piątek, 30 czerwca 2017

ROZDZIAŁ 4 - PRZYJACIEL (SASZA)

   Gdy tylko wyszłam na ulicę, poczułam dławiący, słodkawo-mdlący smród rozkładu oraz zapach spalenizny. Dym z płonącej stacji benzynowej dotarł nawet tu i zaszczypał mnie w oczy, a te wkrótce zaszły mi łzami. Ścisnęłam mocno trzonek siekiery, aż zbielały mi kłykcie i ruszyłam przed siebie. Byłam pełna obaw, co do słuszności mojej decyzji, ale na powrót było już za późno.
   Co rusz ktoś przebiegał mi przez drogę, lub wpadał na mnie, krzyki ludzi niosły się po całej okolicy, gdzieś w oddali słychać było dźwięki klaksonów oraz wycie syren radiowozów, karetek oraz wozów strażackich. Szaleństwo – to słowo idealnie opisywało ulicę, na jakiej się znalazłam. Nawet przez chwilę rozważałam powrót do mieszkania, ale gdybym to zrobiła, to moje szanse na wydostanie się z miasta w jednym kawałku spadły by niemal do zera. Jak się powiedziało jeden, to trzeba powiedzieć dwa.
   Zaczęłam się skradać pod budynkami, uważnie obserwując całą ulicę. Widziałam kilka zombie napadających swoje ofiary, lub żerujących na ich ciałach. Widok pożeranej żywcem dziewczyny wywrócił mój żołądek do góry nogami, a jej krzyki jeszcze długo siedziały mi w pamięci. Mogłam podbiec i próbować ją ratować, ale głos w głowię kazał mi iść dalej. Poza tym, co mogłam dla niej zrobić? W telewizji powiedzieli, że wirus roznosi się przez ugryzienie, więc dziewczyna praktycznie była już jedną z nich.
   – Pomocy! – Usłyszałam czyjś słaby głos dobiegający z bliska.
   Zobaczyłam kobietę uwięzioną w aucie. Czerwony golf rozbił się na samochodzie dostawczym, a w bagażnik uderzył go jakiś inny pojazd. Przez to siedząca wewnątrz pasażerka nie miała jak wyjść. Nieznajoma była ranna. Na czole miała spore rozcięcie, z którego krew zalewała jej twarz. Jasnoblond włosy przybrały czerwony kolor, a na dekolcie błękitnej bluzki pojawiła się ciemna plama.
   Zawahałam się, przed pójściem jej na ratunek. Wielu ludzi potrzebowało pomocy, niebezpieczeństwo było wszędzie i sama byłam zagrożona. Pomagając jej sama mogłam zginąć, ale…
   – Spokojnie, pomogę pani. – Szarpnęłam klamką, ale drzwi ani drgnęły. Zamek musiał zostać uszkodzony. – Da pani rade wyjść przez okno?
   – Mój synek – jęknęła oglądając się przez ramię.
   Zobaczyłam małego chłopca, około dziesięcioletniego, który leżał bezwładnie na podłodze, pod tylnymi siedzeniami. Ubrany był w piżamę z małymi kowbojami. Dzieciak się nie ruszał.
   – Mój synek musi dotrzeć do szpitala – załkała kobieta.
   – Zabierzemy go tam – powiedziałam przekonująco, chociaż wiedziałam, że to będzie trudne. Ulice były nieprzejezdne, a ten mały… Cóż. Nie ruszał się. Nawet chyba nie oddychał.
   Jak się okazało pas się zaciął, a przez to kobieta nie mogła się uwolnić. Wyciągnęłam więc nóż i zaczęłam go przecinać.
   – Jeszcze chwilę. Już prawie jest pani wolna. Zaraz…
   Odskoczyłam od auta gwałtownie, gdy chłopiec, który był przed chwilą nieprzytomny, poderwał się nagle. Warcząc rzucił się na matkę, zaciskając zęby na jej policzku. Kobieta krzyknęła, gdy mały oderwał jej kawałek twarzy i zaczął go chciwie przeżuwać. Serce stanęło mi w gardle, gdy dzieciak spojrzał na mnie swoimi pustymi, zamglonymi oczami. Już chciał się rzucić do okna, gdy kobieta złapała go w pasie, przyciskając jego głowę do piersi płacząc przy tym żałośnie. Strach znów mnie sparaliżował i jedyne, co mogłam zrobić, to tępo gapić się na przemienionego w potwora chłopca.
   – Uciekaj! – krzyknęła do mnie, trzymając rzucającego się synka. Posłuchałam jej od razu.
   Nagle z uliczki wyszło dwóch zombie. Szybko odskoczyłam od nich i skryłam się za samochodem dostawczym. Ich twarze były pokryte czarnymi żyłami, strasznie blade i poranione. Jeden z mężczyzn miał ślad ugryzienia na dłoni, a drugiemu z masywnego brzucha wylewały się jelita, które zwisały mu aż do kolan. Bestie zatrzymały się na chwilę, pokręciły głowami, kłapiąc przy tym zębami, po czym ruszyły dalej. Odetchnęłam z ulgą. Już miałam ruszać, gdy mój wzrok przykuło ciało znajomego policjanta, który to chciał wykazać się bohaterstwem i ruszył na ratunek pasażerom rozbitemu autobusu. Zombie odpłaciły mu się licznymi i dotkliwymi na całym ciele śladami ugryzień, w tym rozszarpanym gardłem. Oczy mężczyzny skierowane w niebo zaszły białą błoną, a na twarzy i dłoniach pojawiły się czarne żyły. Nagle jego dłoń wzdrygnęła się jak przy skurczu. Potem druga. Z gardła policjanta zaczęło wydobywać się charczenie. Mężczyzna usiadł na ulicy, przekręcając głowę w to jedną, to drugą stronę. Po chwili wstał i jak gdyby nigdy nic zasilił szeregi zombie szukając ofiary dla zaspokojenia głodu.
   Gdy tylko policjant zniknął, ja również chciałam ruszyć dalej, ale wtedy zobaczyłam pistolet leżący obok kałuży krwi, w której dopiero co leżał świeżo przemieniony.  Broń mogła mi się przydać. Rozejrzałam się na boki w poszukiwaniu zagrożenia, a gdy teren okazał się czysty, ruszyłam biegiem po broń. Musiałam przekradać się między pozostawionymi autami, chowając się za nimi przez zombie. W końcu jednak trzymałam w dłoni pistolet.  Był ciężki, ale jego waga dodała mi pewności siebie oraz poczucie bezpieczeństwa. Parę razy w życiu trzymałam broń. Było to wtedy, gdy ojciec Roba zabierał nas na strzelnicę. Radziłam sobie dobrze, a pan Szymon twierdził, że mam smykałkę do strzelania. Miałam nadzieję, że się nie pomylił.
   Przez chwilę uważnie oglądałam broń z każdej strony, sprawdziłam magazynek, który okazał się być prawie pełen. Na strzelnicy szło mi nieźle, ale strzelanie do tarczy było prostsze, niż do ruchomego celu, który na dodatek chciał cię pożreć.
   Nagle usłyszałam warknięcie, na dźwięk którego przeszedł mnie dreszcz. W moją stronę szło troje zombie z kobietą w zakrwawionym fartuchu lekarskim na przedzie. Miała nawet jeszcze identyfikator z imieniem i nazwiskiem głoszący: dr. Anna Jóźwik.  Za nią podążał całkiem młody mężczyzna w koszulce z logo jakiegoś superbohatera, a na końcu szła dziewczyna z którą znałam. Była to Sylwia, sprzedawczyni w niedużym spożywczaku mieszczącym się na rogu. Podczas zakupów lubiła dużo mówić, co jej pozostało nawet po śmierci, bo nieustannie kłapała zębami i warczała. Położyłam dłoń na spuście i już miałam w nich wycelować, gdy za plecami zombie pojawiła się wielka kula ognia. Pomarańczowo-czerwony kwiat rozrósł się natychmiast, wybuchając falą gorącego powietrza. Chwilę potem pojawił się silny podmuch, który powalił mnie na ziemię. Jęknęłam, gdy dość mocno uderzyłam barkiem w twardy asfalt. Wybuch musiał być skutkiem wycieku paliwa z cysterny, która wcześniej leżała przewrócona, a wystarczyła tylko jedna iskra, by pojawił się ogień. Z trudem stanęłam na nogi patrząc jak płomienie zaczęły ściągać zombie jak światło owady. Wchodziły one w nie, podpalały się i stawały żywymi pochodniami. Dwa razy niebezpieczniejszymi. Nie tracąc czasu rzuciłam się do ucieczki.
   Trupy stawały się coraz liczniejsze. Wychodziły z każdej uliczki, wdzierały się do mieszkań i domów, otaczały auta, gdzie zamknięci byli ludzie. Śmierć była wszędzie. Słyszałam ją, czułam i widziałam, ale nic nie robiłam. Myśl o sobie – była to pierwsza zasada przetrwania, którą wymyśliłam. Gdybym zaczęła wszystkich naokoło ratować, to w końcu sama bym padła ofiarą truposzy, a tego nie chciałam. Przykład uwięzionej matki oraz zarażonego chłopca dawał mi wiele do myślenia. Tam, przez swoją lekkomyślność o mało co nie zostałam ugryziona. Postanowiłam nigdy więcej nie popełniać takiego błędu. Każdy musiał sam o siebie zadbać.
   Znalazłam się na rynku, gdzie było wyjątkowo spokojnie. Żadnych zombie, ani ludzi. To miejsce wyglądało jakby wszechobecna apokalipsa go nie dotyczyła, a ono samo żyło we własnym, starym świecie. Stanęłam w cieniu, który rzucała wieża ratusza. Ogromny zegar na niej wskazywał godzinę jedenastą trzydzieści.
   Wyjęłam komórkę, ale ta nie działała. Pewnie podczas upadku musiałam ją uszkodzić.
   – Pięknie. Po prostu pięknie – mruknęłam. Wściekła rzuciłam bezużytecznym telefonem przed siebie.
   Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że nie miałam żadnego planu. Wydostanie się z miasta to był cel, ale w jaki sposób miałam tego dokonać? Mogłam rozejrzeć się za jakimś autem, ale po co, skoro nie potrafiłam prowadzić? Cztery niezdane egzaminy zniechęciły mnie do dalszego próbowania. Przez całe życie skazana byłam na komunikację miejską, bądź własne nogi.
   – Dobra, Sasza, zastanów się. Myśl spokojnie.
   Najważniejsza rzecz: ustalić najbezpieczniejszą drogę ucieczki.
   Niedaleko mnie stała duża tablica informacyjna z mapą miasta oraz zaznaczonymi na niej ważniejszymi miejscami. Odnalazłam czerwony punkt z napisem: tu jesteś. Przeczytałam w myślach leżące wokół miasta miejscowości.
   – Błonie – powiedziałam na głos, dotykając czarnych liter u góry mapy.
   Miejscowość ta znajdowała się na północny-zachód od Torgiewa. Jakieś dziesięć – jedenaście kilometrów drogi. Raz, czy dwa miałam okazje tam być. Było to w trzeciej klasie podstawówki. Pani zabrała nas na zwiedzanie tamtejszego klasztoru. Był on oddalony od wsi i otoczony murem. Rob i ja wyryliśmy na nim swoje imiona.
To było to. Schronienie.
   Żeby opuścić miasto musiałam pokonać blokowisko, przejść przez dwa skrzyżowania i przez osiedle domów jednorodzinnych. Trasa ta na pewno była niebezpieczna, lepiej by było gdybym miała auto, ale musiałam polegać na swoich nogach. W końcu od czegoś miałam siekierę. No i pistolet.
   Przekraczając ulicę dzielącą mnie od osiedla bloków, zobaczyłam kilka zombie kręcących się po podwórku przed blokami, odchylając głowy jak zwierzęta próbujące wychwycić jakiś zapach. Postanowiłam nie atakować ich, tylko spróbować przejść obok. W końcu byli strasznie powolni. Szło mi to nawet całkiem nieźle. Sprawnie wymijałam nieumarłych aż ci zaczęli zamykać mnie w kręgu. Poczułam szarpnięcia za plecak, które o mały włos nie powaliło mnie na ziemię. Krzyknęłam, zwracając na siebie uwagę pozostałych truposzy. Szarpałam się, próbując wyrwać trzymającemu mnie zombie, jednocześnie odpychając pozostałych. Zamachnęłam się na oślep siekierą i o dziwo co trafiłam truposza. Jakaś chłodna maź spłynęła mi po karku, a potem dostała pod bluzę. Szybko uwolniłam broń z głowy truposza, po czym rozbiłam nią czaszkę kolejnego, który wyciągał ku mnie swoje łapska. Zaczęłam się wycofywać, ale tamci zbliżali się z każdej strony. Już miałam zaatakować następnego ożywieńca, gdy poczułam ręce zaciskające się na moich ramionach. To koniec – pomyślałam.
   Nagle jednak uścisk znikł. Wykorzystałam to i odskoczyłam na bok. Zobaczyłam dwójkę ludzi. Chłopaka i dziewczynę mniej więcej w moim wieku, którzy pozbywali się zombie. W chłopaku rozpoznałam Roba. Jego widok ucieszył mnie, ale nie było czasu na rzucanie się w ramiona.
   Rob wymachiwał sporym kluczem francuskim, którym skutecznie roztrzaskiwał głowy truposzom, a jego dziewczyna – Edyta – uderzała każdego zombie, który się do niej zbliżył łopatą. Ja dołączyłam się do walki z moją siekierą. Radziliśmy sobie całkiem nieźle, do czasu aż zobaczyliśmy pokaźną grupę zombie wychodzącą zza rogu.
   – Spadamy! – krzyknął chłopak. Dziewczyna ruszyła biegiem za towarzyszem, a ja za nią.
Znaleźliśmy się za blokiem, gdzie stał nieduży budynek. Rob otworzył drzwi do niego i wpuścił nas obie do środka, po czym sam wszedł i zsunął je szafką.
   Wewnątrz nie było dużo miejsca i panował tam półmrok. Jedyne światło wpadało przez dwa wąskie, ale brudne okna pod sufitem. Znaleźliśmy się w beznadziejnym położeniu, bo innego wyjścia niż uszkodzone drzwi nie było. Pozostawało mieć nadzieję, że zombie nie zaczną nas oblegać, bo wtedy bylibyśmy w pułapce.
   – W samą porę, co? – Zapytał Rob.
   – Żebyś wiedział – odparłam.
   Oboje uśmiechnęliśmy się do siebie, aż w końcu rzuciliśmy się sobie w ramiona. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo cieszyłam się z jego obecności.
   – Dzięki – powiedziałam. Naprawdę niewiele brakowało bym skończyła jako pożywka dla zombie.
   – Spoko – odparł chłopak odsuwając mnie od siebie.
   Zerknęłam na stojącą z boku i wyraźnie niezadowoloną Edytę. No tak. Ona nigdy mnie nie lubiła i najwyraźniej te okoliczności tego nie zmieniły. I vice versa.
 Zdjęłam plecak i wyjęłam z niego latarkę. Na moment oślepiło mnie światło, które zaraz skierowałam na pozostałych. Na ramieniu Roba zobaczyłam strzelbę, a za pas wciśnięty był pistolet. Mając do dyspozycji taką broń, wybrał klucz francuski.
   – Nie spodziewałbym się ciebie tutaj – powiedział Rob, siadając na szafce zastawiającej drzwi. – Co tu robiłaś?
   – Uciekam – odparłam, kładąc latarkę na wiszącej półce. Dzięki temu oświetlała całe pomieszczenie.
   – Dokąd? – zdziwił się.
   – Byle jak najdalej od tego miasta – westchnęłam opierając się o ścianę. – A wy?
   – Najpierw ukrywaliśmy się w mieszkaniu dziadków, ale stwierdziłem, że siedzenie na miejscu przyniesie więcej kłopotów niż pożytku. Chcieliśmy dostać się do garażu, gdzie jest samochód dziadka, ale zaatakowali nas tamci. – Wskazał w kierunku drzwi. – Myślałem, że zombie to tylko wymysły.
   – Nie ty jeden – powiedziałam z kwaśnym uśmiechem.
   – Siedzieliśmy tutaj godzinę zanim zrobiło się spokojnie – powiedziała Edyta – Chcieliśmy jeszcze raz dotrzeć do garażu, ale wtedy natrafiliśmy na ciebie. Jak to jest, że zawsze musisz pojawiać się w najmniej odpowiednim momencie? Czatujesz w krzakach czy co?
   Ostatnie słowa powiedziała z wyraźną kpiną, pewnie chcąc mnie rozzłościć. Chyba obwiniała mnie, że znaleźliśmy się w tej sytuacji. Postanowiłam jednak puścić tę uwagę mimo uszu. Edyta była zawzięta na mnie, a ja nie miałam ani ochoty, ani chęci marnowania czasu na kłótnie.
   Nie było kolorowo – to sama wiedziałam. Skowyty i warczenia dochodziły zza drzwi, ale na szczęście żadne z zombie nie wpadło na pomysł, aby próbować wedrzeć się do środka. Chyba nie wyczuli gdzie byliśmy, ale i tak musieliśmy zachowywać się cicho.
   Usiadłam na ziemi pod ścianą i chustką zmyłam z karku kleistą maź, która wylała się z głowy zombie. Nie znałam się na medycynie, ale powiedziałabym, że to płyn mózgowy, czy jak się to nazywało. Substancja ta cuchnęła niemiłosiernie i znajdowały się w niej liczne skrzepy. Ohyda!
   – Masz jakiś plan? – zapytał Robert. Edyta siedziała na innej szafce i klikała coś w komórce. Zapytana o jakieś wieści, mruknęła, że jeszcze szuka.
   – Wydostać się z miasta – wyjaśniłam krótko. – Pamiętasz, klasztor w którym byliśmy w trzeciej klasie?
   – Ten jezuitów?
   – Franciszkanów.
   – No tak. – Uśmiechnął się zawstydzony. – To tam Marcel Łuczak dostał grypy żołądkowej?
   Parsknęłam na samo wspomnienie tego. Biedny Marcel siedział w łazience przez całe zwiedzanie, a potem jeszcze musieliśmy robić postoje co dziesięć minut, bo ten koniecznie musiał iść w krzaki.
   – Tak, to tam. Na tamtejszym murze wyryliśmy też swoje imiona.
   – I dostaliśmy za to niezły ochrzan, gdy przyłapała nas pani Sienkiewicz – uzupełnił Rob. – Chcesz się tam dostać?
   – Chcę tam przeczekać. To świetne miejsce. Z dala od ludzi, ogrodzone murem…
   – Z dostępem do wód gruntowych – dodał w zamyśleniu.
   Z tego, co pamiętałam, przewodnik opowiadał, że klasztor czerpał wodę z trzech studni na jego terenie. Mieli też własną szklarnię. Bezpieczeństwo, jedzenie i woda – kusząca wizja.
   – Rozmawiałem z tatą – powiedział nagle, a w jego głosie pojawiło się drżenie. – Mama i bracia zostali ewakuowani. W Lesznie jest centrum kryzysowe. Na stadionie. Wszyscy mieli się tam kierować.
   To była głupota. Stadion był w mieście, a to oznaczało nie tylko więcej ludzi, ale i zombie. Wyobrażałam sobie te korki na ulicach, w których ginęli dziesiątki.
   – Wiesz, że jechanie tam, to pchanie się w paszczę lwa – powiedziałam kładąc mu dłoń na ramieniu.
   – Wiem, ale…
   Urwał, zwieszając głowę. Spojrzałam na Edytę, która na moment podniosła wzrok, ale bez większego zainteresowania wróciła do patrzenia w ekran komórki.
   – Klasztor jest lepszym rozwiązaniem – powiedziałam, chcąc przekonać przyjaciela. – Ale nie zabronię ci jechać do rodziny.
   Chłopak pokiwał głową. Był rozdarty – widziałam to. Mnie też nie było łatwo. Rodzice Roba traktowali mnie jak rodzinę, dlatego ja także się o nich martwiłam. Jednak jakiś głos mi mówił, że nie mogę pozwolić, by mój przyjaciel pchał się w samobójczą misję. Aktualnie miałam tylko jego.
   – A co z Katią? – zapytał.
   – Poradzi sobie – powiedziałam przekonująco. – Ona, Piotr i młody zapewne już wyjechali z miasta.
   Odwróciłam wzrok, biorąc kilka drżących wdechów.
   – Saszo…
   – Nic im nie będzie, Rob – przerwałam mu ostro.
   Chłopak odpuścił. Wiedział, że dalsze ciągnięcie ze mną tej rozmowy nie miało sensu. Nigdy nie należałam do osób, które mówiły o swoich uczuciach i płakały w czyjś mankiet.
   – Co za cholerstwo zrobiło z ludzi takie stwory? – zastanowił się na głos Rob, zmieniając temat.
   – Roznosi się przez ugryzienie – to fakt, ale jak to się stało, że pojawił się w tak wielu różnych miejscach na raz? I to praktycznie od razu?
   Tego żadne z nas nie wiedziało. Opowiedziałam im za to jak przebiega przemiana. Ta, którą ja widziałam trwała zaledwie kilka minut, ale równie dobrze mogło to zależeć od organizmu zarażonego. Chłopiec, który zmienił się w aucie, zrobił to w zaledwie kilka minut. Jednego za to byliśmy pewni: ten wirus, bakteria, czy inne paskudztwo siedziało w głowie. Dlatego trzeba było rozwalić mózg, by ostatecznie posłać zombie na tamten świat.
   W końcu Edyta przeczytała na głos krótką wiadomość o sytuacji w Polsce. Okazało się, że do akcji wkroczyło wojsko, po tym jak stolica została zalana falą wirusa. Przez chwilę miałam nadzieję, że jeszcze wszystko wróci do normy, ale kolejna notatka prasowa opisywała marne w skutkach próby zamknięcia granic i niedopuszczenia do rozniesienia się zombie na sąsiednie kraje. Pierwsze przypadki pojawiły się już w Niemczech i Czechach. To nas dobiło.
   – Jeżeli to się rozniesie na większą skalę…
   – Przestańcie już lamentować – syknęła Edyta. – To się zaraz skończy. Sami słyszeliście – wkracza wojsko. Zaraz zajmą się tym całym syfem i będzie po problemie.
   – Ty chyba nie do końca rozumiesz, co się właściwie dzieje – powiedziałam trochę ostrzej, niż chciałam. – Dziewczyno! Tam właśnie chodzą zombie. Żywe trupy. Umarli, a teraz żyją i polują na nas. Naprawdę uważasz, że wystarczy pstryknąć palcami, a oni znikną?
   – Na razie myślę tylko o tym, żeby zniknęli oni. – Wskazała na drzwi i wciąż szwędające się w pobliżu zombie. – A może przydasz się i je odciągniesz? W końcu jesteś taka bohaterska…
   – Posłuchaj, ty…
   – Hej! – Rob odgrodził ode mnie idącą w moją stronę Edytę i złapał ją za ramiona. – To nie jest dobra pora na takie kłótnie. Zapomniałyście, że musimy być cicho?
   Edyta rzuciła mi jeszcze pełne złości spojrzenie, po czym ruszyła na drugi koniec szopy, gdzie usiadła na szafce. Czułam, że raczej się nie ma szans na przyjaźń. Edyta zawsze była egoistyczna i zdzirowata, a teraz, to już w ogóle. Fantastyczne towarzystwo podczas apokalipsy – nie ma co!
   Zastanowiłam się, co z moimi wszystkimi przyjaciółmi i znajomymi. Gdzie byli, gdy się to wszystko zaczęło? Czy żyją? Może zarządzono jakąś ewakuację i wszyscy teraz są w jakimś bezpiecznym miejscu? A może trupy ich już dopadły? Miałam nadzieję, że nie. Wolałam myśleć, że jakoś udało im się uciec i kiedyś jeszcze się spotkamy. Tak jak z moją siostrą, jej mężem i synem.
   – Już poszli – powiedział po niecałej godzinie czekania Rob. Wzdrygnęłam się i zdałam sobie sprawę, że odpłynęłam myślami. Wstając czułam, że nogi mi ścierpły.
   – Wychodzimy? – Rob spojrzał na mnie, czekając na moją decyzję.
   –Nie wszyscy na raz – powiedziałam po chwili zastanowienia. – Im mniej nas będzie, tym lepiej. Wystarczy jedna osoba, która pobiegnie do garażu i wyprowadzi auto.
   – Ja to zrobię – Od razu zgłosiła się Edyta. Rob i ja spojrzeliśmy po sobie z powątpiewaniem. Dziewczyna gniewnie splotła ręce na piersi. – Zapomnieliście, że biegam w maratonach? Jestem najszybsza. Raz dwa otworze garaż i podjadę tutaj autem.
   – Edyto, nie sądzisz, że…
   – Nie. – Dziewczyna spiorunowała swojego chłopaka wzrokiem. – Oboje wiecie, że jestem najodpowiedniejsza do tego zadania. W razie kłopotów – wrócę tutaj. To tylko trzysta metrów, więc skończ gadać, Rob i daj mi te cholerne kluczyki.
   Chłopak z ociąganiem sięgnął do kieszeni i położył na wyciągniętej dłoni dziewczyny pęk kluczy. Pokazał jej, który otwiera co, po czym zabrał się za odsuwanie szafki.
   – Tylko bądź ostrożna – ostrzegł ją.
   – Jasne – mruknęła.
   Rob, z pełną wątpliwości miną, otworzył drzwi, po czym szybko je zamknął, gdy Edyta sprintem wybiegła na zewnątrz.
   – Sądzisz, że to był dobry pomysł? – zapytałam przyjaciela, gdy ten z powrotem zabarykadował drzwi.
   – Nie, ale najlepszy, jaki mieliśmy. Czy to pistolet?
   Zobaczyłam, że Rob patrzył na wetknięty za mój pasek pistolet. Wyjęłam go i pokazałam mu. Wyglądał na zafascynowanego bronią.
   – To chyba glock, siedemnastka o ile się nie mylę – stwierdził oglądając go. Jego ojciec był policjantem, więc chłopak trochę znał się na broni. – Skąd go masz?
   – Zabrałam martwemu policjantowi. – Wzruszyłam ramionami i usiadłam na szafce obok chłopaka.
   Oboje milczeliśmy, nasłuchując warkotu silnika, jęków zombie, czy chociaż krzyków Edyty. Było jednak cicho. Niespokojnie cicho.
   – Zabiłaś już jakiegoś?
   Zagryzłam policzek i pokiwałam głową.
   – Dominikę. Przemieniła się.
   – Och. – Tylko tyle zdołał z siebie wyrzucić. Kiedyś on i moja współlokatorka mieli się ku sobie, ale wtedy pojawiła się Edyta. – Przykro mi.
   Nagle rozległ się pisk opon. Oboje wspólnymi siłami odsunęliśmy szafkę i wybiegliśmy na zewnątrz. Jednak to, co zobaczyliśmy sprawiło, że ogarnęła nas wściekłość, pomieszana z niedowierzaniem. Srebrny chevrolet minął nas, nawet trochę nie zwalniając. Edyta rzuciła nam coś pod nogi, po czym pokazała środkowy palec. Tyle ją widzieliśmy.
   – Nie wierzę – jęknął Rob łapiąc się za głowę. Na jego skroni oraz szyi pojawiły się pulsujące żyły. – Co za podła suka! Szmata! Jak mogła nas tak wykiwać! Po tym, jak uratowałem jej tyłek! Ukradła auto! Nie wierzę. Nie wierzę!
   Podczas gdy Rob dawał upust swojej złości, ja schyliłam się by podnieść urządzenie, którym rzuciła nas Edyta. Była to jej komórka. Odblokowałam ją i zobaczyłam niewysłaną wiadomość, zaadresowaną do nas. Omiotłam wzrokiem tekst i uśmiechnęłam się wściekła.
   – Spójrz – pokazałam telefon Robowi.
   Dzięki za auto. Przyda mi się. Wy bawcie się dobrze w SWOIM towarzystwie. Pieprzę was. Mam nadzieję, że nie-do zobaczenia. Pozdrawiam. Edyta – przeczytał na głos, po czym spojrzał w kierunku, gdzie zniknęło auto. – Suka! Jak ona mogła nam to zrobić?
   – Nad tym zastanowimy się później – powiedziałam, wskazując na zwabione hałasem trupy.
   Ruszyliśmy pieszo przed siebie, trzymając bronie w pogotowiu. Ja miałam swoją siekierę, a Rob nadal dzierżył klucz francuski. Przez pierwsze skrzyżowanie udało nam się przejść bez problemów, ale drugie pełne było trupów.
   – Fantastycznie – mruknął Rob, opierając głowę o ścianę budynku. – I co teraz? Idziemy okrężną drogą?
   – Nie wiemy, czy tam będzie bezpieczniej – odparłam cały czas obserwując poruszające się jak w transie postacie. Naliczyłam ich ponad dwadzieścia.
   – Więc?
   Rozejrzałam się, szukając innej drogi. Mój wzrok padł na stojącą naprzeciw nas kamienicę. Trzypiętrowy budynek z tyłu miał podwórko, z którego mogliśmy się bez trudu dostać na drugą stronę. Wystarczyło tylko dostać się do środka, a to mogliśmy zrobić, wchodząc przez okno.
   – Chodź. – Pociągnęłam za sobą Roba.
   Przekradliśmy się na drugą stronę, chyba tylko cudem unikając wzroku zombie. Przylegliśmy do ściany, tuż obok okna jednego z mieszkań na parterze.
   – Co zamierzasz zrobić? – zapytał półszeptem chłopak.
   – Wybić szybę – odparłam, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie i chwyciłam oburącz siekierę. – Lepiej się odsuń.
   Nie musiałam włożyć wiele siły w rozbicie szkła. Siekiera ledwie dotknęła okna, a te rozbiło się w drobny mak, tworząc na chodniku dywan ostrych kawałków. Teraz musieliśmy działać szybko. Zaalarmowane hałasem zombie zwróciły głowy w naszą stronę i zaczęły iść ku nam.
   – Wchodź! – Polecił mi Rob, zdejmując z ramienia strzelbę.
   Nie musiał mi dwa razy powtarzać. Wspięłam się na parapet i wskoczyłam do środka, zaplątując się w firankę. Walka z materiałem skończyła się moim upadkiem na podłodze. Szybko stanęłam na równe nogi, a wtedy rozległ się huk wystrzału, od którego aż zapiszczało mi w uszach.
   – Rob? – Odsunęłam wkurzający materiał na bok i rozejrzałam się za przyjacielem.
   Chłopak stał nieopodal, oddając kolejne strzały do trupów. Nie musiał tego robić, ale widziałam wściekłość w jego oczach. Na to jednak nie było czasu.
   – Chodź już! – Wyciągnęłam dłoń w jego stronę. Ten spojrzał na mnie i momentalnie pobladł. Ja sama zamarłam, gdy zwrócił broń w moim kierunku. Mierzył do mnie. Odruchowo podniosłam obie ręce do góry. Wtedy ten nacisnął spust. Zacisnęłam powieki, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, czekając na kulę, ale ta nie nadeszła. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam zombie, leżącego niecały metr ode mnie, z wielką dziurą w głowie.
   Otrząsnęłam się z szoku i ponownie wyciągnęłam do chłopaka dłoń. Tym razem ujął ją, a po chwili był już w mieszkaniu. Oboje wycofaliśmy się jak najdalej okna, do którego od razu dopadły trupy. Próbowały dostać się do środka, ale było to ponad ich możliwości. Stały więc tam, przeciskając się między sobą, wyjąc i machając bezradnie rękoma, jakby chciały nas pochwycić.
   Spojrzałam jeszcze raz na leżącego na podłodze trupa. Wokół szyi miał zapleciony sznur. Ten człowiek wybrał – pomyślałam czując dziwny ścisk w gardle.
   – Chodźmy stąd – powiedział Rob, odwracając wzrok.
   – Jesteś ranny – powiedziałam, patrząc na jego rękę. Rękaw kurtki był rozerwany, a wokół tego rozdarcia cały czas rosła plama krwi.
   – Och. – Rob spojrzał w tym samym kierunku co ja i wyraźnie zbladł. Nigdy dobrze nie reagował na widok krwi, w szczególności własnej. Pamiętałam, gdy rozbił sobie nos na huśtawce. Mieliśmy wtedy po dwanaście lat, ale musiałam przez prawie godzinę uspokajać go, że nic mu nie będzie.
   – Chodź. Trzeba to opatrzyć. – Pociągnęłam go w kierunku kuchni.
   Zaraz po wyjściu do przedpokoju, zamknęłam za nami drzwi, tym samym odcinając się od tego, co znajdowało się zarówno w pokoju, jak i na zewnątrz budynku. Jęki zombie zostały stłumione, ale i tak do mnie docierały. Słysząc je, nie mogłam poczuć się bezpiecznie. Ale czy jeszcze kiedykolwiek się gdzieś tak poczuję? Co do tego miałam wątpliwości.
   Rob usiadł na krześle, które skrzypnęło pod jego ciężarem. Kazałam zdjąć mu kurtkę, a sama zaczęłam otwierać szafki w poszukiwaniu opatrunków. W każdym domu były i miałam szczerą nadzieję, że ten nie stanowił wyjątku. Dopiero w łazience natrafiłam na czerwone, plastikowe pudełko z białym krzyżem. W środku oczywiście znalazłam bandaże, gazę, wodę utlenioną oraz tubkę jakiejś maści. Zabrałam to ze sobą, do wciąż bladego przyjaciela.
   Po obejrzeniu rany, która wcale nie okazała się być taka poważna, zabrałam się za jej opatrywanie.
   – Wiesz w ogóle, co robisz? – zapytał chłopak uważnie patrząc mi na ręce, ale nie na rozcięcie.
   – To jeszcze nie przekracza moich możliwości. Nie zamierzam cię przecież zszywać – odparłam z kwaśnym uśmiechem.
   – Uff, ulżyło mi – powiedział ścierając z czoła niewidzialny pot.
   Uśmiechnęliśmy się oboje, ale nie była to szczera radość. Raczej nieudolna próba zamaskowania rozgoryczenia. Byliśmy w mocno popapranej sytuacji. Z dnia na dzień musieliśmy sięgnąć po broń, by bronić swojego życia. I byliśmy zdani tylko na siebie. Nie wiedzieliśmy co z naszymi bliskimi, utknęliśmy w kamienicy otoczonej przez żywe trupy, a miasto jakby wymarło. Gdzie byli ludzie? Policja? Nawet to cholerne wojsko, o którym mówiła Edyta? Ktokolwiek…
   – Gotowe.  
   – Dzięki. – Rob odetchnął z ulgą. – Co teraz zrobimy?
   – Musimy wyjść na podwórze – odparłam z powrotem zarzucając plecak na ramiona. – Stamtąd przejdziemy na drugą stronę.
   Zanim jednak opuściliśmy mieszkanie, kontrolnie sprawdziliśmy, czy jego właściciel nie miał czegoś, co mogłoby się nam przydać. Takiego jak jedzenie oraz, co bardziej wątpliwe, broń. Oprócz dwóch puszek kukurydzy oraz konserwy szczecińskiej, nie trafiliśmy na nic interesującego.
   Klatka schodowa była dość obskurna. Ściany pomalowano schodzącą już płatami farbą olejną, schody były stare i brudne, a na podłodze walały się śmieci. Nie interesował mnie jednak wystrój pomieszczenia, tylko wyjście na podwórze. Spore, dwuskrzydłowe drzwi znajdowały się dokładnie naprzeciw tych wejściowych, bliźniaczo do nich podobnych.
   – Powinniśmy znaleźć samochód – powiedział Rob. – Chyba nie będziemy iść pieszo tych kilkunastu kilometrów.
   – Znowu cię ciągnie do bycia moim kierowcą? – zapytałam.
   – Może w końcu się nauczysz sama jeździć – odparł, kładąc dłoń na sporej, rzeźbionej klamce.
   Gdy tylko pociągnął do siebie jedno skrzydło drzwi, do środka wpadła pokiereszowana postać zombie. Truposz warknął, wyciągając ku mnie poranione oraz pokryte krwią ręce. Zareagowałam natychmiast, sięgając po swój pistolet. Huk wystrzału poniósł się echem po klatce, a kawałki mózgu i kości trysnęły na twarz Roba, który akurat stał nieopodal. Ciało zombie padło bez życia u naszych stóp, ale to nie był koniec. Za przemienionym przybyło kilkanaście innych.
   – Drzwi! – krzyknęłam i razem z Robem naparliśmy na nie, próbując zamknąć. Wdzierające się do środka ręce jednak uniemożliwiały nam to.
   – Nie damy rady! – Rob, nadal pchając bokiem prawe skrzydło, ściągnął z ramienia strzelbę.
   Z powątpiewaniem spojrzałam na swoją broń. Skinęłam chłopakowi głową i na trzy razem odskoczyliśmy od drzwi. Wycofaliśmy się do samych schodów, szykując się do oddania strzałów. Zombie wdarły się do środka, niczym fala zalewając klatkę. Było ich więcej, niż sądziłam.
   Zombie różnego wieku, płci, wzrostu, sylwetki i z różnymi ranami. Niektóre bardziej, lub mniej poranione. Jedne bez kończyn, inne z wnętrznościami na zewnątrz. Wszystkie tak samo przerażające i głodne.
   Powoli eliminowaliśmy te idące z przodu. Ich ciała czym zostawały zdeptywane przez następnych, prących z tyłu. Nie odstraszało ich nic, bo nic nie czuli. Chyba, że chęć zjedzenia nas.
   Starałam się trafiać w głowy, ale udawało mi się to za drugim, bądź trzecim razem. Robowi szło lepiej, ale i tak marnowaliśmy amunicję. Trupów było po prostu za dużo.
   – Na górę! – krzyknęłam pchając chłopaka na schody. Zanim dotarliśmy na piętro, zombie ruszyły w pogoń.
   – Ilu ich jest? – zapytał Rob oglądając się za siebie.
   – Za dużo – odparłam wychylając się przez barierkę. Fala zombie była coraz bliżej, a nam powoli kończyły się piętra. Strzeliłam do najbliższego z zombie i gdy, o dziwo, trafiłam go w głowę padł do tyłu prosto na swoich towarzyszy przewracając ich. To trochę ich spowalniało.
   Znaleźliśmy się na ostatnim piętrze. Drzwi po obu stronach były zamknięte, ale Roba to nie zraziło. Wyrwał mi zza paska siekierę i zaczął nią uderzać w zamek, próbując go wyrąbać. Ja w tym czasie stałam u szczytu schodów, z bronią gotową do oddania strzału i drżącym palcem na cynglu. Nie wiedziałam, jakim cudem drżące kolana zdołały mnie utrzymać.
   – Pośpiesz się! – ponagliłam Roba, po czym oddałam strzał w kierunku pierwszego zombie, który pojawił się na dole naszego odcinka schodów. Dzięki temu, że zatoczył się i wpadł na ścianę, mogłam oddać celny strzał w jego głowę. To jednak nie sprawiło, że się uspokoiłam. – Rob!
   – Chwila! – warknął, jeszcze mocniej uderzając w zamek.
   Przeklęłam pod nosem i znów ustawiłam się do strzału. W ciągu chwili zombie dotarły do połowy schodów. Zaczęłam w panice celować do każdego z osobna, nie wiedząc, do którego strzelić. Gdyby nie Rob, który wciągnął mnie do mieszkania, pewnie nie zrobiłabym nic.
   – Bierz komodę! – krzyknął, przytrzymując niesprawne drzwi własnym ciałem.
   Rzuciłam się w kierunku stojącego nieopodal mebla, który przysunęłam pod wejście. Nie była to zbyt pewna, ani trwała zapora, ale na nic innego nie mogliśmy liczyć.
   – Musimy stąd szybko wiać – powiedział Rob, patrząc na ruszające się drzwi, zza których dochodziło łomotanie. Komoda także drżała.
   – Jak? Gdybyś nie zauważył, to jesteśmy na czwartym piętrze. Mamy wyskoczyć?
   – Tak jakby.
   Chłopak ruszył do pierwszego – lepszego pokoju, a ja za nim. Bez żadnych wyjaśnień zaczął otwierać szafki, aż w końcu znalazł tę, w której znajdowały się prześcieradła. Wyciągnął ich całe naręcze i rozpostarł pierwsze.
   – Zejdziemy jak po linie.
   W pierwszej chwili chciałam wyperswadować mu ten głupi pomysł z głowy, ale prawda była taka, że innego nie mieliśmy. Drzwi nie na długo mogły powstrzymać trupy, więc musieliśmy działać szybko.
   Wyszłam na balkon, trzymając linę zrobioną z prześcieradeł. Na dole zobaczyłam ciężarówkę, która przebiła się przez płot i rozbiła na ścianie kamienicy. To tamtędy wchodziły trupy. Na widok dachu pojazdu, który znajdował się praktycznie pod nami, doszłam do wniosku, że to mogło się udać. Zachowałam jednak chłodny optymizm. Bądź co bądź, to wciąż było jakieś piętnaście metrów wysokości.
   Pośpieszani przez coraz silniejsze uderzanie w drzwi przywiązaliśmy koniec liny do barierki, a nią samą przerzuciliśmy na drugą stronę. Nie sięgała ona dachu ciężarówki, ale była wystarczająco długa.
   – Złaź – polecił mi Rob tonem nie znoszącym sprzeciwu, a sam wrócił do mieszkania.
   – Co robisz? – zwołałam za nim. W tym samym momencie rozległ się trzask, a zaraz potem znajome jęki trupów. Wdarli się.
   – Pośpiesz się! – krzyknął chłopak, ale sam nie wrócił ze środka. Padło kilka strzałów.
   – No dalej, tchórzu – powiedziałam do siebie wkładając siekierę za pasek i przechodząc przez barierkę. – Dasz radę.
   Schodzenie po linie, bez żadnego podparcia dla nóg nie było proste, a z rozdygotanymi dłońmi, to już w ogóle. Starałam się oplatać prześcieradła jak najciaśniej i nie myśleć o wysokości na jakiej zwisałam, ale marnie mi to szło. Cały czas patrzyłam w górę, ale Roba dalej nie było.
   – Rob? – krzyknęłam zatrzymując się. Rozległ się kolejny trzask i łomot, a potem siarczyste przeklniecie z ust chłopaka. W końcu zobaczyłam jak i on łapie się za linę. W dłoni miał palącą się gazetę. Dopiero wtedy dotarł do mnie zapach gazu.
   – Macie sukinsyny! – krzyknął wrzucając pochodnię do mieszkania.
   Wybuch nastąpił prawie natychmiast. Fala rozgrzanego powietrza uderzyła mnie w twarz, a siła podmuchu zakołysała liną. Przez balkon zaczęły wypadać palące się zombie, niektóre centymetry ode mnie. Dostałam deszczem odłamków, niektóre były naprawdę ostre. Mimo to starałam się nie puszczać liny. Spojrzałam w górę i zobaczyłam Roba, szamotającego się w panice. Jego lewej nogi trzymał się palący, pozbawiony obu nóg trup. Chłopak w żaden sposób nie mógł sobie z nim poradzić. Dodatkowe obciążenie oraz brak podparcia dla nóg sprawiło, że wypuścił linę. Wyciągnęłam rękę po niego i chyba tylko cudem go złapałam.
   – Mam cię!
   Nie trwało to jednak długo. Ciężar dwóch osób był za duży dla mojej i tak słabszej, lewej ręki. Mokra od potu dłoń zaczęła wyślizgiwać się z obejmowania materiału. Spojrzałam przerażona na Roba, w oczach którego także zobaczyłam strach. Poczułam, że spadam.

czwartek, 29 czerwca 2017

ROZDZIAŁ 3 - BRUTALNA RZECZYWISTOŚĆ (ROB)

   Ten dzień nie zapowiadał niczego złego, a już na pewno nie TEGO. Mimo tego, że widziałem to wszystko na własne oczy, nie mogłem pojąć, że dzieje się to naprawdę. Nie liczyłem już, ile razy się szczypałem, by w końcu obudzić się z tego koszmaru. Nic to jednak nie dawało, bo to nie był sen. To była brutalna rzeczywistość.
   Odsunąłem się od okna i znowu zacząłem krążyć mieszkaniu dziadków, nie znajdując w sobie tyle siły by usiąść. Nerwy mi na to nie pozwalały. Przed oczami jeszcze miałem ten okropny widok. Ci ludzie… Oni…
    Możesz w końcu usiąść? – warknęła Edyta, patrząc na mnie spode łba.
   Obejrzałem się na dziewczynę. W porównaniu ze mną, ona była oazą spokoju. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze niedawno na przemian krzyczała oraz płakała ogarnięta paniką. Teraz dziewiętnastolatka siedziała w fotelu, z nogami przerzuconymi przez oparcie i nosem w telefonie. Przed chwilą narzekała na znikający zasięg, ale ten problem najwyraźniej zniknął, bo siedziała już cicho. Do teraz.
    Jak możesz być taka spokojna? – zapytałem z wyrzutem. – Nie widzisz, co tu się dzieje?
   Wzrok Edyty powędrował we wskazanym przeze mnie kierunku na okno. W jej brązowych oczach nie pojawiła się nawet iskierka zainteresowania.
    Jestem spokojna, bo panikowanie w niczym nie pomoże – powiedziała spokojnie i powoli, jakby mówiła do dziecka. – A poza tym szukam informacji, jakbyś nie widział.
   Pomachała mi swoją komórką, a ja poirytowany odwróciłem wzrok. W tamtej chwili zupełnie nie wiedziałem, co mogłem w niej widzieć. Chyba tylko ładną buzię.
   Ponownie podszedłem do okna, nie mając nawet tyle odwagi by wyjść na balkon. Na ulicach panował chaos. Wszechobecna panika, tłumy uciekających w popłochu ludzi, a pośród nich ONI. Żywe trupy. Zombie. Nieumarli. Pieprzone ożywieńce. Czułem się jak bohater jakiegoś cholernego horroru, w którym nie miałem ochoty grać, ale byłem do tego zmuszony. Za partnerkę dostałem na dodatek nieczułą ignorantkę.
   Z Edytą spotykałem się od dwóch tygodni i szczerze mówiąc – było to najgorsze czternaście dni w moim życiu. Szczerze żałowałem wtedy, że nie słuchałem rad moich przyjaciół, którzy odradzali mi ten związek.
    Ano właśnie.
    Daj swój telefon – powiedziałem, wyciągając dłoń do Edyty.
   Po co? – zapytała podejrzliwie.
    Muszę zadzwonić. Swoją komórkę zgubiłem.
    Zaraz mi bateria padnie – oburzyła się dziewczyna.
    Kurwa mać, Edyta! Dawaj ten pieprzony telefon! – ryknąłem. Byłem już na granicy wytrzymałości, a moja dziewczyna na dodatek doprowadzała mnie do szału.
   Z urazą podała mi jednak komórkę, którą jej niemal wyrwałem. Pierwsze, co zrobiłem, to zadzwoniłem do ojca. Moi rodzice oraz dwójka młodszych braci byli w innym mieście. Mama i tata w pracy, a rodzeństwo w szkole.
    Dalej, tato. Odbierz – mamrotałem do siebie, znowu rozpoczynając wędrówkę po pokoju.
   Dopiero po trzecim sygnale usłyszałem znajomy, niski głos ojca.
    Tato? To ja, Robert – powiedziałem ciesząc się jak dziecko.
    Synu, nic ci nie jest? Gdzie jesteś? Wszystko w porządku? – zadawał jedno pytanie za drugim, nie dając mi szansy na odpowiedź.
    Wszystko gra. Jestem w mieszkaniu dziadków razem z Edytą – spojrzałem na siedzącą ze splecionymi na piersi rękami dziewczynę. – Na razie jesteśmy bezpieczni.
    Bogu dzięki – powiedział z wyraźną ulgą w głosie. – Posłuchaj mnie, synu, bo to ważne. Nie wychodźcie nigdzie. Zostańcie w mieszkaniu tak długo, jak się da. Nie wpuszczajcie też nikogo. Zarażeni są niebezpieczni. Dam wasz adres ekipie ratowniczej. Ewakuują was w bezpieczne miejsce.
    Dobrze, a co z mamą? I chłopakami?
    Na szczęście udało im się pojechać do ośrodka kryzysowego. Znajduje się on na stadionie w Lesznie. Gdy skończymy ewakuować ludzi, dołączę do nich. Jest z tobą Saszka?
   – Nie. – Pokręciłem głową. – Próbowałem się do niej dodzwonić, ale…
   – Nie myśl o tym – skarcił mnie tata, jak to miał w zwyczaju. – Pewnie nic jej nie jest. To twarda dziewucha. Teraz musisz zadbać o siebie i Edytę. Dasz radę.
   Przytaknąłem, czego tata nie mógł widzieć, więc zaraz potwierdziłem.
   – Tak. Dam.
   – Jedź do Leszna. Będziemy tam. Rozumiesz?
   Wyobraziłem sobie budynek, do którego kierował mnie tata. Nie raz miałem okazję tam być i wierzyłem, że tam moja rodzina będzie bezpieczna.
   Pikanie w komórce sprawiło, że odsunąłem ją od siebie i spojrzałem na nią. Ikona baterii była czerwona.
    Tato, muszę kończyć. Bateria zaraz padnie.
   – Dobrze. Uważaj na siebie, synu.
   – Będę. Do zobaczenia.
   Zakończyłem połączenie, by powstrzymać łzy, które napłynęły mi do oczu. Mój ojciec był komendantem na posterunku policji, dlatego byłem przekonany, że nic mu nie będzie. Cała moja rodzina była bezpieczna.
    Mogę? – Edyta wyciągnęła dłoń po komórkę.
    Moment. Jeszcze jeden telefon – odparłem i wpisałem numer.
   Po raz kolejny spróbowałem połączyć się z Saszą. Była moją najlepszą przyjaciółką – niemalże siostrą. Bałem się o nią, a każde nieodebrane przez nią połączenie potęgowało ten strach.
   – Szlag by to – syknąłem, gdy telefon wskazał zero kresek zasięgu.
   Zacząłem krążyć po mieszkaniu, w poszukiwaniu zasięgu, co jednak nic nie dało. Linie musiały paść całkowicie.
    Masz. – Rzuciłem oburzonej Edycie komórkę i sam usiadłem na kanapie.
   W głowie kotłowało mi się mnóstwo myśli, ale żadnej nie potrafiłem się złapać. Nie chciałem siedzieć w miejscu i czekać na pomoc, która mogła nie nadejść. Musiałem działać, dotrzeć do bliskich, by przeczekać to wszystko wspólnie. Na razie było to jednak niemożliwe.
   – Wściekasz się na mnie za to, co się teraz dzieje? – zapytała z wyrzutem dziewczyna
   – Nie. – Spojrzałem na nią spode łba. – Wściekam się, bo zachowujesz się, jakby to, co się wokół dzieje kompletnie cię nie interesowało! Ludzie umierają! Nasze rodziny być może są w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Przyjaciele...
   Urwałem wiedząc, że to jak gadanie do ściany.
   Pomimo zaleceń ojca postanowiłem, że nie możemy tak siedzieć bezczynnie na miejscu i czekać na pomoc, która nie nadejdzie, albo pojawi się za późno. Musieliśmy uciekać. Teraz. Jednak wyjście bez jakiejkolwiek broni nie wchodziło w grę. Zanim schroniliśmy się w mieszkaniu, znalazłem się dostatecznie blisko tych potworów, by nie być tak głupim.
   Rozejrzałem się po salonie, ale żadna potencjalna broń nie przykuła mojej uwagi. Co miałem zabrać? Jedną z doniczkowych paprotek babci, czy plastikową ciupagę, będącą pamiątką z Zakopanego? W mieszkaniu nie było nic, czym mógłbym się bronić. Nic!
   Chyba, że…
   – Co robisz? – zapytała Edyta, nadal obrażona.
   Ignorując ją wyszedłem do przedpokoju. Stała tam duża, niewątpliwie stara szafa z ciemnego drewna. Mebel miał już swoje lata, dlatego widać było na nim pęknięcia oraz liczne zadrapania, ale babcia nigdy nie chciała się zgodzić, by ją wymienić na nową. Była sentymentalna. Otworzyłem to wiekowe pudło, górujące nade mną o jakieś dwadzieścia centymetrów. Uderzył mnie nieco zatęchły zapach kurzu oraz słaba woń lawendowego odstraszacza moli. Przesunąłem na bok futra, kurtki, płaszcze i inne okrycia wierzchnie, docierając do tylnej ścianki szafy. Była tam. Skryta na samym dnie. Szeroka na półtora metra, metalowa skrzynka pomalowana wyblakłą już, zieloną farbą. Z niemal namaszczeniem wyciągnąłem ją z odmętów zapomnienia, stawiając na stoliku w salonie. Zainteresowana moimi poczynaniami Edyta nachyliła się nad nią.
   – Co tam jest?
   – Mój dziadek walczył w II Wojnie Światowej – odparłem ścierając dłonią kurz z wieka. Pod niezbyt grubą warstwą szarego pyłu znajdował się biały orzeł w koronie. – Gdy się skończyła, zachował broń. Pokazał mi ją kilka lat temu i nauczył się nią posługiwać. Potem jednak o wszystkim dowiedziała się mama i kategorycznie zabroniła dalszej nauki.
   Uśmiechnąłem się na samo wspomnienie. Szło mi całkiem nieźle, chociaż miałem wtedy dopiero dwanaście lat. Pamiętałem jak dziś ciężar strzelby oraz siłę odrzutu. Trzymaj mocno, dzieciaku – mówił dziadek. – Inaczej odrzut wybije ci bark.
   To był mój początek fascynacji bronią oraz okresem wojennym. Chciałem iść nawet do wojska, ale dostanie się tam było trudniejsze, niż się wszystkim wydawało. Zostało mi tylko ciche trenowanie na strzelnicy oraz polowania z dziadkiem i jego przyjaciółmi. Strzelanie z wiatrówki do kaczek może nie było ziszczeniem moich marzeń, ale dzięki temu byłem w jakimś stopniu przeszkolony w używaniu broni palnej.
   Skrzynia zabezpieczona była kłódką, do której klucza nie miałem. Nie chciałem tracić czasu na jego bezowocne poszukiwania, tym bardziej, że dziadek wszystkie nosił w jednym pęku. Byłem przekonany, że znajdował się on teraz w jego kieszeni pod Kielcami, w odwiedzinach u wujka Mariana. Miałem nadzieję, że gdy to wszystko się uspokoi, dziadek nie urwie mi głowy za dotykanie skrzyni. Jeżeli w ogóle będzie miał okazję – pomyślałem, ale zaraz skrzywiłem się. Lepiej było myśleć, że wszyscy moi bliscy są bezpieczni. W końcu wujek mieszkał na wsi, dwanaście kilometrów od najbliższego miasta. Tam mogło być bezpiecznie.
   W skrzyni z narzędziami znalazłem śrubokręt oraz młotek. Po kilku mocnych uderzeniach, zamek pękł na pół. Ostrożnie uchyliłem wieko skrzyni, z bijącym sercem patrząc na jej zawartość. Tak, jak pamiętałem –  pistolet maszynowy „Mors”,  pistolet „Vis”, dwa pudełka naboi oraz bagnet. Wszystko to było w dobrym stanie, świetnym wręcz. Dziadek dbał o broń, jakby spodziewał się kolejnej wojny.
   – Miałeś przeczucie, stary zrzędo – pomyślałem na głos, biorąc do ręki strzelbę. – Zabierz z kuchni jedzenie, które się nie zepsuje w najbliższym czasie – poleciłem Edycie.
   Dziewczyna posłusznie ruszyła do kuchni. Być może widok broni sprawił, że dostrzegła powagę sytuacji. Ja w tym czasie załadowałem zarówno „Morsa”, jak i pistolet, a resztę naboi schowałem do swojego plecaka. Wcześniej znajdowały się w nim moje ciuchy robocze, drugie śniadanie oraz portfel, ale wyrzuciłem te rzeczy. No, może zostawiłem tylko dokumenty i pieniądze. To akurat mogło się przydać.
   Podczas uzupełniania magazynków, wróciłem myślami do momentu, gdy to wszystko się zaczęło.

☠☠☠

   Szedłem w kierunku magazynu hurtowni, gdzie pracowałem, nie bardzo kontaktując, co się wokół mnie dzieje. Poprzedniego wieczora zasiedziałem się przed komputerem, a pobudkę miałem o piątej trzydzieści. W sumie przespałem jakieś pięć godzin, co na moje wymagania było stanowczo za mało. Byłem niewyspany, zmęczony i piekły mnie oczy. Słuchawki w uszach oraz głośna muzyka miały mnie nieco pobudzić, a jeszcze bardziej odcinało mnie od otaczającego mnie świata. Pochłonięty własnymi myślami oraz wzrokiem utkwionym w chodniku podążałem przed siebie.
   Nagle uderzyłem w coś całym ciałem. Odskoczyłem na bok, w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Słuchawki wypadły mi z uszu i pociągnęły za sobą komórkę. Telefon uderzył o chodnik ekranem. Nie musiałem nawet go podnosić by wiedzieć, że szybka pękła. Świetnie – pomyślałem zły. – Ładny początek dnia.
   Obiektem, na który wpadłem, była kobieta w długim, kremowym płaszczu. Mój zaspany wzrok w pierwszej chwili nie zauważył, że jej skóra miała nienaturalny, siny kolor, przez który przebijały się czarne żyły, a oczy pokrywała błona.
   – Ślepa jest pani, czy co? – warknąłem. Zazwyczaj nie odzywałem się w ten sposób do kobiet, ale w tamtym momencie byłem zdenerwowany.
   Schyliłem się, by podnieść komórkę, gdy usłyszałem mrożący krew w żyłach skowyt, a po chwili zostałem powalony na ziemię. Kobieta w płaszczu leżała na moich plecach, wydając te same, przerażające dźwięki tuż przy moim uchu. W panice zacząłem się miotać, by zrzucić z siebie nieznajomą. W końcu udało mi się przewrócić na plecy, a potem wyrwać z uścisku pomalowanych na czerwono paznokci. Od razu rzuciłem się do ucieczki, goniony przez niezadowolony skowyt nieznajomej.
   Po drodze nie zatrzymałem się ani razu. Im dalej biegłem, tym gorsze obrazki widziałem. Jakaś kobieta w rażąco różowej kurtce rzuciła się na właściciela piekarni, gdzie czasem kupowałem sobie drugie śniadanie. Mężczyzna skończył z rozszarpanym gardłem i z wyciągniętymi w błagalnym geście rękoma. Bezdomny, który żebrał w uliczce między sklepem odzieżowym, a spożywczakiem, zjadał swojego psa – szarego kundla bez jednego oka. Biedne zwierzę zostało wypatroszone na moich oczach. Zapamiętałem nawet, że jego wnętrzności parowały na mrozie. Jakaś młoda biegaczka, którą zawsze mijałem w drodze do pracy, rzuciła się pod koła nadjeżdżającego samochodu. Chciałem krzyknąć coś do niej, ale było za późno. Zielona mazda staranowała ją. Dziewczyna uderzyła z plaskiem o ulicę i mimo dwóch złamań otwartych w nogach oraz nienaturalnie wygiętej ręki, czołgała się, drapiąc asfalt paznokciami.
   W końcu płuca i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Z uczuciem żywego ognia zatrzymałem się w wąskiej uliczce między dwoma budynkami. Schroniłem się za stojącymi tam śmietnikami, gdzie nareszcie mogłem złapać oddech.
Nie wiedziałem co się dzieje i bałem się. Cholernie się bałem.
   Spędziłem kilka minut skulony za śmietnikami, obserwując stamtąd ulicę. Samochody rozbijały się o siebie i na budynkach, taranowały pieszych, którzy rzucali się im na maski, ludzie atakowali innych, pożerając ich żywcem, w większych, bądź mniejszych grupach. Wszędzie były zmasakrowane ciała, nad którymi klęczeli ONI i posilali się w najlepsze. To nie był horror. To było coś o wiele gorszego.
   Nagle usłyszałem znajomy, przerażający skowyt. Od strony blokowiska, z którym uliczka łączyła ulicę, szła dwójka NICH. Zakrwawione, poranione postacie zmusiły mnie do dalszej ucieczki. Zanim jednak to zrobiłem, w oczy rzucił mi się pewien szczegół. Jeden z mężczyzn – około czterdziestoletni facet w zielonym t-shircie – miał wbity w pierś nóż. Ostrze znajdowało się w okolicy serca, więc nie było mowy, by to przeżył. Bo nie przeżył – podpowiedziała mi intuicja. Uciekłem.
   Wiedziałem, gdzie najpierw muszę pobiec.
   Sasza.
   Była dla mnie „prawie” jak młodsza siostra. „Prawie”, bo była starsza ode mnie o pięć miesięcy, ale i tak zachowywałem się wobec niej jak starszy brat. Nic dziwnego. Przyjaźniliśmy się od drugiej klasy podstawówki. W sumie spędziliśmy w jednej ławce dziewięć lat. To wystarczyło, bym traktował ją jak rodzinę, a raczej jej ważną część.
   Chciałem do niej zadzwonić, ale wtedy przypomniałem sobie o rozbitym telefonie, który prawdopodobnie dalej leżał na chodniku.
   – Świetnie – syknąłem zły na siebie samego.
   Znajdowałem się dwie ulice od jej bloku. Za daleko, zważywszy na okoliczności. Tym bardziej, że ONI byli wszędzie. Gdzie bym nie spojrzał.
   Nie odważyłem się nawet w myślach nazywać ich „zombie”. Te słowo wciąż było dla mnie zbyt niedorzeczne, by ICH opisać. Może po prostu bałem się sam przed sobą przyznać, że to wszystko nie było pieprzoną ukrytą kamerą.
   A nie było.
   Nagle, dosłownie kilka centymetrów ode mnie, przejechał samochód, maski którego uczepiła się dwójka tych stworów. Noga jednego z nich wkręciła się w koło i pozostał po niej tylko strzęp skóry z osłoniętą kością, kończący się w okolicy kolana. Auto jechało slalomem z nadmierną prędkością. Nie zdziwiłem się nawet bardzo, gdy zakończyło swą brawurową jazdę na latarni. Nie miałem czasu sprawdzić, czy z kierowcą wszystko w porządku, bo w moją stronę zmierzała spora grupka TAMTYCH. Niektórzy ruszyli w kierunku samochodu, który natychmiast otoczyli.
   Zmuszony do odwrotu i zmiany trasy, przebiegłem truchtem przez plac targowy – teraz na szczęście pusty. Przeskakując przez płot zobaczyłem w oddali blok Saszy. Ucieszony już miałem ruszać, gdy z drugiej strony dobiegł mnie głośny huk oraz orkiestra klaksonów i kogutów służb. Tam znajdował się dom Edyty. Znalazłem się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Rozum podpowiadał mi, by szukać pomocy u przyjaciółki, która jako fanka survivalu wiedziałaby co robić, ale serce mówiło, bym ratował o wiele mniej samodzielną dziewczynę. Sasza mogła dać sobie radę, Edyta niekoniecznie.
   – Obyś sam przez to nie zginął, rycerzyku – mruknąłem do siebie.
   Do domu Edyty dostałem się przez ogródek. Dziewczyna była sama w domu, przerażona i na granicy histerii. Jedyne, co zdążyłem z niej wyciągnąć to informacje, że jej rodzice pojechali do pracy, a ona obudziła się, gdy zderzyły się dwa auta na ulicy. Miałem rację wybierając ją. Sama na pewno by sobie nie poradziła.
   – Ubieraj się – powiedziałem, pchając ją lekko w kierunku wieszaków z kurtkami.
   – Gdzie? Przecież nie możemy tam wyjść! Nie widzisz? – Wskazała na okno.
   Zazwyczaj spokojna ulica teraz była ogarnięta chaosem i paniką. ONI dotarli nawet tutaj. Cokolwiek sprawiało, że stawali się tacy, rozprzestrzeniało się w błyskawicznym tempie. Dom Edyty w żadnym nawet stopniu nie nadawał się do przeczekania tego szaleństwa. Nie miał nawet solidnego ogrodzenia, a TAMCI schodzili się coraz liczniej.
   – Gotowa? – zapytałem.
   Dziewczyna skinęła głową, ocierając policzki z łez.
   Wyszliśmy na zewnątrz.

☠☠☠

   Drogi od domu Edyty, do mieszkania moich dziadków nie pamiętałem zbyt dobrze. Wszystko działo się zbyt szybko. Za dużo emocji na raz. Trupy – bo tak zaczęto ich nazywać w telewizji – pojawiły się znikąd i ruszyli zwartą grupą na nas oraz paru innych ludzi. Uciekaliśmy, ale widziałem, jak kilkoro z nich zostało dorwanych. W szczególności w pamięć zapadła mi młoda kobieta o fioletowych włosach. Powalili ją w pięciu i od razu zatopili w niej zęby. Zjedli ją. Po prostu.
   Nie wiedziałem do końca, gdzie mamy się udać, dlatego gdy zobaczyłem osiedle dziadków, pociągnąłem tam za sobą Edytę. Na szczęście w kieszeni wciąż miałem klucze, które dostałem, by doglądać mieszkania. Tak oto się w nim znaleźliśmy.
   – Gotowa? – zapytałem, po czym zdałem sobie sprawę, że pytam o to już drugi raz tego dnia.
   – Nie, ale ostatnio też nie byłam – odparła posyłając mi kwaśny uśmiech. – Masz w ogóle jakiś plan?
   – Na początek musimy dostać się do garażu – odparłem, zawieszając sobie strzelbę na ramieniu. – Stoi tam chevrolet dziadka. Weźmiemy go, pojedziemy na Braterską, a potem opuścimy miasto
   – Na Braterską? – Edyta zmarszczyła brwi. – Po co?
   – Po Saszę – odparłem tak, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.
   – Będziemy dla niej ryzykować życie? – wykrzyknęła oburzona.
   Nie odpowiedziałem z dwóch powodów. Pierwszy: nie miałem ochoty tracić czasu na zbędne tłumaczenia, a po drugie: podjąłem już decyzję i nie zamierzałem się wykłócać o zmianę zdania. Widząc, jak ją ignoruję, Edyta zdenerwowała się jeszcze bardziej.
   – Nie ma mowy! – Buńczucznie splotła ręce na piersi. – Na pewno nie! Nie dla tej…
   – Dla mojej przyjaciółki – uzupełniłem, zanim Edyta powiedziałaby coś, czego mógłbym nie puścić mimo uszu. Nie wtedy, gdy moje nerwy były tak zszargane. – Tak. Pojedziemy po nią. Jeżeli coś ci się nie podoba, to droga wolna. Możesz tu zostać, albo iść sama. Ja już zdecydowałem.
   Odwróciłem się, zanim zobaczyłbym wściekłą minę swojej dziewczyny. Edyta nienawidziła Saszy, chociaż nigdy nie podała tego powodu. Nie sądziłem też, by moja przyjaciółka kiedykolwiek go jej dała. Owszem, była czasem złośliwa i może trochę porywcza, ale nigdy w stosunku do Edyty. Ta za to wiele razy ją prowokowała i w paru sytuacjach widziałem, że oczy Saszy płonęły ze wściekłości. Nigdy jednak nie wybuchła. Tolerowała moją dziewczynę ze względu na mnie.
   – Idziesz czy nie? – warknąłem otwierając drzwi.
   Edyta wyszła na klatkę, trącając mnie przy okazji barkiem. Czułem, że nie będzie łatwo.

☠☠☠

   Podwórko było jak na razie spokojne. Zero ludzi, zarówno żywych jak i martwych. Trzymając „Morsa” gotowego do strzału, zacząłem iść w kierunku garaży, z Edytą uczepioną moich pleców. Dziewczyna chyba chwilowo zapomniała o swoim fochu i postanowiła wykorzystać mnie jako swoją tarczę.
   Minęliśmy pusty plac zabaw. Huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica oraz dwa bujane koniki były tak jeszcze niedawno centrum dziecięcych zabaw. Teraz jednak zostały porzucone.
   – Rob – Edyta zatrzymała się, a ja z nią. Dziewczyna patrzyła w kierunku zjeżdżalni z przerażeniem w oczach. Po chwili ja również to dostrzegłem.
   Z żółtej, plastikowej rury wystawały nogi. Dziecięce nogi. Chłopca. Czarno-czerwone adidasy ze Spidermanem zwisały kilka centymetrów nad ciemnobrązowym piaskiem. Niebieskie nogawki jeansów również zmieniły kolor. Czerwone krople leniwie skapywały na ziemię, powiększając kałużę. To mógł być Maciek – pomyślałem przerażony, mając na myśli swojego najmłodszego z braci.
   – Chodź. Nie patrz na to. – Położyłem dłoń na plecach dziewczyny.
   Przechodząc spojrzałem ponownie na zjeżdżalnię. Słońce prześwietliło ją, dzięki czemu dostrzegłem zarys sylwetki chłopca. Najpierw uniósł jedną rękę, którą oparł o ściankę, a potem drugą. Dzieciak dźwignął się i, nie wiedzieć czemu, jego głowa zwróciła się w naszym kierunku. Usłyszałem słaby skowyt, niosący się echem w środku rury. Przyśpieszyłem kroku.
   Byliśmy niecałe pięćdziesiąt metrów od celu, gdy znowu pojawili się ONI. Trupy. Nieumarli. Kurwa.
   Odcięli nam drogę do garaży, zalewając przestrzeń między ich dwoma ciągami.
   – Wycofujemy się! – Złapałem dziewczynę za ramię, ciągnąc ją za sobą.
   Próba powrotu do boku została uniemożliwiona przez kolejną grupę. Było ich dużo. O wiele za dużo.
    Tędy!
   Przebiegliśmy przez plac zabaw, nawet nie spojrzałem w kierunku zjeżdżalni, po czym prosto do szopy. Zbudował ją pan Kuźniak – dozorca, by gdzieś trzymać swoje narzędzia oraz sprzęt ogrodniczy. Budynek z betonowych płyt, wymiarów dwa metry na dwa był teraz naszym wybawieniem. Drzwi do naszego azylu okazały się być jednak zamknięte.
   – I co teraz? – pisnęła Edyta.
   Cofnąłem się trochę i z całych sił kopnąłem w zamek. Wiem, że to było nierozsądne. W końcu po niszczeniu go nasze schronienie byłoby bezużyteczne, ale w tamtej chwili działałem instynktownie. Po trzecim uderzeniu mojego ciężkiego, roboczego buta, drzwi stanęły otworem.
   – Szybko! Do środka!
   Nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Zaraz po wpadnięciu do dusznej, cuchnącej olejem szopy, zastawiłem uszkodzone drzwi szafką. Wyczerpany osunąłem się na podłogę, błagając w  myślach o to, by trupy okazały się tak głupie jak w filmach.