piątek, 25 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 18 - NA POMOC (ROB)

 - Dokąd właściwie jedziemy? – zapytał mężczyzna, który miał nam towarzyszyć. Był wysoki, wyglądał na jakieś trzydzieści parę lat, ale jego brązowe włosy zaczęły już siwieć na skroniach, a niebieskie oczy stały się mętne. Ubrany był w zwyczajne ciuchy, czyli nie był policjantem.
 - Do Szpitala świętego Antoniego – odparłem.
   Oprócz szpitala w Nowogrodzie była jeszcze mniejsza przychodnia. Co prawda była bliżej, ale wątpiłem czy znaleźlibyśmy sprzęt, który zapisała nam na kartce Zuza. Butle z tlenem, narkoza i cała reszta leków, o nazwach, których nawet nie potrafiłem przeczytać, to nie był asortyment małego ośrodka.
 - Tak w ogóle to jestem Karol – mężczyzna wyciągnął do mnie dłoń, którą ścisnąłem. Ten sam Karol, którego kłótnie słyszeliśmy ukrywając się w gabinecie Iwony. Wtedy krzyczał, że chce się wydostać z posterunku, a teraz miał do tego okazję. Musiałem mieć go na oku, by czasem rzeczywiście mu nie przyszła ochota na ucieczkę. Potrzebowaliśmy każdej pary rąk.
 - Jestem Rob, a to Lena – wskazałem na blondynkę, która obdarzyła mężczyznę przelotnym, bladym uśmiechem.
   Wyszliśmy na tyły posterunku, gdzie znajdowały się radiowozy, a raczej radiowóz, bo tylko jeden się ostał. Reszta zapewne zniknęła, gdy funkcjonariusze zaczęli dostawać zgłoszenia pierwszego dnia epidemii. Wydawało mi się, że ten dzień wydarzył się lata temu.
   Nie było jeszcze ciemno, ale miasto ogarnęła już wieczorna szarówka. Nie sądziłem, że uda nam się wrócić przed zapadnięciem zmroku, późna jesień miała to do siebie, że ciemność nadchodziła szybko i niespodziewanie. Od początku epidemii nie miałem jeszcze okazji być na zewnątrz po zmroku, dlatego denerwowałem się. Zombie za dnia były niebezpieczne, a co dopiero pośród ciemności. Na szczęście zostaliśmy uzbrojeni. Ja miałem strzelbę, którą jeszcze dała mi Iwona, a Lena i Karol dostali po pistolecie. Każdy z nas miał po zapasowym magazynku lub kule w kieszeni, jak było w moim przypadku. Dodatkowo dzierżyliśmy też solidne pałki policyjne, które miały być podstawową bronią przeciw trupom. Huki wystrzałów ściągały ożywieńców, a my musieliśmy być cisi i szybcy.
   Posterunek był dobrze uzbrojony, co zauważyłem, gdy Iwona wydzielała bronie. Prawie cały magazyn pełen strzelb, pistoletów, a nawet karabinów. Nic dziwnego, że ludzie Wiksy nas zaatakowali. Byłem pewien, że jeżeli ich oddział nie wróci do hotelu, to zapewne wyślą drugi, a wtedy musieliśmy być gotowi.
   Usiadłem za kierownicą, Karol obok mnie a Lena z tyłu. Prowadzenie auta nie było dla mnie niczym nowym, ale radiowozu już tak, chociaż miałem okazję się nim parę razy przejechać. Nie, jako aresztowany, ale z ojcem. Wtedy byłem jeszcze dzieckiem i taka przejażdżka to było coś.
   Wyjechałem z parkingu i skierowałem się ulicą Racławicką w stronę centrum. To było jak pchanie się w paszczę lwa, ale nie mieliśmy wyboru. Jarek mnie uratował, więc ja byłem winien mu to samo.
 - Nie jesteś policjantem – odezwała się Lena, przerywając ciszę.
 - Nie, nie jestem – odparł Karol, odwracając się do dziewczyny. – Jestem znajomym Olgi i Iwony. Gdy to się zaczęło, Iwona przyjechała po nią do pracy i przy okazji zgarnęła też mnie.
 - Pracowaliście razem? – zapytała dziewczyna.
 - Nie. Ona jest księgową, a ja pracowałem na budowie.
   Rzeczywiście wyglądał na kogoś, kto pracuje fizycznie, a nie umysłowo. Świadczyły też o tym wielkie dłonie mężczyzny, ze śladami zadrapań i odciskami oraz szerokie ramiona. Jego twarz była raczej przyjazna.
 - Możesz powiedzieć coś więcej o tych gościach, którzy na nas napadli? – zapytałem, lawirując między pozostawionymi na pastwę losu autami.
 - Pojawili się wczoraj – powiedział, a w jego głosie pojawiła się nutka wściekłości. – Mówili, że są od jakiegoś Wiksy i chcą broni, ale Iwona kazała im spieprzać. Ci obiecali wrócić i załatwić to inaczej. Iwona na to, że swoje obietnice mogą wsadzić sobie wiadomo gdzie. Myślała, że blefują, ale jak widać dotrzymali słowa.
   Ostatnie słowa wypowiedział z goryczą. Nie każdy potrafił łatwo znieść widok śmierci człowieka. Wtedy, gdy leżałem na dachu podczas akcji ze sklepem z bronią i zobaczyłem jak pocisk przeszywa czaszkę jednego z tych młodych chłopaków, zastygłem w bezruchu na dłuższą chwilę. Widok śmierci człowieka, który jeszcze przed chwilą stał na nogach uświadomił mi, w jak paskudnym świecie się znalazłem. Gdzie żeby przeżyć, trzeba odebrać życie komuś innemu. Dzisiaj zginęło siedem osób. Była to zapłata, za życie reszty.
   Przed Szpitalem św. Antoniego stało mnóstwo samochodów, kilka karetek, parę radiowozów i nawet jeden tir. Ludzie myśleli, że znajdą tam pomoc, ale przeliczyli się. Na śmierć, nie było lekarstwa. Nie wiedziałem, jak wyglądała sytuacja w pierwszych dniach epidemii, ale nie trudno było się domyślić. Auta tłoczyły się, by znaleźć jak najbliżej szpitala, ludzie krzyczeli, błagając o pomoc dla swoich bliskich, a nad tym wszystkim próbowała zapanować policja oraz lekarze, uwijający się jak w ukropie. Wszystko to było na nic.
 - Zrobimy tak – zacząłem. – Trzymamy się razem. W środku może być pełno zombie, dlatego nie możemy się rozdzielać i musimy być cicho.
- A co jeżeli na nich trafimy? – zapytał Karol. 
 - Nie strzelajcie. Broni użyjemy tylko w ostateczności. Musimy to załatwić szybko i po cichu. Teraz chodźmy już.
   Szliśmy, lawirując między autami, których właściciele zapewne już nie żyli. Na ziemi leżały ciała mężczyzn oraz kobiet, którzy nie stali się zombie tylko dlatego, że ktoś strzelił im w głowy.
   Przechodząc obok samochodu rodzinnego, w szybę auta uderzyła otwarta, brudna od zaschłej krwi dłoń. Wciągnąłem gwałtownie powietrze i odskoczyłem na bok. W środku auta siedziała kobieta, z widocznym śladem ugryzienia na lewej dłoni. Jej twarz jednak umazana była w czymś brązowym, a niegdyś błękitna koszula w marynarskie wzorki pokryta była kawałkami czegoś, czego nie potrafiłem jednoznacznie określić. Dopiero gdy spojrzałem na tylne siedzenie, gdzie znajdował się fotelik dla dziecka wszystko stało się jasne. Szybko odwróciłem się od tego widoku i przyśpieszyłem za grupą, która zdążyła już się nieznacznie ode mnie oddalić.
 - Wszystko gra? – zapytała Lena, gdy znalazłem się obok niej. Skoro mnie o to zapytała, to musiało coś po mnie widać. 
- Tak – odpowiedziałem, chociaż każda cząstka mojego ciała krzyczała, że było wręcz przeciwnie. Lena ścisnęła moją dłoń i nie drążyła tematu. Uśmiechnąłem się pod nosem odwzajemniając uścisk.
   Przed wejściem do szpitala natrafiliśmy na parę zombie w białych, lekarskich fartuchach. Jeden z nich – mężczyzna bez połowy twarzy – ruszył na mnie. Sięgnąłem po strzelbę i uderzyłem go dość mocno w twarz. Na truposzu nie zrobiło to jednak większego wrażenia i szedł niestrudzenie dalej, wyciągając ku mnie brudne aż po łokcie ręce. Zamachnąłem się drugi raz. Rozległ się trzask łamanej kości czaszki, a truposz zachwiał się. Poprawiłem uderzenie, w końcu uszkadzając mózg. W tym czasie Karol zakończył rozprawianie się z drugim zombie, za pomocą pałki. Mężczyzna był aż zielony na twarzy.
 - Wszystko gra? – zapytałem go.
 - Tak, po prostu…
   Nie dokończył. Jego ciałem targnął skurcz, zgiął się w pół i zwymiotował opierając się o ścianę. Lena z zniesmaczeniem odwróciła wzrok, a ja się skrzywiłem. Minęło jeszcze parę minut, zanim Karol całkowicie opróżnił żołądek, brudząc sobie przy tym spodnie oraz buty.
 - Lepiej? – zapytała Lena.
 - Tak. Nienawidzę tego smrodu – wskazał na czarną maź, wyciekającą z pękniętej czaszki starszego lekarza.
  Mi ten zapach przestał już dawno przeszkadzać. A może przestałem na niego zwracać uwagę? Chyba zdążyłem się już do niego przyzwyczaić, jeżeli w ogóle można tak zrobić. Przyzwyczaić się do śmierci? – prychnąłem w myślach.
 

   Gdy tylko przekroczyliśmy próg szpitala, przed oczami stanął nam obraz prawdziwej rzezi. Kafelkowa podłoga usłana była ciałami ludzi, lub zombie – ciężko to było określić, bo zwłoki zdążyły się już dobrze rozłożyć. Wszędzie były kałuże krwi, nawet ściany były nią umazane, automaty z przekąskami i napojami leżały przewrócone, a krzesła walały się po całej przychodni.
 - Co tu się stało? – zapytała szeptem Lena.
 - Ktoś najwidoczniej próbował powstrzymać epidemię – powiedziałem, patrząc na dziurę w głowie jednej z pielęgniarek, która nie miała widocznego śladu ugryzienia.
 - I mu się to nie udało – zauważył Karol.
 - Oni żyli, gdy zostali zabici – powiedziała z przerażeniem w głosie dziewczyna. Klęczała przed około pięćdziesięcioletnią kobietą, której na twarzy zastygło przerażenie. – Ona nie była zarażona. Sukinsyny zabijali nawet zdrowych.
   To było dla mnie nie do pojęcia. W samej przychodni było z pięćdziesięciu ludzi, w tym większość nie wyglądała na zombie, ani chociażby nosicieli wirusa. Oznaczało to, że ci, którzy to zrobili mieli gdzieś ludzkie życie. Musieliśmy by ostrożni.
   Ruszyłem przodem, kierując się jedynym korytarzem. Mijaliśmy drzwi z tabliczkami, które były albo na szerokość otwarte, albo wyważone. W pokojach oraz salach także były trupy. Wpatrywały się one w nas z szeroko otwartymi oczami i krzykiem na ustach. Najgorszy był jednak widok małej dziewczynki w różowym szlafroku. Mała leżała przed drzwiami do łazienki, a pocisk zostawił na jej czole dziurę, z której wyciekała krew. Dziecko nadal ściskało w dłoni swojego pluszaka, zajączka, którego białe futerko przybrało czerwony kolor. Odwróciłem wzrok i pomyślałem o Mai. Polubiłem córkę Mariusza, a myśl o tym, że to mogła być ona, napawała mnie strachem. Miałem nadzieję, że mężczyzna daje sobie radę.
   Weszliśmy na piętro i końcu znaleźliśmy się przed magazynem leków. To tam mieliśmy znaleźć rzezy, które zapisała nam Zuza.
   Gdy tylko stanąłem przed drzwiami, po ich drugiej stronie usłyszałem warczenie i drapanie więcej niż jednego trupa. Ciężko mi było stwierdzić, ilu dokładnie tam ich było, ale obstawiałem na czterech, czy może nawet pięciu. Nie byłoby to dla nas zbyt dużym problemem, gdyby nie to, że drzwi były stalowe oraz zamknięte. Ci, którzy tam się schowali wiedzieli, że inni tam nie wejdą nawet mając broń. Chociaż próbowali. Świadczyły o tym czarne smugi w okolicach zawiasów i klamki, najpewniej próby przestrzelenia zamka.
 - Zamknięte od wewnątrz. Nie wejdziemy tam – powiedziałem na głos.
 - Może oknem? – zaproponował Karol, cały czas oglądają się za siebie. Był przerażony. Wprost drżał ze strachu. Na korytarzu i tak było ciemno, a na zewnątrz już zapadał zmrok. Czas nam uciekał.
 - To pierwsze piętro, koleś – powiedziała Lena. – Poza tym, jest inna droga.
   Oboje spojrzeliśmy na dziewczynę, która zadzierała głowę do góry. Dokładnie nad naszymi głowami znajdowała się kratka, prowadząca do szybu wentylacyjnego.

***

 - Masz już? – zapytał przez zaciśnięte zęby Karol. Jego twarz była czerwona z wysiłku.
 - Jeszcze chwilę – odparła Lena, balansując na barkach mężczyzny. Próbowała odkręcić śrubki przy kratce za pomocą noża, ale nie było to łatwe zadanie, zważywszy na to, że musiała jeszcze utrzymywać równowagę. W końcu rozległ się zgrzyt i na podłogę spadły jakieś metalowe elementy. – Gotowe.
   Lena włożyła nóż za pasek i złapała się krawędzi szybu, po czym płynnie podciągnęła się i zniknęła nam z oczu. O jej obecności świadczyły tylko głuche łupnięcia nad naszymi głowami, oraz jęki obrzydzenia.
 - Wiesz, co masz robić? – zapytałem.
 - Wiem – odparł mi rozchodzący się echem głos. Chwilę potem nastąpiła seria łupnięć, przesuwająca się w stronę magazynu.
 - W razie kłopotów od razu wracaj – powiedziałem jeszcze.
   Gdyby nie to, że naprawdę potrzebowaliśmy tych rzeczy z magazynu i gdyby Lena nie była najmniejsza z naszej trójki, to nigdy w życiu nie pozwoliłbym jej tam wejść. Nie mieliśmy jednak wyboru, a czas nas naglił. Musiałem wierzyć, że dziewczyna sobie poradzi. W końcu już nie raz dała mi dowód, że potrafi o siebie zadbać.
   Podszedłem do drzwi i przyłożyłem do nich ucho. Zombie najwidoczniej zainteresowały się tym, co działo się w szybie, bo ledwo co ich słyszałem. Rozległy się trzy łupnięcia blachy, które od razu pobudziły truposzy. Oczekiwałem serii wystrzałów z broni, jak miała zrobić Lena, ale zamiast tego usłyszałem głośny trzask oraz krzyk dziewczyny.
 - Kurwa! Co tam się dzieje? – zapytał Karol.
   Zacząłem szarpać za klamkę, ale drzwi nadal pozostawały zamknięte. Lena miała kłopoty. Wnioskowałem to po jej krzykach oraz hałasie, jaki dochodził z wewnątrz. Zacząłem uderzać pięściami w drzwi, by odciągnąć od niej zombie, ale żaden się nie skusił.
 - Przestrzel zamek! – krzyknąłem do Karola. Ten spojrzał niepewnie na broń, a potem na mnie. W końcu sam chwyciłem za strzelbę, wymierzyłem w klamkę i nacisnąłem spust. Siła wystrzału szarpnęła mną, w uszach aż mi zapiszczało, ale drzwi pozostały nienaruszone. – Kurwa.
   Już przymierzałem się do kolejnej próby sforsowania zamka, gdy Karol jęknął, patrząc w głąb korytarza. W naszą stronę szła większa grupa zombie, najpewniej zwabiona hałasem. Pokraczne, wychudzone i mocno zdeformowane sylwetki sunęły w naszym kierunku, pojękując oraz warcząc.
  - Wiejemy! – krzyknął Karol. Chciałem mu się sprzeciwić, w końcu Lena nadal była w niebezpieczeństwie, ale wtedy rozległo się szuranie za naszymi plecami. Kolejna grupa żywych trupów zaszła nas od tyłu. Zostaliśmy odcięci.
  - Strzelaj! – poleciłem mężczyźnie. Stanęliśmy do siebie plecami, mierząc w kierunku zbliżających się do nas ożywieńców. Było ich dużo. Za dużo.
   Strzeliłem pierwszy, trafiając idącego na mnie mężczyznę w stroju ratownika prosto w głowę. Trysnęła ciemna maź, zmieszana z kawałkami czaszki oraz mózgu, a truposz upadł martwy. Nie miałem jednak się z czego cieszyć, bo miejsce pierwszego zombie zajął już kolejny – tak samo głodny i zdeterminowany, by się pożywić. Znowu nacisnąłem spust, posyłając kolejnego truposza w zaświaty. Karol także strzelał, z małymi przerwami i dość niecelnie. Eliminacja ożywieńców nie dawała zbyt dużego efektu, bo wciąż pojawiały się kolejne, a nasze bronie nie miały w nieskończoność naboi. W myślach liczyłem każdą oddaną kulę, czekając na to, aż te się skończą.
  - Nie mam już amunicji – powiedział nagle Karol, z przerażeniem w głosie.
   Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem jak zakrwawiona kobieta zbliża się do mojego towarzysza, otwierając usta pełne pożółkłych zębów. Kula trafiła ją w środek rozwartej szczęki.
  - Ja też.
   Nie chciałem umierać. Nie dlatego, że się bałem śmierci, ale dlatego, że zawiódłbym tych, którzy na mnie liczyli. Obiecałem wrócić na czas. Miałem u Jarka dług i musiałem go spłacić.
  Nagle poczułem jak coś szarpie mnie za kaptur kurtki. Krzyknąłem pewien, że to zombie, ale wtedy wylądowałem na chłodnej podłodze, uderzając głową o kafelki. Nad sobą zobaczyłem Lenę, która z pomocą Karola zamykała drzwi, gdy dotarły do nich pierwsze trupy. W ostatniej chwili im się to udało. Z ulgą wypuściłem powietrze z płuc i zamknąłem na moment oczy.
  - Rychło w czas – powiedział mężczyzna, wycierając mokrą od potu twarz za pomocą rękawa.
  - Byłam trochę zajęta – odparła kwaśno dziewczyna, wskazując na czwórkę zombie, które leżały bez życia kilka kroków ode mnie. Głowa jednego z nich została prawie całkowicie roztrzaskana za pomocą metalowego stołka, którego noga znajdowała się w ocalałym oczodole trupa.
   Sama Lena nie wyglądała lepiej. W jasnych włosach miała krew oraz brunatne skrzepy, rękawy kurtki były brązowe, tak samo jak jej ręce. W dłoni nadal ściskała nóż, z którego skapywała czarna maź. Nawet twarz miała w ciemnych smugach.


  - Tędy już nie wyjdziemy – powiedziała, wskazując na drzwi, zza których dobiegało wycie oraz warczenie.
   Spojrzałem w górę i zobaczyłem zarwany przewód wentylacyjny. Nie trudno się było domyślić, co się wydarzyło. W tym momencie moja towarzyszka bardzo mi zaimponowała.
  - Musimy wyjść oknem – kontynuowała, podchodząc na drugi koniec pomieszczenia.
  - To pierwsze piętro – zauważył Karol.
  - Pod oknem są kontenery na śmieci.
  - Mamy skoczyć? – oburzył się mężczyzna i spojrzał na mnie, czekając aż spróbuję wybić Lenie ten pomysł z głowy.
   Wstałem z podłogi i wyciągnąłem z kieszeni listę rzeczy, które mieliśmy zabrać. Od opuszczenia posterunku minęło jakieś pół godziny. Czas uciekał.
  - Nie ma innej drogi, Karol – powiedziałem. – Poza tym, tu nie jest aż tak wysoko, a śmieci złagodzą upadek – zauważyłem trzeźwo, a Lena skinęła mi głową.
  - Oboje oszaleliście – mruknął mężczyzna biorąc ode mnie listę i w świetle latarki zaczął przeszukiwać półki.
  - Wszystko gra? – zapytałem dziewczynę.
  - Taak – odparła, patrząc na swoje ubrudzone ręce. – Szyb się zarwał, a pistolet wyślizgnął mi się z dłoni. Musiałam improwizować.
  - Świetnie sobie poradziłaś – powiedziałem, kładąc jej dłoń na ramieniu. Lena uśmiechnęła się zawstydzona, po czym zaczęła pomagać Karolowi w zbieraniu potrzebnych rzeczy z półek.
   W kącie pomieszczenia, gdzie stała duża, przeszklona szafa, zauważyłem butle z tlenem. Były one jedną z rzeczy, które mieliśmy na liście. Wybiłem szkło stołkiem, który wcześniej posłużył za broń przeciw zombie.
  - Macie wszystko? – zapytałem. Moi towarzysze skinęli mi, podchodząc do okna.
   Otworzyłem okno i wychyliłem się. Podmuch zimnego wiatru omiótł mi twarz, a ja zadrżałem, ale nie z zimna. Bałem się skoku, który mnie czekał. Mogliśmy się zabić, albo porządnie połamać. Przypomniała mi się ucieczka z mieszkania moich dziadków, gdy wypadłem z balkonu i wylądowałem na dachu ciężarówki. Wtedy miałem szczęście.
  - Kto pierwszy? – zapytał Karol z udawaną pewnością siebie w głosie. On też się bał.
  - Ja – Lena przepchnęła się do okna i usiadła na parapecie, zwieszając nogi na krawędzi. Dziewczyna przez chwilę wahała się, nerwowo poprawiając paski plecaka na ramionach, po czym stanęła na gzymsie. Jej palce zacisnęły się na parapecie, aż zbielały.  – No to hop!
   Dziewczyna zrobiła krok do przodu i zniknęła nam z oczu. Zobaczyłem jeszcze jasne włosy, oraz usłyszałem stłumiony krzyk, po którym nastąpił głuchy łoskot. Niemal w tym samym czasie, Karol i ja wychyliliśmy się na zewnątrz.
  - Nic mi nie jest! – rozległ się głos Leny. Wypatrzyłem ją w ciemnościach, jak próbuje wydostać się z kontenera.
   Spojrzałem znacząco na Karola, a potem na okno. Mężczyzna przez chwilę wyglądał, jakby chciał się ze mną o to pokłócić, ale ostatecznie usiadł na parapecie.
  - To jakieś szaleństwo – mruknął i zrobił krok w ciemność.
   Nadeszła moja kolej. Jednym było patrzenie, jak inni skaczą z pierwszego piętra do kontenera, a drugim samemu to zrobić. Przewieszając nogi przez parapet, poczułem paraliżujący strach. Wystarczył jeden, nieodpowiedni czynnik, bym złamał sobie nogę lub skręcił kark. Nie. Nie mogłem tego zrobić.
  - Rob! Pośpiesz się! – rozległ się ponaglający głos Leny.
   Moment! – chciałem krzyknąć, ale nie mogłem. Wziąłem kilka głębokich wdechów, kołysząc się przy każdym w przód. Stłumione przez grube drzwi jęki zombie, wcale mi nie pomagały.
  - Dalej, chłopie! Zombie zaczynają się schodzić! – krzyknął Karol.
   Rzeczywiście widziałem ciemne, kołyszące się na nogach sylwetki, które sunęły w stronę moich towarzyszy. Kierowany instynktem stanąłem na gzymsie jedną ręką trzymając się ramy okna, a drugą podtrzymują butlę z tlenem, która zsunęła mi się z ramienia. Gwizdnąłem do Karola i rzuciłem mu ją. Potem sam poszedłem za jej przykładem.
   Ten skok różnił się od poprzedniego. Wtedy adrenalina zrobiła swoje i wszystko wydawało mi się dziać w przyśpieszonym tempie, a teraz było wręcz przeciwnie. Spadanie zdawało mi się trwać długie minuty, a wylądowanie na workach śmieci było bardziej bolesne, niż mi się wydawało. Tępy ból rozszedł się od moich kolan, aż do kręgosłupa, który na moment uniemożliwił mi poruszenie się. Nagle czyjeś palce zacisnęły się na moim ramieniu.
  - Musimy spadać – rozpoznałem głos Karola. Mężczyzna wyciągnął mnie ze śmierdzącego kontenera i dopiero wtedy puścił.
   Zombie było coraz więcej. W słabym świetle, jakie dawał księżyc, ciężko było mi zobaczyć ich twarze, ale to wcale nie było potrzebne. Ich warczenie i jęki jasno mówiły, że nie są ludźmi.
  Zmusiłem swoje nogi do biegu, chociaż każdy krok sprawiał mi ból. Utykałem na prawą nogę, więc Karol zaoferował mi swoje ramię z którego chętnie skorzystałem. Lena znajdowała się parę metrów od nas, prowadząc nas między autami, drogą wolną od trupów i najkrótszą do radiowozu. Jednak w wszechobecnym mroku było ciężko to zrobić. Trupy wyskakiwały praktycznie z nikąd. Nagle większa grupka nieumarłych pojawiła się przed naszą przewodniczką, a ta w ostatniej chwili wycofała się, unikając przy tym wpadnięcia w ich łapy.
  - Tędy! – zawołała, skręcając w prawo. Samochody tam ścieliły się gęściej, przez co Karol musiał mnie puścić i biegł za mną, ubezpieczając mnie.
  - Gdzie ten cholerny radiowóz? – zapytał wściekły.
   Wyciągnąłem głowę, wypatrując srebrnego samochodu. Dostrzegłem tylko zarys ciężarówki jakieś trzysta metrów od nas. Niedaleko niego zaparkowaliśmy nasz pojazd.
   Niewiele myśląc wdrapałem się na dach najbliższego auta i ponagliłem swoich towarzyszy, by zrobili to samo. Samochody były na tyle blisko siebie, że mogliśmy swobodnie przedzierać się na przód, przeskakując z jednego na drugi.  Najszybsza i najzwinniejsza Lena jak zwykle znacznie nas wyprzedziła. Głuche łoskoty naszych kroków niosły się po okolicy, zwabiając coraz więcej zombie. Niektóre z nich były tym „żwawszymi”. Ich widok przerażał mnie. Gdyby nie były takie głupie, to nie stanowilibyśmy dla nich żadnego wyzwania.
   Ciężarówka była coraz bliżej. Zignorowałem ból kolana i przyśpieszyłem, kilka razy niebezpiecznie ślizgając się na mokrych dachach aut. Nagle usłyszałem za sobą głośny łoskot oraz krzyk Karola. Zobaczyłem, jak mężczyzna spada z samochodu i ląduje w wąskim przejściu pomiędzy dwoma wrakami. W jego stronę zmierzała trójka zombie.
  - Pomocy! – krzyknął mężczyzna, dziwnie szarpiąc się na ziemi.
   Zacząłem wracać po towarzysza, zeskakując z auta na ulicę. Przedzierałem się między samochodami, podczas gdy zombie były coraz bliżej Karola. W biegu wyciągnąłem nóż i mocno ująłem go w dłoń. Mężczyzna zaczął czołgać się do przodu, pojękując głośno. Najwyraźniej coś nie tak było z jego nogą. Za nim podążał jeden z truposzy, który na widok pełznącego Karola zacharczał i przyśpieszył kroku. Ożywieniec przygniótł mojego towarzysza swoim ciałem, przy akompaniamencie krzyków mężczyzny. Obaj szarpali się przez chwilę, aż w końcu ściągnąłem truposza i wbiłem mu nóż w gardło. Lepka ciecz spłynęła po mojej dłoni. Odrzuciłem wątłe ciało na bok i postawiłem Karola na nogi.
  - Wszystko gra? – zapytałem.
  - Chyba skręciłem kostkę – odparł. Pozwoliłem mu oprzeć się na mnie, tak, jak on wcześniej mnie i ruszyliśmy na przód. Dwójka kuśtykających facetów, uciekających przed coraz większą grupą zombie – komiczne!
   W ciemności próbowałem wypatrzeć Lenę, aż w końcu błysnęły dwa słupy świateł jakieś sto metrów dalej. Rozpoznałem nasz radiowóz, a w środku naszą towarzyszkę. Puściłem Karola przodem, a sam sięgnąłem po pistolet Leny, strzelając w kierunku najbliższych trupów, aż opróżniłem prawie cały magazynek.
  - Trzymaj – powiedziałem, podając mężczyźnie butle z tlenem, a sam wziąłem strzelbę. – Będę cię osłaniał.
   Mężczyzna bez protestów ruszył przed siebie, a ja zacząłem uderzać zbliżające się zombie kolbą broni. Czasem trafiałem je w czaszki i rozlegał się przy tym trzask łamanych kości, innym razem je tylko odpychałem, na chwilę pozbywając się ich z drogi. Zauważyłem, że Karol zdążył już dokuśtykać do radiowozu. Mnie samemu zostało jakieś dwieście metrów, które pokonałem z powrotem wdrapując się na dachy aut. W końcu usiadłem na fotelu pasażera, a Lena niemal natychmiast ruszyła, potrącając przy tym grupę truposzy. Przednia szyba zabarwiła się na czerwono, a samochodem zatrzęsło. Dziewczyna docisnęła gazu i skręciła ostro w prawo, ale i tak otarła się o inne auto, urywając nam przy tym lusterko. Dopiero gdy opuściliśmy ulicę, gdzie znajdował się szpital, odetchnąłem z ulgą.
  - Wszyscy cali? – zapytałem, patrząc na Karola, który rozmasowywał kostkę.
  - Jedźmy już na ten posterunek – mruknął i oparł się odchylając głowę.

***

  - Gdzie teraz? – zapytała Lena.
  - Skręć w prawo, a potem cały czas prosto – odparłem.
   Dziewczyna była raczej średnim kierowcą, ale nie było czasu na zatrzymywanie się. I tak straciliśmy już zbyt wiele czasu.
   Przez całą drogę w radiowozie panowała zupełna cisza, zakłócana jedynie przez zgrzyt metalu, gdy Lena ocierała się o inne auta, lub potrącała leżące na ulicy rzeczy. Byłem wyczerpany, ale w moich żyłach wciąż krążyła adrenalina, która nie dawała mi się rozluźnić. Co jakiś czas oglądałem się przez ramię, bądź wypatrywałem wokół potencjalnego zagrożenia. Po okolicy kręciło się kilka zombie, ale one jak na razie nie stanowiły dla nas zagrożenia. Co innego żywi ludzie.
  - Karol? Wszystko w porządku? – zapytała Lena, patrząc na odbicie mężczyzny w lusterku wstecznym. Odkąd wsiedliśmy do auta wydawał się być jakiś dziwny.
  - Karol? – zapytałem, gdy mężczyzna nie zareagował. Siedział nieruchomo, z głową mocno odchyloną i zamkniętymi oczami. Wyglądał, jakby spał, ale coś mnie w jego pozie mocno zaniepokoiło. Jego ręce drżały. – Zatrzymaj się.
   Lena spełniła moje polecenie. Wyszedłem na zewnątrz i otworzyłem tylne drzwi, siłą wyciągając Karola na zewnątrz. Mężczyzna nawet nie protestował, z resztą i tak słabo kontaktował.
  - Gdzie to masz? – zapytałem ostro, podwijając rękawy kurtki Karola.
  - O co chodzi? – Lena podeszła do nas, świecąc na mężczyznę latarką. W snopie światła, które padało na pierś mężczyzny, zobaczyłem ciemny ślad tuż pod lewym obojczykiem. Odsunąłem materiał jego koszulki i ukazał się nam krwawy ślad zębów, wokół którego skóra przybrała czarną barwę.
  - O Boże – szepnęła dziewczyna, zasłaniając usta dłonią.
  - To nic takiego – powiedział ociężale Karol. – Nic mi nie jest. Czuję się dobrze.
  - Jesteś zarażony, koleś – syknąłem, popychając go na radiowóz. Myśl o tym, że mógł się przemienić podczas jazdy napawała mnie przerażeniem.
  - Co teraz zrobimy? – zapytała Lena, gdy odeszliśmy kawałek od radiowozu i Karola, który wyglądał jakby był mocno pijany.
  - Nie możemy go wziąć do auta, ale zostawić też nie. To tykająca bomba. W każdej chwili może się przemienić.
  - Dobrze wiecie, co powinniście zrobić! – krzyknął mężczyzna. Zgiął wszystkie palce prawej dłoni, oprócz wskazującego i środkowego, po czym przyłożył je sobie do skroni. Tak. To było jedyne, słuszne wyjście.
  - Zostań tutaj – powiedziałem do Leny i wziąłem sobie rękę mężczyzny na kark. Wirus szybko się rozprzestrzeniał. O wiele szybciej niż w innych przypadkach.
   Odeszliśmy kawałek od ulicy, zatrzymując się przed wejściem do MOK-u. Tam, Karol usiadł na schodach, oddychając ciężko. Teraz drżał już cały, a na jego dłoniach można było dostrzec czarne żyły.
  - Gówniana sprawa, nie? – zapytał ze słabym uśmiechem.
   Wyciągnąłem pistolet Leny, który ciążył mi w dłoni jak jeszcze nigdy wcześniej. Nie zabiłem jeszcze nigdy człowieka i nie ważne, czy był zarażony, czy nie. Człowiek, to człowiek.
  - Musisz to zrobić, dzieciaku. Ja sam nie dam rady. Jestem wierzący, wiesz? Nie mogę się zabić – podczas gdy mówił, na jego czole pojawiły się krople potu. – Nie chcę umierać, ale to lepsze, niż stanie się jednym z nich. Za cholerę bym tego nie chciał. Widziałem… widziałem moją żonę. Pierwszego dnia. Cały czas miałem nadzieję, że jednak mnie pamięta, że nie jest za późno. Byłem głupi. Bardzo głupi. Nie powinienem był pozwolić, by włóczyła się razem z innymi. To nie w porządku. Obiecaj mi, dzieciaku, że zabijesz ją, jeżeli ją spotkasz. To jej zdjęcie – wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki portfel, a z niego małe, prostokątne zdjęcie do dowodu. Przedstawiało średniej urody szatynkę w okularach. – Miała na sobie żółtą sukienkę. Tak. Żółtą. Obiecaj, że ją zabijesz, proszę.
  - Obiecuję – powiedziałem, chowając zdjęcie.
  - Moja Maria – Z oczu mężczyzny popłynęły łzy, których nawet nie próbował otrzeć. – Pilnuj Leny. To twarda babka, ale miej ją na oku. Nie pozwól, żeby przydarzyło się jej to samo co mnie. I powiedz Iwonie i Oldze, że jest mi przykro. Mam nadzieję, że Jarek z tego wyjdzie.
   Usłyszałem szuranie po ziemi oraz towarzyszące temu warczenie. Zza budynku wyszedł zombie. Na szczęście napotkał przeszkodę w postaci siatki, do której przyległ twarzą, odsłaniając krzywe, brudne zęby. Ruszyłem w stronę truposza, sięgając po pistolet, ale wtedy powstrzymał mnie Karol.
  - Nie marnuj na niego kuli. Zrobisz tylko hałas i ściągniesz ich tu więcej.
   Stanąłem przed mężczyzną i niepewnie uniosłem pistolet celując w głowę siedzącego na schodach Karola. Ten spojrzał na mnie uśmiechając się blado.
  - Zrób to, dzieciaku.
  - Przykro mi – powiedziałem.
  - Mi też, młody. Mi też.


   Zanim huk wystrzału rzeczywiście ściągnął wszystkie zombie z okolicy, Lena i ja już dojeżdżaliśmy na posterunek. Dziewczyna nic nie powiedziała, gdy wróciłem do radiowozu, a ja za to dziękowałem jej w myślach. Nie miałem już sił. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz