Dzisiaj tylko jeden rozdział, ale za to dłuuugi ;)
Przez ostatnie dni mało co napisałam, a czeka mnie jeszcze
trochę pracy przed zakończeniem 1 tom. Wzięcie się w garść i napisanie idzie mi
opornie, dlatego muszę zwolnić z rozdziałami. Na razie pojawiać się będzie
jeden dziennie, więc powinnam do 5 września dodać ostatni, ale to jeszcze
zobaczymy ;)
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Cały następny dzień naszego pobytu w klasztorze upłynął nam w spokoju, ale tylko pozornym. Starałam się nie wychylać i obserwować w tym samym czasie mieszkańców obozu. Szybko doszłam do wniosku, że byli oni słabi. Gdy daliśmy im do rąk bronie, patrzyli na nie ze strachem oraz niepewnością. Niektórzy nie wiedzieli nawet, jak mają je trzymać. Zastanawiałam się poważnie, jak mieli zamiar przeżyć bez tej wiedzy. Myśleli, że uda im się w spokoju przeżyć całe życie, nie wychylając nosa za mury klasztoru? To było mało realne.
Wacław nie był zadowolony, że dałam
jego ludziom bronie do rąk, ale też mi tego nie zabronił. Skoro mieliśmy zostać
w klasztorze, to miałam zamiar zadbać o jego bezpieczeństwo i zapewnić
przetrwanie.
Tak więc cały dzień
minął mnie i Maxowi na instruowaniu ludzi oraz zaznajamianiu ich z bronią. Na
razie rozdaliśmy ją tylko mężczyzną, którzy przywieźli nas na miejsce.
Pozostali trzymali się od niej z daleka, co tylko mnie denerwowało. Trzymałam
jednak nerwy na wodzy, jednocześnie postanawiając sobie, że zrobię wszystko, by
to miejsce stało się bastionem twardych ocalałych, którzy wiedzieli jak
przeżyć. Na razie byli to jednak przerażeni ludzie, wciąż nie wierzący, że
świat który znali upadł.
Kolejnego dnia rano,
tuż po wspólnym śniadaniu, udałam się pod bramę klasztoru. Pokaźna, ponad
trzymetrowa krata z mocnych, stalowych prętów mogła zatrzymać całkiem sporą
grupę zombie, ale nie stanowiła pewnej bariery. Nie dla ludzi. Gdyby ktoś
bardzo chciał, to mógłby bez większego problemu przedostać się na drugą stronę,
gdzie raczej nie napotkaliby dużego oporu ze strony przerażonych, bezbronnych
ocalałych. To miejsce miałoby duży potencjał przetrwać dłuższy czas, gdyby
tylko poprawić kilka rzeczy…
- Nad czym tak
dumasz? – zapytał jakiś głos. Pochłonięta przez swoje myśli, nie zauważyłam
starszego mężczyzny, który stanął obok mnie i patrzył na zdemolowane sklepy
naprzeciw klasztoru.
- Nie
przetrwacie tu długo – powiedziałam bez ogródek. Im szybciej by to sobie
uświadomili, tym lepiej dla nich.
Ku mojemu zdziwieniu,
Edward uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów. Wziął
jednego do ust i spojrzał pytająco na mnie. W milczeniu pokręciłam głową.
- Rzuciłem trzy lata temu,
ale teraz to bez znaczenia, czy umrę na raka, czy rozerwany na strzępy. Z
dwojga złego wolę to pierwsze – powiedział, wypuszczając nosem kłęby dymu.
Staliśmy dłuższą chwilę
w milczeniu. Edward powoli palił swojego papierosa, a ja patrzyłam jak
poszarpany zombie, z dziurą w klatce piersiowej, chodzi bez celu środkiem
ulicy, co chwilę potykając się o swoją sięgającą kostek spódnicę. Nie upadła
ani razu.
- Wyglądasz mi na twardą
osobę – Edward zdusił niedopałek o kremowy mur, pozostawiając na nim czarny,
okrągły ślad. – Ty i twój przyjaciel. Wiecie, co robić, by przetrwać?
- Tak mi się zdaje –
odparłam, chwytając się zimnych prętów bramy.
- Na pewno wiecie więcej, niż
my, czy ci, pożal się Boże, zakonnicy. Wszyscy tylko siedzą na tyłkach jak
myszy pod miotłą i czekają na zbawienie. Banda idiotów – prychnął.
- Dlaczego mi to mówisz? –
zapytałam. – Nie znasz mnie. Nic o mnie nie wiesz.
Edward uśmiechnął się
znowu i ukucnął, zbierając z ziemi garść żwiru. Zaczął rzucać drobnymi
kamyczkami w chodzącego nieopodal zombie. Truposz od razu ruszył w stronę
bramy. Cofnęłam się o krok, gdy brudne ręce, z brakującymi trzema palcami,
zaczęły machać mi kilka centymetrów od twarzy. Ze spokojem patrzyłam na
poranioną twarz kogoś, kto jeszcze niedawno był normalnym, żywym człowiekiem.
- Znałem ją – powiedział
mężczyzna, wkładając ręce do kieszeni. – To Dominika Opalska. Mieszkała dwa
domy ode mnie. Miała męża i dwójkę dzieci – chłopca i dziewczynkę. Pracowała
jako nauczycielka w podstawówce. Miła, kulturalna, młoda kobieta. Dlaczego Bóg
postanowił zrobić z niej TO?
Zombie mocniej przywarło
do bramy, prawie całkowicie przeciskając głowę na naszą stronę. Truposz
bezskutecznie machał rękami, by dosięgnąć któregokolwiek z nas, cały czas przy
tym nacierając do przodu. Żywy człowiek w tym momencie krzyczałby z bólu, ale
to był tylko worek kości i mięsa, który chciał się tylko pożywić. Edward
westchnął z obrzydzeniem, gdy uszy kobiety zostały przecięte, jak przez tarkę i
upadły z plaśnięciem na ziemię.
- Jeżeli to rzeczywiście Bóg
– spojrzałam na starszego mężczyznę – to jest pieprzonym psychopatą.
Edward parsknął
śmiechem i wyciągnął jakiś podłużny przedmiot owinięty w biały materiał.
- Cholerna racja. Proszę –
powiedział, podając mi zawiniątko. Był to dość spory nóż o czarnym i ostrym
ostrzu. Od razu widać, że była to profesjonalna broń, zapewne do polowań. – Mój
brat był myśliwym. To ostatnia pamiątka po nim.
- Nie mogę – powiedziałam z
fascynacją patrząc na czarną stal.
- Nie sądzę, by kiedyś udało
mi się jej poprawnie użyć, nie ginąc zaraz potem – stwierdził, przecierając
wąsa wierzchem dłoni. – Tobie bardziej się przyda.
. Edward mrugnął do mnie
porozumiewawczo i znowu spojrzał na zombie, który w jednej trzeciej był już na
terenie klasztoru. Uśmiech znikł z twarzy starszego mężczyzny, a zastąpił go
smutek. W jednej chwili mój towarzysz postarzał się o jakieś dziesięć lat i
zmalał.
Ujęłam mocniej moją
nową broń i naciągnęłam rękaw kurtki na lewą rękę. Używając przedramienia
wygięłam na bok wściekle machające ręce zombie, czemu towarzyszyło ciche
trzaśnięcie, i wbiłam nóż w czubek głowy truposza. Ostrze przebiło czaszkę bez
mojego większego wysiłku. Nauczycielka Dominika Opalska, żona i matka dwójki
dzieci nareszcie zaznała spokoju.
***
Maxa znalazłam w
bibliotece, która była zarazem salonem. Oprócz niego znajdowało się tam jeszcze
kilka innych osób, w tym Oksana z Małą, które otoczone były przez Łucję i jej
koleżanki. Cieszyłam się, że niemowlę ma nareszcie opiekę oraz, że nie jest w
końcu na mojej głowie. Miałam teraz swoje plany, które musiałam zacząć w końcu
realizować.
Max dobrze wiedział, że dłużej nie
możemy siedzieć bezczynnie na tyłkach. Poprzedniego dnia zaznajomiłam się
dokładnie z sytuacją w klasztorze i doszłam do paru niepokojących wniosków.
- W okolicy może być kilka
grup, nie mówiąc o Wiksie, które zanęci perspektywa osiedlenia się tutaj –
powiedziałam. – Jest tutaj mur, mamy dostęp do wody, wieże, z której widać całą
okolicę – w końcu ktoś wpadnie na pomysł, by się tu osiedlić i nie zawsze będą
to chcieli zrobić pokojowo.
- Mówisz o wojnie? – zapytał.
Obejrzałam się wokoło
na spokojnych i niczego nieświadomych ludzi. Myśleli, że mur i obecność
zakonników zapewnia im ochronę nie do przebicia. Zagrożenie jednak istniało.
Zarówno ze strony żywych, jak i martwych.
- Jeżeli jakaś grupa pojawi
się przed bramą i zażąda wyniesienia się, to myślisz, że co zrobią ci ludzie? –
zapytałam trochę zbyt ostro. – Są słabi i przerażeni. Ten cały Wacław sądzi, że
zapewni im bezpieczeństwo, ale się myli. Mogę się założyć, że nawet nie wie,
jak jest na zewnątrz.
- To tchórz – prychnął Max. –
No i do tego te całe gadanie o wybrańcach Boga. Wciska tym ludziom kit, a ci w
to wierzą.
- I to jest problem. Widziałeś ich
wzrok, gdy daliśmy im broń do ręki. Oprócz chyba Tomka, Jarka i reszty, nikt
nie stanie do walki, gdy przyjdzie co do czego.
Nie były to przyjemne słowa w
stosunku do mieszkańców klasztoru, ale prawdziwe. Niestety.
Opadłam ciężko na oparcie miękkiego
fotela i utkwiłam wzrok w kominku, w którym płonął ogień. W całym klasztorze
panował ciągły chłód, więc nic dziwnego, że większość mieszkańców tłoczyło się
właśnie tutaj. Dni bywały coraz chłodniejsze.
Nie byłam pewna, co do
końca chcę zrobić, ale na pewno nie zostawić wolnej ręki temu zdewociałemu
mnichowi, który zachowywał się jakby sam Bóg zrobił go pasterzem dla zbłąkanych
owieczek. Klasztor miał potencjał, którego Wacław nie wykorzystywał, a ci ludzie,
gdyby tylko nimi odpowiednio pokierować, mogliby tworzyć zgraną grupę.
- Na razie zostawimy tą
sprawę na później – powiedziałam. – Wczoraj sprawdziłam sytuację w klasztorze.
Ich spiżarnia nie jest bogato wyposażona i nie wyżywi nas wszystkich przez
jeden miesiąc, a co dopiero do końca zimy. Zapasy, które przywieźli Tomek i
Jarek to zaledwie kropla w morzu potrzeb. Musimy się tym zająć.
- Masz na myśli wypad? – Max
spojrzał na mnie z błyskiem w oku. Zdążyłam już zauważyć, że bezczynność go
męczy. Była to cecha, którą ja także miałam.
- Myślałam o supermarkecie i sklepie
militarnym w Nowogrodzie – podsunęłam. – Trzeba się tam wybrać. Najlepiej
jeszcze dzisiaj. Weźmiemy może jeszcze ze dwie osoby do pomocy.
- Myślisz, że się zgodzą
pójść z nami? – zauważył sceptycznie Max.
- Możesz przestać być takim
pesymistą? – zapytałam złośliwie. – To również w ich interesie jest, żeby
zdobyć jedzenie i broń. Ich spiżarnia nie jest bez dna, a naszej broni za
często używać nie możemy. Naboje kiedyś się skończą, a poza tym lepiej nie
robić za dużo hałasu.
- Porozmawiasz z Wacławem?
Lepiej, żeby wiedział, że mamy zamiar wypożyczyć jego ludzi.
Z ledwością powstrzymałam uśmiech zadowolenia.
Podobało mi się dowodzenie, tym bardziej, że czułam się w roli lidera jak ryba
w wodzie. Było to dziwne, zważywszy na to, że nigdy nie przejawiałam
takich cech, jakie ujawniły się po wybuchu epidemii. Być może od zawsze to
we mnie siedziało, a nagły koniec świata wyciągnął to na wierzch.
- Porozmawiam – powiedziałam
wstając. Już miałam odejść, gdy przypomniała mi się sytuacja z poprzedniej
nocy. Ten krzyk, czy też pisk nie dawał mi spokoju. – Słyszałeś w nocy jakieś
hałasy?
- Nie. Dlaczego?
- Na razie nie wiem, ale coś
tu jest nie tak. Bardzo nie tak – odparłam i opuściłam audytorium.
***
Wacław jak zwykle
przebywał w swoim gabinecie. Gdy Weszłam do środka, zakonnik stał przed wielkim
oknem, na którym znajdował się wizerunek jakiegoś świętego, utworzony z
różnokolorowych płytek. Lekko zgarbiony, a mimo to sztywny, przypominał
jakiegoś drapieżnego ptaka. Sęp – podpowiedział mi umysł.
- Dzień dobry –
powiedziałam, zamykając za sobą masywne drzwi.
- Na wieki wieków –
odparł mężczyzna marszcząc brwi. Nie skomentował mojego przywitania. – Co cię
sprowadza, Nataszo?
- Organizujecie wypady
po zapasy, prawda? – zapytałam.
- Tak – Wacław ruszył w
stronę biurka i usiadł na fotelu przed nim. Dłonią wskazał mi to samo miejsce,
na którym siedziałam wcześniej. – Dlaczego pytasz?
- Chciałabym
poprowadzić taki wypad. Wziąć ze sobą dwóch, czy trzech ludzi i…
- Nie – przerwał mi w
pół słowa mężczyzna.
Byłam nie tyle zaskoczona, co
oburzona jego odmową.
- Jeżeli chodzi o
ludzi, to nie musimy ich brać. Max i ja jakoś damy sobie radę.
- Nie chodzi tu o ludzi
– Wacław splótł wielkie dłonie na bordowym blacie biurka. – Tylko o ciebie.
- O mnie?
- Jesteś kobietą, Saszo
i na dodatek bardzo młodą. Nie mógłbym pozwolić, żebyś się tak narażała –
powiedział głosem dobrego wujka, czym jeszcze bardziej mnie rozzłościł.
- Dotychczas radziłam
sobie na zewnątrz – powiedziałam gniewnie. – Wiem, jak tam jest i co zrobić, by
przeżyć. Nie boję się ani zombie, ani żywych. Walczyłam z obiema tymi grupami.
Potrafię o siebie zadbać. Nie jestem przerażoną dziewczynką, którą trzeba
chronić przed światem. Spędziłam tam cztery dni, podczas których robiłam
rzeczy, o których nie chciałbyś wiedzieć. Więc nie myśl sobie, że jestem słaba,
bo tak nie jest.
Wacław z kamienną
twarzą wysłuchał moich słów. Nawet jego wzrok pozostał spokojny, co jeszcze
bardziej mnie zdenerwowało. Miałam wrażenie, że w głębi duszy sobie ze mnie
kpi. Wierzyłam w siebie i swoje umiejętności oraz to, że dam sobie radę.
Przecież nie zamierzałam iść sama, tylko miałam mieć przy sobie dwójkę, lub
trójkę towarzyszy. W tym Maxa. Zawsze mogłam liczyć na jego ochronę.
- Dobrze – powiedział w
końcu zakonnik. – Poproszę Czesława i Zbigniewa, aby się z wami udali.
Będziecie mogli też wziąć jedno z aut.
- Dziękuję –
powiedziałam kwaśno, wstając z miejsca.
Gdy miałam już opuścić
gabinet, zakonnik zatrzymał mnie.
- Postaraj się tylko,
żeby wszyscy wrócili cali – powiedział, a w jego głosie poczułam lodowate
zimno. Jakby ostrzeżenie.
- Postaram, ale nie
obiecuję – odparłam szczerze.
Po wyjściu z gabinetu
od razu skierowałam swoje kroki do wspólnej sypialni, gdzie na ramiona
zarzuciłam duży, turystyczny plecak do którego wrzuciłam nóż, który dostałam od
Edwarda oraz prowiant, który został przygotowany dla nas wszystkich.
- Gotowa? – zapytał
Max, gdy spotkaliśmy się na korytarzu.
- Powiedzmy – odparłam.
Nadal byłam jeszcze trochę zdenerwowana po rozmowie z Wacławem. Zaczęłam się
zastanawiać, czy wszyscy myślą, że trzeba mnie przed wszystkim chronić. Miałam
nadzieję, że nie, bo nie chciałam być postrzegana jako biedna i przerażona
dziewczynka.
Na zewnątrz czekali już
nasi dwaj towarzysze. Czesława zdążyłam już poznać poprzedniego dnia, a Zbyszka
znałam z widzenia. Ci dwaj prezentowali się obok siebie wręcz komicznie. Jeden
z nich był łysym pięćdziesięciolatkiem o dość cherlawej posturze, a drugi
postawnym trzydziestolatkiem, po którym widać było od razu, że pracował
fizycznie.
- To gdzie się
wybieramy? – zapytał dryblas klaszcząc w sporej wielkości dłonie.
- Supermarket w Nowogrodzie
– powiedziałam skupiając na sobie uwagę obu mężczyzn. – Potem sprawdzimy
jeszcze sklep militarny. Jakieś pytania?
- Tak – Zbyszek patrzył
na mnie nieco zdezorientowany, przenosząc wzrok to ze mnie, to na Maxa. – Nie
obraź się złotko, ale to nie jest trochę zbyt niebezpieczne dla ciebie?
- Zapytasz mnie o to
później, gdy jaki zombie będzie ci próbował odgryźć twarz – odparłam i ruszyłam
w stronę autobusu Edwarda, gdzie ten stał już przy otwartym bagażniku.
Każdy z nas wziął po
jednym pistolecie oraz po dodatkowej broni. Max oczywiście zabrał swój karabin,
a ja przez chwilę wahałam się nad zabraniem siekiery, która już nie raz
uratowała mi życie. Ostatecznie jednak postanowiłam jednak ją zostawić. Co
prawda była skuteczna, ale w wymachiwanie nią musiałam wkładać sporo siły i
ryzykować tym, że ostrze w jakiś sposób się zaklinuje. Lepiej było się nie
narażać i zdać się na mój nowy nóż.
- Uważaj na siebie –
powiedział Edward, otwierając bramę przed półciężarówką, którą mieliśmy jechać.
- Będę – odparłam, po
czym wsiadłam do auta.
***
Dojechanie do Nowogrodu
zajęło nam około godzinę. Więcej czasu spędziliśmy w samym mieście, jeżdżąc
ulicami, a spowodowane to było dużą ilością zombie na nich. W końcu musieliśmy
zostawić samochód kawałek od supermarketu, gdy już nie dało się po jechać.
Powodem były pozostawione na ulicy samochody. W sumie cieszyłam się z tego, bo
pieszo zwracaliśmy mniejszą uwagę zombie i w razie czego mogliśmy uciekać.
- Cholera! – wykrzyknął
nagle Zbyszek. Cała nasza trójka odruchowo sięgnęła po bronie, ale w pobliży
nie było żadnego zagrożenia. Dryblas schylił się po coś, co częściowo leżało
pod opuszczonym samochodem i wyciągnął sportową torbę. Mężczyzna w dłoni
trzymał gruby plik pieniędzy. – Cała torba kasy!
- I co z tego? –
zapytałam, ruszając w dalszą drogę.
- Tu jest chyba z
milion! Albo i więcej – ekscytował się nasz towarzysz.
- Zamknij się, bo
żarłacze jeszcze nas usłyszą – zbeształ Zbyszka Czesiek.
- Żarłacze? – zdziwił
się Max.
- Tak ich nazywam –
odparł z uśmiechem.
O ile tępego Zbyszka
nie bardzo lubiłam, to Czesław wydawał się być fajnym facetem. Znał się na
wielu rzeczach i dobrze mi się z nim rozmawiało. Zauważyłam też, że i Max go
polubił.
- Mam pewną teorię, co
do ich odmienności. I w ogóle całej tej epidemii – powiedział, poprawiając
okulary, które zsunęły mu się z nosa.
- Proszę cię – jęknął
Zbyszek. – Tylko nie znowu te twoje teorie spiskowe.
- Ucisz się z łaski
swojej – rzucił przez ramię Czesław i zaczął mówić. – Zapewne nie wiecie co to
Ophiocordyceps unilateralis? To pewien grzyb, który atakuje mrówki.
Zainfekowana mrówka porzuca mrowisko, wspina się na drzewo i tam obumiera.
Grzyb przerasta ciało ofiary i z tyłu jej głowy wypuszcza szypułkę, która pęka
i rozsiewa kolejne zarodniki. Podobnie jest z tym, co przemieniło ludzi w
zombie. Coś zagnieździło się w głowach zainfekowanych i zmusza ich do pewnych
zachować, niszcząc przy tym cały organizm. Przenosi się przez ugryzienie, a
żeby powstrzymać zarażonego, trzeba zniszczyć mózg. To coś, siedzi właśnie
tutaj – postukał się w skroń. – Myślę, że to nie jest wirus, tylko grzyb. Coś
podobnego do Ophiocordyceps unilateralis. To siedzi w mózgach nas wszystkich.
- Wiecie, że wszyscy jesteśmy
zarażeni? – zapytałam. Przed oczami pojawił mi się mężczyzna, którego zabił
Adam, a który potem się przemienił. Dalej nie rozumiałam, jak to się stało.
- Pierwszej nocy jakaś
babka postanowiła zakończyć wyścig przed wszystkimi – powiedział Zbyszek. –
Łyknęła garść tabletek na sen, ale nie umarła. Nieźle się wtedy wystraszyliśmy.
Nie wiedzieć czemu
Zbyszek parsknął śmiechem. W tym momencie straciłam resztki szacunku do tego
półgłówka. Czesław pokręcił głową i wzruszył ramionami. W jego oczach zobaczyłam
zażenowanie zachowaniem towarzysza.
- Więc jak to z tym
grzybem? – zapytałam, by odciągnąć Czesława od zachowania Zbyszka.
- Na czym to ja… a tak.
Nie jestem pewien, czy jest tak, jak mówię, to tylko moje domysły.
- Na razie mają sens –
stwierdził Max.
- Dzięki. Wracając do
tematu, ten wirus, pasożyt, czy też bakteria jest w nas wszystkich. Dlatego,
gdy umieramy, zachodzi w nas coś w rodzaju samoistnej reanimacji. Według mnie
nie jest to do końca prawda, bo reanimacja, to przywrócenie oddychania,
krążenia i ośrodkowego układu nerwowego, a to nie istnieje w przypadku zombie.
One nie oddychają, nie czują bólu, nie wypróżniają się…
- Koleś – jęknął z
obrzydzeniem Zbyszek.
- Kierują się
instynktem – kontynuował Czesław, całkowicie ignorując Zbyszka. – Darwin
powiedział kiedyś, że instynkt to czynności, które wykonuje zwierze bez
poprzedniego doświadczenia i w jednakowy sposób, jak inne osobniki, nie znając
celu. Wystarczy tylko jeden, główny bodziec, jakiś czynnik wyzwalający. Na ten przykład,
u piskląt jest to rozwarty dziób. Matka, widząc to od razu wie, że jej młode są
głodne. U zombie czynnikiem wyzwalającym jest żywy człowiek. Nie jestem pewien,
czy widzą, czy też po prostu nas czują, ale gdy tylko człowiek znajdzie się w
ich otoczeniu, następuje rozpoczęcie dwóch etapów zachowania instynktowego.
Pierwszy, to faza przygotowawcza, czyli szukanie bodźca, który umożliwi
zaspokojenie głodu, a drugi, to faza końcowa, czyli pożywienie się. Zombie
kierują się też innymi bodźcami. Słyszą hałas – idą tam, przyciąga ich też
światło. To ich odróżnia od zwierząt. Te, na widok ognia uciekają, a oni wręcz
przeciwnie. Łączą się za to w stada. Może podświadomie wiedzą, że pojedyncze
osobniki nie przetrwają zbyt długo, bo takie nie mają dużych szans, by się
pożywić.
- Czyli uważasz, że bez
pożywienia zombie po prostu wymrą? – zapytałam.
- O tym dopiero
przyjdzie nam się przekonać – odparł mężczyzna.
Słowa Cześka rzuciły
trochę światła na sprawę zombie. Jak sam podkreślał – były to tylko jego
teorie, ale wydawało mi się, że w tym, co mówił było wiele sensu. Facet miał
głowę na karku, a jego język wskazywał na to, że miał dobre wykształcenie.
Zauważyłam, że i Max patrzył na niego z szacunkiem oraz słuchał go z uwagą.
- Wracając do sprawy
żarłaczy – kontynuował mężczyzna. – Zauważyłem dziwną rzecz dwa dni temu.
Zombie dzielą się jakby na dwie różne, niekonkurujące ze sobą grupy. Jedne z
nich są trochę, hmm, sprawniejsze od drugich. Mają więcej siły oraz wigoru. Nie
jest to jakaś znacząca różnica, ale widoczna. Sami zapewne zauważyliście, że
niektóre żarłacze są wolniejsze i mniej zainteresowane dorwaniem żywych.
Rzeczywiście tak było, ale
dotychczas nie zwracałam na to uwagi. Teraz jednak ta sprawa zainteresowała
mnie.
- Co to znaczy? – zainteresował
się Zbyszek. Nawet on zaczął słuchać Czesława.
- Jeszcze nie wiem –
westchnął mężczyzna. – Próbuję dowiedzieć się, od czego zależy ta różnica, ale
na razie bez skutku.
W końcu zobaczyłam
niebieską tabliczkę na ścianie budynku z napisem: ul. Reymonta, a potem
dostrzegłam parking przed supermarketem. Byliśmy u celu.
- Mam jeszcze jedno
pytanie – powiedział Max, gdy szliśmy po zastawionym opuszczonymi autami
parkingu. – Czym się wcześniej zajmowałeś?
- Uczyłem biologii w
gimnazjum, a co?
***
Automatyczne, szklane
drzwi do supermarketu zostały rozbite w drobny mak. Wchodząc do środka,
towarzyszyło nam skrzypienie odłamków, które niosło się echem po mrocznym
wnętrzu sklepu. Przez wąskie okna znajdujące się pod sufitem wpadało do środka
niewiele światła, ale dało się dostrzec chaos, jaki panował wzdłuż alejek.
Poprzewracane półki, towary na ziemi, wygięte wózki sklepowe, zdemolowane kasy.
Już przy samym wejściu, gdzie znajdowało się stoisko z mięsem, dopadł mnie
smród zepsucia.
- Jezu – jęknął
Zbyszek, chowając twarz w zgięcie łokcia. Dobrze go rozumiałam. Całe śniadanie
podeszło mi do gardła.
- Rozdzielmy się, to
pójdzie szybciej – zaproponowałam. – Max, pójdziesz z Cześkiem, a ty Zbyszek ze
mną.
Chciałam mieć na oku
tego dryblasa, który nadal trzymał na ramieniu sportową torbę. Nawet nie chciał
słyszeć o zostawieniu jej gdzieś. Zastanawiałam się, czy ten koleś jeszcze nie
pojął, że w obecnej sytuacji rzeczy materialne nie mają żadnej wartości. Nic
sobie nie kupi, bo co chciał, to mógł sobie po prostu wziąć.
- Bierzcie tylko
jedzenie długoterminowe – powiedziałam, chociaż chyba wcale nie musiałam.
Wszystko inne już się zepsuło. Warzywa, owoce, wszelkie mrożonki – smród tego
był w całym sklepie.
Każdy z nas wziął po
jednym, czerwonym koszyku i ruszyliśmy w głąb sklepu. Zza paska wyciągnęłam
nóż, a Zbyszek parę razy przeciął powietrze swoim młotkiem o długiej rączce.
Towarzyszył temu nieprzyjemny świst, który spowodował u mnie gęsią skórkę.
- Nie martw się mała, w
razie czego masz mnie – powiedział mężczyzna uśmiechając się do mnie.
- Nazwij mnie tak
jeszcze raz, to wsadzę ci ten młotek dobrze wiesz gdzie – odparłam wyprzedzając
Zbyszka.
Sklep był na tyle duży,
że szybko straciłam z oczu Maxa i Cześka, którzy pokierowali się na zachodnią
część budynku, gdzie znajdowała się puszkowana żywność. Celem Zbyszka i moim
były wszelkie makarony, zupki w proszku, fasola, groch, krakersy oraz sól. Sól
była najważniejsza, bo dzięki niej mogliśmy konserwować w przyszłości jedzenie
i dzięki niej nie zepsułaby się ona. Nie mogliśmy się opierać na tym, co
mieliśmy. Wszelka żywność kiedyś musiała się skończyć, a wtedy musielibyśmy
wrócić do starych metod, takich jak konserwowanie.
Przechodząc przez
dział z artykułami higienicznymi, przed twarzą przeleciało mi coś czarnego, co
wydawało łopoczący dźwięk. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, odskakując w tył i
wpadłam na coś twardego. Serce zaczęło mi bić jak szalone, a dłoń mocniej
zacisnęła się na rękojeści noża. To nie był zombie, ani żaden inny stwór. Nasz
naszymi głowami latał wielki, czarny kruk. Ptaszysko w końcu usiadło na jednej
z półek i patrzyło na nas swoimi świecącymi oczyskami.
- To tylko ptak –
powiedział Zbyszek tuż przy moim uchu. Wzdrygnęłam się i odskoczyłam od niego,
zdając sobie sprawę, że cały czas jego ręce obejmowały mnie w pasie.
Spiorunowałam go wzrokiem, ale mężczyzna nie wydał się speszony. – No co?
- Dotknij mnie jeszcze
raz, a pożałujesz – syknęłam.
- Coś ty taka niedotykalska?
Czasy się zmieniły. Moglibyśmy się dobrze zabawić – Mężczyzna zrobił krok w
moją stronę, ale wtedy wyciągnęłam pistolet i odbezpieczyłam go. Zbyszek
momentalnie zbladł i powoli uniósł obie ręce do góry.
- Zawszę mogę
powiedzieć, że sam wypalił – powiedziałam. – Masz rację, czasy się zmieniły.
Nie ma policji, nikt nie będzie się doszukiwał, czy taki śmieć jak ty
rzeczywiście zginął przez przypadek. Max i Czesiek uwierzą w moją wersję, a
jeżeli nie, to i tak nic nie powiedzą. Jesteś sam, słyszysz? Sam. Nikt za tobą
nie zapłacze. Nic sobą nie reprezentujesz, nie masz przyjaciół, jesteś zwykłym
chamem, który nie rozumie powagi sytuacji. Radzę ci szybko zmienić nastawienie,
bo aktualnie jesteś bezwartościowym dupkiem, a takich nikt nie potrzebuje.
Schowałam z powrotem
broń i ruszyłam przed siebie. Miałam nadzieję, że coś z moich słów dotarło do
Zbyszka, bo gdyby nie jego charakter, to mógłby być cennym członkiem grupy.
Teraz jednak był zbędnym balastem i sam musiał zapracować na to, by to zmienić.
W końcu dotarliśmy do
alejki z żywnością długoterminową. W milczeniu zaczęliśmy pakować jedzenie do
koszyków. Zbyszek trzymał się w pewnej odległości ode mnie, co jakiś czas
posyłając mi zaniepokojone spojrzenie. Chyba byłam pierwszą osobą, która
powiedziała mu prawdę. Nie życzyłam mu źle, dlatego mu wygarnęłam. Ludzie byli
cenni.
Wrzucając do koszyka
paczkę makaronu, usłyszałam szuranie. Natychmiast poderwałam się na równe nogi
i rozglądnęłam wokoło, trzymając nóż w pogotowiu.
- Słyszałeś? – zapytałam
Zbyszka.
- Nie – odparł także
rozglądając się na boki. Sięgał akurat po ostatnią paczkę krakersów, gdy jakaś
inna dłoń zacisnęła się na jego przedramieniu i pociągnęła do siebie. Mężczyzna
krzyknął i szarpnął ręką kilka razy, a wtedy półka zakołysała się, ostatecznie
przewracając.
- Uważaj! – krzyknęłam
odbiegając na bok, ale regał i tak zdołał mnie dosięgnąć, przygniatając mi
nogi. Krzyknęłam z bólu. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam kilkuosobową
grupę zombie, która zaczęła iść w kierunku przygniecionego Zbyszka. Mężczyzna
próbował wydostać się, ale ciężar półki był zbyt duży. Mnie poszło to szybciej,
ale też musiałam włożyć w to wiele wysiłku, a stając na nogi czułam
promieniujący ból. Sięgnęłam po pistolet i oddałam strzał w kierunku truposza,
który już pochylał się nad Zbyszkiem. Truposz padł na podłogę, częściowo
przygniatając mężczyznę.
- Musimy uciekać –
powiedziałam, chwytając mężczyznę za rękę, ale ten ani drgnął. W drugiej części
sklepu też rozległy się strzały, więc nie tylko my mieliśmy kłopoty.
Zombie było ponad
dziesięć, ale nie miałam pewności czy aby nie więcej. Strzeliłam jeszcze w
kierunku dwóch kolejnych truposzy, po czym znowu pociągnęłam za ramię Zbyszka,
na co on krzyknął rozdzierająco.
- Moja noga! Moja noga!
– krzyczał, zalewając się łzami. Jego wycie ściągało coraz więcej zombie, które
zaczęły wychodzić też z końca alejki. Wykorzystałam wszystkie swoje siły, by
wyciągnąć Zbyszka z potrzasku. W końcu ten podniósł się z podłogi i razem
zaczęliśmy biec w kierunku wyjścia.
- Torba! – zawołał
nagle i zawrócił.
Nie mogłam uwierzyć w
to, co robił. Ryzykował życie dla pieniędzy, które nie miały żadnej wartości.
- Po prostu ją zostaw!
– krzyknęłam, ale mężczyzna zaczął wyciągać już torbę spod regału. Wściekła
ruszyłam w jego stronę, ratując go przed dwoma zombie, których ten nie
zauważył. – Zostaw tą torbę!
- Nie! – odkrzyknął.
Zachowywał się jak dziecko. Głupi,
uparty kretyn.
Zbyszek nareszcie
wyciągnął swój skarb i z zadowoleniem na twarzy miał już pobiec przed siebie,
ale wtedy para truposzy rzuciła się na niego i przygniotła tym samym do
podłogi. Nie trzeba było długo czekać na to, aż zombie wgryzły się w skórę
mężczyzny.
- Pomocy! – krzyknął,
wyciągając ku mnie swoją dłoń. Ruszyłam w jego stronę, ale nie po to by go
ratować.
- Przepraszam –
powiedziałam, sięgając po pistolet, który Zbyszek upuścił. Podniosłam jeszcze
jego koszyk, po czym pobiegłam przed siebie.
- Nie zostawiaj mnie
tu, suko! – krzyknął za mną wściekle. Zombie oblegały go coraz liczniej. Krzyki
mężczyzny słychać było nawet na zewnątrz sklepu, ale po krótkiej chwili ucichły.
Wyczerpana usiadłam na
masce jednego z aut i otarłam czoło z potu.
Zbyszek nie żył, a Max
i Czesiek? Też nie żyli? Strzały ucichły, a żaden z mężczyzn nie wyszedł.
Musiałam tam wrócić i to sprawdzić, chociażby po to, by się przekonać, że na
pewno są martwi, a potem każdemu z nich wpakować kulę w łeb. Nie mogłam pozwolić,
by się przemienili. Nie zasługiwali na to.
Wstając z maski auta,
poczułam nagle czyjąś rękę, chwytającą mnie za włosy oraz chłód stali przy
swojej szyi.
- Nawet się, kurwa, nie
waż ruszyć – syknął mi do ucha jakiś męski głos.
Posłuchałam, ale nie
dlatego, że się bałam, tylko dlatego, że nie mogłam działać pochopnie. Uniosłam
powoli obie ręce do góry pokazując, że nie mam zamiaru nic zrobić.
Przede mną stanęła
dwójka ludzi. Mężczyzna około trzydziestki, ubrany w czarny płaszcz oraz młoda
dziewczyna, zaledwie nastolatka, w różowej kurtce. Oboje dzierżyli kije
bejsbolowe.
- Jesteś tu sama? –
zapytał mężczyzna, będący najwidoczniej przywódcą tej grupki.
Nie odpowiedziałam.
Patrzyłam prosto w oczy ciemnowłosego mężczyzny próbując ocenić, jakie ma wobec
mnie zamiary. Nóż przy mojej szyi nie świadczył jak na razie o przyjaznym
nastawieniu.
- Odpowiadaj! –
powiedziała blondynka.
- Uspokój się, Samanto
– przemówił łagodnie mężczyzna. – Ja nazywam się Kuba, to Samanta, a to
Grzesiek. Właśnie, puść ją. Jeszcze zrobisz jej krzywdę tym nożem.
Mężczyzna westchnął i
niechętnie odsunął się ode mnie, stając obok reszty swoich towarzyszy. Był to
młody mężczyzna o dość obfitej tuszy, który tak jak Samanta – wprost tasakował
mnie wzrokiem. Byłam pewna, że gdyby nie Kuba, to zapewne nie mieliby oporów
przed zabiciem mnie.
- My się
przedstawiliśmy, teraz twoja kolej – powiedział Kuba tym samym, spokojnym
głosem.
- Głucha jesteś, czy
niemowa? – zapytał ostro Grzesiek, za co naraził się Kubie na karcące
spojrzenie. Grubas speszony odwrócił wzrok.
- Przepraszam za moich
towarzyszy. Ostatnio nie spotykamy zbyt wielu ludzi, a jeżeli już, to nie mają
oni przyjaznych zamiarów. Wczoraj jakaś grupa zabiła naszego przyjaciela i nie
bardzo teraz ufamy innym. Ty wydajesz się być w porządku.
Nadal w milczeniu
obserwowałam nieznajomych. Ten mężczyzna wydawał się być w porządku, ale nie
mogłam się kierować jedynie pierwszym wrażeniem. Na zaufanie trzeba było
zasłużyć.
- Jestem Daniela –
powiedziałam, używając mojego drugiego imienia. W tych czasach nie ważne było,
kto jak się nazywał, ale wolałam by na razie ci ludzie nie znali moich
prawdziwych danych. – I tak, jestem tu sama.
- Miło mi cię poznać,
Danielo – Kuba uśmiechnął się przyjaźnie. Jego wzrok znalazł się na kaburze z
pistoletem, która częściowo wystawała spod mojej kurtki. Wcześniej nikt jej nie
zauważył.
- Użyję jej dopiero,
gdy będę musiała – powiedziałam.
- Miejmy nadzieję, że
do tego nie dojdzie – Ponownie uśmiechnął się mężczyzna. – Co tutaj robisz?
Spojrzałam na ziemię,
gdzie stały dwa koszyki wypełnione jedzeniem.
- Zakupy – Wzruszyłam
ramionami. – A wy?
- Mieliśmy taki sam
zamiar – odparł Kuba.
- Możemy już skończyć
gadać i włazić do środka? – zapytał z rozdrażnieniem Grzesiek. – Cholera wie,
czy zaraz nie pojawią się tu śmierdziele.
- Nie radzę. W środku
jest pełno zombie i zjadają właśnie mojego kumpla – ostrzegłam ich.
- Mówiłaś, że jesteś
sama – zauważyła podejrzliwie Samanta.
- No bo jestem, złotko.
Mój kumpel nie żyje, więc logicznie rzecz biorąc jestem sama – Posłałam
blondynce przyjazny uśmiech, na co ta spojrzała na mnie morderczo. – Ale
wejdźcie tam, jeżeli chcecie. Ja stąd spadam.
- Poczekaj – Kuba
zatrzymał mnie, chwytając za ramię. Zaraz jednak zdał sobie sprawę ze swojego
błędu i wycofał się, unosząc ręce w obronnym geście. – Jesteśmy głodni i
zmęczeni. Nie mamy żadnego miejsca, gdzie moglibyśmy czekać bezpiecznie, aż to
się skończy. Ty nie wyglądasz na głodującą, masz broń i czyste ubranie. Zapewne
masz gdzieś w okolicy obóz, prawda?
Nie powiedziałam. Nie
byłam pewna, czy chcę ich w klasztorze. Kuba i może wyglądał na godnego
zaufania, ale ta dwójka…
- Ma obóz, ale nas do
niego nie weźmie! – krzyknął Grzesiek. – Mam pomysł! Zabijmy ją i zabierzmy te
rzeczy. Jedzenie i broń zawsze się…
Nie dokończył, bo widok
wycelowanej w niego broni całkowicie pozbawił go odwagi. Chłopak wycofał się,
blady jak ściana i częściowo schował się za niemniej przestraszoną Samantą.
- Spróbujcie czegoś
jeszcze, a przysięgam – strzelę – powiedziałam groźnie. Po wyrazach twarzy
obcych wiedziałam, że rozumieją. – Nie zabiorę was do siebie, dopóki nie dowiem
się, czy moi przyjaciele na pewno nie żyją.
- Mówiłaś, że był z
tobą jeden człowiek – zauważyła Samanta. W jej głosie nadal brzmiała nutka
hardości.
- Nie, złotko.
Powiedziałam, że mój kumpel nie żyje. O pozostałej dwójce nie wspomniałam.
Teraz idźcie przed siebie.
- Nie możesz nas zmusić
– sprzeciwił się Grzesiek. Na jego tłustej twarzy pojawiły się czerwone wypieki.
- Wiesz, gdyby we mnie
mierzyła osoba z bronią to raczej nie zastanawiałabym się i robiła to, co mówi.
Tym bardziej, jeżeli ta osoba jest mi obca – powiedziałam uśmiechając się
złośliwie.
- Powinienem był cię
zarżnąć – burknął, ruszając przed siebie.
- Masz rację.
Powinieneś – powiedziałam, gdy przekraczaliśmy próg supermarketu.
Tym razem smród
zepsutego mięsa nie zrobił już na mnie takiego wrażenia. Co innego na trójce
moich towarzyszy, którzy jęknęli i zakryli twarz rękawami. Samanta nie
wytrzymała i zwymiotowała.
- Lepiej bądźcie cicho
– ostrzegłam ich.
Samanta i Grzesiek
obrzucili mnie nienawistnym spojrzeniem, a Kuba nawet lekko się uśmiechnął.
Przechodząc przez bramki, przez które jeszcze tak niedawno przechodziłam z
moimi towarzyszami, usłyszałam charakterystyczne pomruki, ciche warczenie i
chlupot. Zombie nadal posilały się Zbyszkiem, a przynajmniej miałam nadzieję,
że tylko nim. Może i było to okrutne z mojej strony, że tak myślałam o tym
człowieku, ale nowe realia tego świata. Ktoś musiał zginąć, żeby żyć mógł ktoś.
Pokierowałam
idących przede mną ludzi na prawo, mijając alejkę, którą szłam razem ze
Zbyszkiem. W ciemnej oddali dostrzegłam sylwetki truposzy, posilające się
ciałem mojego towarzysza. Chciałam poczuć jakiś żal, współczucie, czy smutek,
ale nie mogłam. Byłam to bólu obojętna na śmierć człowieka, który przecież był
niedawno żywy. Dlaczego nie obchodził mnie jego los? Przecież nie byłam
kompletnie wyprana z uczuć, skoro właśnie szłam po Maxa i Czesława, choćby
tylko po to, by zobaczyć ich ciała rozrywane przez zombie. Robisz to, owszem, ale przy
tym używasz trójki innych ludzi, którzy mają służyć ci za żywe tarcze – zauważył kąśliwy głos wewnątrz mojej
głowy.
- Gdzie teraz? –
zapytał półszeptem Kuba.
- W lewo –
odpowiedziałam tak samo cicho.
Samanta, idąc na samym
przedzie, skręciła w alejkę, z której nagle wyszła staruszka o połowę niższa od
dziewczyny. Mogło by się wydawać, że zombie takich gabarytów nie stanowi
większego zagrożenia, ale truposz okazał się nad wyraz szybki, wczepiając
naznaczone artretyzmem palce w kurtkę dziewczyny. Blondynka pisnęła,
upuszczając przy tym swój kij, który potoczył się pod jedną z półek.
Zareagowałam najszybciej, wyjmując nóż i wbijając go w czaszkę staruszki.
- Nic ci nie jest? –
zapytałam kładąc zombie na podłodze. Więcej hałasu nam nie trzeba było.
- Nie udawaj, że to cię
nie obchodzi – syknęła dziewczyna, pociągając nosem. – Ryzykujesz naszym życiem
dla swojego widzi mi się. Moja śmierć nie zrobiłaby tobie różnicy.
- Samanta! – skarcił
dziewczynę Kuba. Pierwszy raz wyglądał na wkurzonego.
- Spokojnie, ona ma
racje. Nie zależy mi na was, ale możecie to zmienić. Chcecie dołączyć do
naszego obozu? Musicie na to zasłużyć. Teraz chodźmy. Twój krzyk na pewno zwabi
tu zaraz zombie.
Już na samym początku
alejki, w której mieli być Max i Czesław, zastaliśmy ciała pary zombie. Jeden z
truposzy miał prawie całkowicie strzaskaną czaszkę, co zapewne było dziełem
nauczyciela biologii i jego łomu. Kolejne zwłoki miały dziury po kulach. Widać
było, że mężczyźni dobrze sobie radzili, ale po ilości trupów, jakie słały się
po podłodze, musiało im być ciężko. Dotarliśmy do końca alejki, a ja nigdzie
nie zauważyłam choćby śladu moich towarzyszy. Nie było ich wśród martwych – to
było pocieszające. Chyba, że
zdążyli się już przemienić –
podsunął mi ten złośliwy głos w głowie.
- I co teraz? –
zapytał Grzesiek, opierając się o lodówkę z mrożonkami.
Mogłam spróbować ich
zawołać, ale wtedy zapewne ściągnęłabym tu zombie, a innej drogi niż ta, którą
przyszliśmy nie było. Chwila…
- Przyszliśmy tu z
tobą, wywiązaliśmy się ze swojego zadania. Teraz ty zaprowadź nas do swojego
obozu.
Spojrzałam na Grześka,
który wlepiał we mnie spojrzenie swoich wąskich, świńskich oczu. Zastanowiłam
się, jakim cudem jeszcze żył. Zombie miałby z niego niezłą wyżerkę.
Wróciłam do swoich
przemyśleń. Ta alejka miała tylko jedną drogę ucieczki, więc jeżeli Max i
Czesław musieli uciekać, to biegnąc tylko przed siebie, a położenie trupów nie
wskazywało na to, by podążali w tym kierunku. Poza tym wtedy spotkalibyśmy się
na zewnątrz. Nie. Oni nie opuścili sklepu.
- Słyszysz mnie?
– Grzesiek złapał mnie za ramiona i potrząsnął. W twarz buchnęła mi woń czegoś,
co przypominało mi cebulowe chipsy. Z obrzydzeniem odepchnęłam od siebie
chłopaka, a wtedy ten stracił równowagę i uderzył całym swoim ciężarem w półkę
z artykułami higienicznymi. Grubasowi udało się złapać równowagę, ale regał
runął w tył. Hałas jaki powstał poniósł się echem po całym sklepie.
- Spadamy! – krzyknął
Kuba i ruszył biegiem przed siebie. Nie zdążyliśmy nawet dobiec do końca
alejki, gdy na drodze pojawiła się grupka zombie. Sięgnęłam po broń i
nacisnęłam spust. Nie rozległ się huk wystrzału, jedynie ciche kliknięcie.
Spróbowałam jeszcze kilka razy, ale to było na nic. Broń Zbyszka się zacięła.
- To chyba jakieś żarty
– pomyślałam wściekła i wyciągnęłam swojego glocka. Chociaż ten mnie nie
zawiódł. Powaliłam trójkę zombie, cały czas wycofując się.
Kuba, znajdujący się po
mojej lewej stronie, załatwił truposza, który wyszedł z miejsca, gdzie runął regał.
Ożywieniec padł, ale na jego miejsce zaraz pojawił się kolejny.
Wśród zombie
wypatrzyłam te, o których mówił Czesław. Wyraźnie odróżniały się od pozostałych
trupów nie tylko sprawnością, ale i tym, że byli oni pokryci wyraźnie świeżą
krwią. Tak. To była odpowiedź. Świeże mięso. Dlatego byli lepsi.
- I co teraz zrobimy? –
zapytała z przerażeniem Samanta.
Znajdowaliśmy się
na końcu sklepu. odcięci. Pozbawieni drogi ucieczki. A przeciw nam szła ponad
dwudziestoosobowa grupa truposzy. Niezbyt przyjemna sytuacja.
Nagle rozległo się
głośne skrzypnięcie, dochodzące znad naszych głów. Całą czwórką spojrzeliśmy w
górę, mrużąc oczy przed rażącym światłem słońca. Od razu rozpoznałam osobę,
która pokazała nam inne wyjście.
- Musicie wejść na
regał! – krzyknął Max, wskazując na półkę stojącą obok.
Samanta pierwsza
posłuchała jego rady i zwinnie wdrapała się na regał. Dalej musiała podejść po
niej do samej ściany i dosięgnąć drabinki, która prowadziła do klapy na dachu.
- Idź! – poleciłam
Kubie, nadal oddając pojedyncze strzały co do bliższych trupów. Mężczyzna
spojrzał na mnie niepewnie co ma zrobić. – Muszę was osłaniać. Już!
Mężczyzna posłuchał
mojego polecenia i już po chwili był na dachu. Pozostaliśmy tylko ja i
Grzesiek. Chłopak bezskutecznie próbował wdrapać się na regał, ale jego tusza
znacznie mu to utrudniała. Wątpiłam też, czy dałby radę przecisnąć się przez
wąski otwór w suficie.
- Przykro mi –
powiedziałam, wspinając się na półkę. Zdałam sobie sprawę, że drugi raz tego
dnia już to mówię.
- Zostawiasz mnie
tutaj? – krzyknął wściekły, ale i przerażony. Chłopak w przypływie szału zaczął
trząść regałem, próbując go przewrócić. – Nigdzie nie pójdziesz!
Z ledwością udało mi
się utrzymać równowagę i złapać szczebla drabinki, zanim regał przewalił się.
Wisiałam jakieś dwa metry nad ziemią, polegając tylko na sile moich rąk i
bezskutecznie szukając podpory dla moich nóg.
- Podaj mi rękę! –
krzyknął Max, wychylając się, bym mogła go dosięgnąć. Wciąż był jednak za
daleko.
Z niemałym wysiłkiem
złapałam za kolejny szczebelek, a potem dodałam do tego drugą rękę. Wtedy
usłyszałam wściekłe sapanie pod sobą. Grzesiek przedzierał się do mnie zapewne
po to, by mnie ściągnąć. Najbliższego zombie dźgnął nożem w oczodół i rzucił go
na zbliżających się pozostałych truposzy. W szalonej desperacji podciągnęłam
się, obejmując śliskimi od potu palcami metalową rurkę. Dłoń ześlizgnęła mi się
i przez chwilę byłam pewna, że moje mięśnie nie utrzymają tego ciężaru, co
skończy się upadkiem, ale o dziwo mi się udało.
- Już blisko! Dasz
rade, Saszo! – dopingował mnie Max, wychylając się jeszcze bardziej. Sam
ryzykował upadkiem, żeby tylko mi pomóc.
Zacisnęłam zęby,
ponawiając próbę dosięgnięcia szczebla. Udało mi się to. Krótką chwilę triumfu
przerwało mocne szarpnięcie za moją nogę, przez które o mało co cały mój
wysiłek nie poszedł na marne. Spojrzałam w dół, gdzie Grzesiek, cały czerwony
ze wściekłości, stojąc na palcach trzymał mnie za stopę. Palce znowu zaczęły mi
się ślizgać. Nie. Nie uda ci się to. Nie dzisiaj – pomyślałam i zaryzykowałam,
puszczając jedną rękę. Sięgnęłam po pistolet. Widok broni sprawił, że grubas
zbladł ze strachu.
- Ja nie…
- Za późno –
powiedziałam i nacisnęłam spust. Trafiłam go kilka centymetrów poniżej lewego
oka. Grzesiek runął na ziemię i prawie od razu został zakryty przez zombie.
Kilka z nich nawet próbowało mnie dosięgnąć, ale na próżno.
Nagle poczułam jak coś
odbija się od mojej ręki. Był to pasek. Owinęłam go sobie wokół nadgarstka, po
czym zostałam wciągnięta na górę. Max od razu posłużył mi pomocną dłonią. On i
Czesiek odsunęli mnie kawałek od włazu, skąd dochodziły odgłosy uczty. Tak, jak
myślałam. Trupy miały wyżerkę.
- Sasza, nic ci nie
jest? – zapytał Max, chwytając mnie za ramiona.
Podniosłam wzrok na
mężczyznę, próbując zrozumieć, co się właśnie stało. Znowu zabiłaś – podpowiedział głos w głowie. Znowu
pojawiła się ta ziejąca pustką dziura. Nie wiedzieć czemu, poczułam nagłą
ochotę, by się roześmiać. Szybko jednak stłumiłam tą chęć.
- Sasza? – Czesław
położył mi dłoń na ramieniu.
- Już wiem –
powiedziałam. Mężczyzna ściągnął brwi zdezorientowany. – Świeże mięso – to
sprawia, że zombie są lepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz