sobota, 26 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 19 - NOWE REALIA (SASZA)

Dzisiaj tylko jeden rozdział, ale za to dłuuugi ;)

Przez ostatnie dni mało co napisałam, a czeka mnie jeszcze trochę pracy przed zakończeniem 1 tom. Wzięcie się w garść i napisanie idzie mi opornie, dlatego muszę zwolnić z rozdziałami. Na razie pojawiać się będzie jeden dziennie, więc powinnam do 5 września dodać ostatni, ale to jeszcze zobaczymy ;)

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Cały następny dzień naszego pobytu w klasztorze upłynął nam w spokoju, ale tylko pozornym. Starałam się nie wychylać i obserwować w tym samym czasie mieszkańców obozu. Szybko doszłam do wniosku, że byli oni słabi. Gdy daliśmy im do rąk bronie, patrzyli na nie ze strachem oraz niepewnością. Niektórzy nie wiedzieli nawet, jak mają je trzymać. Zastanawiałam się poważnie, jak mieli zamiar przeżyć bez tej wiedzy. Myśleli, że uda im się w spokoju przeżyć całe życie, nie wychylając nosa za mury klasztoru? To było mało realne.
Wacław nie był zadowolony, że dałam jego ludziom bronie do rąk, ale też mi tego nie zabronił. Skoro mieliśmy zostać w klasztorze, to miałam zamiar zadbać o jego bezpieczeństwo i zapewnić przetrwanie.
   Tak więc cały dzień minął mnie i Maxowi na instruowaniu ludzi oraz zaznajamianiu ich z bronią. Na razie rozdaliśmy ją tylko mężczyzną, którzy przywieźli nas na miejsce. Pozostali trzymali się od niej z daleka, co tylko mnie denerwowało. Trzymałam jednak nerwy na wodzy, jednocześnie postanawiając sobie, że zrobię wszystko, by to miejsce stało się bastionem twardych ocalałych, którzy wiedzieli jak przeżyć. Na razie byli to jednak przerażeni ludzie, wciąż nie wierzący, że świat który znali upadł.
   Kolejnego dnia rano, tuż po wspólnym śniadaniu, udałam się pod bramę klasztoru. Pokaźna, ponad trzymetrowa krata z mocnych, stalowych prętów mogła zatrzymać całkiem sporą grupę zombie, ale nie stanowiła pewnej bariery. Nie dla ludzi. Gdyby ktoś bardzo chciał, to mógłby bez większego problemu przedostać się na drugą stronę, gdzie raczej nie napotkaliby dużego oporu ze strony przerażonych, bezbronnych ocalałych. To miejsce miałoby duży potencjał przetrwać dłuższy czas, gdyby tylko poprawić kilka rzeczy…
     - Nad czym tak dumasz? – zapytał jakiś głos. Pochłonięta przez swoje myśli, nie zauważyłam starszego mężczyzny, który stanął obok mnie i patrzył na zdemolowane sklepy naprzeciw klasztoru.
     - Nie przetrwacie tu długo – powiedziałam bez ogródek. Im szybciej by to sobie uświadomili, tym lepiej dla nich.
   Ku mojemu zdziwieniu, Edward uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów. Wziął jednego do ust i spojrzał pytająco na mnie. W milczeniu pokręciłam głową.
  - Rzuciłem trzy lata temu, ale teraz to bez znaczenia, czy umrę na raka, czy rozerwany na strzępy. Z dwojga złego wolę to pierwsze – powiedział, wypuszczając nosem kłęby dymu.
   Staliśmy dłuższą chwilę w milczeniu. Edward powoli palił swojego papierosa, a ja patrzyłam jak poszarpany zombie, z dziurą w klatce piersiowej, chodzi bez celu środkiem ulicy, co chwilę potykając się o swoją sięgającą kostek spódnicę. Nie upadła ani razu.
  - Wyglądasz mi na twardą osobę – Edward zdusił niedopałek o kremowy mur, pozostawiając na nim czarny, okrągły ślad. – Ty i twój przyjaciel. Wiecie, co robić, by przetrwać?
  - Tak mi się zdaje – odparłam, chwytając się zimnych prętów bramy.
  - Na pewno wiecie więcej, niż my, czy ci, pożal się Boże, zakonnicy. Wszyscy tylko siedzą na tyłkach jak myszy pod miotłą i czekają na zbawienie. Banda idiotów – prychnął.
  - Dlaczego mi to mówisz? – zapytałam. – Nie znasz mnie. Nic o mnie nie wiesz.
   Edward uśmiechnął się znowu i ukucnął, zbierając z ziemi garść żwiru. Zaczął rzucać drobnymi kamyczkami w chodzącego nieopodal zombie. Truposz od razu ruszył w stronę bramy. Cofnęłam się o krok, gdy brudne ręce, z brakującymi trzema palcami, zaczęły machać mi kilka centymetrów od twarzy. Ze spokojem patrzyłam na poranioną twarz kogoś, kto jeszcze niedawno był normalnym, żywym człowiekiem.
  - Znałem ją – powiedział mężczyzna, wkładając ręce do kieszeni. – To Dominika Opalska. Mieszkała dwa domy ode mnie. Miała męża i dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynkę. Pracowała jako nauczycielka w podstawówce. Miła, kulturalna, młoda kobieta. Dlaczego Bóg postanowił zrobić z niej TO?
   Zombie mocniej przywarło do bramy, prawie całkowicie przeciskając głowę na naszą stronę. Truposz bezskutecznie machał rękami, by dosięgnąć któregokolwiek z nas, cały czas przy tym nacierając do przodu. Żywy człowiek w tym momencie krzyczałby z bólu, ale to był tylko worek kości i mięsa, który chciał się tylko pożywić. Edward westchnął z obrzydzeniem, gdy uszy kobiety zostały przecięte, jak przez tarkę i upadły z plaśnięciem na ziemię.
  - Jeżeli to rzeczywiście Bóg – spojrzałam na starszego mężczyznę – to jest pieprzonym psychopatą.
   Edward parsknął śmiechem i wyciągnął jakiś podłużny przedmiot owinięty w biały materiał.
  - Cholerna racja. Proszę – powiedział, podając mi zawiniątko. Był to dość spory nóż o czarnym i ostrym ostrzu. Od razu widać, że była to profesjonalna broń, zapewne do polowań. – Mój brat był myśliwym. To ostatnia pamiątka po nim.
  - Nie mogę – powiedziałam z fascynacją patrząc na czarną stal.
 - Nie sądzę, by kiedyś udało mi się jej poprawnie użyć, nie ginąc zaraz potem – stwierdził, przecierając wąsa wierzchem dłoni. – Tobie bardziej się przyda.
. Edward mrugnął do mnie porozumiewawczo i znowu spojrzał na zombie, który w jednej trzeciej był już na terenie klasztoru. Uśmiech znikł z twarzy starszego mężczyzny, a zastąpił go smutek. W jednej chwili mój towarzysz postarzał się o jakieś dziesięć lat i zmalał.
   Ujęłam mocniej moją nową broń i naciągnęłam rękaw kurtki na lewą rękę. Używając przedramienia wygięłam na bok wściekle machające ręce zombie, czemu towarzyszyło ciche trzaśnięcie, i wbiłam nóż w czubek głowy truposza. Ostrze przebiło czaszkę bez mojego większego wysiłku. Nauczycielka Dominika Opalska, żona i matka dwójki dzieci nareszcie zaznała spokoju.

***

   Maxa znalazłam w bibliotece, która była zarazem salonem. Oprócz niego znajdowało się tam jeszcze kilka innych osób, w tym Oksana z Małą, które otoczone były przez Łucję i jej koleżanki. Cieszyłam się, że niemowlę ma nareszcie opiekę oraz, że nie jest w końcu na mojej głowie. Miałam teraz swoje plany, które musiałam zacząć w końcu realizować.
Max dobrze wiedział, że dłużej nie możemy siedzieć bezczynnie na tyłkach. Poprzedniego dnia zaznajomiłam się dokładnie z sytuacją w klasztorze i doszłam do paru niepokojących wniosków.
  - W okolicy może być kilka grup, nie mówiąc o Wiksie, które zanęci perspektywa osiedlenia się tutaj – powiedziałam. – Jest tutaj mur, mamy dostęp do wody, wieże, z której widać całą okolicę – w końcu ktoś wpadnie na pomysł, by się tu osiedlić i nie zawsze będą to chcieli zrobić pokojowo.
  - Mówisz o wojnie? – zapytał.
   Obejrzałam się wokoło na spokojnych i niczego nieświadomych ludzi. Myśleli, że mur i obecność zakonników zapewnia im ochronę nie do przebicia. Zagrożenie jednak istniało. Zarówno ze strony żywych, jak i martwych.
  - Jeżeli jakaś grupa pojawi się przed bramą i zażąda wyniesienia się, to myślisz, że co zrobią ci ludzie? – zapytałam trochę zbyt ostro. – Są słabi i przerażeni. Ten cały Wacław sądzi, że zapewni im bezpieczeństwo, ale się myli. Mogę się założyć, że nawet nie wie, jak jest na zewnątrz.
  - To tchórz – prychnął Max. – No i do tego te całe gadanie o wybrańcach Boga. Wciska tym ludziom kit, a ci w to wierzą.
   - I to jest problem. Widziałeś ich wzrok, gdy daliśmy im broń do ręki. Oprócz chyba Tomka, Jarka i reszty, nikt nie stanie do walki, gdy przyjdzie co do czego.
   Nie były to przyjemne słowa w stosunku do mieszkańców klasztoru, ale prawdziwe. Niestety.
Opadłam ciężko na oparcie miękkiego fotela i utkwiłam wzrok w kominku, w którym płonął ogień. W całym klasztorze panował ciągły chłód, więc nic dziwnego, że większość mieszkańców tłoczyło się właśnie tutaj. Dni bywały coraz chłodniejsze.
   Nie byłam pewna, co do końca chcę zrobić, ale na pewno nie zostawić wolnej ręki temu zdewociałemu mnichowi, który zachowywał się jakby sam Bóg zrobił go pasterzem dla zbłąkanych owieczek. Klasztor miał potencjał, którego Wacław nie wykorzystywał, a ci ludzie, gdyby tylko nimi odpowiednio pokierować, mogliby tworzyć zgraną grupę.
  - Na razie zostawimy tą sprawę na później – powiedziałam. – Wczoraj sprawdziłam sytuację w klasztorze. Ich spiżarnia nie jest bogato wyposażona i nie wyżywi nas wszystkich przez jeden miesiąc, a co dopiero do końca zimy. Zapasy, które przywieźli Tomek i Jarek to zaledwie kropla w morzu potrzeb. Musimy się tym zająć.
- Masz na myśli wypad? – Max spojrzał na mnie z błyskiem w oku. Zdążyłam już zauważyć, że bezczynność go męczy. Była to cecha, którą ja także miałam.
- Myślałam o supermarkecie i sklepie militarnym w Nowogrodzie – podsunęłam. – Trzeba się tam wybrać. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Weźmiemy może jeszcze ze dwie osoby do pomocy.
  - Myślisz, że się zgodzą pójść z nami? – zauważył sceptycznie Max.
  - Możesz przestać być takim pesymistą? – zapytałam złośliwie. – To również w ich interesie jest, żeby zdobyć jedzenie i broń. Ich spiżarnia nie jest bez dna, a naszej broni za często używać nie możemy. Naboje kiedyś się skończą, a poza tym lepiej nie robić za dużo hałasu.
  - Porozmawiasz z Wacławem? Lepiej, żeby wiedział, że mamy zamiar wypożyczyć jego ludzi.
   Z ledwością powstrzymałam uśmiech zadowolenia. Podobało mi się dowodzenie, tym bardziej, że czułam się w roli lidera jak ryba w wodzie. Było to dziwne, zważywszy na to, że nigdy nie przejawiałam takich cech, jakie ujawniły się po wybuchu epidemii. Być może od zawsze to we mnie siedziało, a nagły koniec świata wyciągnął to na wierzch.
  - Porozmawiam – powiedziałam wstając. Już miałam odejść, gdy przypomniała mi się sytuacja z poprzedniej nocy. Ten krzyk, czy też pisk nie dawał mi spokoju. – Słyszałeś w nocy jakieś hałasy?
  - Nie. Dlaczego?
  - Na razie nie wiem, ale coś tu jest nie tak. Bardzo nie tak  – odparłam i opuściłam audytorium. 

***

   Wacław jak zwykle przebywał w swoim gabinecie. Gdy Weszłam do środka, zakonnik stał przed wielkim oknem, na którym znajdował się wizerunek jakiegoś świętego, utworzony z różnokolorowych płytek. Lekko zgarbiony, a mimo to sztywny, przypominał jakiegoś drapieżnego ptaka. Sęp – podpowiedział mi umysł.
   - Dzień dobry – powiedziałam, zamykając za sobą masywne drzwi.
   - Na wieki wieków – odparł mężczyzna marszcząc brwi. Nie skomentował mojego przywitania. – Co cię sprowadza, Nataszo?
   - Organizujecie wypady po zapasy, prawda? – zapytałam.
   - Tak – Wacław ruszył w stronę biurka i usiadł na fotelu przed nim. Dłonią wskazał mi to samo miejsce, na którym siedziałam wcześniej. – Dlaczego pytasz?
   - Chciałabym poprowadzić taki wypad. Wziąć ze sobą dwóch, czy trzech ludzi i…
   - Nie – przerwał mi w pół słowa mężczyzna.
Byłam nie tyle zaskoczona, co oburzona jego odmową.
   - Jeżeli chodzi o ludzi, to nie musimy ich brać. Max i ja jakoś damy sobie radę.
   - Nie chodzi tu o ludzi – Wacław splótł wielkie dłonie na bordowym blacie biurka. – Tylko o ciebie.
   - O mnie?
   - Jesteś kobietą, Saszo i na dodatek bardzo młodą. Nie mógłbym pozwolić, żebyś się tak narażała – powiedział głosem dobrego wujka, czym jeszcze bardziej mnie rozzłościł.
   - Dotychczas radziłam sobie na zewnątrz – powiedziałam gniewnie. – Wiem, jak tam jest i co zrobić, by przeżyć. Nie boję się ani zombie, ani żywych. Walczyłam z obiema tymi grupami. Potrafię o siebie zadbać. Nie jestem przerażoną dziewczynką, którą trzeba chronić przed światem. Spędziłam tam cztery dni, podczas których robiłam rzeczy, o których nie chciałbyś wiedzieć. Więc nie myśl sobie, że jestem słaba, bo tak nie jest.
   Wacław z kamienną twarzą wysłuchał moich słów. Nawet jego wzrok pozostał spokojny, co jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Miałam wrażenie, że w głębi duszy sobie ze mnie kpi. Wierzyłam w siebie i swoje umiejętności oraz to, że dam sobie radę. Przecież nie zamierzałam iść sama, tylko miałam mieć przy sobie dwójkę, lub trójkę towarzyszy. W tym Maxa. Zawsze mogłam liczyć na jego ochronę.
   - Dobrze – powiedział w końcu zakonnik. – Poproszę Czesława i Zbigniewa, aby się z wami udali. Będziecie mogli też wziąć jedno z aut.
   - Dziękuję – powiedziałam kwaśno, wstając z miejsca.
   Gdy miałam już opuścić gabinet, zakonnik zatrzymał mnie.
   - Postaraj się tylko, żeby wszyscy wrócili cali – powiedział, a w jego głosie poczułam lodowate zimno. Jakby ostrzeżenie.
   - Postaram, ale nie obiecuję – odparłam szczerze.  
   Po wyjściu z gabinetu od razu skierowałam swoje kroki do wspólnej sypialni, gdzie na ramiona zarzuciłam duży, turystyczny plecak do którego wrzuciłam nóż, który dostałam od Edwarda oraz prowiant, który został przygotowany dla nas wszystkich.
   - Gotowa? – zapytał Max, gdy spotkaliśmy się na korytarzu.
   - Powiedzmy – odparłam. Nadal byłam jeszcze trochę zdenerwowana po rozmowie z Wacławem. Zaczęłam się zastanawiać, czy wszyscy myślą, że trzeba mnie przed wszystkim chronić. Miałam nadzieję, że nie, bo nie chciałam być postrzegana jako biedna i przerażona dziewczynka.
   Na zewnątrz czekali już nasi dwaj towarzysze. Czesława zdążyłam już poznać poprzedniego dnia, a Zbyszka znałam z widzenia. Ci dwaj prezentowali się obok siebie wręcz komicznie. Jeden z nich był łysym pięćdziesięciolatkiem o dość cherlawej posturze, a drugi postawnym trzydziestolatkiem, po którym widać było od razu, że pracował fizycznie.
   - To gdzie się wybieramy? – zapytał dryblas klaszcząc w sporej wielkości dłonie.
   - Supermarket w Nowogrodzie – powiedziałam skupiając na sobie uwagę obu mężczyzn. – Potem sprawdzimy jeszcze sklep militarny. Jakieś pytania?
   - Tak – Zbyszek patrzył na mnie nieco zdezorientowany, przenosząc wzrok to ze mnie, to na Maxa. – Nie obraź się złotko, ale to nie jest trochę zbyt niebezpieczne dla ciebie?
   - Zapytasz mnie o to później, gdy jaki zombie będzie ci próbował odgryźć twarz – odparłam i ruszyłam w stronę autobusu Edwarda, gdzie ten stał już przy otwartym bagażniku.
   Każdy z nas wziął po jednym pistolecie oraz po dodatkowej broni. Max oczywiście zabrał swój karabin, a ja przez chwilę wahałam się nad zabraniem siekiery, która już nie raz uratowała mi życie. Ostatecznie jednak postanowiłam jednak ją zostawić. Co prawda była skuteczna, ale w wymachiwanie nią musiałam wkładać sporo siły i ryzykować tym, że ostrze w jakiś sposób się zaklinuje. Lepiej było się nie narażać i zdać się na mój nowy nóż.
   - Uważaj na siebie – powiedział Edward, otwierając bramę przed półciężarówką, którą mieliśmy jechać.  
   - Będę – odparłam, po czym wsiadłam do auta.

***

   Dojechanie do Nowogrodu zajęło nam około godzinę. Więcej czasu spędziliśmy w samym mieście, jeżdżąc ulicami, a spowodowane to było dużą ilością zombie na nich. W końcu musieliśmy zostawić samochód kawałek od supermarketu, gdy już nie dało się po jechać. Powodem były pozostawione na ulicy samochody. W sumie cieszyłam się z tego, bo pieszo zwracaliśmy mniejszą uwagę zombie i w razie czego mogliśmy uciekać.
   - Cholera! – wykrzyknął nagle Zbyszek. Cała nasza trójka odruchowo sięgnęła po bronie, ale w pobliży nie było żadnego zagrożenia. Dryblas schylił się po coś, co częściowo leżało pod opuszczonym samochodem i wyciągnął sportową torbę. Mężczyzna w dłoni trzymał gruby plik pieniędzy. – Cała torba kasy!
   - I co z tego? – zapytałam, ruszając w dalszą drogę.
   - Tu jest chyba z milion! Albo i więcej – ekscytował się nasz towarzysz.
   - Zamknij się, bo żarłacze  jeszcze nas usłyszą – zbeształ Zbyszka Czesiek.
   - Żarłacze? – zdziwił się Max.
   - Tak ich nazywam – odparł z uśmiechem.
   O ile tępego Zbyszka nie bardzo lubiłam, to Czesław wydawał się być fajnym facetem. Znał się na wielu rzeczach i dobrze mi się z nim rozmawiało. Zauważyłam też, że i Max go polubił.
   - Mam pewną teorię, co do ich odmienności. I w ogóle całej tej epidemii – powiedział, poprawiając okulary, które zsunęły mu się z nosa.
   - Proszę cię – jęknął Zbyszek. – Tylko nie znowu te twoje teorie spiskowe.
   - Ucisz się z łaski swojej – rzucił przez ramię Czesław i zaczął mówić. – Zapewne nie wiecie co to Ophiocordyceps unilateralis? To pewien grzyb, który atakuje mrówki. Zainfekowana mrówka porzuca mrowisko, wspina się na drzewo i tam obumiera. Grzyb przerasta ciało ofiary i z tyłu jej głowy wypuszcza szypułkę, która pęka i rozsiewa kolejne zarodniki. Podobnie jest z tym, co przemieniło ludzi w zombie. Coś zagnieździło się w głowach zainfekowanych i zmusza ich do pewnych zachować, niszcząc przy tym cały organizm. Przenosi się przez ugryzienie, a żeby powstrzymać zarażonego, trzeba zniszczyć mózg. To coś, siedzi właśnie tutaj – postukał się w skroń. – Myślę, że to nie jest wirus, tylko grzyb. Coś podobnego do Ophiocordyceps unilateralis. To siedzi w mózgach nas wszystkich.
   - Wiecie, że wszyscy jesteśmy zarażeni? – zapytałam. Przed oczami pojawił mi się mężczyzna, którego zabił Adam, a który potem się przemienił. Dalej nie rozumiałam, jak to się stało.
   - Pierwszej nocy jakaś babka postanowiła zakończyć wyścig przed wszystkimi – powiedział Zbyszek. – Łyknęła garść tabletek na sen, ale nie umarła. Nieźle się wtedy wystraszyliśmy.
   Nie wiedzieć czemu Zbyszek parsknął śmiechem. W tym momencie straciłam resztki szacunku do tego półgłówka. Czesław pokręcił głową i wzruszył ramionami. W jego oczach zobaczyłam zażenowanie zachowaniem towarzysza.
   - Więc jak to z tym grzybem? – zapytałam, by odciągnąć Czesława od zachowania Zbyszka.
   - Na czym to ja… a tak. Nie jestem pewien, czy jest tak, jak mówię, to tylko moje domysły.
   - Na razie mają sens – stwierdził Max.
   - Dzięki. Wracając do tematu, ten wirus, pasożyt, czy też bakteria jest w nas wszystkich. Dlatego, gdy umieramy, zachodzi w nas coś w rodzaju samoistnej reanimacji. Według mnie nie jest to do końca prawda, bo reanimacja, to przywrócenie oddychania, krążenia i ośrodkowego układu nerwowego, a to nie istnieje w przypadku zombie. One nie oddychają, nie czują bólu, nie wypróżniają się…
   - Koleś – jęknął z obrzydzeniem Zbyszek.
   - Kierują się instynktem – kontynuował Czesław, całkowicie ignorując Zbyszka. – Darwin powiedział kiedyś, że instynkt to czynności, które wykonuje zwierze bez poprzedniego doświadczenia i w jednakowy sposób, jak inne osobniki, nie znając celu. Wystarczy tylko jeden, główny bodziec, jakiś czynnik wyzwalający. Na ten przykład, u piskląt jest to rozwarty dziób. Matka, widząc to od razu wie, że jej młode są głodne. U zombie czynnikiem wyzwalającym jest żywy człowiek. Nie jestem pewien, czy widzą, czy też po prostu nas czują, ale gdy tylko człowiek znajdzie się w ich otoczeniu, następuje rozpoczęcie dwóch etapów zachowania instynktowego. Pierwszy, to faza przygotowawcza, czyli szukanie bodźca, który umożliwi zaspokojenie głodu, a drugi, to faza końcowa, czyli pożywienie się. Zombie kierują się też innymi bodźcami. Słyszą hałas – idą tam, przyciąga ich też światło. To ich odróżnia od zwierząt. Te, na widok ognia uciekają, a oni wręcz przeciwnie. Łączą się za to w stada. Może podświadomie wiedzą, że pojedyncze osobniki nie przetrwają zbyt długo, bo takie nie mają dużych szans, by się pożywić.
   - Czyli uważasz, że bez pożywienia zombie po prostu wymrą? – zapytałam.
   - O tym dopiero przyjdzie nam się przekonać – odparł mężczyzna.
   Słowa Cześka rzuciły trochę światła na sprawę zombie. Jak sam podkreślał – były to tylko jego teorie, ale wydawało mi się, że w tym, co mówił było wiele sensu. Facet miał głowę na karku, a jego język wskazywał na to, że miał dobre wykształcenie. Zauważyłam, że i Max patrzył na niego z szacunkiem oraz słuchał go z uwagą.
   - Wracając do sprawy żarłaczy – kontynuował mężczyzna. – Zauważyłem dziwną rzecz dwa dni temu. Zombie dzielą się jakby na dwie różne, niekonkurujące ze sobą grupy. Jedne z nich są trochę, hmm, sprawniejsze od drugich. Mają więcej siły oraz wigoru. Nie jest to jakaś znacząca różnica, ale widoczna. Sami zapewne zauważyliście, że niektóre żarłacze są wolniejsze i mniej zainteresowane dorwaniem żywych.
Rzeczywiście tak było, ale dotychczas nie zwracałam na to uwagi. Teraz jednak ta sprawa zainteresowała mnie.
   - Co to znaczy? – zainteresował się Zbyszek. Nawet on zaczął słuchać Czesława.
   - Jeszcze nie wiem – westchnął mężczyzna. – Próbuję dowiedzieć się, od czego zależy ta różnica, ale na razie bez skutku.
   W końcu zobaczyłam niebieską tabliczkę na ścianie budynku z napisem: ul. Reymonta, a potem dostrzegłam parking przed supermarketem. Byliśmy u celu.
   - Mam jeszcze jedno pytanie – powiedział Max, gdy szliśmy po zastawionym opuszczonymi autami parkingu. – Czym się wcześniej zajmowałeś?
   - Uczyłem biologii w gimnazjum, a co?
  
***

   Automatyczne, szklane drzwi do supermarketu zostały rozbite w drobny mak. Wchodząc do środka, towarzyszyło nam skrzypienie odłamków, które niosło się echem po mrocznym wnętrzu sklepu. Przez wąskie okna znajdujące się pod sufitem wpadało do środka niewiele światła, ale dało się dostrzec chaos, jaki panował wzdłuż alejek. Poprzewracane półki, towary na ziemi, wygięte wózki sklepowe, zdemolowane kasy. Już przy samym wejściu, gdzie znajdowało się stoisko z mięsem, dopadł mnie smród zepsucia.
   - Jezu – jęknął Zbyszek, chowając twarz w zgięcie łokcia. Dobrze go rozumiałam. Całe śniadanie podeszło mi do gardła.
   - Rozdzielmy się, to pójdzie szybciej – zaproponowałam. – Max, pójdziesz z Cześkiem, a ty Zbyszek ze mną.
   Chciałam mieć na oku tego dryblasa, który nadal trzymał na ramieniu sportową torbę. Nawet nie chciał słyszeć o zostawieniu jej gdzieś. Zastanawiałam się, czy ten koleś jeszcze nie pojął, że w obecnej sytuacji rzeczy materialne nie mają żadnej wartości. Nic sobie nie kupi, bo co chciał, to mógł sobie po prostu wziąć.
   - Bierzcie tylko jedzenie długoterminowe – powiedziałam, chociaż chyba wcale nie musiałam. Wszystko inne już się zepsuło. Warzywa, owoce, wszelkie mrożonki – smród tego był w całym sklepie.
   Każdy z nas wziął po jednym, czerwonym koszyku i ruszyliśmy w głąb sklepu. Zza paska wyciągnęłam nóż, a Zbyszek parę razy przeciął powietrze swoim młotkiem o długiej rączce. Towarzyszył temu nieprzyjemny świst, który spowodował u mnie gęsią skórkę.
   - Nie martw się mała, w razie czego masz mnie – powiedział mężczyzna uśmiechając się do mnie.
   - Nazwij mnie tak jeszcze raz, to wsadzę ci ten młotek dobrze wiesz gdzie – odparłam wyprzedzając Zbyszka.
   Sklep był na tyle duży, że szybko straciłam z oczu Maxa i Cześka, którzy pokierowali się na zachodnią część budynku, gdzie znajdowała się puszkowana żywność. Celem Zbyszka i moim były wszelkie makarony, zupki w proszku, fasola, groch, krakersy oraz sól. Sól była najważniejsza, bo dzięki niej mogliśmy konserwować w przyszłości jedzenie i dzięki niej nie zepsułaby się ona. Nie mogliśmy się opierać na tym, co mieliśmy. Wszelka żywność kiedyś musiała się skończyć, a wtedy musielibyśmy wrócić do starych metod, takich jak konserwowanie.
    Przechodząc przez dział z artykułami higienicznymi, przed twarzą przeleciało mi coś czarnego, co wydawało łopoczący dźwięk. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, odskakując w tył i wpadłam na coś twardego. Serce zaczęło mi bić jak szalone, a dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści noża. To nie był zombie, ani żaden inny stwór. Nasz naszymi głowami latał wielki, czarny kruk. Ptaszysko w końcu usiadło na jednej z półek i patrzyło na nas swoimi świecącymi oczyskami.
   - To tylko ptak – powiedział Zbyszek tuż przy moim uchu. Wzdrygnęłam się i odskoczyłam od niego, zdając sobie sprawę, że cały czas jego ręce obejmowały mnie w pasie. Spiorunowałam go wzrokiem, ale mężczyzna nie wydał się speszony. – No co?
   - Dotknij mnie jeszcze raz, a pożałujesz – syknęłam.
   - Coś ty taka niedotykalska? Czasy się zmieniły. Moglibyśmy się dobrze zabawić – Mężczyzna zrobił krok w moją stronę, ale wtedy wyciągnęłam pistolet i odbezpieczyłam go. Zbyszek momentalnie zbladł i powoli uniósł obie ręce do góry.
   - Zawszę mogę powiedzieć, że sam wypalił – powiedziałam. – Masz rację, czasy się zmieniły. Nie ma policji, nikt nie będzie się doszukiwał, czy taki śmieć jak ty rzeczywiście zginął przez przypadek. Max i Czesiek uwierzą w moją wersję, a jeżeli nie, to i tak nic nie powiedzą. Jesteś sam, słyszysz? Sam. Nikt za tobą nie zapłacze. Nic sobą nie reprezentujesz, nie masz przyjaciół, jesteś zwykłym chamem, który nie rozumie powagi sytuacji. Radzę ci szybko zmienić nastawienie, bo aktualnie jesteś bezwartościowym dupkiem, a takich nikt nie potrzebuje.
   Schowałam z powrotem broń i ruszyłam przed siebie. Miałam nadzieję, że coś z moich słów dotarło do Zbyszka, bo gdyby nie jego charakter, to mógłby być cennym członkiem grupy. Teraz jednak był zbędnym balastem i sam musiał zapracować na to, by to zmienić.
   W końcu dotarliśmy do alejki z żywnością długoterminową. W milczeniu zaczęliśmy pakować jedzenie do koszyków. Zbyszek trzymał się w pewnej odległości ode mnie, co jakiś czas posyłając mi zaniepokojone spojrzenie. Chyba byłam pierwszą osobą, która powiedziała mu prawdę. Nie życzyłam mu źle, dlatego mu wygarnęłam. Ludzie byli cenni.
   Wrzucając do koszyka paczkę makaronu, usłyszałam szuranie. Natychmiast poderwałam się na równe nogi i rozglądnęłam wokoło, trzymając nóż w pogotowiu.
   - Słyszałeś? – zapytałam Zbyszka.
   - Nie – odparł także rozglądając się na boki. Sięgał akurat po ostatnią paczkę krakersów, gdy jakaś inna dłoń zacisnęła się na jego przedramieniu i pociągnęła do siebie. Mężczyzna krzyknął i szarpnął ręką kilka razy, a wtedy półka zakołysała się, ostatecznie przewracając.
   - Uważaj! – krzyknęłam odbiegając na bok, ale regał i tak zdołał mnie dosięgnąć, przygniatając mi nogi. Krzyknęłam z bólu. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam kilkuosobową grupę zombie, która zaczęła iść w kierunku przygniecionego Zbyszka. Mężczyzna próbował wydostać się, ale ciężar półki był zbyt duży. Mnie poszło to szybciej, ale też musiałam włożyć w to wiele wysiłku, a stając na nogi czułam promieniujący ból. Sięgnęłam po pistolet i oddałam strzał w kierunku truposza, który już pochylał się nad Zbyszkiem. Truposz padł na podłogę, częściowo przygniatając mężczyznę.
   - Musimy uciekać – powiedziałam, chwytając mężczyznę za rękę, ale ten ani drgnął. W drugiej części sklepu też rozległy się strzały, więc nie tylko my mieliśmy kłopoty.
   Zombie było ponad dziesięć, ale nie miałam pewności czy aby nie więcej. Strzeliłam jeszcze w kierunku dwóch kolejnych truposzy, po czym znowu pociągnęłam za ramię Zbyszka, na co on krzyknął rozdzierająco.
   - Moja noga! Moja noga! – krzyczał, zalewając się łzami. Jego wycie ściągało coraz więcej zombie, które zaczęły wychodzić też z końca alejki. Wykorzystałam wszystkie swoje siły, by wyciągnąć Zbyszka z potrzasku. W końcu ten podniósł się z podłogi i razem zaczęliśmy biec w kierunku wyjścia.
   - Torba! – zawołał nagle i zawrócił.
   Nie mogłam uwierzyć w to, co robił. Ryzykował życie dla pieniędzy, które nie miały żadnej wartości.
   - Po prostu ją zostaw! – krzyknęłam, ale mężczyzna zaczął wyciągać już torbę spod regału. Wściekła ruszyłam w jego stronę, ratując go przed dwoma zombie, których ten nie zauważył. – Zostaw tą torbę!
   - Nie! – odkrzyknął. Zachowywał się jak dziecko. Głupi, uparty kretyn.
   Zbyszek nareszcie wyciągnął swój skarb i z zadowoleniem na twarzy miał już pobiec przed siebie, ale wtedy para truposzy rzuciła się na niego i przygniotła tym samym do podłogi. Nie trzeba było długo czekać na to, aż zombie wgryzły się w skórę mężczyzny.
   - Pomocy! – krzyknął, wyciągając ku mnie swoją dłoń. Ruszyłam w jego stronę, ale nie po to by go ratować.
   - Przepraszam – powiedziałam, sięgając po pistolet, który Zbyszek upuścił. Podniosłam jeszcze jego koszyk, po czym pobiegłam przed siebie.
   - Nie zostawiaj mnie tu, suko! – krzyknął za mną wściekle. Zombie oblegały go coraz liczniej. Krzyki mężczyzny słychać było nawet na zewnątrz sklepu, ale po krótkiej chwili ucichły.
   Wyczerpana usiadłam na masce jednego z aut i otarłam czoło z potu.
   Zbyszek nie żył, a Max i Czesiek? Też nie żyli? Strzały ucichły, a żaden z mężczyzn nie wyszedł. Musiałam tam wrócić i to sprawdzić, chociażby po to, by się przekonać, że na pewno są martwi, a potem każdemu z nich wpakować kulę w łeb. Nie mogłam pozwolić, by się przemienili. Nie zasługiwali na to.
   Wstając z maski auta, poczułam nagle czyjąś rękę, chwytającą mnie za włosy oraz chłód stali przy swojej szyi.



   - Nawet się, kurwa, nie waż ruszyć – syknął mi do ucha jakiś męski głos.
   Posłuchałam, ale nie dlatego, że się bałam, tylko dlatego, że nie mogłam działać pochopnie. Uniosłam powoli obie ręce do góry pokazując, że nie mam zamiaru nic zrobić.
   Przede mną stanęła dwójka ludzi. Mężczyzna około trzydziestki, ubrany w czarny płaszcz oraz młoda dziewczyna, zaledwie nastolatka, w różowej kurtce. Oboje dzierżyli kije bejsbolowe.
   - Jesteś tu sama? – zapytał mężczyzna, będący najwidoczniej przywódcą tej grupki.
   Nie odpowiedziałam. Patrzyłam prosto w oczy ciemnowłosego mężczyzny próbując ocenić, jakie ma wobec mnie zamiary. Nóż przy mojej szyi nie świadczył jak na razie o przyjaznym nastawieniu.
   - Odpowiadaj! – powiedziała blondynka.
   - Uspokój się, Samanto – przemówił łagodnie mężczyzna. – Ja nazywam się Kuba, to Samanta, a to Grzesiek. Właśnie, puść ją. Jeszcze zrobisz jej krzywdę tym nożem.
   Mężczyzna westchnął i niechętnie odsunął się ode mnie, stając obok reszty swoich towarzyszy. Był to młody mężczyzna o dość obfitej tuszy, który tak jak Samanta – wprost tasakował mnie wzrokiem. Byłam pewna, że gdyby nie Kuba, to zapewne nie mieliby oporów przed zabiciem mnie.
   - My się przedstawiliśmy, teraz twoja kolej – powiedział Kuba tym samym, spokojnym głosem.
   - Głucha jesteś, czy niemowa? – zapytał ostro Grzesiek, za co naraził się Kubie na karcące spojrzenie. Grubas speszony odwrócił wzrok.
   - Przepraszam za moich towarzyszy. Ostatnio nie spotykamy zbyt wielu ludzi, a jeżeli już, to nie mają oni przyjaznych zamiarów. Wczoraj jakaś grupa zabiła naszego przyjaciela i nie bardzo teraz ufamy innym. Ty wydajesz się być w porządku.
   Nadal w milczeniu obserwowałam nieznajomych. Ten mężczyzna wydawał się być w porządku, ale nie mogłam się kierować jedynie pierwszym wrażeniem. Na zaufanie trzeba było zasłużyć.
   - Jestem Daniela – powiedziałam, używając mojego drugiego imienia. W tych czasach nie ważne było, kto jak się nazywał, ale wolałam by na razie ci ludzie nie znali moich prawdziwych danych. – I tak, jestem tu sama.
   - Miło mi cię poznać, Danielo – Kuba uśmiechnął się przyjaźnie. Jego wzrok znalazł się na kaburze z pistoletem, która częściowo wystawała spod mojej kurtki. Wcześniej nikt jej nie zauważył.
   - Użyję jej dopiero, gdy będę musiała – powiedziałam.
   - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie – Ponownie uśmiechnął się mężczyzna. – Co tutaj robisz?
   Spojrzałam na ziemię, gdzie stały dwa koszyki wypełnione jedzeniem.
   - Zakupy – Wzruszyłam ramionami. – A wy?
   - Mieliśmy taki sam zamiar – odparł Kuba.
   - Możemy już skończyć gadać i włazić do środka? – zapytał z rozdrażnieniem Grzesiek. – Cholera wie, czy zaraz nie pojawią się tu śmierdziele.
   - Nie radzę. W środku jest pełno zombie i zjadają właśnie mojego kumpla – ostrzegłam ich.
   - Mówiłaś, że jesteś sama – zauważyła podejrzliwie Samanta.
   - No bo jestem, złotko. Mój kumpel nie żyje, więc logicznie rzecz biorąc jestem sama – Posłałam blondynce przyjazny uśmiech, na co ta spojrzała na mnie morderczo. – Ale wejdźcie tam, jeżeli chcecie. Ja stąd spadam.
   - Poczekaj – Kuba zatrzymał mnie, chwytając za ramię. Zaraz jednak zdał sobie sprawę ze swojego błędu i wycofał się, unosząc ręce w obronnym geście. – Jesteśmy głodni i zmęczeni. Nie mamy żadnego miejsca, gdzie moglibyśmy czekać bezpiecznie, aż to się skończy. Ty nie wyglądasz na głodującą, masz broń i czyste ubranie. Zapewne masz gdzieś w okolicy obóz, prawda?
   Nie powiedziałam. Nie byłam pewna, czy chcę ich w klasztorze. Kuba i może wyglądał na godnego zaufania, ale ta dwójka…
   - Ma obóz, ale nas do niego nie weźmie! – krzyknął Grzesiek. – Mam pomysł! Zabijmy ją i zabierzmy te rzeczy. Jedzenie i broń zawsze się…
   Nie dokończył, bo widok wycelowanej w niego broni całkowicie pozbawił go odwagi. Chłopak wycofał się, blady jak ściana i częściowo schował się za niemniej przestraszoną Samantą.
   - Spróbujcie czegoś jeszcze, a przysięgam – strzelę – powiedziałam groźnie. Po wyrazach twarzy obcych wiedziałam, że rozumieją. – Nie zabiorę was do siebie, dopóki nie dowiem się, czy moi przyjaciele na pewno nie żyją.
   - Mówiłaś, że był z tobą jeden człowiek – zauważyła Samanta. W jej głosie nadal brzmiała nutka hardości.
   - Nie, złotko. Powiedziałam, że mój kumpel nie żyje. O pozostałej dwójce nie wspomniałam. Teraz idźcie przed siebie.
   - Nie możesz nas zmusić – sprzeciwił się Grzesiek. Na jego tłustej twarzy pojawiły się czerwone wypieki.
   - Wiesz, gdyby we mnie mierzyła osoba z bronią to raczej nie zastanawiałabym się i robiła to, co mówi. Tym bardziej, jeżeli ta osoba jest mi obca – powiedziałam uśmiechając się złośliwie.
   - Powinienem był cię zarżnąć – burknął, ruszając przed siebie.
   - Masz rację. Powinieneś – powiedziałam, gdy przekraczaliśmy próg supermarketu.
   Tym razem smród zepsutego mięsa nie zrobił już na mnie takiego wrażenia. Co innego na trójce moich towarzyszy, którzy jęknęli i zakryli twarz rękawami. Samanta nie wytrzymała i zwymiotowała. 
   - Lepiej bądźcie cicho – ostrzegłam ich.
   Samanta i Grzesiek obrzucili mnie nienawistnym spojrzeniem, a Kuba nawet lekko się uśmiechnął. Przechodząc przez bramki, przez które jeszcze tak niedawno przechodziłam z moimi towarzyszami, usłyszałam charakterystyczne pomruki, ciche warczenie i chlupot. Zombie nadal posilały się Zbyszkiem, a przynajmniej miałam nadzieję, że tylko nim. Może i było to okrutne z mojej strony, że tak myślałam o tym człowieku, ale nowe realia tego świata. Ktoś musiał zginąć, żeby żyć mógł ktoś.
    Pokierowałam idących przede mną ludzi na prawo, mijając alejkę, którą szłam razem ze Zbyszkiem. W ciemnej oddali dostrzegłam sylwetki truposzy, posilające się ciałem mojego towarzysza. Chciałam poczuć jakiś żal, współczucie, czy smutek, ale nie mogłam. Byłam to bólu obojętna na śmierć człowieka, który przecież był niedawno żywy. Dlaczego nie obchodził mnie jego los? Przecież nie byłam kompletnie wyprana z uczuć, skoro właśnie szłam po Maxa i Czesława, choćby tylko po to, by zobaczyć ich ciała rozrywane przez zombie. Robisz to, owszem, ale przy tym używasz trójki innych ludzi, którzy mają służyć ci za żywe tarcze – zauważył kąśliwy głos wewnątrz mojej głowy.
   - Gdzie teraz? – zapytał półszeptem Kuba.
   - W lewo – odpowiedziałam tak samo cicho.
   Samanta, idąc na samym przedzie, skręciła w alejkę, z której nagle wyszła staruszka o połowę niższa od dziewczyny. Mogło by się wydawać, że zombie takich gabarytów nie stanowi większego zagrożenia, ale truposz okazał się nad wyraz szybki, wczepiając naznaczone artretyzmem palce w kurtkę dziewczyny. Blondynka pisnęła, upuszczając przy tym swój kij, który potoczył się pod jedną z półek. Zareagowałam najszybciej, wyjmując nóż i wbijając go w czaszkę staruszki.
   - Nic ci nie jest? – zapytałam kładąc zombie na podłodze. Więcej hałasu nam nie trzeba było.
   - Nie udawaj, że to cię nie obchodzi – syknęła dziewczyna, pociągając nosem. – Ryzykujesz naszym życiem dla swojego widzi mi się. Moja śmierć nie zrobiłaby tobie różnicy.
   - Samanta! – skarcił dziewczynę Kuba. Pierwszy raz wyglądał na wkurzonego.
   - Spokojnie, ona ma racje. Nie zależy mi na was, ale możecie to zmienić. Chcecie dołączyć do naszego obozu? Musicie na to zasłużyć. Teraz chodźmy. Twój krzyk na pewno zwabi tu zaraz zombie.
   Już na samym początku alejki, w której mieli być Max i Czesław, zastaliśmy ciała pary zombie. Jeden z truposzy miał prawie całkowicie strzaskaną czaszkę, co zapewne było dziełem nauczyciela biologii i jego łomu. Kolejne zwłoki miały dziury po kulach. Widać było, że mężczyźni dobrze sobie radzili, ale po ilości trupów, jakie słały się po podłodze, musiało im być ciężko. Dotarliśmy do końca alejki, a ja nigdzie nie zauważyłam choćby śladu moich towarzyszy. Nie było ich wśród martwych – to było pocieszające. Chyba, że zdążyli się już przemienić – podsunął mi ten złośliwy głos w głowie.
    - I co teraz? – zapytał Grzesiek, opierając się o lodówkę z mrożonkami.
   Mogłam spróbować ich zawołać, ale wtedy zapewne ściągnęłabym tu zombie, a innej drogi niż ta, którą przyszliśmy nie było. Chwila…
   - Przyszliśmy tu z tobą, wywiązaliśmy się ze swojego zadania. Teraz ty zaprowadź nas do swojego obozu.
   Spojrzałam na Grześka, który wlepiał we mnie spojrzenie swoich wąskich, świńskich oczu. Zastanowiłam się, jakim cudem jeszcze żył. Zombie miałby z niego niezłą wyżerkę.
   Wróciłam do swoich przemyśleń. Ta alejka miała tylko jedną drogę ucieczki, więc jeżeli Max i Czesław musieli uciekać, to biegnąc tylko przed siebie, a położenie trupów nie wskazywało na to, by podążali w tym kierunku. Poza tym wtedy spotkalibyśmy się na zewnątrz. Nie. Oni nie opuścili sklepu.
    - Słyszysz mnie? – Grzesiek złapał mnie za ramiona i potrząsnął. W twarz buchnęła mi woń czegoś, co przypominało mi cebulowe chipsy. Z obrzydzeniem odepchnęłam od siebie chłopaka, a wtedy ten stracił równowagę i uderzył całym swoim ciężarem w półkę z artykułami higienicznymi. Grubasowi udało się złapać równowagę, ale regał runął w tył. Hałas jaki powstał poniósł się echem po całym sklepie.
   - Spadamy! – krzyknął Kuba i ruszył biegiem przed siebie. Nie zdążyliśmy nawet dobiec do końca alejki, gdy na drodze pojawiła się grupka zombie. Sięgnęłam po broń i nacisnęłam spust. Nie rozległ się huk wystrzału, jedynie ciche kliknięcie. Spróbowałam jeszcze kilka razy, ale to było na nic. Broń Zbyszka się zacięła.
   - To chyba jakieś żarty – pomyślałam wściekła i wyciągnęłam swojego glocka. Chociaż ten mnie nie zawiódł. Powaliłam trójkę zombie, cały czas wycofując się.
   Kuba, znajdujący się po mojej lewej stronie, załatwił truposza, który wyszedł z miejsca, gdzie runął regał. Ożywieniec padł, ale na jego miejsce zaraz pojawił się kolejny.
   Wśród zombie wypatrzyłam te, o których mówił Czesław. Wyraźnie odróżniały się od pozostałych trupów nie tylko sprawnością, ale i tym, że byli oni pokryci wyraźnie świeżą krwią. Tak. To była odpowiedź. Świeże mięso. Dlatego byli lepsi.
   - I co teraz zrobimy? – zapytała z przerażeniem Samanta.
    Znajdowaliśmy się na końcu sklepu. odcięci. Pozbawieni drogi ucieczki. A przeciw nam szła ponad dwudziestoosobowa grupa truposzy. Niezbyt przyjemna sytuacja.
   Nagle rozległo się głośne skrzypnięcie, dochodzące znad naszych głów. Całą czwórką spojrzeliśmy w górę, mrużąc oczy przed rażącym światłem słońca. Od razu rozpoznałam osobę, która pokazała nam inne wyjście.
   - Musicie wejść na regał! – krzyknął Max, wskazując na półkę stojącą obok.
   Samanta pierwsza posłuchała jego rady i zwinnie wdrapała się na regał. Dalej musiała podejść po niej do samej ściany i dosięgnąć drabinki, która prowadziła do klapy na dachu.
   - Idź! – poleciłam Kubie, nadal oddając pojedyncze strzały co do bliższych trupów. Mężczyzna spojrzał na mnie niepewnie co ma zrobić. – Muszę was osłaniać. Już!
   Mężczyzna posłuchał mojego polecenia i już po chwili był na dachu. Pozostaliśmy tylko ja i Grzesiek. Chłopak bezskutecznie próbował wdrapać się na regał, ale jego tusza znacznie mu to utrudniała. Wątpiłam też, czy dałby radę przecisnąć się przez wąski otwór w suficie.
   - Przykro mi – powiedziałam, wspinając się na półkę. Zdałam sobie sprawę, że drugi raz tego dnia już to mówię.
   - Zostawiasz mnie tutaj? – krzyknął wściekły, ale i przerażony. Chłopak w przypływie szału zaczął trząść regałem, próbując go przewrócić. – Nigdzie nie pójdziesz!
   Z ledwością udało mi się utrzymać równowagę i złapać szczebla drabinki, zanim regał przewalił się. Wisiałam jakieś dwa metry nad ziemią, polegając tylko na sile moich rąk i bezskutecznie szukając podpory dla moich nóg.
   - Podaj mi rękę! – krzyknął Max, wychylając się, bym mogła go dosięgnąć. Wciąż był jednak za daleko.
   Z niemałym wysiłkiem złapałam za kolejny szczebelek, a potem dodałam do tego drugą rękę. Wtedy usłyszałam wściekłe sapanie pod sobą. Grzesiek przedzierał się do mnie zapewne po to, by mnie ściągnąć. Najbliższego zombie dźgnął nożem w oczodół i rzucił go na zbliżających się pozostałych truposzy. W szalonej desperacji podciągnęłam się, obejmując śliskimi od potu palcami metalową rurkę. Dłoń ześlizgnęła mi się i przez chwilę byłam pewna, że moje mięśnie nie utrzymają tego ciężaru, co skończy się upadkiem, ale o dziwo mi się udało.
   - Już blisko! Dasz rade, Saszo! – dopingował mnie Max, wychylając się jeszcze bardziej. Sam ryzykował upadkiem, żeby tylko mi pomóc.
   Zacisnęłam zęby, ponawiając próbę dosięgnięcia szczebla. Udało mi się to. Krótką chwilę triumfu przerwało mocne szarpnięcie za moją nogę, przez które o mało co cały mój wysiłek nie poszedł na marne. Spojrzałam w dół, gdzie Grzesiek, cały czerwony ze wściekłości, stojąc na palcach trzymał mnie za stopę. Palce znowu zaczęły mi się ślizgać. Nie. Nie uda ci się to. Nie dzisiaj – pomyślałam i zaryzykowałam, puszczając jedną rękę. Sięgnęłam po pistolet. Widok broni sprawił, że grubas zbladł ze strachu.
   - Ja nie…
   - Za późno – powiedziałam i nacisnęłam spust. Trafiłam go kilka centymetrów poniżej lewego oka. Grzesiek runął na ziemię i prawie od razu został zakryty przez zombie. Kilka z nich nawet próbowało mnie dosięgnąć, ale na próżno.
   Nagle poczułam jak coś odbija się od mojej ręki. Był to pasek. Owinęłam go sobie wokół nadgarstka, po czym zostałam wciągnięta na górę. Max od razu posłużył mi pomocną dłonią. On i Czesiek odsunęli mnie kawałek od włazu, skąd dochodziły odgłosy uczty. Tak, jak myślałam. Trupy miały wyżerkę.
   - Sasza, nic ci nie jest? – zapytał Max, chwytając mnie za ramiona.
   Podniosłam wzrok na mężczyznę, próbując zrozumieć, co się właśnie stało. Znowu zabiłaś – podpowiedział głos w głowie. Znowu pojawiła się ta ziejąca pustką dziura. Nie wiedzieć czemu, poczułam nagłą ochotę, by się roześmiać. Szybko jednak stłumiłam tą chęć.
   - Sasza? – Czesław położył mi dłoń na ramieniu.
   - Już wiem – powiedziałam. Mężczyzna ściągnął brwi zdezorientowany. – Świeże mięso – to sprawia, że zombie są lepsze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz