
oba ramiona, podczas gdy ta krzyczała i szarpała się.
- Zabiła Grześka! Zastrzeliła go! – krzyczała
wściekła i równocześnie zalewała się łzami.
- On pierwszy chciał mnie zabić – powiedziałam
wpatrując się w dziewczynę. – Gdybym nic nie zrobiła, to ściągnąłby mnie na dół
i oboje bylibyśmy już martwi.
- I dobrze – syknęła. Wyrwała się Kubie, po czym
odeszła na drugi koniec dachu.
Zagryzłam policzek, z całych sił powstrzymując się
przed nie wybiciem Samancie kilku zębów. Nie miałam zamiaru wszczynać bójek
podczas gdy znajdowaliśmy się w tak beznadziejnej sytuacji. Uwięzieni na dachu
supermarketu i otoczeni przez trupy.
Huki wystrzałów zaczęły zwabiać zombie z okolicy i te
teraz powoli schodziły się na parkingu supermarketu. Na razie było ich zaledwie
kilka, ale musieliśmy jak najszybciej znikać, zanim ta liczba podwoiłaby się,
lub nawet potroiła.
- A gdzie Zbyszek? – zapytał nagle Czesiek,
rozglądając się za mężczyzną.
- Dopadli go – odparłam, pocierając miejsce, gdzie
spadła pięść Samanty.
Pięćdziesięciolatek westchnął głośno i potarł się po
łysiejącym czubku jasnowłosej głowy. Wyglądał na mocno przejętego tym faktem.
- Był idiotą, ale nie był zły – powiedział cicho.
Zagryzłam policzek, odwracając wzrok. Nie miałam
zamiaru powiedzieć nikomu o tym, co wydarzyło się na dole. Nie pomogłam
Zbyszkowi. Zostawiłam go tam. I nie żałowałam tego.
Odwróciłam się i napotkałam wzrok Kuby. Mężczyzna
stał na uboczu, w milczeniu słuchając naszej rozmowy.
- Kim jesteście? – Max patrzył podejrzliwie na niego,
jakby dopiero wtedy przypomniał sobie o obecności nieznajomych.
- Spotkałam ich na parkingu, gdy uciekałam przed
zombie – wyjaśniłam. – Zobowiązali się mi pomóc, jeżeli będą mogli do nas
dołączyć.
We wzroku Maxa wyczytałam niezadowolenie z tego faktu.
Mężczyzna nie był zachwycony moim pomysłem, a ja czułam się w obowiązku
zaprowadzenia ich do klasztoru. Mieliśmy umowę, a ja dotrzymywałam słowa.
- Nie jesteśmy złymi ludźmi. Możemy sobie wzajemnie
pomóc – zapewnił mężczyznę Kuba, ale ten go całkowicie zignorował.
- Możemy pogadać? – Max zwrócił się do mnie oraz
Cześka i odszedł kawałek na bok.
Posłałam Kubie uspokajające spojrzenie i ruszyłam na
koniec dachu.
- Dlaczego powiedziałaś im o klasztorze? Nawet ich
nie znasz. Ich kumpel o mało co cię nie zabił i chcesz ich zaprowadzić do
obozu? – zapytał Max patrząc na mnie karcąco.
- Jeżeli już wiedzą, że mamy bezpieczne miejsce, to
nie sądzę, by odpuścili sobie taką szansę – odparłam, splatając ręce na piersi.
– Poza tym, jeżeli ich tu zostawimy, to możemy zyskać nowych wrogów. Skąd
możemy wiedzieć, że któregoś dnia nie zjawią się pod bramą klasztoru z ludźmi i
nie będą chcieli nas powybijać? Wolę mieć ich przy sobie, niż przeciw.
- Chyba że którejś nocy nie poderżną ci gardła. W
szczególności ta blondynka, bo raczej nie pała do ciebie miłością – Na twarzy
Maxa pojawił się złośliwy uśmieszek.
- Poradzę sobie z nią w razie czego – Spojrzałam na
niego wrogo. – Kuba jest w porządku, a Samanta to rozkapryszona nastolatka. Nie
będą nikomu zagrażać.
- Skąd ta pewność? Nie znasz ich. Przez podejmowanie
takich właśnie decyzji giną ludzie.
Ogarnęła mnie złość. Max właśnie oskarżył mnie, że to
z mojej winy zginął Zbyszek, a jeszcze wcześniej Inga, a Adama i Pawła porwano?
Sama tak nie uważałam, bo nie miałam na to żadnego wpływu i myślałam, że
Max zdaje sobie z tego sprawę. Najwyraźniej jednak było inaczej.
- Skoro twoim zdaniem wszystkie złe rzeczy, jakie się
nam przytrafiają są moją winą, to co tu robisz? – zapytałam ostro, mierząc
mężczyznę wzrokiem.
- Właśnie zaczynam się zastanawiać.
- Możecie przestać? – syknął Czesiek i oglądnął się
przez ramię na Kubę oraz Samantę. – Takie kłótnie do niczego nie prowadzą, a
ostatnie czego nam trzeba w tej chwili to obrażanie się na siebie.
Najważniejsze w tej chwili to zejście stąd w jednym kawałku i kontynuowanie
wypadu. Pamiętajcie, że mamy jeszcze odwiedzić sklep militarny, a do tego
musimy współpracować, a nie skakać sobie do oczu. Przestańcie więc boczyć się
na siebie jak dwójka dzieciaków i skupcie się na wymyślaniu planu.
Czesiek miał rację, co niechętnie przyznałam. Po
prostu nie znosiłam, gdy ktoś mnie o coś oskarżał, co ewidentnie nie było moją
winą. Zawiodłam się na Maxie, bo dotychczas myślałam, że mnie wspiera.
Najwidoczniej się pomyliłam.
Spojrzałam na Kubę, który kucał obok Samanty. Blondynka
siedziała na murku, z twarzą przysłoniętą przez włosy. Musiała płakać, bo jej
ciałem co jakiś czas wstrząsał dreszcz.
- Pójdą z nami – powiedziałam, patrząc na tą
dwójkę, po czym zwróciłam się do Maxa. – Możesz się ze mną nie zgadzać, uważać,
że popełniam błąd, przeklinać mnie i obrażać, ale Kuba i Samanta pójdą z nami,
bo tak zadecydowałam. Ręczę za nich. Jeżeli okaże się, że coś jest z nimi nie
tak, zrobią coś albo będą choć próbowali, to cała odpowiedzialność za to
spadnie na mnie. Będzie to wtedy tylko i wyłącznie moja wina, okej?
Mężczyzna milczał dłuższą chwilę. Przez ten
krótki okres naszej znajomości zdążyłam zauważyć, że jest on strasznie uparty.
Niestety, ja także taka byłam i nie zamierzałam zmienić zdania.
- Obyś się nie pomyliła – powiedział i odszedł.
Czesiek uśmiechnął się do mnie blado i poklepał po
ramieniu. Razem ruszyliśmy w stronę Kuby i Samanty, by przekazać im werdykt.
- Dobrze zrobiłaś – powiedział mężczyzna. – Nie
należy wszystkich skreślać już na samym początku. Nie w czasach, gdy
potrzebujemy ludzi.
- Nie postawiłam się Maxowi tylko z tego powodu. Naprawdę
nie chcę nowych wrogów. Ci, których mam, w zupełności wystarczą.
Kuba wstał z klęczek, a Samanta uniosła tylko
czerwoną i mokrą od łez twarz. Zignorowałam jej nienawistne spojrzenie, które
mi posłała, skupiając się na rozmowie.
- Będziecie mogli wrócić z nami do klasztoru, ale
pamiętajcie, że jeżeli wywiniecie jakiś numer, choćby najmniejszy, to
wylecicie. Mogę to wam obiecać.
- Nie składaj obietnic, których nie możesz dotrzymać
– mruknęła Samanta. Dziewczyna wstała z murku i odeszła na bok.
Jej zachowanie wskazywało, że będę miała z nią
niemałe kłopoty. Kuba spojrzał na mnie bezradnie.
- Zanim dołączyła do nas, miała tylko Grześka. Była
do niego przywiązana – wytłumaczył mężczyzna. – Postaram się mieć ją na oku. To
dobra dziewczyna, ale wiadomo. Sporo straciła.
- Jak my wszyscy – mruknął Czesiek, a na jego twarzy
pojawił się wyraz smutku. – Mówiłeś, że dołączyła do „was”? Jest z wami ktoś jeszcze?
- Do wczoraj był. Bartek Ostrowski. Pracowaliśmy
razem, gdy to się zaczęło. Trupy go dopadły.
- Przykro mi – W głosie Cześka pojawiła się
autentyczna nuta współczucia.
- Taaa. Mnie też.
Nagle rozległa się syrena alarmu. Wszyscy podeszliśmy
do krawędzi dachu, skąd rozpościerał się widok na parking. Jeden z zombie wpadł
na stojący tam samochód i włączył alarm. Głośny, denerwujący dźwięk ściągał do
siebie truposzy jak światło ćmy i już po chwili auto było oblegane przez ponad
tuzin ożywieńców. A nadchodziło ich jeszcze więcej.
- Musimy wiać. I to teraz – powiedziałam.
Hałas wystrzałów ściągnął już wystarczająco dużo
zombie, a co dopiero alarm. Już widziałam około dwudziestkę trupów,
zmierzających w naszą stronę.
- Stąd nie ma wyjścia! – pisk Samanty był bardziej
irytujący niż ona sama.
- Jest.
Wszyscy spojrzeliśmy na Maxa, który stał przy
zachodniej krawędzi i patrzył w dół. Był tam daszek, będący osłoną przed
wejściem do magazynu. Znajdował się on dwa metry niżej, a potem jeszcze jakieś
pięć od ziemi..
- Biegniemy w stronę tego domu – wskazałam na budynek
ogrodzony płotem. – Postarajcie się być niezauważeni. Żadnych strzałów i
atakowania zombie, chyba, że będziecie naprawdę musieli. Jasne?
Wszyscy pokiwali mi głową i zaczęli zeskakiwać na
daszek. Na szczęście była to dość mocna konstrukcja, która wytrzymała ciężar
piątki osób. Po tym czekała nas trudniejsza część. Skok z pięciu metrów był
trochę ryzykowny, łatwo o kontuzję, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić.
- Skoczę pierwszy – odezwał się nagle Max, zdejmując
karabin i podając go Cześkowi. – Przysunę ten kontener. Będzie łatwiej wam
wylądować.
Max podszedł do krawędzi i zwiesił się, wciąż
trzymając konstrukcji. W końcu puścił się jej i usłyszeliśmy stłumiony huk,
jaki wywołały kartony leżące na dole oraz ciche przeklniecia mężczyzny. Ten
wyszedł spod stosu pudeł, z kwaśną miną, trzymając się za kolana.
- Wszystko gra? – zapytałam półszeptem.
- Tak. Dajcie mi chwilę.
Max jeszcze przez parę sekund stał zgięty, po czym
ruszył w kierunku kontenera. Plastikowy śmietnik na kółkach z oporem ruszył z
miejsca i zatrzymał dokładnie pod granicą daszku. Wypełniony był po brzegi
różnymi odpadkami, będącymi kiedyś produktami z supermarketu.
- Teraz ja – powiedziałam i tak samo jak Max
wcześniej, zwiesiłam się na krawędzi.
Mimo tego, że miałam już małe doświadczenie w
zwisaniu z dużych wysokości i to znacznie większych, to i tak ogarnął mnie
strach. Lęk przed upadkiem był nieodłączny, a w tej sytuacji i kłopotliwy. Mimo
to zacisnęłam zęby.
Moment spadania wcale nie był tak straszny, jak
sądziłam, a lądowanie było miękkie. Jedynie smród popsutych produktów
spożywczych nie zachęcał do pozostania w kontenerze na dłużej. Już zaczęłam się
podnosić ze stosu śmieci, gdy poczułam jak coś oplata mnie w pasie. Sinozielone
dłonie wpijały się w mój brzuch, równocześnie uniemożliwiając mi wydostanie się
z kosza. Zombie wgryzał się w tył mojej kurtki, warcząc i pojękując. Wpadłam w
panikę i zaczęłam się szamotać, próbując wyrwać trupowi z objęć, ale ten ani
myślał mnie puścić.
- Sasza! – Max złapał mnie za rękę i siłą wyciągnął z
kontenera, razem z zombie dalej uwieszonym na moich plecach. Poczułam jak
mężczyzna wyciąga mi mój nóż zza paska, rozległ się chrzęst i w tym samym
czasie truposz zwiotczał.
- Dzięki – powiedziałam, patrząc na ciało zombie. Był
to starszy mężczyzna, niewątpliwie bezdomny.
- Teraz to naprawdę musimy się śpieszyć – odparł Max,
patrząc w stronę parkingu, gdzie zaroiło się od truposzy.
Po tym, jak dołączyła do nas pozostała trójka,
zaczęliśmy skradać się pod ścianą budynku, kierując się w stronę znajdującego
się niedaleko domu. Ogrodzony był on dość wysokim płotem, przy którym rósł
żywopłot. Mógł on nas ukryć przed wzrokiem zombie. Szłam na samym końcu,
trzymając pistolet w pogotowiu. Na szczęście większość trupów nadal oblegała
wyjący samochód, a pozostałe chodziły po parkingu bezwiednie. W pewnym
momencie, gdy przechodziliśmy obok pozostawionego na pastwę losu auta,
wyskoczył zza niego zombie. Max odsunął się w porę, ale Samanta już nie
zdążyła. Truposz wpadł na dziewczynę, a ta krzyknęła ze strachu i upadła
przygnieciona ciężarem rozkładającego się, żywego trupa. Kuba oraz Czesiek od
razu ruszyli nastolatce z pomocą i zaczęli odciągać zombie, lecz gdy starszy z
mężczyzn pociągnął trupa za ramię, te trzasnęło, a zaraz potem w dłoniach
biologa pozostała sama ręka. Ciemna krew trysnęła na Samantę, powodując, że ta
krzyknęła jeszcze głośniej. Max owinął ramię wokół szyi truposza, a ja skoczyłam
do przodu i wbiłam nóż w jego czaszkę.
Samanta odczołgała się od trupa, zasłaniając sobie
usta dłonią. Było już jednak za późno. Zombie powoli zaczęły sunąć w naszym
kierunku.
- Wstawaj, do cholery! – syknęłam i postawiłam
dziewczynę na nogi.
Max, Czesiek i ja trzymaliśmy bronie w pogotowiu,
ubezpieczając bezbronnego Kubę oraz Samantę. Wszyscy biegliśmy w stronę
ogrodzenia, co chwilę strzelając w kierunku zombie.
Pierwszy przy płocie znalazł się Max i od razu pomógł
Samancie przedostać się na drugą stronę. Zaraz potem przeskoczył Kuba, a po nim
Czesiek.
- Ruszaj! Zaraz was dogonię! – krzyknęłam do Maxa,
strzelając do zbliżających się zombie.
- Ty pierwsza! – odkrzyknął, również mierząc do
kolejnych trupów.
- To nienajlepszy czas na kłótnie.
- Więc przestań i pośpiesz się – Max złapał mnie za
ramię i pociągnął do tyłu, a sam stanął przede mną, uniemożliwiając mi
strzelanie.
Przeklęłam pod nosem i wspięłam się na ogrodzenie.
Przedarłam się przez żywopłot i znalazłam na terenie podwórka piętrowego domu.
Czesiek, Kuba oraz Samanta stali na wjeździe, gotowi w każdej chwili by ruszyć
dalej.
- Gdzie Max? – zapytał Czesiek.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszałam za sobą
szelest oraz ciche przeklęcia. Max wypadł zza żywopłotu, o mało co mnie nie
przewracając. Jeden z rękawów jego kurtki był rozerwany, a sam materiał
splamiony ciemną mazią.
- Skurwiel, prawie mnie ugryzł – powiedział mocno
zdenerwowany. Na moje przerażone spojrzenie zaraz dodał. – Ale tego nie zrobił.
- Pozostali są cali? – zapytałam, by się upewnić. Nie
usłyszałam żadnych skarg. – Ruszajmy dalej.
Z niepokojem obejrzałam się przez ramię, gdy wycie
zombie nasiliło się. Na szczęście nie potrafiły one pokonywać takich przeszkód.
Ta myśl była pocieszająca.
Przeszliśmy na ulicę i tam doznaliśmy szoku. Na
chodniku leżały cztery ciała starszych już ludzi. Dwie kobiety oraz dwaj
mężczyźni. Ciała były poszarpane, ale dało się zauważyć jedną rzecz –
wszyscy mieli dziury postrzałowe w głowie.
- Zabili ich, dla rzeczy? – zastanowiłam się na głos.
- Może mieli coś wartościowego – odparł Czesiek.
To miało sens, ale wydawało mi się, że mogło chodzić
o coś innego. Czym mogli się komuś narazić tacy starcy?
- Możecie pomyśleć o tym później? – głos Maxa oderwał
nas od przemyśleń. – Mamy towarzystwo.
Na ulicy pojawiła się kilkuosobowa grupka zombie.
Trupy od razu nas zwęszyły i zmierzały w naszym kierunku, potykając się o
własne nogi oraz warcząc.
Po opuszczeniu ulicy oraz zostawieniu w tyle grupki
zombie, zatrzymaliśmy się na niedużym skwerze, w pobliżu restauracji. Była już
prawie pierwsza, a my wracaliśmy z wypadu z niczym. Ja zapasy które zebrałam
zostawiłam na sklepowym parkingu, a Czesiek i Max swoich nie zdążyli zebrać, bo
zostali zaatakowani przez trupy.
- Nie wszystko jest jeszcze stracone – powiedziałam,
gdy zapoznaliśmy się ze swoją sytuacją. – W mieście jest dużo sklepów. Jeden z
nich nawet niedaleko. Parę ulic stąd. Może tam dopisze nam szczęście. Znajduje
się on w oddaleniu od centrum i jest szansa, że ludzie w panice go ominęli.
- Wiem gdzie to jest i rzeczywiście, możliwe, że
udało mu się przetrwać – Czesiek pokiwał głową, pocierając policzek.
- Mamy się wszyscy przedzierać na obrzeża miasta? Dla
zombie to będzie jak zaproszenie na obiad.
Max miał rację. Było nas pięcioro, a tylko troje
miało bronie, a dwoje potrafiło z niej korzystać. Poza tym po twarzach Kuby
oraz Samanty widziałam, że są oni zmęczeni. Ciągnięcie ich taki kawał drogi
mogło się dla nich źle skończyć.
- W takim razie się rozdzielimy – powiedziałam.
– Czesiek wie, gdzie jest sklep. Pójdziecie tam razem, a my wrócimy do
klasztoru.
- To nie najlepszy pomysł – stwierdził Max, patrząc
podejrzliwie na Kubę.
- Najlepszy w tej sytuacji – skwitowałam wzdychając.
– Weźmiecie ciężarówkę, a my na pewno jakieś znajdziemy. Będzie wam łatwiej
zabrać żywność i broń ze sklepu. Klasztor nie jest daleko, a poza tym postaramy
się unikać kłopotów. Dotrzemy tam przed zmierzchem.
Max nadal nie wyglądał na przekonanego, ale nic
więcej nie powiedział. Rozumiałam, że nie ufał Kubie i Samancie, ale ja byłam
przekonana, że sobie poradzę. Poza tym, nie przeczuwałam już żadnych kłopotów z
naszymi nowymi znajomymi.
- W porządku – westchnął Max. – Uważaj na siebie.
- Jasne. Wy też.
Po wymienieniu się niewielkimi zapasami, rozdzieliliśmy się.
Poruszaliśmy się bocznymi uliczkami i unikaliśmy każdego zombie, jaki pojawiał
się w pobliżu. Nie chciałam tracić naboi, ani niepotrzebnie narażać nas
wszystkich. Najważniejsze było, byśmy bezpiecznie dotarli do celu. Miałam już
dość śmierci na jeden dzień.
- Mówiłaś, że jesteś Daniela.
Spojrzałam zaskoczona na Kubę, którego głos wyrwał
mnie z niezbyt przyjemnych wspomnień.
- Powiedziałaś, że masz na imię Daniela, a twoi
przyjaciele nazywali cię Sasza.- wytłumaczył mężczyzna.
- Wolałam zachować ostrożność – powiedziałam
rozglądając się wokoło.
Samanta szła kawałek przed nami. Odkąd się
rozdzieliliśmy, dziewczyna nie odezwała się ani słowem, za to często posyłała
mi pełne nienawiści spojrzenia. Zauważyłam też, że niezbyt jej się podoba, gdy
rozmawiałam z Kubą.
- Mogę ci o sobie opowiedzieć – powiedział Kuba i
zanim zdążyłam otworzyć usta, ten zaczął mówić. – Pracowałem jako doradca
klienta w banku razem z moim przyjacielem. Moja rodzina mieszka w Gdańsku, a ja
sam przeprowadziłem się tutaj dwa lata temu. Od tego czasu mieszkałem sam. Gdy
ten cały syf się zaczął, razem z Bartkiem, dwoma innymi pracownikami i kilkoma
klientami zamknęliśmy się w banku. Byliśmy tam bezpieczni, ale wiadomo – brak
jedzenia i panika ludzi zmusiła nas do wyjścia na zewnątrz. Prze pierwszy dzień
trzymaliśmy się razem, w sumie było nas trzynaścioro. Niestety wpadliśmy na
dość sporą grupę zombie, która dorwała kilkoro z naszych, a pozostali w panice
rozbiegli się na różne strony. Zostaliśmy tylko ja i Bartek. Następnego dnia
natknęliśmy się na Samantę i Grześka. Oboje ponoć uciekli ze szkoły, gdzie
również wybuchła epidemia. Przyłączyli się do nas. Mieliśmy zamiar opuścić
miasto, ale potrzebowaliśmy najpierw samochodu i zapasów. Podczas
przeszukiwania sklepiku, Bartek został zaatakowany przez trupa. Nie zdążyłem mu
pomóc.
- Przykro mi – powiedziałam, ale w moim głosie nie
było nawet nuty współczucia. Kuba chyba nawet nie zauważył tego.
- Był to dobry facet. Uratował pewną kobietę z naszej
grupy i o mało sam przy tym nie zginął.
Przechodząc przez skrzyżowanie usłyszałam nagle
warkot silnika. Wywołało to u mnie chęć schowania się i już miałam polecić to
moim towarzyszom, gdy zza rogu wyjechał czarny jeep, który natychmiast
przyśpieszył. Nie sądziłam, że to dobry znak. Tym bardziej, że z bocznego okna
wychyliła się postać mężczyzny z bronią w ręku.
- Biegiem! – zawołałam.
Ruszyliśmy przed siebie, a samochód za nami. Nawet,
gdy przez chwile wydawało nam się, że zgubiliśmy pościg, samochód wyjeżdżał
nagle zza rogu. Byliśmy ścigani jak zwierzęta przez myśliwego. Jeep w spokoju
mógł nas dogonić, ale z jakiegoś powodu ten trzymał się za nami. Kilka razy
nawet na nas zatrąbił, co brzmiało, jakby się z nas śmiał.
- Szybciej! – krzyknęłam.
Oglądnęłam się przez ramie na jeepa. Za kierownicą
dostrzegłam brodatego mężczyznę w okularach przeciwsłonecznych, a obok niego
jeszcze jednego. Śmiali się.
Wybiegliśmy na kolejne skrzyżowanie i tam
doznaliśmy szoku. Wszystkie trzy ulice, oprócz tej, którą wbiegliśmy, były
zastawione przez ciężarówki oraz samochody terenowe, na dachach których stało
kilku mężczyzn. Wszyscy trzymali w dłoniach strzelby. Niektórzy z nich ubrani
byli w kombinezony moro, które kojarzyły mi się z typowymi strojami myśliwych.
Nie było stamtąd ucieczki. Zostaliśmy zapędzeni w pułapkę. Jak cholerne szczury.
Dyskretnie sięgnęłam po broń, schowaną pod moją
kurtką i odbezpieczyłam ją. Ciche kliknięcie zwróciło uwagę Kuby, który
spojrzał na mnie zaniepokojony.
- Bądźcie gotowi – powiedziałam.
Oboje pokiwali mi głową.
Drzwi jeepa otworzyły się i ze środka wyszło trzech
mężczyzn. Wszyscy wyglądali na około czterdzieści lat. Brodaty, którego
wcześniej widziałam za kółkiem, miał ze sobą toporek a na ramieniu strzelbę.
Rude, długie włosy, w których pojawiła się już siwizna, miał związane w kucyk z
tyłu głowy, a gęsta, rdzawa broda opadała mu na pierś. Ubrany był w skórzaną, brązową
kurtkę i spodnie moro. Czarne, ciężkie buty sięgały mu do połowy łydek.
Mężczyzna był wielki i przypominał amerykańskiego harleyowca.
- Są i nasze ptaszki! – zawołał do swoich towarzyszy, zbliżając się do nas.
Ścisnęłam mocniej pistolet, którego ciężar dodawał mi
odwagi.
- Czego chcecie? – zapytałam ostro.
- Spokojnie, ptaszyno – Brodacz uśmiechnął się,
pokazując żółte, nierówne zęby. – Będziecie grzeczni, to nic się wam nie stanie.
Łżesz
jak pies – pomyślałam. Już z
daleka widać było, że kłamie, a uśmieszki jego towarzyszy były tego
potwierdzeniem.
- Nie chcemy żadnych kłopotów – powiedziałam.
Naprawdę nie chciałam walki. – Oddamy wam rzeczy, ale nas puśćcie.
- Nie możemy, ptaszyno – Brodacz rozłożył ręce w
przepraszającym geście. – Jesteście nam potrzebni.
Dwójka pozostałych mężczyzn ruszyła ku nam. Jeden z
nich był łysy, a drugi miał czapkę z daszkiem na głowie. W rękach
trzymali liny. Nie mieli wobec nas dobrych zamiarów – to było widać gołym
okiem. Gdy tylko zbliżyli się oni na tyle, bym miała pewność, że nie spudłuję,
wyciągnęłam broń.
- Jeszcze krok, a obiecuję, strzelę – powiedziałam.
Na twarzach mężczyzn nie zobaczyłam jednak nawet
cienia strachu. Brodaty za to nawet się uśmiechnął.
- To chyba nie twój dzień, ptaszyno – zarechotał
wskazując za nas.
Mężczyźni na ciężarówkach trzymali bronie, wycelowane
w nas. Coś mi mówiło, że raczej nie spudłują. Opuściłam broń, po czym położyłam
ją na ziemi, kawałek od siebie.
- Grzeczna dziewczynka – Brodaty schylił się po
pistolet.
Miałam okazję. Kopnęłam mężczyznę w twarz i
doskoczyłam do niego, jednocześnie wyjmując nóż. Zanim ten zorientował się, co
właśnie zaszło, miał przy szyi trzydziestocentymetrowe ostrze. Wystarczyło tylko
jedno pociągnięcie, bym przecięła jego tętnice, a w efekcie czego wykrwawiłby
się w kilka sekund.
Kątem oka dostrzegłam, jak dwójka mężczyzn stanęła po
obu moich stronach, w każdej chwili gotowa odciągnąć mnie od swojego szefa.
Byłam też przekonana, że wszystkie lufy broni znajdujące się w promieniu
kilkudziesięciu metrów były teraz skierowane tylko na mnie.
- Każ im opuścić broń – powiedziałam ostro, patrząc w
oczy brodacza. Nie był już taki zadowolony, a raczej wściekły.
- Jesteś zbyt gwałtowna, ptaszyno. To fatalna cecha.
Zgubna.
Zacisnęłam zęby i przycisnęłam mocniej ostrze do
skóry mężczyzny. Od razu pojawiła się tam cienka, czerwona linia, z której
wypłynęła stróżka krwi.
- Niech opuszczą broń – wycedziłam kładąc nacisk na
każde wypowiedziane słowo.
Brodacz powoli podniósł prawą rękę, cały czas patrząc
na mnie. Niespodziewanie druga dłoń mężczyzny zacisnęła się w pięść i uderzyła
mnie w twarz. Ból był kilkukrotnie większy niż wtedy, gdy dostałam od Samanty i
tym razem nie obyło się bez krwi. Upadłam na asfalt, trzymając się za rozbity
nos. Wtedy zobaczyłam, jak Kuba chwyta leżącego na ulicy glocka.
- Nie! Stój! – krzyknęłam, ale było już za późno.
Padł strzał. Kula trafiła brodacza w ramię, a ten sam
zawył z bólu. Kuba już mierzył ponownie, gdy mężczyzna w czapce powalił go na
ziemię i przycisnął do niej kolanem. W ręku mięśniaka pojawił się nóż motylkowy.
- Ty sukinsynu! – ryknął brodacz, trzymając się za
zranione ramie. – Postrzeliłeś mnie!
- Zabić go, Topór? – zapytał mięśniak, patrząc na
swojego przywódcę.
Ten dotknął swojej szyi i na widok krwi na swojej
dłoni posłał mi mordercze spojrzenie. Odpowiedziałam mu tym samym. Podczas tej
chwili mierzenia się wzrokiem, w oczach mężczyzny pojawił się dziwny błysk, a
po chwili wyjął zza paska swój toporek.
- Nie. To nie będzie konieczne. Jak to mówią, oko za
oko, ząb za ząb, ręka za rękę.
Nie wiedziałam co to oznacza, dopóki Topór nie ukląkł
przy Kubie, rozciągając jego rękę na ziemi. Wtedy do mnie dotarło, co zamierzał
zrobić. Samanta również musiała to zrozumieć, bo krzyknęła i chciała rzucić się
na dwójkę mężczyzn, ale wtedy łysy zatrzymał ją.
Ja nie ruszyłam się z miejsca. Mój nóż oraz glock
leżeli daleko ode mnie, a strzelcy na ciężarówkach nadal w nas mierzyli. Nie
mogłam zrobić nic, tylko patrzeć.
- Błagam, nie – Kuba próbował wyrwać się mężczyznom.
– Nie róbcie tego. Ludzie. Jesteśmy ludźmi, pamiętacie? Do cholery jasnej! Co z
wami?
- Zamknij się, to nie zaboli –Topór rozciął rękaw
płaszcza wzdłuż ręki Kuby. – Co ja pieprzę? Będzie bolało jak cholera! A ty –
spojrzał na mnie, celując we mnie końcem toporka. – Lepiej się nie ruszaj.
Inaczej będziesz następna.
Mężczyzna przyłożył toporek do zgięcia łokcia Kuby,
wywołując u Samanty jeszcze głośniejsze protesty. Jednak trzymający ją, łysy
facet zakrył jej usta dłonią, ale tylko stłumił jej krzyki.
- To może troszkę zaboleć. Hawk, trzymaj go
mocniej – Topór uniósł broń i zaraz ją opuścił, wbijając we wcześniej
wymierzone miejsce.
Kuba zaczął krzyczeć, podczas gdy toporek unosił się
i opadał, rozchlapując krew wokoło. Broń bez większego problemu przebiła się
przez mięśnie oraz tkanki, a prawdziwy opór napotkała na kości. Wtedy Kuba
umilkł, tracąc przytomność. Jego twarz była czerwona od jego własnej krwi, tak
samo jak ręce i ubrania jego oprawców. Powiększająca się kałuża czerwieni
dotarła także do mnie, gdy przerażona patrzyłam na poczynania Topora. Rozległ
się chrzęst pękającej kości i po chwili przedramię mojego towarzysza zostało
oddzielone od reszty jego ręki.
- No – Topór otarł twarz, rozmazując sobie przy tym
krew Kuby. – I po krzyku.
- Ty chory sukinsynu – syknęłam z nienawiścią patrząc
na mężczyznę.
- Być może – Mężczyzna schylił się po odciętą
kończynę i przyjrzał się jej z zafascynowaniem. – Być może.
Obok nas pojawiła się dwójka innych mężczyzn,
ubranych w stroje moro, którzy wcześniej stali na ciężarówkach. Wspólnie
podnieśli oni wciąż nieprzytomnego Kubę i zanieśli go do blokującego jedną z
ulic samochodu dostawczego.
- Trzymaj to – Topór wcisnął rękę Kuby w dłonie
Hawka. – Ptaszyny zwiążcie i zamknijcie. Wracamy do domu.
Nagle poczułam na sobie spojrzenie Samanty.
Dziewczyna nadal była trzymana przez łysego człowieka Topora. Była blada, a
oczy miała czerwone od łez. Jej wzrok był jednak zdeterminowany i nieustannie
wędrował w jednym kierunku, dając mi znak. Od razu zrozumiałam o co chodzi.
- Gdzie nas zabieracie? – zapytałam, gdy Hawk
pociągnął mnie za ramię, stawiając na nogi.
- Wkrótce się dowiesz – Topór wytarł swoja broń w
czerwoną chustkę i włożył ją z powrotem za pasek.
Nie
sądzę – pomyślałam.
W tym samym momencie rozległ się krzyk łysego.
Samanta ugryzła go w dłoń. Wykorzystując to, że wszyscy spojrzeli w ich
kierunku, wyciągnęłam mojego glocka zza paska Hawka. Strzeliłam mu w pierś, a
potem wycelowałam w łysego. Kula trafiła go w twarz i facet od razu osunął się
na ziemie, przygniatając Samantę. Odwróciłam się do Topora, który ściągał już
swoją strzelbę. Pociągnęłam za spust, celując w jego głowę. Mężczyzna upadł,
zalewając się krwią. To zapoczątkowało strzelaninę. Pociski śmigały wokół mnie,
ale na szczęście znajdowałam się pod Hawkiem, który przyjął na siebie wszystkie
skierowane na mnie kule. Samanta przygnieciona ciałem łysego także miała
ochronę przed ostrzałem. Czułam, jak ciało mężczyzny podryguje przy każdej
kuli, a jego krew spływa po mnie. Gdy tylko ostrzał się zmniejszył, zapewne
spowodowany brakiem kul, zrzuciłam z siebie ciało i ruszyłam biegiem przed
siebie. Samanta zrobiła to samo.
- Już jesteście kurwa martwe! – usłyszałam za sobą
wściekły ryk Topora.
Jednak
żyje – pomyślałam, niezbyt
zadowolona z tego faktu.
Nie odwracając się pokazałam mu środkowy palec i
przyśpieszyłam.
Zatrzymałyśmy się po jakiś dziesięciu minutach biegu.
Adrenalina sprawiła, że nie czułyśmy wcześniej zmęczenia, bólu nóg, ani palenia
w płucach. Samanta okazała się być bardziej wytrzymała ode mnie i szybsza.
Dlatego, gdy ja ledwo co brałam oddech, ona wydawała się gotowa przebiec
jeszcze parę kilometrów.
- Poczekaj – wysapałam, podpierając się o ścianę
budynku poczty.
Miałam wrażenie, że płuca płoną mi żywym ogniem, a
nogi drżały mi tak bardzo, że bałam się, że za chwilę upadnę.
- Musimy biec dalej – Samanta rozglądała się wokoło,
szukając potencjalnego zagrożenia.
- Za moment. Daj mi tylko…
Wzięłam głęboki wdech. Chłodne powietrze nieco
ugasiło ogień w moich płucach. Cholernie chciało mi się pić. Na szczęście po
drugiej stronie ulicy zobaczyłam kiosk, a na jego wystawie butelki z napojami.
- Tylko się czegoś napiję – powiedziałam i ruszyłam z
miejsca. Wtedy jednak poczułam ostry ból w prawej nodze.
Cała moja nogawka była przesiąknięta krwią.
- Jesteś ranna? – Samanta wskazała na ranę na
moim udzie.
Najpewniej jedna z kul trafiła mnie podczas ucieczki,
a adrenalina zminimalizowała ból. Na moje nieszczęście, teraz go czułam. Bardzo
wyraźnie.
- Szlag by to – syknęłam.
Obwiązałam udo bandażami, które szybko przesiąkły
krwią. Coraz trudniej mi było się utrzymać na nogach, a co dopiero iść. Przez
ucieczkę mocno zboczyłyśmy z trasy i oddaliłyśmy się od klasztoru, a jedyną
bronią, jaką miałyśmy, był mój glock z trzema kulami. Na dodatek kolejnym
zagrożeniem oprócz zombie, stał się Topór i jego ludzie. Sytuacja zrobiła się
beznadziejna.
- Poczekaj tu. Ja pójdę – Samanta ruszyła w stronę
kiosku, zanim zdążyłam zaprotestować. Butelka wody była nieistotna w takiej
chwili.
Usiadłam na schodach poczty, skąd mogłam obserwować
poczynania dziewczyny. Za pomocą kamienia rozbiła szybę i wskoczyła do środka.
Nie było to potrzebne, ale nie miałam sił krzyknąć, by wracała. Stałam się
nagle bardzo zmęczona i oczy same mi się zamykały. Moja rana nadal krwawiła i
musiał ktoś ją szybko opatrzyć.
- Weź się w garść – skarciłam się, zmuszając do
zachowania przytomności.
Musiałam zająć się Samantą. Kuby nie było i to na
mnie spadł obowiązek ochraniania jej. Obiecałam przecież, że zaprowadzę ich do
klasztoru. Musiałam dotrzymać danego słowa chociaż w połowie.
Nagle zobaczyłam zombie, idącego wprost na mnie.
Chciałam już chwycić za broń, ale przypomniałam sobie o braku naboi i hałasie,
jaki wytworzy strzał. Nie potrzebowaliśmy więcej truposzy. Wstałam ze schodów,
trzymając się za udo, i rozglądnęłam się za jakąś bronią. Jedyne, czego mogłam
użyć, to mały, drewniany płotek, otaczający rabaty pod budynkiem poczty.
Wyrwałam jedną z ostro zakończonych sztachet i odwróciłam się w kierunku
zombie. Dotkliwie poraniony stwór, który kiedyś musiał być mężczyzną, wyciągnął
ku mnie ręce, warcząc i skowycząc. Zamachnęłam się na niego, uderzając go w bok
głowy. Ból w udzie przeszył całą moją nogę, a ta o mało co się nie zgięła.
Zacisnęłam zęby i ponowiłam cios. Zombie upadł na ziemie. Nadepnęłam na jego
ręce i dopiero wtedy zaczęłam wbijać ostry koniec sztachety w jego twarz.
Dopiero za czwartym razem drewno przebiło się do mózgu.
Te starcie wycisnęło ze mnie resztki sił. Poczułam
nagły przypływ gorąca, a potem świat zaczął wirować. Potem nastała ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz