- Dokąd właściwie jedziemy? –
zapytał mężczyzna, który miał nam towarzyszyć. Był wysoki, wyglądał na jakieś
trzydzieści parę lat, ale jego brązowe włosy zaczęły już siwieć na skroniach, a
niebieskie oczy stały się mętne. Ubrany był w zwyczajne ciuchy, czyli nie był
policjantem.
- Do Szpitala świętego
Antoniego – odparłem.
Oprócz szpitala w
Nowogrodzie była jeszcze mniejsza przychodnia. Co prawda była bliżej, ale
wątpiłem czy znaleźlibyśmy sprzęt, który zapisała nam na kartce Zuza. Butle z
tlenem, narkoza i cała reszta leków, o nazwach, których nawet nie potrafiłem
przeczytać, to nie był asortyment małego ośrodka.
- Tak w ogóle to jestem Karol
– mężczyzna wyciągnął do mnie dłoń, którą ścisnąłem. Ten sam Karol, którego
kłótnie słyszeliśmy ukrywając się w gabinecie Iwony. Wtedy krzyczał, że chce
się wydostać z posterunku, a teraz miał do tego okazję. Musiałem mieć go na
oku, by czasem rzeczywiście mu nie przyszła ochota na ucieczkę. Potrzebowaliśmy
każdej pary rąk.
- Jestem Rob, a to Lena –
wskazałem na blondynkę, która obdarzyła mężczyznę przelotnym, bladym uśmiechem.
Wyszliśmy na tyły
posterunku, gdzie znajdowały się radiowozy, a raczej radiowóz, bo tylko jeden
się ostał. Reszta zapewne zniknęła, gdy funkcjonariusze zaczęli dostawać
zgłoszenia pierwszego dnia epidemii. Wydawało mi się, że ten dzień wydarzył się
lata temu.
Nie było jeszcze
ciemno, ale miasto ogarnęła już wieczorna szarówka. Nie sądziłem, że uda nam
się wrócić przed zapadnięciem zmroku, późna jesień miała to do siebie, że
ciemność nadchodziła szybko i niespodziewanie. Od początku epidemii nie miałem
jeszcze okazji być na zewnątrz po zmroku, dlatego denerwowałem się. Zombie za
dnia były niebezpieczne, a co dopiero pośród ciemności. Na szczęście zostaliśmy
uzbrojeni. Ja miałem strzelbę, którą jeszcze dała mi Iwona, a Lena i Karol
dostali po pistolecie. Każdy z nas miał po zapasowym magazynku lub kule w
kieszeni, jak było w moim przypadku. Dodatkowo dzierżyliśmy też solidne pałki
policyjne, które miały być podstawową bronią przeciw trupom. Huki wystrzałów
ściągały ożywieńców, a my musieliśmy być cisi i szybcy.
Posterunek był dobrze
uzbrojony, co zauważyłem, gdy Iwona wydzielała bronie. Prawie cały magazyn
pełen strzelb, pistoletów, a nawet karabinów. Nic dziwnego, że ludzie Wiksy nas
zaatakowali. Byłem pewien, że jeżeli ich oddział nie wróci do hotelu, to
zapewne wyślą drugi, a wtedy musieliśmy być gotowi.
Usiadłem za kierownicą,
Karol obok mnie a Lena z tyłu. Prowadzenie auta nie było dla mnie niczym nowym,
ale radiowozu już tak, chociaż miałem okazję się nim parę razy przejechać. Nie,
jako aresztowany, ale z ojcem. Wtedy byłem jeszcze dzieckiem i taka przejażdżka
to było coś.
Wyjechałem z parkingu i
skierowałem się ulicą Racławicką w stronę centrum. To było jak pchanie się w
paszczę lwa, ale nie mieliśmy wyboru. Jarek mnie uratował, więc ja byłem winien
mu to samo.
- Nie jesteś policjantem –
odezwała się Lena, przerywając ciszę.
- Nie, nie jestem – odparł
Karol, odwracając się do dziewczyny. – Jestem znajomym Olgi i Iwony. Gdy to się
zaczęło, Iwona przyjechała po nią do pracy i przy okazji zgarnęła też mnie.
- Pracowaliście razem? –
zapytała dziewczyna.
- Nie. Ona jest księgową, a ja
pracowałem na budowie.
Rzeczywiście wyglądał
na kogoś, kto pracuje fizycznie, a nie umysłowo. Świadczyły też o tym wielkie
dłonie mężczyzny, ze śladami zadrapań i odciskami oraz szerokie ramiona. Jego
twarz była raczej przyjazna.
- Możesz powiedzieć coś więcej
o tych gościach, którzy na nas napadli? – zapytałem, lawirując między
pozostawionymi na pastwę losu autami.
- Pojawili się wczoraj –
powiedział, a w jego głosie pojawiła się nutka wściekłości. – Mówili, że są od
jakiegoś Wiksy i chcą broni, ale Iwona kazała im spieprzać. Ci obiecali wrócić
i załatwić to inaczej. Iwona na to, że swoje obietnice mogą wsadzić sobie
wiadomo gdzie. Myślała, że blefują, ale jak widać dotrzymali słowa.
Ostatnie słowa
wypowiedział z goryczą. Nie każdy potrafił łatwo znieść widok śmierci
człowieka. Wtedy, gdy leżałem na dachu podczas akcji ze sklepem z bronią i
zobaczyłem jak pocisk przeszywa czaszkę jednego z tych młodych chłopaków,
zastygłem w bezruchu na dłuższą chwilę. Widok śmierci człowieka, który jeszcze
przed chwilą stał na nogach uświadomił mi, w jak paskudnym świecie się
znalazłem. Gdzie żeby przeżyć, trzeba odebrać życie komuś innemu. Dzisiaj
zginęło siedem osób. Była to zapłata, za życie reszty.
Przed Szpitalem św.
Antoniego stało mnóstwo samochodów, kilka karetek, parę radiowozów i nawet
jeden tir. Ludzie myśleli, że znajdą tam pomoc, ale przeliczyli się. Na śmierć,
nie było lekarstwa. Nie wiedziałem, jak wyglądała sytuacja w pierwszych dniach
epidemii, ale nie trudno było się domyślić. Auta tłoczyły się, by znaleźć jak
najbliżej szpitala, ludzie krzyczeli, błagając o pomoc dla swoich bliskich, a
nad tym wszystkim próbowała zapanować policja oraz lekarze, uwijający się jak w
ukropie. Wszystko to było na nic.
- Zrobimy tak – zacząłem. –
Trzymamy się razem. W środku może być pełno zombie, dlatego nie możemy się
rozdzielać i musimy być cicho.
- A co jeżeli na nich trafimy? –
zapytał Karol.
- Nie strzelajcie. Broni
użyjemy tylko w ostateczności. Musimy to załatwić szybko i po cichu. Teraz
chodźmy już.
Szliśmy, lawirując
między autami, których właściciele zapewne już nie żyli. Na ziemi leżały ciała
mężczyzn oraz kobiet, którzy nie stali się zombie tylko dlatego, że ktoś
strzelił im w głowy.
Przechodząc obok
samochodu rodzinnego, w szybę auta uderzyła otwarta, brudna od zaschłej krwi
dłoń. Wciągnąłem gwałtownie powietrze i odskoczyłem na bok. W środku auta
siedziała kobieta, z widocznym śladem ugryzienia na lewej dłoni. Jej twarz
jednak umazana była w czymś brązowym, a niegdyś błękitna koszula w marynarskie
wzorki pokryta była kawałkami czegoś, czego nie potrafiłem jednoznacznie
określić. Dopiero gdy spojrzałem na tylne siedzenie, gdzie znajdował się
fotelik dla dziecka wszystko stało się jasne. Szybko odwróciłem się od tego
widoku i przyśpieszyłem za grupą, która zdążyła już się nieznacznie ode mnie
oddalić.
- Wszystko gra? – zapytała
Lena, gdy znalazłem się obok niej. Skoro mnie o to zapytała, to musiało coś po
mnie widać.
- Tak – odpowiedziałem, chociaż
każda cząstka mojego ciała krzyczała, że było wręcz przeciwnie. Lena ścisnęła
moją dłoń i nie drążyła tematu. Uśmiechnąłem się pod nosem odwzajemniając
uścisk.
Przed wejściem do szpitala
natrafiliśmy na parę zombie w białych, lekarskich fartuchach. Jeden z nich –
mężczyzna bez połowy twarzy – ruszył na mnie. Sięgnąłem po strzelbę i uderzyłem
go dość mocno w twarz. Na truposzu nie zrobiło to jednak większego wrażenia i
szedł niestrudzenie dalej, wyciągając ku mnie brudne aż po łokcie ręce.
Zamachnąłem się drugi raz. Rozległ się trzask łamanej kości czaszki, a truposz
zachwiał się. Poprawiłem uderzenie, w końcu uszkadzając mózg. W tym czasie
Karol zakończył rozprawianie się z drugim zombie, za pomocą pałki. Mężczyzna
był aż zielony na twarzy.
- Wszystko gra? – zapytałem go.
- Tak, po prostu…
Nie dokończył. Jego
ciałem targnął skurcz, zgiął się w pół i zwymiotował opierając się o ścianę.
Lena z zniesmaczeniem odwróciła wzrok, a ja się skrzywiłem. Minęło jeszcze parę
minut, zanim Karol całkowicie opróżnił żołądek, brudząc sobie przy tym spodnie
oraz buty.
- Lepiej? – zapytała Lena.
- Tak. Nienawidzę tego smrodu
– wskazał na czarną maź, wyciekającą z pękniętej czaszki starszego lekarza.
Mi ten zapach przestał już
dawno przeszkadzać. A może przestałem na niego zwracać uwagę? Chyba zdążyłem
się już do niego przyzwyczaić, jeżeli w ogóle można tak zrobić. Przyzwyczaić się do śmierci? – prychnąłem w myślach.
Gdy tylko przekroczyliśmy próg
szpitala, przed oczami stanął nam obraz prawdziwej rzezi. Kafelkowa podłoga
usłana była ciałami ludzi, lub zombie – ciężko to było określić, bo zwłoki
zdążyły się już dobrze rozłożyć. Wszędzie były kałuże krwi, nawet ściany były
nią umazane, automaty z przekąskami i napojami leżały przewrócone, a krzesła
walały się po całej przychodni.
- Co tu się stało? – zapytała
szeptem Lena.
- Ktoś najwidoczniej próbował
powstrzymać epidemię – powiedziałem, patrząc na dziurę w głowie jednej z
pielęgniarek, która nie miała widocznego śladu ugryzienia.
- I mu się to nie udało –
zauważył Karol.
- Oni żyli, gdy zostali zabici
– powiedziała z przerażeniem w głosie dziewczyna. Klęczała przed około
pięćdziesięcioletnią kobietą, której na twarzy zastygło przerażenie. – Ona nie
była zarażona. Sukinsyny zabijali nawet zdrowych.
To było dla mnie nie do
pojęcia. W samej przychodni było z pięćdziesięciu ludzi, w tym większość nie
wyglądała na zombie, ani chociażby nosicieli wirusa. Oznaczało to, że ci,
którzy to zrobili mieli gdzieś ludzkie życie. Musieliśmy by ostrożni.
Ruszyłem przodem,
kierując się jedynym korytarzem. Mijaliśmy drzwi z tabliczkami, które były albo
na szerokość otwarte, albo wyważone. W pokojach oraz salach także były trupy.
Wpatrywały się one w nas z szeroko otwartymi oczami i krzykiem na ustach.
Najgorszy był jednak widok małej dziewczynki w różowym szlafroku. Mała leżała
przed drzwiami do łazienki, a pocisk zostawił na jej czole dziurę, z której
wyciekała krew. Dziecko nadal ściskało w dłoni swojego pluszaka, zajączka,
którego białe futerko przybrało czerwony kolor. Odwróciłem wzrok i pomyślałem o
Mai. Polubiłem córkę Mariusza, a myśl o tym, że to mogła być ona, napawała mnie
strachem. Miałem nadzieję, że mężczyzna daje sobie radę.
Weszliśmy na piętro i
końcu znaleźliśmy się przed magazynem leków. To tam mieliśmy znaleźć rzezy,
które zapisała nam Zuza.
Gdy tylko stanąłem
przed drzwiami, po ich drugiej stronie usłyszałem warczenie i drapanie więcej
niż jednego trupa. Ciężko mi było stwierdzić, ilu dokładnie tam ich było, ale
obstawiałem na czterech, czy może nawet pięciu. Nie byłoby to dla nas zbyt
dużym problemem, gdyby nie to, że drzwi były stalowe oraz zamknięte. Ci, którzy
tam się schowali wiedzieli, że inni tam nie wejdą nawet mając broń. Chociaż
próbowali. Świadczyły o tym czarne smugi w okolicach zawiasów i klamki,
najpewniej próby przestrzelenia zamka.
- Zamknięte od wewnątrz. Nie
wejdziemy tam – powiedziałem na głos.
- Może oknem? – zaproponował
Karol, cały czas oglądają się za siebie. Był przerażony. Wprost drżał ze
strachu. Na korytarzu i tak było ciemno, a na zewnątrz już zapadał zmrok. Czas
nam uciekał.
- To pierwsze piętro, koleś –
powiedziała Lena. – Poza tym, jest inna droga.
Oboje spojrzeliśmy na
dziewczynę, która zadzierała głowę do góry. Dokładnie nad naszymi głowami
znajdowała się kratka, prowadząca do szybu wentylacyjnego.
***
- Masz już? – zapytał przez
zaciśnięte zęby Karol. Jego twarz była czerwona z wysiłku.
- Jeszcze chwilę – odparła
Lena, balansując na barkach mężczyzny. Próbowała odkręcić śrubki przy kratce za
pomocą noża, ale nie było to łatwe zadanie, zważywszy na to, że musiała jeszcze
utrzymywać równowagę. W końcu rozległ się zgrzyt i na podłogę spadły jakieś
metalowe elementy. – Gotowe.
Lena włożyła nóż za
pasek i złapała się krawędzi szybu, po czym płynnie podciągnęła się i zniknęła
nam z oczu. O jej obecności świadczyły tylko głuche łupnięcia nad naszymi
głowami, oraz jęki obrzydzenia.
- Wiesz, co masz robić? –
zapytałem.
- Wiem – odparł mi rozchodzący
się echem głos. Chwilę potem nastąpiła seria łupnięć, przesuwająca się w stronę
magazynu.
- W razie kłopotów od razu
wracaj – powiedziałem jeszcze.
Gdyby nie to, że
naprawdę potrzebowaliśmy tych rzeczy z magazynu i gdyby Lena nie była
najmniejsza z naszej trójki, to nigdy w życiu nie pozwoliłbym jej tam wejść.
Nie mieliśmy jednak wyboru, a czas nas naglił. Musiałem wierzyć, że dziewczyna
sobie poradzi. W końcu już nie raz dała mi dowód, że potrafi o siebie zadbać.
Podszedłem do drzwi i
przyłożyłem do nich ucho. Zombie najwidoczniej zainteresowały się tym, co
działo się w szybie, bo ledwo co ich słyszałem. Rozległy się trzy łupnięcia
blachy, które od razu pobudziły truposzy. Oczekiwałem serii wystrzałów z broni,
jak miała zrobić Lena, ale zamiast tego usłyszałem głośny trzask oraz krzyk
dziewczyny.
- Kurwa! Co tam się dzieje? –
zapytał Karol.
Zacząłem szarpać za
klamkę, ale drzwi nadal pozostawały zamknięte. Lena miała kłopoty. Wnioskowałem
to po jej krzykach oraz hałasie, jaki dochodził z wewnątrz. Zacząłem uderzać
pięściami w drzwi, by odciągnąć od niej zombie, ale żaden się nie skusił.
- Przestrzel zamek! –
krzyknąłem do Karola. Ten spojrzał niepewnie na broń, a potem na mnie. W końcu
sam chwyciłem za strzelbę, wymierzyłem w klamkę i nacisnąłem spust. Siła
wystrzału szarpnęła mną, w uszach aż mi zapiszczało, ale drzwi pozostały
nienaruszone. – Kurwa.
Już przymierzałem się
do kolejnej próby sforsowania zamka, gdy Karol jęknął, patrząc w głąb
korytarza. W naszą stronę szła większa grupa zombie, najpewniej zwabiona
hałasem. Pokraczne, wychudzone i mocno zdeformowane sylwetki sunęły w naszym
kierunku, pojękując oraz warcząc.
- Wiejemy! – krzyknął Karol.
Chciałem mu się sprzeciwić, w końcu Lena nadal była w niebezpieczeństwie, ale
wtedy rozległo się szuranie za naszymi plecami. Kolejna grupa żywych trupów
zaszła nas od tyłu. Zostaliśmy odcięci.
- Strzelaj! – poleciłem
mężczyźnie. Stanęliśmy do siebie plecami, mierząc w kierunku zbliżających się
do nas ożywieńców. Było ich dużo. Za dużo.
Strzeliłem pierwszy,
trafiając idącego na mnie mężczyznę w stroju ratownika prosto w głowę. Trysnęła
ciemna maź, zmieszana z kawałkami czaszki oraz mózgu, a truposz upadł martwy.
Nie miałem jednak się z czego cieszyć, bo miejsce pierwszego zombie zajął już
kolejny – tak samo głodny i zdeterminowany, by się pożywić. Znowu nacisnąłem
spust, posyłając kolejnego truposza w zaświaty. Karol także strzelał, z małymi
przerwami i dość niecelnie. Eliminacja ożywieńców nie dawała zbyt dużego
efektu, bo wciąż pojawiały się kolejne, a nasze bronie nie miały w
nieskończoność naboi. W myślach liczyłem każdą oddaną kulę, czekając na to, aż
te się skończą.
- Nie mam już amunicji –
powiedział nagle Karol, z przerażeniem w głosie.
Obejrzałem się przez
ramię i zobaczyłem jak zakrwawiona kobieta zbliża się do mojego towarzysza,
otwierając usta pełne pożółkłych zębów. Kula trafiła ją w środek rozwartej
szczęki.
- Ja też.
Nie chciałem umierać.
Nie dlatego, że się bałem śmierci, ale dlatego, że zawiódłbym tych, którzy na
mnie liczyli. Obiecałem wrócić na czas. Miałem u Jarka dług i musiałem go
spłacić.
Nagle poczułem jak coś
szarpie mnie za kaptur kurtki. Krzyknąłem pewien, że to zombie, ale wtedy
wylądowałem na chłodnej podłodze, uderzając głową o kafelki. Nad sobą
zobaczyłem Lenę, która z pomocą Karola zamykała drzwi, gdy dotarły do nich
pierwsze trupy. W ostatniej chwili im się to udało. Z ulgą wypuściłem powietrze
z płuc i zamknąłem na moment oczy.
- Rychło w czas – powiedział
mężczyzna, wycierając mokrą od potu twarz za pomocą rękawa.
- Byłam trochę zajęta –
odparła kwaśno dziewczyna, wskazując na czwórkę zombie, które leżały bez życia
kilka kroków ode mnie. Głowa jednego z nich została prawie całkowicie roztrzaskana
za pomocą metalowego stołka, którego noga znajdowała się w ocalałym oczodole
trupa.
Sama Lena nie wyglądała
lepiej. W jasnych włosach miała krew oraz brunatne skrzepy, rękawy kurtki były
brązowe, tak samo jak jej ręce. W dłoni nadal ściskała nóż, z którego skapywała
czarna maź. Nawet twarz miała w ciemnych smugach.
- Tędy już
nie wyjdziemy – powiedziała, wskazując na drzwi, zza których dobiegało wycie
oraz warczenie.
Spojrzałem w górę i
zobaczyłem zarwany przewód wentylacyjny. Nie trudno się było domyślić, co się
wydarzyło. W tym momencie moja towarzyszka bardzo mi zaimponowała.
- Musimy wyjść oknem –
kontynuowała, podchodząc na drugi koniec pomieszczenia.
- To pierwsze piętro –
zauważył Karol.
- Pod oknem są kontenery na
śmieci.
- Mamy skoczyć? – oburzył się
mężczyzna i spojrzał na mnie, czekając aż spróbuję wybić Lenie ten pomysł z
głowy.
Wstałem z podłogi i
wyciągnąłem z kieszeni listę rzeczy, które mieliśmy zabrać. Od opuszczenia
posterunku minęło jakieś pół godziny. Czas uciekał.
- Nie ma innej drogi, Karol –
powiedziałem. – Poza tym, tu nie jest aż tak wysoko, a śmieci złagodzą upadek –
zauważyłem trzeźwo, a Lena skinęła mi głową.
- Oboje oszaleliście –
mruknął mężczyzna biorąc ode mnie listę i w świetle latarki zaczął przeszukiwać
półki.
- Wszystko gra? – zapytałem
dziewczynę.
- Taak – odparła, patrząc na
swoje ubrudzone ręce. – Szyb się zarwał, a pistolet wyślizgnął mi się z dłoni.
Musiałam improwizować.
- Świetnie sobie poradziłaś –
powiedziałem, kładąc jej dłoń na ramieniu. Lena uśmiechnęła się zawstydzona, po
czym zaczęła pomagać Karolowi w zbieraniu potrzebnych rzeczy z półek.
W kącie pomieszczenia,
gdzie stała duża, przeszklona szafa, zauważyłem butle z tlenem. Były one jedną
z rzeczy, które mieliśmy na liście. Wybiłem szkło stołkiem, który wcześniej
posłużył za broń przeciw zombie.
- Macie wszystko? –
zapytałem. Moi towarzysze skinęli mi, podchodząc do okna.
Otworzyłem okno i
wychyliłem się. Podmuch zimnego wiatru omiótł mi twarz, a ja zadrżałem, ale nie
z zimna. Bałem się skoku, który mnie czekał. Mogliśmy się zabić, albo porządnie
połamać. Przypomniała mi się ucieczka z mieszkania moich dziadków, gdy wypadłem
z balkonu i wylądowałem na dachu ciężarówki. Wtedy miałem szczęście.
- Kto pierwszy? – zapytał
Karol z udawaną pewnością siebie w głosie. On też się bał.
- Ja – Lena przepchnęła się
do okna i usiadła na parapecie, zwieszając nogi na krawędzi. Dziewczyna przez
chwilę wahała się, nerwowo poprawiając paski plecaka na ramionach, po czym
stanęła na gzymsie. Jej palce zacisnęły się na parapecie, aż zbielały. –
No to hop!
Dziewczyna zrobiła krok
do przodu i zniknęła nam z oczu. Zobaczyłem jeszcze jasne włosy, oraz
usłyszałem stłumiony krzyk, po którym nastąpił głuchy łoskot. Niemal w tym
samym czasie, Karol i ja wychyliliśmy się na zewnątrz.
- Nic mi nie jest! – rozległ
się głos Leny. Wypatrzyłem ją w ciemnościach, jak próbuje wydostać się z
kontenera.
Spojrzałem znacząco na
Karola, a potem na okno. Mężczyzna przez chwilę wyglądał, jakby chciał się ze
mną o to pokłócić, ale ostatecznie usiadł na parapecie.
- To jakieś szaleństwo –
mruknął i zrobił krok w ciemność.
Nadeszła moja kolej.
Jednym było patrzenie, jak inni skaczą z pierwszego piętra do kontenera, a
drugim samemu to zrobić. Przewieszając nogi przez parapet, poczułem
paraliżujący strach. Wystarczył jeden, nieodpowiedni czynnik, bym złamał sobie
nogę lub skręcił kark. Nie. Nie mogłem tego zrobić.
- Rob! Pośpiesz się! –
rozległ się ponaglający głos Leny.
Moment! – chciałem krzyknąć, ale nie mogłem.
Wziąłem kilka głębokich wdechów, kołysząc się przy każdym w przód. Stłumione
przez grube drzwi jęki zombie, wcale mi nie pomagały.
- Dalej, chłopie! Zombie
zaczynają się schodzić! – krzyknął Karol.
Rzeczywiście widziałem
ciemne, kołyszące się na nogach sylwetki, które sunęły w stronę moich
towarzyszy. Kierowany instynktem stanąłem na gzymsie jedną ręką trzymając się
ramy okna, a drugą podtrzymują butlę z tlenem, która zsunęła mi się z ramienia.
Gwizdnąłem do Karola i rzuciłem mu ją. Potem sam poszedłem za jej przykładem.
Ten skok różnił się od
poprzedniego. Wtedy adrenalina zrobiła swoje i wszystko wydawało mi się dziać w
przyśpieszonym tempie, a teraz było wręcz przeciwnie. Spadanie zdawało mi się
trwać długie minuty, a wylądowanie na workach śmieci było bardziej bolesne, niż
mi się wydawało. Tępy ból rozszedł się od moich kolan, aż do kręgosłupa, który
na moment uniemożliwił mi poruszenie się. Nagle czyjeś palce zacisnęły się na
moim ramieniu.
- Musimy spadać – rozpoznałem
głos Karola. Mężczyzna wyciągnął mnie ze śmierdzącego kontenera i dopiero wtedy
puścił.
Zombie było coraz
więcej. W słabym świetle, jakie dawał księżyc, ciężko było mi zobaczyć ich
twarze, ale to wcale nie było potrzebne. Ich warczenie i jęki jasno mówiły, że
nie są ludźmi.
Zmusiłem swoje nogi do biegu,
chociaż każdy krok sprawiał mi ból. Utykałem na prawą nogę, więc Karol
zaoferował mi swoje ramię z którego chętnie skorzystałem. Lena znajdowała się
parę metrów od nas, prowadząc nas między autami, drogą wolną od trupów i
najkrótszą do radiowozu. Jednak w wszechobecnym mroku było ciężko to zrobić.
Trupy wyskakiwały praktycznie z nikąd. Nagle większa grupka nieumarłych
pojawiła się przed naszą przewodniczką, a ta w ostatniej chwili wycofała się,
unikając przy tym wpadnięcia w ich łapy.
- Tędy! – zawołała, skręcając
w prawo. Samochody tam ścieliły się gęściej, przez co Karol musiał mnie puścić
i biegł za mną, ubezpieczając mnie.
- Gdzie ten cholerny
radiowóz? – zapytał wściekły.
Wyciągnąłem głowę,
wypatrując srebrnego samochodu. Dostrzegłem tylko zarys ciężarówki jakieś
trzysta metrów od nas. Niedaleko niego zaparkowaliśmy nasz pojazd.
Niewiele myśląc
wdrapałem się na dach najbliższego auta i ponagliłem swoich towarzyszy, by
zrobili to samo. Samochody były na tyle blisko siebie, że mogliśmy swobodnie
przedzierać się na przód, przeskakując z jednego na drugi. Najszybsza i
najzwinniejsza Lena jak zwykle znacznie nas wyprzedziła. Głuche łoskoty naszych
kroków niosły się po okolicy, zwabiając coraz więcej zombie. Niektóre z nich
były tym „żwawszymi”. Ich widok przerażał mnie. Gdyby nie były takie głupie, to
nie stanowilibyśmy dla nich żadnego wyzwania.
Ciężarówka była coraz
bliżej. Zignorowałem ból kolana i przyśpieszyłem, kilka razy niebezpiecznie
ślizgając się na mokrych dachach aut. Nagle usłyszałem za sobą głośny łoskot
oraz krzyk Karola. Zobaczyłem, jak mężczyzna spada z samochodu i ląduje w
wąskim przejściu pomiędzy dwoma wrakami. W jego stronę zmierzała trójka zombie.
- Pomocy! – krzyknął
mężczyzna, dziwnie szarpiąc się na ziemi.
Zacząłem wracać po
towarzysza, zeskakując z auta na ulicę. Przedzierałem się między samochodami,
podczas gdy zombie były coraz bliżej Karola. W biegu wyciągnąłem nóż i mocno
ująłem go w dłoń. Mężczyzna zaczął czołgać się do przodu, pojękując głośno.
Najwyraźniej coś nie tak było z jego nogą. Za nim podążał jeden z truposzy,
który na widok pełznącego Karola zacharczał i przyśpieszył kroku. Ożywieniec
przygniótł mojego towarzysza swoim ciałem, przy akompaniamencie krzyków
mężczyzny. Obaj szarpali się przez chwilę, aż w końcu ściągnąłem truposza i
wbiłem mu nóż w gardło. Lepka ciecz spłynęła po mojej dłoni. Odrzuciłem wątłe
ciało na bok i postawiłem Karola na nogi.
- Wszystko gra? – zapytałem.
- Chyba skręciłem kostkę –
odparł. Pozwoliłem mu oprzeć się na mnie, tak, jak on wcześniej mnie i
ruszyliśmy na przód. Dwójka kuśtykających facetów, uciekających przed coraz
większą grupą zombie – komiczne!
W ciemności próbowałem
wypatrzeć Lenę, aż w końcu błysnęły dwa słupy świateł jakieś sto metrów dalej.
Rozpoznałem nasz radiowóz, a w środku naszą towarzyszkę. Puściłem Karola
przodem, a sam sięgnąłem po pistolet Leny, strzelając w kierunku najbliższych
trupów, aż opróżniłem prawie cały magazynek.
- Trzymaj – powiedziałem,
podając mężczyźnie butle z tlenem, a sam wziąłem strzelbę. – Będę cię osłaniał.
Mężczyzna bez protestów
ruszył przed siebie, a ja zacząłem uderzać zbliżające się zombie kolbą broni.
Czasem trafiałem je w czaszki i rozlegał się przy tym trzask łamanych kości,
innym razem je tylko odpychałem, na chwilę pozbywając się ich z drogi.
Zauważyłem, że Karol zdążył już dokuśtykać do radiowozu. Mnie samemu zostało
jakieś dwieście metrów, które pokonałem z powrotem wdrapując się na dachy aut.
W końcu usiadłem na fotelu pasażera, a Lena niemal natychmiast ruszyła,
potrącając przy tym grupę truposzy. Przednia szyba zabarwiła się na czerwono, a
samochodem zatrzęsło. Dziewczyna docisnęła gazu i skręciła ostro w prawo, ale i
tak otarła się o inne auto, urywając nam przy tym lusterko. Dopiero gdy opuściliśmy
ulicę, gdzie znajdował się szpital, odetchnąłem z ulgą.
- Wszyscy cali? – zapytałem,
patrząc na Karola, który rozmasowywał kostkę.
- Jedźmy już na ten
posterunek – mruknął i oparł się odchylając głowę.
***
- Gdzie teraz? – zapytała
Lena.
- Skręć w prawo, a potem cały
czas prosto – odparłem.
Dziewczyna była raczej
średnim kierowcą, ale nie było czasu na zatrzymywanie się. I tak straciliśmy
już zbyt wiele czasu.
Przez całą drogę w
radiowozie panowała zupełna cisza, zakłócana jedynie przez zgrzyt metalu, gdy
Lena ocierała się o inne auta, lub potrącała leżące na ulicy rzeczy. Byłem
wyczerpany, ale w moich żyłach wciąż krążyła adrenalina, która nie dawała mi
się rozluźnić. Co jakiś czas oglądałem się przez ramię, bądź wypatrywałem wokół
potencjalnego zagrożenia. Po okolicy kręciło się kilka zombie, ale one jak na
razie nie stanowiły dla nas zagrożenia. Co innego żywi ludzie.
- Karol? Wszystko w porządku?
– zapytała Lena, patrząc na odbicie mężczyzny w lusterku wstecznym. Odkąd
wsiedliśmy do auta wydawał się być jakiś dziwny.
- Karol? – zapytałem, gdy
mężczyzna nie zareagował. Siedział nieruchomo, z głową mocno odchyloną i
zamkniętymi oczami. Wyglądał, jakby spał, ale coś mnie w jego pozie mocno
zaniepokoiło. Jego ręce drżały. – Zatrzymaj się.
Lena spełniła moje
polecenie. Wyszedłem na zewnątrz i otworzyłem tylne drzwi, siłą wyciągając
Karola na zewnątrz. Mężczyzna nawet nie protestował, z resztą i tak słabo
kontaktował.
- Gdzie to masz? – zapytałem
ostro, podwijając rękawy kurtki Karola.
- O co chodzi? – Lena
podeszła do nas, świecąc na mężczyznę latarką. W snopie światła, które padało
na pierś mężczyzny, zobaczyłem ciemny ślad tuż pod lewym obojczykiem. Odsunąłem
materiał jego koszulki i ukazał się nam krwawy ślad zębów, wokół którego skóra
przybrała czarną barwę.
- O Boże – szepnęła
dziewczyna, zasłaniając usta dłonią.
- To nic takiego – powiedział
ociężale Karol. – Nic mi nie jest. Czuję się dobrze.
- Jesteś zarażony, koleś –
syknąłem, popychając go na radiowóz. Myśl o tym, że mógł się przemienić podczas
jazdy napawała mnie przerażeniem.
- Co teraz zrobimy? –
zapytała Lena, gdy odeszliśmy kawałek od radiowozu i Karola, który wyglądał
jakby był mocno pijany.
- Nie możemy go wziąć do
auta, ale zostawić też nie. To tykająca bomba. W każdej chwili może się
przemienić.
- Dobrze wiecie, co
powinniście zrobić! – krzyknął mężczyzna. Zgiął wszystkie palce prawej dłoni,
oprócz wskazującego i środkowego, po czym przyłożył je sobie do skroni. Tak. To
było jedyne, słuszne wyjście.
- Zostań tutaj – powiedziałem
do Leny i wziąłem sobie rękę mężczyzny na kark. Wirus szybko się
rozprzestrzeniał. O wiele szybciej niż w innych przypadkach.
Odeszliśmy kawałek od
ulicy, zatrzymując się przed wejściem do MOK-u. Tam, Karol usiadł na schodach,
oddychając ciężko. Teraz drżał już cały, a na jego dłoniach można było dostrzec
czarne żyły.
- Gówniana sprawa, nie? –
zapytał ze słabym uśmiechem.
Wyciągnąłem pistolet
Leny, który ciążył mi w dłoni jak jeszcze nigdy wcześniej. Nie zabiłem jeszcze
nigdy człowieka i nie ważne, czy był zarażony, czy nie. Człowiek, to człowiek.
- Musisz to zrobić,
dzieciaku. Ja sam nie dam rady. Jestem wierzący, wiesz? Nie mogę się zabić –
podczas gdy mówił, na jego czole pojawiły się krople potu. – Nie chcę umierać,
ale to lepsze, niż stanie się jednym z nich. Za cholerę bym tego nie chciał.
Widziałem… widziałem moją żonę. Pierwszego dnia. Cały czas miałem nadzieję, że
jednak mnie pamięta, że nie jest za późno. Byłem głupi. Bardzo głupi. Nie
powinienem był pozwolić, by włóczyła się razem z innymi. To nie w porządku.
Obiecaj mi, dzieciaku, że zabijesz ją, jeżeli ją spotkasz. To jej zdjęcie –
wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki portfel, a z niego małe, prostokątne
zdjęcie do dowodu. Przedstawiało średniej urody szatynkę w okularach. – Miała
na sobie żółtą sukienkę. Tak. Żółtą. Obiecaj, że ją zabijesz, proszę.
- Obiecuję – powiedziałem,
chowając zdjęcie.
- Moja Maria – Z oczu
mężczyzny popłynęły łzy, których nawet nie próbował otrzeć. – Pilnuj Leny. To
twarda babka, ale miej ją na oku. Nie pozwól, żeby przydarzyło się jej to samo
co mnie. I powiedz Iwonie i Oldze, że jest mi przykro. Mam nadzieję, że Jarek z
tego wyjdzie.
Usłyszałem szuranie po
ziemi oraz towarzyszące temu warczenie. Zza budynku wyszedł zombie. Na
szczęście napotkał przeszkodę w postaci siatki, do której przyległ twarzą,
odsłaniając krzywe, brudne zęby. Ruszyłem w stronę truposza, sięgając po
pistolet, ale wtedy powstrzymał mnie Karol.
- Nie marnuj na niego kuli.
Zrobisz tylko hałas i ściągniesz ich tu więcej.
Stanąłem przed mężczyzną
i niepewnie uniosłem pistolet celując w głowę siedzącego na schodach Karola.
Ten spojrzał na mnie uśmiechając się blado.
- Zrób to, dzieciaku.
- Przykro mi – powiedziałem.
- Mi też, młody. Mi też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz