niedziela, 28 stycznia 2018

ROZDZIAŁ 12 - ŚWIAT BEZ BARIER (ROB)

Jak obiecałam - tak jest. 
Jeden rozdział na tydzień.
Nie powiem, że mam problemy z pisaniem. Nie potrafię się skupić bez odpowiednich warunków, a takowych aktualnie nie mam. Na szczęście jutro już wszystko wróci do normy, a ja - naładowana nową energią - będę mogła zwiększyć obroty. 
W tym rozdziale pojawią się pewne przeskoki i - jak może się wydawać - pominięte wątki, ale wszystko wyjaśni się już w kolejnym. Ciężko jest pisać perspektywy przez jeden długi rozdział, a potem w innym wyjaśniać niektóre rzeczy, ale do takiego stylu jestem przyzwyczajona. Być może w ostatnich częściach użyję połączenia wątków, by pokazać, co dzieje się w różnych miejscach w tym samym czasie, ale nie użyję tego teraz. Nie chcę zmieniać całej koncepcji TLD ;)

Na koniec - kolejny rozdział - niedziela.
Zapraszam do czytania :

~~~~ 

1
   Krzyki usłyszałem nawet będąc w audytorium, gdzie przygotowywaliśmy go do urządzenia jako dodatkowych pokoi.
   Ludzi wciąż przybywało, a miejsc wręcz przeciwnie. W klasztorze zaczynało się robić ciasno, więc podjęliśmy decyzję o zaadaptowaniu kolejnych pomieszczeń, jako noclegowni. Nie było tam najlepszych warunków do spania – chłód oraz niewygoda nie dawały o sobie zapomnieć – jednak mieliśmy w planach zaopatrzyć to miejsce w piece oraz kaloryfery na prąd,  do których potrzebowaliśmy generatorów. Te, miał przywieźć z wypadu Jarek z Hindusem, Kamilą i tym facetem, który przybył do klasztoru z Librą. Ją zapamiętałem z łatwością – tak żywiołowej dziewczyny nie dało się przeoczyć, a jego wręcz przeciwnie. Radek. Chyba tak mu na imię – pomyślałem.
   Wraz z Leną oraz Loską, którzy pomagali mi w przygotowywaniu posłań, wybiegliśmy na zewnątrz. Tam zobaczyłem jedną z ciężarówek, które zabrał Jarek na wypad. Radek tłumaczył coś głośno Edkowi, prowadząc zgiętą w pół Kamę. Młoda kobieta miała twarz prawie całkowicie ukrytą w bandażach, przez który przebijała się krew. Płakała i jęczała z bólu.
   - Co się stało? – zapytałem zdezorientowany.
   - Później – warknął Radek, nie zatrzymując się. – Trzeba ją zaprowadzić do Ryśka.
   Wziąłem Kamę pod drugie ramię i pomogłem zaprowadzić ją do naszego lekarza. Sądząc po krwi oraz płaczu Kamy, rana ta musiała być poważna i znajdowała się niebezpiecznie blisko jej lewego oka.
   Gdy tylko weszliśmy do prowizorycznie urządzonej lecznicy, Rysiek tylko raz zerknął na Kamę i kazał pomagającej mu młodej dziewczynie oraz córce Olgierda – Wiktorii – podać sobie niezbędne do opatrzenia rany przedmioty.
   - Połóż się i postaraj nie ruszać – polecił Kamili, kładąc ją na łóżku. Ta nie bardzo zastosowała się do rad lekarza, wciąż wijąc i próbując dotykać twarzy. Dzięki pomocy Wiktorii udało mu się jednak zapanować nad dziewczyną.
   Rysiek odwinął niedbale zawiązany bandaż i naszym oczom ukazała się zakrwawiona twarz Kamili, którą szpeciła długa, ciągnąca się na ukos twarzy rana. Zaczynała się ona na prawym policzku, przebiegała tuż nad lewym okiem i kończyła przy linii włosów. Widok był makabryczny. Jak z horroru. Wiktoria aż jęknęła, co wywołało u Kamy kolejny wybuch płaczu.
   -  Wyjdźcie – rzucił do nas Rysiek, biorąc do ręki waciki. – Powiadomię was, gdy skończę.
   Posłusznie opuściliśmy lecznicę, nie chcąc jeszcze bardziej załamywać Kamy. Zapewne zdawała sobie sprawę, że po takiej ranie zostanie blizna. Dla młodej, ładnej dziewczyny był to cios.
   - Jak to się stało? I gdzie Jarek i Hindus? Coś się im stało? Kto was zaatakował? – zadawałem jedno pytanie za drugim. Nie ukrywałem, że po wspólnych przejściach Hindus stał się moim przyjacielem, a Jarka lubiłem i ceniłem. Nie chciałem, by coś się im stało.
   - Wyjechałem szybciej, by przywieźć tu Kamę. Oni zostali, by zabrać generatory – wytłumaczył krótko, ze złością. Był oburzony, że sprzęt prądotwórczy okazał się ważniejszy od życia ich towarzyszki. Rozumiałem to, ale w tych czasach priorytety się pozmieniały. Liczyło się dobro większości. Taka była przykra, surowa prawda.
   - Kto jej to zrobił? – zapytałem.
   Radek potarł kark, odwracając wzrok. Wyglądał na zakłopotanego. To obudziło we mnie podejrzenia, o których na razie jednak nie wspomniałem. Czekałem na to, co ma mi do powiedzenia trzydziestodwulatek, który od początku wydawał mi się być jakiś dziwny.
Gdy miał już dać odpowiedź na moje pytanie, na korytarzu pojawiła się Sasza.
   - Kama jest ranna? – zapytała od razu, patrząc uważnie na Radka.
   - Rysiek się nią zajmuje – powiedziałem.
   Sasza zignorowała mnie jednak i wciąż czekała na wyjaśnienia od Radka. Dziewczyna przyniosła ze sobą zimno, policzki miała czerwone, a we włosach śnieg, który zaczynał już topnieć. Zauważyłem opatrunek na jej szyi oraz szczęce. Chciałem zapytać o to, ale wolałem nie przerywać jej, gdy była w takim stanie. Szare oczy z zaciętością patrzyły na mężczyznę, a postawa mojej siostry wskazywała na to, że jest zła. A to nigdy nie wróżyło dobrze dla osoby, która wprowadziła ją w taki stan.
   - Zaatakowali nas – powiedział w końcu Radek i zerknął na mnie. – Udało nam się uciec, ale Jarek uparł się, żeby wrócić i dokończyć zadanie. Tamci chcieli się poddać. Kama przeszukiwała jedną z nich, a wtedy ta drasnęła ją nożem.
   Nie kłamał. Zawsze miałem nosa do odkrywania nieprawdy, ale Radek mówił prawdę. Jednak nie całą.
   - Gdzie Hindus i Jarek? – Sasza splotła ręce na piersi. Wciąż była zła, ale już nie na Radka. Coś innego ją dręczyło.
   - Dołączą, gdy zbiorą generatory.
   Sasza pokiwała w zamyśleniu głową i odgarnęła z twarzy kilka kosmyków mokrych włosów.
   Nagle usłyszeliśmy przeciągły pisk drzwi wejściowych i wszyscy spojrzeliśmy w tamtym kierunku. Do środka wszedł Max, ale nie ruszył w naszym kierunku. Skinął mi tylko sztywno głową, na Radka tylko zerknął, a Saszę zignorował. Ta nie pozostała mu dłużna i odwróciła wzrok, nim ten zniknął na górze. Zauważyłem jednak, jak dziewczyna dotyka opatrunku na szyi, a w oczach znowu pojawił się jej ten wściekły błysk.
   - W porządku – powiedziała zmęczonym tonem. – Powiadomcie mnie, co z Kamą. Muszę odpocząć.
   Sasza zostawiła nas samych.
   Spojrzałem ostatni raz badawczo na Radka. Choć był starszy ode mnie o ponad dziesięć lat, to przewyższałem go wzrostem.
   - Wszystko i tak wyjdzie na jaw – powiedziałem. – Prędzej, czy później.
   Brak jakiejkolwiek reakcji mężczyzny była jasnym dowodem na to, że jednak coś ukrywał. Nie wiedziałem jeszcze co, ale obiecałem sobie mieć go na oku. Zasada ograniczonego zaufania była konieczna w tych czasach.
   Zostawiłem Radka przed lecznicą, a sam skierowałem się do pokoju Saszy. Musiałem omówić z nią kwestie związane z naszym wypadem do tartaku. Potrzebowaliśmy pilnie tamtejszego surowca, nie tylko do budowania umocnień, ale i do ogrzewania. Zima była ostra w tym roku i wszyscy zapowiadali, że jeszcze długo się to nie zmieni.
   Zapukałem do drzwi i wszedłem do środka po usłyszeniu zaproszenia.
Sasza przeciskała właśnie głowę przez otwór bluzy, ściągając ją, gdy zamknąłem za sobą drzwi.    Dziewczyna usiadła na łóżku i rozwiązała wysoko sznurowane buty, które zaraz zrzuciła/

   
   - Co jest? – zapytała zerkając na mnie z ukosa.
   - Sam chciałem o to spytać – odparłem. – Co ci się stało?
   Sasza dotknęła opatrunku na szyi, a na jej twarzy pojawił się nieodgadniony przeze mnie grymas. Mógł być to żal, albo złość. Z odgadywaniem emocji mojej siostry zawsze miałem problemy.
   - Nic groźnego – Machnęła ręką i odwróciła wzrok. To, że zagryzła policzek świadczyło, że sprawa musiała być dla niej ciężka, ale nie na tyle, by sobie z nią nie poradziła. Sasza zawsze była zaradna.
   - Pokłóciłaś się z Maxem?
   - Rob, mów czego chcesz. Jestem zmęczona – powiedziała dość opryskliwie, ale przyzwyczaiłem się już do tego tonu. Wbrew pozorom, nie oznaczał on wcale złości. Raczej chęć jak najszybszego pozbycia się rozmówcy.
   - Chodzi o nasz wyjazd do tartaku – zacząłem, podchodząc do okna. Śnieg wciąż sypał. I to mocno.    Prawdziwa śnieżyca – pomyślałem i ucieszyłem się, że jesteśmy za bezpiecznymi murami, gdzie jest ciepło i nie jesteśmy narażeni na warunki pogody oraz zombie. – Jeżeli nie przestanie padać, będziemy musieli odłożyć wyjazd. Nie przejedziemy przez zaspy.
   - Więc odłóżcie – Sasza wzruszyła ramionami.
   To mnie zaskoczyło. Znałem moją siostrę na tyle dobrze, że wiedziałem, że nie odpuszcza ważnych spraw. A szczególnie tak istotnych. Jej rezygnacja obudziła we mnie niepokój.
   Wielu ludzi się załamywało – takie były koleje rzeczy, gdy świat w ciągu tak krótkiego okresu zmienił się nie do poznania. W klasztorze mieliśmy już jeden przypadek, gdzie Zofia – przyjaciółka Łucji – po prostu nie wytrzymała. Powiesiła się w swoim pokoju. Wciąż przed oczami miałem wyraz jej twarzy, wykrzywionej w grymasie, gdy jako przemieniona wyciągała ku nam ręce. Ciężko było się po tym pozbierać, ale musieliśmy żyć dalej. Nie chciałem, by Saszę też dopadł ten moment słabości.
   W uszach rozbrzmiały mi słowa Cześka o kompleksie męczennika, który podobno miała Sasza. Chce dla wszystkich jak najlepiej, nawet jeżeli ma zgarnąć za to baty.
   - Saszo – Usiadłem obok siostry i wziąłem jej wiotką dłoń w swoje. – Nie twoim zadaniem jest ratowanie wszystkich. Śmierci ludzi nie da się uniknąć.
   - Zaczynasz gadać jak Max – sarknęła.
   - Może obaj mamy rację? Zwolnij, siostra. Jesteś nam potrzebna żywa.
   Sasza westchnęła i pochyliła się nieco do przodu, a kciukiem i palcem wskazującym ścisnęła grzbiet nosa. Nigdy jeszcze nie widziałem jej tak wyczerpanej – zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Poczułem się winny, bo ja też odpowiadałem za to, jak harowała. Nie powstrzymywałem jej, zbyt zajęty sobą. Nie widziałem, ile czasu poświęca na warty, prace przy ogrodzeniu, wypady, rozwiązywanie spraw, prowadzenie zebrań i opiekę nad Nadią. Zajeżdżała się tuż pod moim nosem, a ja udawałem, że wszystko jest w porządku. A nie było.
   - Ile ty właściwie sypiasz? – zapytałem widząc sporej wielkości cienie pod oczami dziewczyny.
   Sasza spojrzała na mnie zirytowana i już miała coś powiedzieć, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili, bez zaproszenia, do środka wszedł – a raczej wpadł – Oskar. Sporych gabarytów chłopak dyszał ciężko, jego policzki były czerwone od zimna, a ramiona oraz wełnianą czapkę pokrywała warstwa topniejącego już śniegu.
   - Wrócili! – oznajmił głośno.
   - Gdy już uporacie się z rozładunkiem generatorów, niech Jarek do mnie przyjdzie – Sasza machnęła ręką.
   Oskar pokręcił głową przecząco, czym strząsnął śnieg na posadzkę.
   - Nie oni. Czesiek i reszta.
   Spojrzałem na Saszę, a ona na mnie. Oboje przeczuliśmy kłopoty. Grupa Cześka miała wrócić najwcześniej jutro. Tak szybki ich powrót nie zwiastował niczego dobrego.
   - Już idziemy – Dziewczyna na nowo ubrała buty.
   I tyle było z naszej rozmowy. Jasne było, że Sasza nie zwolni. Należała ona do osób, które jeśli już coś robiły, to na maksa.
   Wyszliśmy wszyscy na zewnątrz. Śnieg wciąż padał, ale już nie tak mocno, jak jeszcze przed chwilą. Zdążył on jednak pokryć plac przed klasztorem około dwudziestocentymetrową warstwą. Wolałem nie myśleć, jak to będzie wyglądać za kilka dni. Wypad do tartaku nie mógł być odłożony. Nikt nie wiedział, za ile drogi będą nadawały się do jazdy. Musieliśmy wyruszyć jak najszybciej, gdy jeszcze dawało się jechać.
   Przy bramie stały ciężarówki, przy których zobaczyłem Agatę, Librę, Adama i Cześka. Ci ostatni nieśli okryte brązowym kocem ciało. Wzrok całej grupy oraz brak jednej osoby jasno mówił, co się wydarzyło.
   - Libra! – usłyszałem wołanie Adama i zobaczyłem, jak dziewczyna rusza w kierunku Saszy. Ta nawet nie spodziewała się ciosu, który spadł na jej szczękę. Moja siostra upadła kolanami na śnieg, na którym pojawiło się kilka kropel czerwieni.
   - To był dzieciak! – krzyknęła Libra wściekle, a oczy miała pełne łez. – Jak mogłaś wysłać tam dziecko?
   Dziewczyna już szykowała się do zadania drugiego ciosu, przed czym chciałem ją powstrzymać, ale Max okazał się być szybszy. Chwycił Librę za gardło i rzucił ją na ziemię. Miękki puch zamortyzował upadek i z całą pewnością ostudził zapał dziewczyny.
   - Nie wstawaj – Max wymierzył w Librę palcem, gdy ta zaczęła się podnosić.
   - Pierdol się! – syknęła ta, trzymając się za gardło. Jej głos był trochę zniekształcony.
   Wielu mieszkańców klasztoru wyszło na zewnątrz i obserwowało to, co się działo z zaciekawieniem oraz strachem. Kilka kobiet płakało, wskazując na leżące na śniegu ciało, a mężczyźni rozmawiali ze sobą szeptem. W stronę wciąż klęczącej w śniegu Saszy padło sporo nienawistnych spojrzeń. Ogarnęła mnie obawa, że sytuacja może uciec spod kontroli. Musiałem zdusić panikę w zarodku. Albo chociaż spróbować to zrobić.
   - Wracajcie do środka! – zwróciłem się do gapiów. – Nie ma tu nic do oglądania!
   - Nie pieprz, dzieciaku! – zawołał z tłumu Zenek – jeden z trudniejszych mieszkańców klasztoru oraz przyjaciel Olgierda. – Nie ukryjecie przed nami tego, co się dzieje! Dzieciak zginął, bo wysłaliście go na zewnątrz!
   - Nie było cię tam, więc się zamknij! – Czesiek zwrócił się ostro do mężczyzny. Widać było, że jest wyczerpany podróżą oraz wydarzeniami, jakich był uczestnikiem. – To był czysty przypadek. Nikt nie zawinił.
   - Gdzie Reszka? – zapytała nagle Zuza, szukając wzrokiem chłopaka.
   To zniszczyło resztkę mojej nadziei, na załagodzenie sytuacji. Podburzany przez Zenka tłum oraz coraz śmielej rzucane przez niego oskarżenia powodowały, że ludzie zaczynali się niepokoić. Kilku mężczyzn wyglądało nawet na skorych do wszczęcia zamieszek.
   - Nikt nie zawinił – powtórzył po Cześku Adam. Nie przepadałem za nim, ale doceniłem jego udział w uspokajaniu nastrojów. – Filip został ugryziony. Nie mieliśmy nawet szansy, by mu pomóc. A Reszka…
   Adam nie dokończył. Wiedziałem, że Reszka należał do grupy, z którą przybył. Był tam też Waldek, którego odnalazłem w tłumie. Wyglądał na załamanego śmiercią przyjaciela.
   - Gówno prawda – Zenek wystąpił na przód. Łysy mężczyzna w niebieskim bezrękawniku zdobył pewność siebie i patrzył na Saszę z nienawiścią. – Tu jest osoba, która zawiniła. Od początku, gdy tylko się pojawiła. Niszczy wszystko i przez nią giną ludzie. Czy naprawdę nikt tego nie widzi? – Zenek odwrócił się do tłumu za nim. – Dobrze wiecie, że mam racje. Nasz obóz przetrwa, ale nie z taką władzą! Musimy wyplewić chwasty, którym sami pozwalaliśmy się rozrastać. Z chęcią wyrwę pierwszego!
   Zenek wyciągnął broń. Nie miałem pojęcia, skąd ją wziął. Mieć ją mogli tylko wartownicy, albo osoby opuszczające klasztor, ale te i tak musieli potem zdać w zbrojowni. Musiał ją ukraść – pomyślałem, gdy zobaczyłem lufę pistoletu skierowaną w Saszę. Dłoń mężczyzny drżała i widać było, że nie ma wprawy w obchodzeniu się z nią. Nie widziałem go na żadnym szkoleniu ze strzelania.
   - Wstawaj! – syknął do Saszy, na co ta nie zareagowała. Ze spokojem patrzyła na Zenka, nawet nie ruszając się. – Głucha jesteś? Wstawaj, do kurwy nędzy!
   - Opuść broń – powiedziałem spokojnym tonem do mężczyzny, ale ten całkowicie mnie zignorował.
   Zrobiłem krok do przodu, a wtedy lufa została skierowana w moją stronę.
- Na ciebie też przyjdzie kolej – Uśmiechnął się upiornie, a potem spojrzał na Maxa, Cześka i resztę. – Na was wszystkich.
   Obejrzałem się na Maxa. Zobaczyłem, jak jego dłoń sięga po ukryty pod kurtką pistolet, ale Zenek wymierzył w niego, również wyczuwając zamiary mężczyzny.
   - Nawet nie próbuj. Niech nikt nawet…
   Nie dokończył, gdy Sasza zerwała się nagle na równe nogi, chwyciła Zenka za nadgarstek ręki, w której trzymał broń i wyrwała ją mu. Kolba pozbawionej mężczyznę przed chwilą broni trafiła go z impetem w twarz. Na biały śnieg skapnęła czerwona krew, którą zalał się Zenek. On sam również zaraz upadł, trzymając się za usta. Gdy zabrał dłoń, wszyscy zobaczyliśmy puste miejsce po górnej jedynce oraz nieduży kawałek sąsiedniego zęba.
   - Ty kurwo! Wybiłaś mi zęba! – wyseplenił wściekły mężczyzna.
   - Ktoś jeszcze ma jakieś pretensje, bądź zażalenia? – zapytała Sasza tłumu, kompletnie ignorując Zenka. W dłoni ściskała broń i, jak mi się zdawało, gotowa była jej użyć. – Naprawdę? Nikt?    Dziwne, bo przed chwilą wydawało mi się, że jest tu całkiem sporo niezadowolonych osób.
Ostatnie słowa skierowała do Zenka, przydeptując jego pierś swoim butem i mierząc w głowę mężczyzny.
   Zrozumiałem, że to idzie za daleko. Sasza była zła, a pod wpływem takich emocji nie działała rozważnie.
   - Saszo – Podszedłem do siostry, ale nie odważyłem się zbliżyć do niej na mniej niż odległość swojej ręki. – Już wystarczy.
   - Miałam naprawdę paskudny dzień, Rob – powiedziała, nawet na mnie nie patrząc. – A ten śmieć jeszcze bardziej mi go spieprzył.
   Zenek był przerażony. Ja również widziałem determinację na twarzy siostry i wiedziałem, że jeżeli jej nie przekonam do odstąpienia, wszyscy zobaczymy jeszcze więcej krwi.
Zerknąłem na zgromadzony tłum. Wszyscy z uwagą oraz strachem patrzyli na rozgrywającą się akcję. Wiele osób było przerażonych, ale nie odważyło się wrócić do klasztoru. Jakby się bali, że wtedy na nich spadnie gniew Saszy.
   - Spójrz na nich – syknąłem do ucha siostry, mocno ściskając jej ramię. – Chcesz, żeby się ciebie bali? Żeby uważali cię za wariatkę? Oboje wiemy, że nie jesteś nią. Odstąp.
   Dłoń Saszy zadrżała, ale wciąż mierzyła z broni w Zenka, coraz bardziej przerażonego i niepewnego. W końcu dziewczyna wydała z siebie zirytowane westchnięcie, po czym wyciągnęła magazynek z pistoletu. Nim rzuciła nim leżącego na śniegu mężczyznę, zobaczyłem pustą komorę.
   - Gdybyś chodził na zajęcia, wiedziałbyś, ile waży naładowana broń – powiedziała na odchodne, z pogardą patrząc na Zenka. Gdy ruszyła w stronę klasztoru, tłum rozstąpił się przed nią.
   Odetchnąłem, wyciągając twarz ku niebu. Z ulgą przyjąłem fakt, że ta sytuacja tylko tak się skończyła, ale wiedziałem też, że nadeszła pora na zajęcie się pozostałymi kwestiami. Prosić o pomoc Saszę nie miałem zamiaru.
   Odwróciłem się do tej mniejszej grupy, która również obserwowała całe zamieszanie. Na widok leżącego na ziemi ciała ogarnęło mnie zmęczenie. Jak mieliśmy stać się azylem dla ludzi, skoro ciągle popełnialiśmy te same, bolesne w skutkach błędy? Ten dzień miał być początkiem lepszych czasów dla nas, a przyniósł dwie śmierci, ranną oraz nowy problem w postaci buntownika. Czekałem tylko na kolejny problem.
   I wcale długo nie musiałem, gdy pod bramą pojawił się samochód z Jarkiem oraz Hindusem i mężczyzną, którego przywieźli. Widok obcej twarzy był jak dodatkowy ciężar na barkach, który musiałem unieść.

2
   Przeczesałem palcami włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej, po czym przetarłem zmęczone oczy kciukiem i palcem wskazującym. Zerknąłem na stojący na ciemnobrązowej komodzie zegar, powoli odmierzający kolejne godziny od naszego przyjścia do gabinetu. A minęły ich już trzy.
A więzień wciąż tak samo uparcie milczał.
   Gdyby nie to, że byłem wyczerpany i zły, podziwiałbym tą jego zaciętość, ale w tamtym momencie miałem ochotę mu przywalić. Niestety (lub stety) tym zajął się już Max.
   Byłem przeciwny takiej formie przesłuchań, ale po kolejnej godzinie zadawania pytań i nieuzyskiwaniu odpowiedzi, sam zaproponowałem zmianie taktyki. Po prostu chciałem dowiedzieć się kilku rzeczy i pójść spać. Tylko tyle. Dlaczego ten dupek musiał wszystko utrudniać?
   Obojętnie spojrzałem na mieszaninę krwi, śliny oraz drobnych, białych kawałków, jakimi splunął więzień. Jego twarz już dawno spuchła, z licznych, drobnych ran płynęła krew, mieszająca się z potem, a jego lewe oko zmieniło się w wąską szparkę. Mimo to, wciąż zaciskał usta, a na pytania odpowiadał chłodnym spojrzeniem.
   Pięść Maxa trafiła mężczyznę w lewy policzek. Ja sam skrzywiłem się, prawie odczuwając skutek tego ciosu. Z całą pewnością nie był on bezbolesny.
   - Uparty skurkowaniec – mruknął Czesiek, opierając się o znajdujące obok mojego krzesło.
   - Albo jest tak solidarny ze swoimi, albo głupi – dodał Jarek patrząc, jak Max uderza więźnia w brzuch, aż te zgina się w pół. Więzy wokół nadgarstków oraz kostek nie dały mu wiele swobody na wykonanie tego ruchu.
   - Na jedno wychodzi – podsumowałem. – Max. Może wystarczy?
   Widok obdartych do krwi kostek Maxa nie był przyjemny. No i nie chciałem też śmierci więźnia. Miał nam podać informacje, a nie umrzeć w wyniku pobicia.
   - Zmiana taktyki? – zapytał Czesiek, podając Maxowi chustkę, którą wyciągnął z tylnej kieszeni spodni.
   - Zawsze możemy mu wyrywać paznokcie. Albo obciąć kilka palców – podsunął Jarek, ale nikt nie zareagował entuzjastycznie na jego propozycje. Żadnemu z nas nie kojarzyły się one z niczym przyjemnym. Wspomnienia z tortur z bazy wciąż były świeże.
   - Dajmy mu na dzisiaj spokój. Zamkniemy go w celi, to może przez noc sobie wszystko przemyśli i zmądrzeje – powiedziałem.
   - Albo Zenek utwierdzi go w przekonaniu, że lepiej nas nienawidzić – prychnął Czesiek.
   Zamknięcie Zenka w podziemiach nie było żadnym wyjściem, ale miało to być tylko tymczasowe rozwiązanie problemu. Przynajmniej do czasu, aż znaleźlibyśmy czas, by zająć się mężczyzną. Teraz mieliśmy mnóstwo innych zmartwień, niż jeden buntownik.
   - Nie sądzę, by wytrzymał długo – powiedział Max, zerkając przez ramię na więźnia. – Zaraz pęknie.
   - Albo go zabijesz.
   Max miał już coś odpowiedzieć Cześkowi, gdy drzwi do gabinetu otworzyły się z hukiem. Nie musiałem się nawet odwracać, by wiedzieć, kto wszedł do środka. Ostry, pełen złości głos wypełnił gabinet, zwracają uwagę każdego z nas.
   - Można wiedzieć, co wy, do jasnej cholery, wyprawiacie? – Sasza stanęła między nami, a więźniem, najpierw patrząc na niego uważnie, a potem mierząc wzrokiem nas.
   - Saszo – Wstałem z miejsca wiedząc, że to ja muszę zmierzyć się z konsekwencjami gniewu Saszy. Ostatecznie to ja zgodziłem się na ten rodzaj przesłuchania.
   Jednak nie dane mi było nawet rozpocząć dialogu, bo zaraz zostałem uciszony gestem.
   - Nawet nie próbuj, Rob – powiedziała moja siostra i spojrzała na stojących obok mnie. – Tak zamierzacie teraz działać? Torturować ludzi tak, jak potraktowano was? Zapomnieliście już jak tam było?
   - Pamiętamy – odezwał się Max. – I właśnie chcemy zapobiec takim sytuacjom.


   - To świetną metodę sobie wybraliście. Nie ma co! – prychnęła Sasza. – Któremuś z was w ogóle przyszło do głowy, żeby mnie powiadomić? Czy naprawdę musiałam się dowiadywać ostatnia?
   Wymieniliśmy spojrzenia. To samo sobie pomyślałem, zanim zmieniliśmy sposób przesłuchiwania. Początkowo chciałem zawiadomić Saszę, ale zdawałem sobie sprawę, w jakim kierunku możemy się posunąć i doskonale wiedziałem, że Sasza będzie przeciwna. A my po prostu dbaliśmy o bezpieczeństwo swoje i naszych ludzi. 
   - Porozmawiajmy w cztery oczy – Próbowałem złapać siostrę za ramię, ale ta odsunęła się ode mnie, patrząc na mnie wrogo.
   - Trochę już na to za późno – powiedziała i podeszła do więźnia. Zlustrowała mężczyznę uważnie, po czym obejrzała się na nas. – Dowiedzieliście się w ogóle czegoś, czy od razu przeszliście do zapewnienia mu wstrząsu mózgu?
   Zignorowałem ostatnią złośliwość, postanawiając zachować opanowanie. Wiedziałem, że kłócąc się z Saszą nic bym nie osiągnął. Słowne potyczki z nią zawsze kończyły się moją porażką, więc wolałem nie porywać się z motyką na słońce. Poza tym chciałem zobaczyć, jak moja siostra radzi sobie z naszym więźniem. Mogło to być ciekawe.
   - Milczy jak grób – powiedział Jarek splatając ręce na piersi.
   - Przekonamy się – mruknęła Sasza i postawiła krzesło tuż przed związanym mężczyzną. – Możecie już wyjść.
   Wyprostowałem się i spojrzałem na Maxa. Ten nie wyglądał na skorego do opuszczenia gabinetu, tak samo jak Jarek i Czesiek. Ja sam nie zamierzałem pozostawić siostry z tym facetem. Mimo tego, że był związany, to mógł być też niebezpieczny. No i chciałem mieć choć odrobinę kontroli nad przebiegiem przesłuchania.
   - Saszo – tym razem to Czesiek próbował zainterweniować w postanowienia mojej siostry. – Nie sądzę, by to było…
   - Dość już zrobiliście! – przerwała mu ostro. – Wyjdźcie stąd! Wszyscy!
   Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko posłuchać dziewczyny i opuścić gabinet, choć każdy z nas zrobił to niechętnie. Nie obyło się też bez złości.
   - Będzie się jeszcze długo wściekać – stwierdził Jarek, gdy całą czwórką podążaliśmy korytarzem na dół.
   - Najpewniej – westchnąłem. To więcej, niż pewne – dodałem w myślach i zatrzymałem się przed drzwiami do swojego pokoju. – Muszę odpocząć – powiedziałem, po czym zwróciłem się do Cześka. – Widzimy się na warcie.
   - Jasne, bo odmrażanie sobie jaj to jest to, na co najbardziej czekam – Mężczyzna ścisnął moją dłoń i ruszył za pozostałymi.
    Uśmiechnąłem się do siebie i wszedłem do pokoju.
   Lena leżała na naszym wspólnym łóżku z książką w jednej dłoni i końcem swojego warkocza w drugiej. Zerknęła na mnie krótko, gdy się z nią przywitałem, po czym wróciła do czytania. Jednak nie wyglądała na zainteresowaną lekturą. Zdawać się mogło, że w ten sposób chce mnie ignorować.
   Zdjąłem koszulę i przełożyłem ją przez oparcie krzesła. Po chwili zawisła też tam kabura z bronią.
Szybko przyzwyczaiłem się do noszenia pistoletu przy boku. Nie wyobrażałem sobie już nawet wyjścia bez niej z pokoju, a co dopiero na zewnątrz. Ten kilkukilogramowy ciężar przy biodrze dawał mi większe poczucie bezpieczeństwa niż nawet kilka murów.
   - Coś się stało? – zapytałem w końcu, bo wiedziałem, że to milczenie Leny może się ciągnąć w nieskończoność. Ostatnimi czasy coraz częściej go doznawałem.
   - Dlaczego pytasz? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, obojętnie przewracając strony.
   - Bo widzę, że coś jest nie tak – odparłem i usiadłem obok dziewczyny, wyjmując książkę z jej dłoni. Mimo jej protestów, wziąłem ją za dłonie i pociągnąłem lekko, zmuszając do znalezienia się w pozycji siedzącej. – A więc?
   Blondynka westchnęła zirytowana i założyła pasmo włosów za ucho. Błękitne oczy odbijały światło stojącej na szafce nocnej lampy gazowej, gdy te próbowały uniknąć mojego spojrzenia. To jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak coś się stało.
   - Leno?
   Dziewczyna ponownie wydała z siebie westchnięcie – jeszcze bardziej zirytowane.
   - Mam już dość tej bezczynności – powiedziała zdenerwowana. – Odkąd tu przyjechaliśmy, nie wystawiłam nosa poza mur. Sasza uniemożliwia mi branie udziału w każdym wypadzie i daje mi do roboty najnudniejsze prace, chociaż doskonale wie, że świetnie strzelam i poradziłabym sobie na zewnątrz. To upokarzające, że wzięli na wypad nastolatka, który notabene, zginął.
   Udałem, że nie słyszę tego ostatniego wtrącenia i pokiwałem ze zrozumieniem głową. Fakt faktem, że Sasza nie przydzielała Lenie żadnych poważniejszych zadań, ale było w tym też sporo mojej winy. Na spotkaniach rady sam nie wnosiłem o udział mojej dziewczyny w wypadach. Po prostu się o nią bałem. Tam, na zewnątrz, było niebezpiecznie, a ja nie chciałem narażać Leny. Zbyt mocno mi na niej zależało.
   Jednak ona miała rację. Nie mogłem jej odcinać od tamtego świata. W końcu każdy z nas, prędzej, czy później, musiałby się z nim zmierzyć.
   - W porządku – powiedziałem zrezygnowany. – Jutro jedziemy do tartaku po drewno i materiały. Jeśli chcesz, to możesz…
   Lena pisnęła uradowana i rzuciła mi się na szyję, przewracając mnie na łóżko. Dziewczyna pocałowała mnie namiętnie, na co z chęcią odpowiedziałem tym samym.
   - Wiesz, że jesteś wspaniały? – zapytała, gdy już oderwała się od moich ust.
   - Staram się – odparłem, składając na jej czole krótki pocałunek. Lena położyła głowę na mojej piersi i zaczęła sunąć palcem po moim ramieniu. – Ale pamiętaj, że będę cię miał na oku. Masz być ostrożna i słuchać moich poleceń.
   - Oczywiście, szefie – Dziewczyna przybrała poważny ton, po czym spojrzała na mnie. Jej smukłe, długie palce przejechały po mojej porośniętej gęstą już szczeciną szczęce. – Byłbyś świetnym przywódcą i dobrze o tym wiesz.
   Nie odpowiedziałem.
   Lena wiele razy poruszała ten temat, ale ja ciągle ją zbywałem lub odpowiadałem wymijająco. Jednak im częściej wspominała o tym, że powinienem zająć miejsce Saszy, im więcej zdarzało się dni takich jak ten, tym bardziej przychylny byłem tej myśli. Ale wciąż z nią walczyłem, choć coraz mniej zażarcie.
   Bo prawda była taka, że zaczynałem siebie widzieć w innej roli, niż członek Rady.
   Bo chciałem być kimś więcej.

3
   - Wszystko gotowe? – zapytałem, gdy podszedłem do ciężarówek czekających na wyjazd przed bramą.
   - Tak. Możemy jechać – oświadczył Loska, do którego należało przygotowanie samochodów.
   Mężczyzna ten nie był już tą samą osobą, którą poznałem na posterunku w Nowogrodzie. Tam miałem go za trochę pomylonego bezdomnego, którego jedynym kompanem była pełna butelka. Zarówno jego zachowanie jak i wygląd zgadzały się z moimi spostrzeżeniami. Jednak tutaj, w klasztorze, Loska zmienił się na obu płaszczyznach.
   Zniknęła jego długa, niechlujna broda oraz skołtunione włosy. Teraz, ostrzyżony na krótko i ubrany w nowe ciuchy, był innym człowiekiem. Wszyscy przekonaliśmy się też, że oprócz wielu pomocnych rad oraz smykałki technicznej, jest też inteligentnym gościem. Sam też przyznał, że ukończył studia i ma tytuł inżyniera, ale życie dało mu mocno w kość, przez co wylądował na ulicy.
   - Miałem żonę – mówił, gdy razem z Maxem, Cześkiem i kilkoma innymi osobami urządziliśmy sobie wolny wieczór przy piwie. Po n-tej butelce każdemu przychodziła ochota na wspominki. – Anioł, nie kobieta. Piękna, mądra, miła i gotowała jak mało kto. W przeciwieństwie do mnie. Ja nie miałem niczego, czym mógłbym się chwalić. A jednak wybrała mnie. Wyobrażacie sobie? Mnie! Łachudrę, który nie miał jej nic do zaoferowania.
   Przytaknęliśmy uśmiechając się pod nosami. Wielu z nas wiedziało, jak to kobiety potrafiły zawrócić w głowie. Sam miałem za sobą taki związek.
   - Uratowała mnie – kontynuował mężczyzna, uśmiechając się do trzymanej w dłoniach butelki, jakby widział w niej coś pięknego. – Bez niej w życiu nic bym nie osiągnął. Kazała mi się uczyć, a sama pracowała. „Wiele osiągniesz w życiu” – mówiła – Uśmiech Loski stał się rozgoryczony, a w oczach mężczyzny pojawiły się łzy. – Szkoda, że nie wiedziała, jak bardzo się myli.
   Spojrzałem na siedzącego po przeciwnej stronie Maxa. Wpatrywał się w swoją butelkę, nerwowo skubiąc papierową nalepkę, a jej kawałki zrzucając na podłogę.
   - Bo tak już jest – powiedział Loska ożywionym głosem, choć dziwnie drżącym. – Nie ważne, jak wygląda świat. Kobiety zawsze ciągną nas – idiotów w górę, a my potem udajemy panów świata. A prawda jest taka, że to one są naszym motorem popychającym do działania. Bo powiedzcie: czy w życiu któregokolwiek z was, nie pojawiła się kobieta, która zmieniła wasze życie? Dam sobie rękę uciąć, że tak!
   - No! – Kuba wymierzył w Loskę kikutem swojej prawej ręki. – Z tym ucinaniem kończyn radziłbym ci się wstrzymać. Uwierz mi – nic fajnego.
   Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem, tym samym ponownie rozluźniając atmosferę.
Pociągnąłem solidny łyk gorzkiego piwa, dobrze już odczuwając jego działanie.
   Rozglądnąłem się po głównej sali, gdzie się zgromadziliśmy i dostrzegłem stojącą w wejściu Saszę. Stała oparta o ścianę, z rękoma splecionymi na piersi i uśmiechała się do siebie, patrząc gdzieś zamyślona. Czarne włosy miała rozpuszczone, co nie zdarzało się często. A szkoda, bo w takiej wersji, dziewczęcej, wyglądała pięknie. Czasem sam zapominałem, że moja siostra wciąż była dziewczyną. I to ładną. Jej dość ostre rysy twarzy, połączone z zarysowanymi kośćmi policzkowymi i naprawdę pięknymi oczami sprawiały, że mogła być obiektem zainteresowania wielu mężczyzn. Oczywiście tylko tych, którzy mieli równie silny charakter, co ona. Silny król potrzebuje silniejszej królowej – przypomniałem sobie zdanie, które przeczytałem gdzieś kiedyś. Dziwnym trafem odnosiło się ono do każdego z nas. Wszyscy musieliśmy mieć oparcie w swoich kobietach, bo kto, jak nie one miały nas napędzać do działania?
   - Jesteśmy gotowi – powiedział niski Marek – przyjaciel Jarka – pocierając grubopalczyste dłonie o siebie.
   - Więc zbierajmy się – odparłem podchodząc do drzwi ciężarówki. Chciałem jak najszybciej wyjechać, nim zapadnie zmrok. Jazda w ciemnościach, po zaspach i niezbyt znanym terenie nie było czymś, czego bym chciał doświadczyć.
   Już miałem wsiąść do środka samochodu, w którym znalazła się już Lena i Loska, gdy usłyszałem za sobą głos.
   - Nie przyda wam się dodatkowa pomoc?
   Zaskoczony spojrzałem na Maxa. Nie wyglądał na przygotowanego do wypadu. Jedynie karabin na jego ramieniu świadczył o tym, że ma zamiar opuścić mury klasztoru. Normalnie nie zgodziłbym się na to, by opuścił obóz tak nieprzygotowany, ale zdawałem sobie sprawę, że kto jak kto, ale Max poradzi sobie w wielu sytuacjach.
   - Jasne – powiedziałem. – Ale czeka cię niezbyt wygodna jazda na pace – dodałem, wskazując na przykrytą plandeką naczepę. Z przodu pozostałe miejsca były już zajęte przez Loskę i Lenę.
   - Przeżyję – mruknął wsiadając do tyłu, gdzie już siedział Oskar oraz Sebastian.
   Do tartaku w Goli dotarliśmy po ponad trzech godzinach nieprzyjemnej jazdy. Sporym utrudnieniem były zasypane drogi, niewielkie grupy zombie oraz stworzone przez uciekających ludzi zapory. W końcu jednak udało nam się dotrzeć do celu.
   Spory teren, na jakim znajdował się tartak, nie otaczało żadne ogrodzenie, a dość bliskie sąsiedztwo większego miasta sprawiało, że okolica nie była bezpieczna. Nie chcąc ryzykować, poleciłem Samancie wspiąć się na szczyt drewnianego stosu.
   - Dobrze strzelasz, ale nie rób tego, chyba, że będzie to absolutnie konieczne – przestrzegłem ją, podając dziewczynie strzelbę.
   - Zapamiętam – powiedziała sprawnie wspinając się na sam szczyt kilkumetrowego stosu.
   - Podzielmy się na dwie grupy – zaproponowałem. – Ja, Oskar, Olgierd, Seba i Max weźmiemy  te bale – wskazałem na grubo ciosane kłody, idealnie nadające się do stawiania wież. – Wy – zwróciłem się do Loski, Moniki, Witka, Leny i Marka – załadujcie deski. Postarajmy się uwinąć w miarę szybko.
   Wszyscy pokiwali głowami i ruszyli w wyznaczone przeze mnie strony.
   Nałożyłem na dłonie robocze rękawice, które z całą pewnością mogły mi się przydać. Przenoszenie kilkudziesięciokilogramowych kłód nie mogło być ani łatwe, ani przyjemne. I przekonałem się o tym już po przeniesieniu pierwszych bali do ciężarówki. Miałem wrażenie, że każdy kolejny kawał drewna waży jeszcze więcej od poprzedniego. Po szóstym byłem mokry od potu i oddychałem jak po przebiegnięciu maratonu, a mięśnie rąk bolały mnie tak bardzo, że już wyobrażałem sobie jutrzejszy poranek. To będzie cud, jeśli uda mi się podnieść chociaż łyżkę – pomyślałem rozmasowując obolałe ramiona.
   - Za stary na to jestem – mruknął Olgierd, pocierając plecy.
   Nie powiedziałem tego głośno, ale ten widok akurat mnie usatysfakcjonował. Rzadko kiedy miałem okazję widzieć pracującego Olgierda. Facet był mistrzem migania się od obowiązków, ale jego dobra passa się skończyła. Wszyscy musieliśmy zapracować na bezpieczeństwo klasztoru.
   - Przerwa? – zapytał Seba – niewiele starszy ode mnie blondyn o dość postawnej sylwetce, choć niskim wzroście. Ledwie sięgał mi do ramienia.
   - Kilka minut – powiedziałem siadając na ułożonych deskach.
   Odgarnąłem grzywkę, która zaczęła cisnąć mi się do oczu. Jeszcze nigdy nie miałem tak długich włosów, a ciągle zapomniałem poprosić kogoś o ich przycięcie. Miałem zbyt wiele innych rzeczy do roboty, niż przejmowanie się swoim wyglądem. Jednak po przyjrzeniu się większości mieszkańców klasztoru dochodziłem do wniosku, że przez te całe brody i dość niechlujny wygląd wyglądamy groźnie, chociaż przecież mieliśmy bieżącą wodę i czyste ubrania. Wszyscy zajmowali się swoimi zadaniami, a inne rzeczy zostały odsunięte na bok. Bo kto myślałby o swoim wyglądzie, gdy cały świat wokół trafił szlag?
   Spojrzałem w kierunku przeciwnej grupy, która wciąż uwijała się przy pakowaniu drewna. Posłałem Lenie uśmiech, na co ta odpowiedziała tym samym.
   - Ufasz jej?
   Zaskoczony zadarłem głowę i zobaczyłem stojącego obok Maxa. Trzymał w ustach zmiętego papierosa, z końcówki którego unosiła się stróżka dymu i patrzył w tym samym kierunku, gdzie sam przed chwilą spoglądałem.
   - Lenie? Tak. Dlaczego pytasz? – Zmarszczyłem brwi, szukając w głowie powodu, dla którego Max mógł zadać takie pytanie.
   - Jest siostrą Wiksy. Była w jego grupie.
   - Właśnie – powiedziałem trochę urażony sugestią Maxa. – Była. A tak naprawdę, to nigdy nie chciała z nimi być. To, że są rodziną, jest już nieważne. Przecież Wiksa i tak nie żyje.
   Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Adam i grupa, z którą przyjechał, opowiedzieli nam o tym, co się stało z  hotelem i na arenie. Ten rozdział został zamknięty. Wciąż pozostała jednak kwestia Rokity i tego całego Topora, ale od ponad miesiąca żadna z tych grup nas nie zaatakowała i nie odkryliśmy w okolicach śladów żadnej z nich. Oczywiście oprócz incydentu z wypadu Jarka, ale wszystko wskazywało na to, że więzień, którego mieliśmy, nie miał żadnego obozu.
   Jednak mina Maxa sprawiła, że zwątpiłem w słowa Adama i swoje własne przekonania.
   - Nie jest inaczej, prawda? – zapytałem wstając. Max nie patrzył w moją stronę, równocześnie ugniatając palcami filtr papierosa. – Max. Wiksa nie żyje.
   Sam nie wiedziałem, czy było to pytanie, czy też stwierdzenie, w które chciałem wierzyć. To, że Max miał wątpliwości sprawiało, że i mnie samego one ogarniały.
   - Nie wiem – powiedział w końcu.
   - Ale Adam mówił…
   - Właśnie nic pewnego nie powiedział – warknął mój towarzysz, rzucając papierosa w śnieg. – Nie widział śmierci Wiksy, więc żadne z nas nie może mieć pewności. Wczoraj byłem z Saszą w hotelu i wiesz co? Nie widziałem żadnych ciał, oprócz kilku zombie. A z tej całej areny na pewno wielu ludzi uciekło. Oni wciąż są zagrożeniem, Rob, a w tym przypadku zapewnienia Adama na nic się zdadzą.
   Oszołomiony tymi słowami potarłem czoło, starając się poukładać wszystko w jedną, logiczną całość. Nie miałem pojęcia jakim cudem żadne z nas nie zwróciło uwagi na tak oczywiste fakty. Wszyscy chyba chcieliśmy wierzyć, że choć jedno niebezpieczeństwo zostało zażegnane. A okazało się, że nie do końca.
   - Mówiłeś o tym Saszy? – zapytałem zerkając na bok. Wszyscy wrócili do pracy, oprócz naszej dwójki.
   - Sama o tym wie – Max wzruszył ramionami. – Tylko udaje przed sobą, że jest inaczej. Idiotyzm.
   Puściłem ostatnią uwagę mimo uszu i już chciałem zapytać o coś innego, gdy padł strzał.
   Instynktownie schyliłem się i sięgnąłem po swoją broń. Reszta zrobiła to samo.
   Osobą, która pierwsza pociągnęła za spust, okazała się być Samanta. Chciałem już zganić dziewczynę za bezsensowne robienie hałasu, gdy okazało się być ono bardzo potrzebne. W ciągu kilku chwil cały tere tartaku zaroił się od zombie. Truposze pojawiły się za nami, ale również i z przodu, wchodząc przez główną bramę. Zaczęliśmy strzelać.
   - Oczyśćcie drogę do ciężarówek! – krzyknąłem sam mierząc w coraz bliżej podchodzących truposzy.
   Co drugi, lub nawet co trzeci zombie padał martwy, co wcale tak mocno nie przerzedzało szeregów nieumarłych. W pobliżu musiała znajdować się ich jakaś większa grupa, bo truposzy wciąż przybywało. Im dłużej zwlekaliśmy z ucieczką, tym nasze szanse na nią malały drastycznie.
   - Musimy uciekać – zwróciłem się do Maxa. – I to natychmiast.
   Zauważyłem, że druga grupa, która znajdowała się bliżej ciężarówek niż my, prawie już przy nich była. Nas oddzielała od nich dość pokaźna grupa ożywieńców, która powoli odgradzała nas od reszty. Nie mieliśmy już szans dostać się do pojazdów.
   Gorączkowo szukałem wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji, jednocześnie zabijając te bliższe zombie. Te zapędzały nas w kozi róg, kończący się dość wysokim stosem drewna. Jedyną możliwością ucieczki było wspięcie się na górę, tam, gdzie była już Samanta.
   - Wchodźcie na górę! – krzyknąłem nie przestając strzelać do ożywieńców. Dzięki naszym wspólnym wysiłkom, na ziemi pojawiło się dość sporo ciał, a wystrzały odciągnęły pozostałą część stada od drugiej grupy.
   Pierwszy na górę wyrwał się Seba, który ze zwinnością małpy w mgnieniu oka znalazł się na górze. Zaraz potem dołączył do niego Oskar, który przez swój rozmiar miał niemałe problemy z dotarciem na szczyt, ale poradził sobie dzięki pomocy dwójki będących już tam osób. Kątem oka widziałem, jak także i Olgierd zmierza powoli na górę.
   - Właź. Będę cię osłaniał – polecił mi Max, ale skomentowałem to prychnięciem.
   - Zaraz po tobie.
   - Będziesz się teraz o to kłócił?
   - Nie, jeśli się pośpieszysz – powiedziałem i pociągnąłem za spust, potem, jak się okazało, tracąc przy tym ostatnią kulę. – Kurwa.
   Wycofałem się, dobrze wiedząc, że bez kul jestem bezużyteczny. Max miał jeszcze coś w magazynku.
   Chwyciłem się szorstkiego drewna i podciągnąłem. Ból ramion dał o sobie znać, ale zelżał, gdy znalazłem podparcie dla nóg. Wspiąłem się na bezpieczną wysokość, skąd nie mogłem zostać pochwycony przez truposze i spojrzałem w dół. Max strzelił po raz ostatni, dziurawiąc tym czaszkę jednego z zombie. Ożywieniec upadł na idących za sobą towarzyszy, co nieco zwolniło pochód.
   - Uważaj! – zawołałem, gdy zobaczyłem jak chudy, rozebrany do połowy truposz wyciąga ręce w kierunku nóg wspinającego się Maxa. Zacisnąłem zęby, widząc jak brudne palce chwytają się buta mojego kompana i ciągną go w dół. Max szarpnął nogą, próbując się wyrwać, ale to mu się nie udało. Kolejne próby również spełzły na niczym. Dopiero strzał któregoś z naszych towarzyszy na górze uwolnił Maxa z łapsk ożywieńca.
   Wznowiłem wędrówkę w górę, gdy usłyszałem dochodzące stamtąd, podniecone głosy. Zaraz do nich doszedł też krzyk Samanty, a potem ostrzeżenie, najpewniej skierowane do nas.
   - Uważajcie! – krzyknął ktoś, a po chwili zobaczyłem spadającą nam na głowy bale drewna.
Nic nie mogłem zrobić. Jedynie zamknąć oczy i czekać na uderzenie kilkudziesięciokilowym klocem.
   Ale to nie nadeszło.
   Niepewnie spojrzałem w górę i zobaczyłem jak bal zwisa niecały metr od mojej głowy, podtrzymywany przez dwie pary rąk. Otrząsnąłem się z szoku i wznowiłem wspinaczkę. Gdy Max i ja znaleźliśmy się na górze, Seba oraz Oskar puścili kawał drewna. Ten spadł na dół, prosto na głowy piętrzących się tam truposzy. Dźwięk, jaki przy tym powstał, przypominał ten, jaki wydaje rozgnieciony robak. No, w tym przypadku ogromny.


   Zombie było naprawdę sporo. Na oko niecała setka ożywieńców, która tłoczyła się w korytarzu utworzonym z drewna. Udało nam się im uciec. Wystarczyło tylko zejść z drugiej strony i niezauważenie przekraść się do ciężarówek.
   Odetchnąłem głęboko i roztarłem obolałe dłonie, gdy Oskar chwycił Olgierda za przód jego kurtki i pociągnął w stronę krawędzi. Starszy z mężczyzn krzyknął przerażony, gdy znalazł się nad stadem pobudzonych zombie.
   - Co ty wyprawiasz? – zawołał szarpiąc się i próbując odsunąć od krawędzi.
   - Myślisz, że nie widzieliśmy, co zrobiłeś? – zapytał ostro Oskar. – Pchnąłeś ten bal!
   - Co ty pieprzysz? Sam się obsunął! – bronił się Olgierd, choć z daleka było widać, że kłamie.
   Skurwiel, chciał nas zabić – uświadomiłem sobie z przerażeniem. Wiedziałem, że Olgierd nie przepada ani za mną, ani Maxem, ale żeby posuwać się do próby morderstwa?
   Ogarnęła mnie wściekłość. Chciałem już nawet wyciągnąć swój pistolet, gdy przypomniał mi się jego pusty magazynek. Poza tym, nie był to czas i miejsce na rozwiązywanie takich sporów.
   - Puść go, Oskar – powiedziałem spokojnie, na co ten zareagował oburzeniem.
   Jasne, że w tamtym momencie chciałem sam zepchnąć Olgierda na dół, ale musiałem pamiętać, że w klasztorze miał żonę i trzy córki. Nie mógłbym zrobić im czegoś takiego. Choć Olgierd był sukinsynem, to także i ojcem oraz wsparciem dla swojej rodziny.
   Oskar odciągnął mężczyznę od krawędzi i rzucił go na deski. Olgierd odsunął się jak najdalej od krańca, cały drżąc z przerażenia. Max podszedł do niego i pochylił się nad nim, chwytając go za już zmięty przód kurtki. Byłem pewien, że zaraz w kierunku twarzy Olgierda poleci zaciśnięta pięść, ale tak się nie stało.
   - Jeżeli następnym razem będziesz chciał nas zabić, to lepiej zrób to dobrze. Inaczej ja zabiję ciebie.
   Nie miałem wątpliwości, że Max mówi serio. Nikt inny też. Gdy komuś groził, zawsze był poważny i wiedziałem, że dotrzymuje słowa.
   Olgierd także zdawał sobie z tego sprawę. Mężczyzna pokiwał z zapałem głową, a w oczach miał przerażenie.
   - Zbierajmy się, zanim trupy się rozejdą – powiedział Max i pierwszy zaczął schodzić na dół.
Bez problemu udało nam się dotrzeć do ciężarówek, gdzie nasi przyjaciele czekali na nas z zniecierpliwieniem.


   Objąłem Lenę, która rzuciła mi się na szyję. Cieszyłem się, że ją mam i, że jest cała, ale w głowie miałem dziwny niepokój. Wywołały go słowa Maxa. Ufałem mojej dziewczynie, ale czy tak naprawdę mogłem być jej pewny? Mogła odnosić się wrogo do Wiksy, ale wciąż byli rodzeństwem. Byli tą samą krwią. Jeśli rzeczywiście Wiksa przeżył – pomyślałem, a po kręgosłupie przeszedł mi dreszcz.
   - Bałam się o ciebie – Lena spojrzała na mnie. Uśmiechała się, ale jej oczy były puste. Jakby całkowicie pozbawione uczuć. Pierwszy raz to zobaczyłem. Jakby moja dziewczyna miała na twarzy maskę, pod którą kryła się całkiem inna osoba.
   Przestań – skarciłem się zaraz. – Wpadasz w paranoję.
   - Jeźdźmy już – powiedziałem do pozostałych.
   Odjechaliśmy z tartaku, gonieni przez kilka zombie, które nas zauważyły.
   Siedziałem na drewnianych balach z tyłu ciężarówki, patrząc na coraz bardziej oddalające się zombie. Wkrótce zniknęły mi z oczu, ale ja dalej wiedziałem, że wciąż tam są. Świat nie miał już barier, więc nic ich nie ograniczało. To one teraz panowały, a my – żywi – byliśmy zwierzyną łowną, która między walką z nieumarłymi, przy okazji zabijała siebie. Konflikty, jakie nieświadomie wznieciliśmy, mogły nas zaprowadzić do zagłady. Rasa ludzka była teraz mniejszością, która każdego dnia zmniejszała swoją liczebność.
   To nie zombie były dla nas największym zagrożeniem, a my sami. Trupy mogły być głupie, ale przynajmniej nie zabijały siebie. A my?
   Cóż. Świat bez barier miał to do siebie, że znikały one na wszystkich płaszczyznach. Zarówno na tych geograficznych, jak i morlanych. Kiedyś to świat musiał się przystosować do ludzi, a teraz było na odwrót. Chciałeś przeżyć – musiałeś przyjąć obowiązujące zasady, wziąć broń do ręki i modlić się o jeszcze jeden dzień.
   I tak do samego końca.
   Wróciliśmy do klasztoru, gdzie od razu pojawiły się osoby, które zajęły się wypakowywaniem drewna. Pomógłbym im, gdybym nie był aż tak wyczerpany. Marzyłem o łóżku. Jednak zanim do niego dotarłem, napotkałem Saszę.
   – Musimy porozmawiać – powiedziała, zwracając się zarówno do mnie, jak i Maxa, Olgierda oraz Jarka, po czym pierwsza ruszyła w stronę gabinetu.
   Spojrzałem niepewnie na mężczyzn, którzy mieli tak samo nietęgie miny, jak ja. Jednak, kierowani obowiązkiem oraz ciekawością, ruszyliśmy za Saszą.
   W gabinecie byli już pozostali członkowie Rady oraz trzy nowe osoby. O ile widok Ryśka aż tak mnie nie zdziwił, to obecność Libry i Adama już tak. Najbardziej to właśnie pojawienie się brata Maxa wzbudziło we mnie obawy. Nie lubiłem go i nie ufałem mu.
Ale najbardziej zaskakujący w spotkaniu był udział naszego więźnia oraz tego mężczyzny, którego Sasza przywiozła z polowania. Nie pamiętałem jego imienia.  
   – Co się dzieje? – zapytałem, siadając na swoim miejscu. Czułem nieprzyjemne napięcie, powodowane tym nagłym zebraniem oraz dziwnie spiętą postawą Saszy.
   – Zaraz wszystkiego się dowiecie – odparła moja siostra i stanęła na końcu kilku złączonych stołów, które zajmowały prawie całą przestrzeń gabinetu. Ze starego wystroju pozostało jedynie biurko i fotel.
   Sasza podeszła do więźnia, którego rany opatrzono i ubrano go w czyste rzeczy. Jednak noc w celi odcisnęła na nim swoje piętno. Był niewyspany i dziwnie blady. Tak samo sprawa przedstawiała się z drugim mężczyzną. Obaj wyglądali na czymś przestraszonych.
   – Mów.
   Więzień niepewnie spojrzał na Saszę, która zgromiła go spojrzeniem. Ten, jakby cały się skulił w sobie.
   – Nazywam się Maciej – powiedział cicho i z wyraźnym drżeniem w głosie. Gdy jego wzrok uniósł się na mnie, zobaczyłem prawdziwy strach w jego oczach. – A wy macie pośród siebie kreta.

niedziela, 21 stycznia 2018

ROZDZIAŁ 11 - GOTOWI NA TO (SASZA)

Lepiej późno, niż wcale ;)
Rozdział drugi i ważny, choć mogłoby się wydawać inaczej. Pojawi się w nim kilka ważnych elementów, które będą miały duży wpływ na późniejszy rozwój wydarzeń. Być może wielu z was je wychwyci ;)

~~~

1
   Spore, rozłożyste rogi zahaczyły o zwisające nisko gałęzie. Zwierze zatrzymało się, cofnęło, szarpnęło łbem uwalniając się z potrzasku. Na ziemię spadł biały puch, który zdążył osiąść na ziemi oraz drzewach, choć padało od niedawna. Jednak zimno oraz brak wiatru były sprzyjającymi warunkami, by śnieg mógł się utrzymać.
   Poruszyłam ramieniem, które zdążyło już mi zdrętwieć od nieruchomej pozycji. Jednak wystarczył nawet taki ruch, by jeleń zastygł w bezruchu, a ja wraz z nim.
   Ciemne, czujne oczy zwierzęcia obserwowały otoczenie. Zerknęłam na siedzącego u moich stóp Znajdę. Pies zadarł łeb, jakby pytał mnie, co ma robić. Był zniecierpliwiony i najchętniej by rzucił się na jelenia, ujadając przy tym zawzięcie. Już nie raz tak robił, przez co płoszył zwierzynę. Długo musiałam go uczyć, jak ma zachowywać się na polowaniach i przynosiło to oczekiwane skutki.
Przyłożyłam palec do ust, po czym ponownie spojrzałam przez lornetę strzelby. Odnalazłam łeb opatrzony wielkimi porożami. Wzięłam wdech, położyłam palec na spuście i nacisnęłam go, jednocześnie wypuszczając powietrze ustami. Huk wystrzału rozszedł się echem po lesie, zrywając do lotu siedzące na drzewach ptaki. Na śnieg trysnęła czerwona krew, tworząc piękny, ale trochę makabryczny kontrast.
   Uśmiechnęłam się, opuszczając broń.
   - Widziałeś? – zagaiłam do Znajdy. Ten też wydawał się być zadowolony, bo uderzał wesoło ogonem w ziemię.
   Zeskoczyłam z niewysokiej górki na dół, wraz z towarzyszącym mi psem. Z haka przy pasku zdjęłam gruby sznur holowniczy i ukucnęłam przed martwym jeleniem. Kula trafiła go tuż poniżej prawego ucha. Pozwoliłam, by Znajda obwąchał zwierzę, a sama spętałam jego tylne kopyta.
   - Niezła sztuka – usłyszałam gwizdnięcie za plecami, a potem i skrzypienie na śniegu. – Jakieś dwa metry długości, metr dwadzieścia w kłębie… Piękna zdobycz.
   - Na pewno lepsza niż twoje króliki – prychnęłam ściskając mocno linę.
   - Wara od moich królików – Edward pomachał mi dwoma szarakami. – Ostatnio ci smakowały.
   - Nie powiedziałam, że były złe – Wyprostowałam się. – Tylko jeleń, to jeleń.
   Edward  prychnął i przejął ode mnie kawałek liny. Wspólnymi siłami wciągnęliśmy je na sanie, co było sporym wysiłkiem.
   - Sto kilo, jak nic – Głośno sapnął starszy mężczyzna.
- Przyda ci się trochę wysiłku, staruszku – Poklepałam towarzysza po plecach.
   - Wypraszam sobie! – oburzył się Edward i sięgnął do kieszeni kurtki po krótkofalówkę. – Loska? Gdzie jesteście?
   Rozległo się kilka chrzęstów w urządzeniu, a potem usłyszeliśmy charczący głos mężczyzny z grupy, która przybyła z Robem.
   - Sądząc po odgłosie wystrzału, to całkiem niedaleko was. Co jest?
   - Potrzebny jest nam Oskar – Edward spojrzał na martwego jelenia. – Przyślij go do nas. Dwadzieścia metrów na południe od wnyków na króliki.
   - Nie ma sprawy. Na razie.
   - Załatwione – oświadczył z zadowoleniem Edward.
   W oczekiwaniu na przyjście Oskara, postanowiłam skorzystać z okazji i udać się na stronę. Gdy już wychodziłam z bezlistnych, ale gęstych zarośli, usłyszałam szybkie kroki, dochodzące z bliska, a potem ktoś zasłonił mi usta. Brudna, cuchnąca rękawica uniemożliwiła mi odezwanie się, a i poniekąd też oddychanie.
   - Spróbuj choć pisnąć, a rozwalę ci łeb – syknął mi do ucha męski głos.
   Ta groźba w ogóle mnie nie przestraszyła, ale uniosłam obie dłonie by okazać chęć współpracy. Tak, jak myślałam, mój napastnik wykorzystał to, by zerwać mi z ramienia strzelbę. Jednak wtedy stał się mniej ostrożny, a ja uderzyłam go z łokcia w twarz. Oszołomiony zatoczył się do tyłu, a wtedy odwróciłam się do niego, chwyciłam swoją broń i zadałam mu cios kolbą w nos. Już drugi raz tego dnia czerwień zabarwiła biel.
   Mój napastnik – wychudzony mężczyzna koło czterdziestki – leżał na śniegu, trzymając się za twarz. Brudna, duża kurtka, zapewne kiedyś w kolorze niebieskim, była w wielu miejscach poszarpana, a podeszwa jego lewego buta trzymała się tylko dlatego, że przywiązana była kawałkiem sznurka. Kościstą, długą twarz faceta pokrywał niechlujny zarost, a ciemne włosy sterczały na wszystkie strony skołtunione. Wyglądało na to, że wiele czasu spędził z dala od cywilizacji.
   - Złamałaś mi nos! – wykrzyknął niezrozumiale, przez rękawicę przy jego twarzy.
   - Zaczynanie znajomości od groźby zabicia może się tak skończyć – powiedziałam schylając się po nóż, który mi wypadł. – Czym niby chciałeś mnie zabić? Nie masz żadnej broni.
   Gdy wyprostowałam się, mężczyzna niespodziewanie rzucił się na mnie. Mimo swojego marnego wyglądu, zdołał wykrzesać dość sporo siły. Nim się obejrzałam, uderzył lewą połową mojej twarzy w szorstką i twardą korę. Piekący ból rozlał się po mojej skórze i pogłębił, gdy uderzenia powtórzyły się. Kopnięciem w krocze odepchnęłam od siebie przeciwnika, a potem zadałam mu dwukrotny cios strzelbą w plecy, aż ten upadł.
   - Nawet nie próbuj – Wymierzyłam w jego głowę ze strzelby, gdy nieznajomy gotował się do kolejnego ataku. Skierowana w jego stronę broń oraz wyszczerzone kły Znajdy zniechęciły go do podejmowania jakichkolwiek działań.
   - Nie zabijesz mnie – prychnął trzymając się za krocze i krzywiąc przy tym.
   - Zdziwiłbyś się – mruknęłam oglądając przez ramię. Edward trzymał w dłoni pistolet, mierząc do nieznajomego. – Masz linę?
   - Tak – Mężczyzna rzucił mi sznur, który miał przy boku.
   Ukucnęłam przed nieznajomym, który patrzył na mnie i Edwarda nieufnie. Tym bardziej, że mój towarzysz wciąż mierzył do niego z broni. Spojrzałam na jego ręce, dając mu jasny znak, co chcę zrobić, ale ten się nie ruszył.
   - Pójdzie szybciej i mniej boleśniej jeśli będziesz współpracować – powiedziałam.
   Mężczyzna prychnął tylko w odpowiedzi, ale wyciągnął ku mnie obie ręce. Natychmiast spętałam obydwa jego nadgarstki, po czym szarpnęłam za więzy, stawiając go na nogi. Był dość lekki, jak na takiego faceta.
   - Jak się nazywasz? – zapytałam, prowadząc go za ramię.
   - Odwal się – mruknął ze wzrokiem wbitym w ziemię.
   Spojrzałam na Edwarda, który bezradnie wzruszył ramionami.
   - Czy zawsze muszą być tacy opryskliwi? – zapytałam wzdychając.
   - Najwyraźniej taka ich natura – stwierdził Edward.
   W ciągu ostatnich tygodni do klasztoru dołączyło kilka osób, które grupy wypadowe spotkały na drodze. Sama też sprowadziłam dwie osoby i zawsze pierwsze chwile przebiegały wobec tego samego schematu: wrogość, opór, nieufność, a dopiero potem akceptacja. Tym razem nie było inaczej.
   - Co ze mną zrobicie? – zapytał mężczyzna.
   - To zależy od ciebie – powiedziałam prowadząc go w stronę ścieżki.
   Musieliśmy zejść na dół niewysokiego zbocza, gdy zauważyłam, że Znajda wpatruje się w coś znajdującego za mną i warczy. Od razu odczytałam ten znak i rzuciłam się na bok, pociągając za sobą mężczyznę. Zombie zsunął się na dół, gdzie wokół jelenia żerowało kilka innych postaci. Te zauważyły nas i od razu zaprzestały jedzenia ruszając w naszym kierunku.
   - Cholera! – syknęłam zdejmując strzelbę z ramienia.
   Strzeliłam w kierunku najbliższego ożywieńca, a potem w kolejnego. Razem z Edwardem byliśmy tak zajęci eliminacją kolejnych truposzy nie zauważyliśmy, że nasz nowy znajomy zaczął się oddalać. Dopiero szczekanie Znajdy zwróciło moją uwagę.
   - Szlag by to! – syknęłam widząc oddalającą się postać i ruszając w pogoń za nim. – Stój!
   Był dość szybki, więc dogonienie go zajęło mi chwilę. Pogoni nie ułatwiał mi śliski śnieg oraz to, że musiałam lawirować między drzewami. Do tego krew z rozcięcia na czole zalewała mi jedno oko. Przeskakując przez kłodę zahaczyłam o nią nogawką spodni, czego efektem był dość bolesny upadek.    Pod cienką warstwą śniegu krył się kamień, w który uderzyłam lewym barkiem. Przeklęłam siarczyście pod nosem zarówno siebie, jak i felerną gałąź, po czym podniosłam się.
   Mężczyzna znacznie mnie odstawił, czym jeszcze bardziej mnie zdenerwował. Podniosłam broń, krzywiąc się czując wzmożony ból barku, i strzeliłam w kierunku nieznajomego. Ten schylił się i stracił przy tym równowagę. Zobaczyłam, jak ten ślizga się na zaśnieżonym podłożu, a potem upada. Spętane ręce nie pomogły mu w wznowieniu ucieczki. Nim zdążył ponownie stanąć na nogi, docisnęłam go butem do ziemi.
   - Odbiło ci? – syknęłam mu do ucha.
   - Po prostu mnie zostawcie! – krzyknął, a po policzkach spłynęły mu łzy. Cały aż drżał.
   Postawiłam mężczyznę na nogi i spojrzałam na niego uważnie. Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, ale jego twarz pokrywały ślady siniaków.
   - Możemy to zrobić – powiedziałam spokojnie. – Najpierw jednak zabierzemy cię do naszego obozu. Potem zdecydujesz, co zrobisz. W porządku?
   Mężczyzna skinął głową dopiero po dłuższej chwili.
   Zawiesiłam broń ponowie na ramieniu i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na spotkanie wyszedł nam Edward, który wyglądał na zaniepokojonego. Uniosłam dłoń, dając mu do zrozumienia, że wszystko jest w porządku, po czym wróciliśmy na dół zbocza.
   Widok rozszarpanego ciała jelenia ponownie rozpalił we mnie wściekłość.
   - Skurwiele! – Kopnęłam leżące najbliżej ciało zombie.
   Zęby truposzy skaziły całe mięso i nie było nawet mowy o możliwości zabrania jelenia. Nawet zjedzenie najmniejszej ilości zarażonego wirusem mięsa mogło mieć tragiczne konsekwencje, a sama myśl o tym, by tknąć posiłek, którym wcześniej żywiły się ożywieńce był obrzydzający.
   - Co tu się stało? – zapytał Oskar, który nagle wyszedł zza drzew.
   Odgarnęłam pojedyncze włosy z twarzy i obejrzałam się na Edwarda, który sprowadził nieznajomego na dół.
   - Dzisiaj musimy zadowolić się królikami – powiedział.
   Zagryzłam policzek i uniosłam twarz ku niebu. Chłód działał przyjemnie na moją rozgrzaną skórę i uspokajał jeszcze przyśpieszony po biegu oddech.
   Od rana byłam zdenerwowana. Dwie grupy wyjechały z klasztoru i o każdą z nich się bałam. Dlatego też postanowiłam wziąć udział w polowaniu. Chciałam wypełnić głowę czymś innym niż tym, co może pójść nie tak. Liczyłam na spokojne łowy, a nie dość, że okazały się być one nieudane, to jeszcze pojawił się ten facet, z którym trzeba było coś zrobić.
   Coś zrobić – powtórzyłam w myślach, kładąc dłoń na kaburze z bronią. Takie coś byłoby najprostszym rozwiązaniem.
   - Saszo?
   Roztargniona spojrzałam na Edwarda i na stojącego obok niego mężczyznę. Widząc jego wychudzoną, zmarnowaną i niepewną postać zaraz odsunęłam od siebie nieprzyjemne myśli. Nie tak załatwialiśmy takie sprawy, ale zawsze przy poznaniu nowej osoby, te myśli pojawiały mi się w głowie.
   - Wracajmy do ciężarówki – powiedziałam, ruszając w stronę drogi, gdzie zostawiliśmy pojazd. – Zawiadom resztę.
   Po dotarciu do leśnej drogi, gdzie zatrzymaliśmy ciężarówkę, weszłam na przyczepę i sięgnęłam po swój plecak. Wydobyłam ze środka zawiniętą w folię kanapkę oraz termos z herbatą. Gdy wyszłam na zewnątrz, Edward z nieznajomym byli już na miejscu.
   - Trzymaj – wyciągnęłam kanapkę w stronę mężczyzny. Ten spojrzał na mnie nieufnie, ale wziął prowiant.
   Obserwowałam, z jaką zachłannością mężczyzna pochłania kanapkę, co wyglądało, jakby nie jadł nic od kilku dni. I być może tak właśnie było. Gdy skończył jeść, podałam mu termos, który prawie całkowicie opróżnił.
   - Dziękuję – powiedział, ocierając spierzchnięte usta. Było to jego pierwsze słowo, nie będące przesycone wrogością.
   - Teraz może nam powiesz kim jesteś? – Splotłam ręce na piersi i usiadłam na brzegu przyczepy.
   - Nie znam was – Do jego spojrzenia wróciła ta sama nieufność, która towarzyszyły mu od początku.
   - Nie jesteśmy złymi ludźmi – powiedział Edward, a ja spojrzałam na towarzysza zaciskając zęby.
Nie byliśmy też dobrzy. Po prostu staraliśmy się nie być tymi najgorszymi. Z jakim skutkiem? To okazywało się zazwyczaj później.
   - Mam na imię Rafał – zaczął mężczyzna niepewnie. – I pięć dni temu uciekłem z bazy wojskowej w Żaganiu.
   Te słowa odbiły mi się echem w głowie. Spojrzałam na Edwarda, a on na mnie. W jego oczach zobaczyłam strach. Sama poczułam niepokój. Nie miałam przyjemnych wspomnień związanych z ostatnim wyjazdem w tamte rejony. Straciliśmy wtedy dwóch ludzi, a Max został poważnie ranny. Nie chciałam powtórki z tego.
   - Uciekłeś? – powtórzył Edward.
   Rafał skinął głową.
   - Gdy szabrowaliśmy sklep. Wykorzystałem okazję i uciekłem.
   - Dlaczego? – zapytałam.
   W oczach mężczyzny pojawiło się zakłopotanie. Uniósł ręce, zaraz jednak wyglądał, jakby chciał je opuścić, ale zdecydował się sięgnąć do zamka swojej kurtki. Uważnie obserwowałam jego ruchy, nie chcąc zostać zaskoczona przez jakąś ukrytą do tej pory broń. Nie było jej jednak. Zobaczyłam za to tors Rafała, pokryty mnóstwem różnokształtnych siniaków oraz długich ran, wyglądających jak po zadaniu biczem lub czymś podobnym.
   - Nie chciałem tam umrzeć – powiedział drżącym głosem mężczyzna.
   Wymieniłam spojrzenia z Edwardem. Już wtedy wiedzieliśmy, że nasze porachunki z Żaganiem nie zostały zakończone.

2
   Do klasztoru wróciliśmy jeszcze przed południem. Kazałam Edwardowi zaprowadzić Rafała do Ryśka, a sama ruszyłam do swojego pokoju. Chciałam odpocząć, ale jak zwykle – nie było mi to dane.
   - Zostaw mnie! – usłyszałam dziewczęcy krzyk, dochodzący z bocznego korytarza. Jego ton oraz męski, drwiący śmiech zmusił mnie do zatrzymania się.
   Cofnęłam się o kilka kroków i zobaczyłam Samantę, którą zaczepiał Siwy – jeden z nowych członków naszego obozu.
   Od początku ten dwudziestopięciolatek sprawiał problemy. Nie szanował i nie słuchał nikogo, był chamski, leniwy i zdawał się robić wszystko, by wszystkich do siebie zniechęcić. Jego ciągłe sprawki doprowadzały do tego, że zaczynałam się poważnie zastanawiać nad wyrzuceniem go z klasztoru, co nikogo jeszcze nie spotkało.
   Jednak teraz, gdy zobaczyłam jak Siwy bezczelnie napastuje Samantę, nie wytrzymałam.
   - Zostaw ją – powiedziałam ostro.
   Siwy obejrzał się przez ramię i wyszczerzył nierówne zęby.
   - O co ci znowu chodzi? – zapytał tonem niewiniątka.
   Skinęłam Samancie, by się oddaliła, co ta od razu zrobiła. Ona nie musiała być w to mieszana.
   - Naprawdę chcesz stąd wylecieć – podeszłam do niego, gdy już zostaliśmy sami.
   - Próbuję żyć normalnie – Splótł ręce na piersi.
   - Normalnie? Nie rozśmieszaj mnie – prychnęłam. – Nie robisz nic pożytecznego. Jedynie zawadzasz. Podaj mi jeden powód, dla którego nie miałabym cię wyrzucić stąd.
   Zobaczyłam konsternację na twarzy Siwego. Ta, po dłuższej chwili, zamieniła się w zrezygnowanie, a potem w złość.
   - Nie prowokuj mnie – powiedział patrząc na mnie spode łba.
   Przeliczył się, albo był zbyt pewny siebie myśląc, że w ten sposób mnie przestraszy.
- Nie boję się ciebie – Spojrzałam mu prosto w oczy. – To raczej ty powinieneś bać się mnie. Pozbycie się takiego bezwartościowego gnoja jak ty, nie będzie dla mnie żadnym problemem. A ludzie jeszcze mi za to podziękują. Lepiej pomyśl o tym.
   Minęłam Siwego, chcąc wreszcie pójść na upragniony odpoczynek, ale wtedy zostałam chwycona za ramię i dość mocno pchnięta na ścianę. Wiszący na niej obraz wbił mi się boleśnie w i tak już obolałe ramię. Jęknęłam, chwytając się za pulsującą część ciała. Spojrzałam na Siwego, którego ręka leciała w moim kierunku. Nie dotarła jednak. Inna, męska dłoń zacisnęła się wokół nadgarstka dwudziestopięciolatka. Nim ten zdążył w ogóle zorientować się, co się dzieje, jego przedramię zostało brutalnie wygięte w drugą stronę. Siwy krzyknął, a kolana się pod nim ugięły.
   - Max – syknęłam przez zaciśnięte zęby, wciąż czując dominujący ból barku. Ten jednak nie zareagował i nadal miażdżył wzrokiem Siwego, wykręcając mu rękę jeszcze bardziej. Czekałam tylko na dźwięk pękającej kości. Nie wątpiłam, że Max jest zdolny to zrobić.
   Przełykając ból odsunęłam się od ściany i stanęłam obok przyjaciela, chwytając go za rękaw bluzy. Dopiero wtedy spojrzał na mnie.
   - Już wystarczy – powiedziałam twardo. – Puść go.
   Max zacisnął usta i ponownie spojrzał na Siwego. Ten wił się na podłodze, a po czerwonych policzkach spływały mu grube krople łez. Gdy Max puścił jego rękę, młody mężczyzna załkał, przyciągając ją do siebie. Nie spodziewał się nawet jednego, szybkiego ciosu z pięści w twarz.
Na moje wymowne spojrzenie, Max tylko wzruszył ramionami.
   - Puściłem go.
   Przewróciłam oczami i ruszyliśmy korytarzem w stronę sypialnianej części klasztoru.
   - Musimy porozmawiać o twoim rozumieniu niektórych moich poleceń – powiedziałam, próbując rozruszać ramię. Nie było to jednak proste. Ból był cholernie duży. – I ustalić jakieś zasady w klasztorze. Ludziom zaczyna odbijać.
   - Siwy to wyjątek – stwierdził Max, patrząc badawczo na mój bark. – Co z nim?
   - Chyba muszę wybrać się do Ryśka – skrzywiłam się, gdy przy kolejnej, bolesnej próbie rozruszania ręki.
   - Wybiłaś go? – zapytał i bez ostrzeżenia dotknął mojego ramienia.
   - Kurwa! – zacisnęłam zęby, gdy piorunujący ból rozszedł się po całym moim barku.
   - Chyba go wybiłaś – stwierdził Max. – Daj rękę.
   - Chcesz mi go nastawić? – zdziwiłam się i zapobiegawczo cofnęłam się.
   - Pójdzie raz – dwa.
   - Ewentualnie złamiesz mi rękę – Uśmiechnęłam się kwaśno. – Nie, dzięki. Pójdę do specjalisty.
   - Hej – Max sam złapał mnie za przedramię. – Zaufaj mi.
   Przewróciłam oczami, ale także zacisnęłam palce wokół jego prawej ręki. Max uniósł je, tworząc kąt prosty i położył lewą dłoń na moim barku. Skrzywiłam się i syknęłam, gdy lekko ścisnął mój bark.
   - Odliczać, czy znienacka? – zapytał.
   - Może lepiej od… kurwa! – krzyknęłam, gdy Max niespodziewanie szarpnął moją ręką na bok.    Bark wskoczył na swoje miejsce, ale ból, jaki towarzyszył temu zabiegowi był tak duży, że aż nogi się pode mną ugięły.
   Wzięłam głęboki wdech, zaciskając powieki, pod którymi zaczęły gromadzić się łzy i oparłam czoło na ramieniu Maxa.
   - Zabiję cię – powiedziałam cicho, czekając nieruchomo na minięcie najgorszej fali bólu.
   - Nie ma za co – odparł ten, rozmasowując mój bark. O dziwo – to pomagało.
   - Najpierw przyżegałeś mi ranę, teraz nastawiałeś bark. Czym ty w ogóle się kiedyś zajmowałeś?
   - Różnie bywało – powiedział takim tonem, że aż musiałam na niego spojrzeć, szukając w jego mimice tego, co chciał przez to powiedzieć.
   A zobaczyłam… strach? Nie byłam pewna.
   Max był osobą, z której twarzy niewiele dało się wyczytać. Zawsze poważny, zdystansowany i nieufny. Rzadko kiedy miałam okazję widzieć w jego oczach coś innego, niż determinację lub złość. Jednak podczas tych nielicznych momentów, gdy zrzucał maskę nieczułego dupka, widziałam jak wielki ciężar przeszłości nosi. W końcu sama miałam tak samo.
   - Saszo?
   Rob stał kawałek dalej, najwyraźniej mocno zakłopotany. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak dwuznacznie wyglądała ta sytuacja.
   Odsunęłam się od Maxa i podeszłam do brata, który wszedł za mną do mojego pokoju. W końcu chciałam wykorzystać ten moment spokoju, który zapewne i tak zaraz miał mi zostać odebrany.
Podeszłam do wiszącego na ścianie lustra i sięgnęłam po kawałek materiału, który nasączyłam wodą. Za jego pomocą zaczęłam zmywać zaschniętą krew z czoła.


   - Co się dzieje? – zapytałam, gdy Rob rozsiadł się w fotelu. – Jeżeli znowu jakieś problemy, to…
   - Żadne problemy – przerwał mi brat. – Chciałem tylko ustalić, ilu ludzi mogę wziąć do tartaku.
   No tak – westchnęłam. Kompletnie zapomniałam o wyjeździe do tartaku, którym kierować miał Rob. Potrzebowaliśmy opału na zimę oraz surowca do umocnienia bramy oraz postawienia nowych wież, a także otoczenia klasztoru palami przeciw zombie. Najbliższy tartak znajdował się pod Głogowem, a przewidziana długość takiego wypadu wynosiła dwa dni. Nie dość, że było to daleko, to jeszcze potrzeba było wielu ludzi, by przewieść surowiec.
   - A ilu potrzebujesz? – zapytałam.
   - Ośmiu, może dziesięciu – odparł Rob. Widząc moją nietęgą minę, kontynuował. – Możemy odłożyć ten wyjazd do momentu, aż reszta grup wróci.
   - Nie trzeba – Machnęłam ręką. – Od tygodni nic się nie wydarzyło. Te dwa dni raczej nic nie zmienią.
   Próbowałam zabrzmieć przekonująco, ale trudno było sprawić, by Rob mi uwierzył, skoro ja sama tego nie robiłam. Od powrotu z Żagania praktycznie spałam z otwartymi oczami i z dłonią na broni. Bałam się ataku na klasztor i nic nie potrafiło odwieść moich myśli od tych rejonów. Dlatego też tam bardzo naciskałam na stawianie kolejnych umocnień i zawsze chciałam, by w klasztorze znajdowało się jak najwięcej osób, które mogłyby go bronić w razie czego.
   - Ja także o tym myślę – powiedział Rob, patrząc na swoją dłoń, która została przebita gwoździem. – Ale nie możemy ciągle żyć w strachu. W końcu to udzieli się reszcie, a ze zbiorowej paniki nic nigdy dobrego nie wynikło. Musimy żyć dalej i starać się być gotowym. Być może problem się sam rozwiąże, jak było to z Toporem i Wiksą?
   Zagryzłam policzek, zaciskając palce na blacie komody. Ta pierwsza grupa jakby zapadła się pod ziemię i żadna z grup wypadowych nie zauważyła jej obecności w okolicach, a Wiksa nie żył.
   Podobno – dopowiedział mój umysł.
   Mimo, że wierzyłam Adamowi, gdy ten powiedział o upadku hotelu, to część mojej podświadomości nie była przekonana. Od zawsze tak miałam. Jeżeli o czymś nie przekonałam się na własnej skórze, to nie miałam stuprocentowej pewności.
   - Może – westchnęłam, splatając ręce na piersi. Wciąż nie byłam przekonana, a nieprzyjemne myśli zaczęły chodzić mi po głowie.
   Bardzo głupie myśli.
   - Pójdę już – Rob wstał z fotela i ruszył do wyjścia. Gdy był jednak przy samym drzwiach, zatrzymał się i spojrzał na mnie niepewnie. – Wiem, że to nie moja sprawa, ale czy między tobą, a Maxem… Wiesz.
   Nie mogłam się powstrzymać od parsknięcia śmiechem. Rozumiałam, co Rob mógł sobie pomyśleć, ale nic nie mogłam poradzić na to, że ten pomysł był dla mnie aż tak abstrakcyjny. Max był dla mnie jak rodzina i nigdy nawet nie spojrzałam na niego inaczej, niż jak na przyjaciela.
   - Nie, Rob – pokręciłam głową. – Max nastawił mi bark.
   - Och – Mój brat zażenowany potarł kark. – W porządku.
   Pożegnałam Roba uśmiechem, który znikł, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły.
   Gotowi na wszystko – pomyślałam, gryząc koniec kciuka. – Ale czym jest to „wszystko”?

3
   - Co robisz?
   Zastygłam w bezruchu, zagryzając policzek i zaciskając dłoń na pasku plecaka. Niechętnie odwróciłam się, świadoma czekającego mnie kazania.
   - Nie przekraczamy granic klasztoru samotnie – przypomniał mi Max, mocno wymownym tonem. – Sama tak ustaliłaś.
   - Skoro, to moje ustalenie, to mogę je złamać – wzruszyłam ramionami, postanawiając rozluźnić atmosferę. Na Maxa to jednak nie podziałało, a raczej zdziwiłabym się, gdyby udałoby mi się go rozbawić. Ten człowiek zdawał się w ogóle nie posiadać poczucia humoru.
   Zrezygnowana przewróciłam oczami.
   - Skąd pomysł, że jadę samotnie?
   - Wzięłaś dwa pistolety – Spojrzał na kaburę przy pasku i mojego trapera, w którym ukryłam drugą broń. – Chcesz zapewnić sobie plecy drugą spluwą, bo nikt nie będzie cie osłaniał.
   Zawsze, skubany, trafia.
   - Wiesz, że to trochę przerażające? Prawie, jakbyś siedział mi w głowie – Popukałam się w skroń.
Max splótł ręce na piersi unosząc brwi i czekając na wyjaśnienia. Zrezygnowana westchnęłam głośno.
   - Chcę zrobić krótki zwiad w parę miejsc. I nie – nie będę sama. Zabieram Znajdę. Zadowolony?
   - Jak najbardziej. Daj mi pięć minut – Odwrócił się w stronę swojego pokoju.
   - Nie powiedziałam, że cię zabiorę – zaprotestowałam, marszcząc brwi.
   - Nie pytałem o zgodę.
   Nim zdążyłam zaprotestować, Max zniknął w swoim pokoju. Nawet nie miałabym z czym dyskutować. W takich sprawach Maxa nie dało się przekonać do swoich racji. Był strasznie uparty, a odkąd został postrzelony i zabroniłam mu brać udziału w wypadach, stał się jeszcze bardziej nieznośny. Był on typ typem człowieka, który zawsze musiał coś robić.
   Po opowieści Rafała, jak to uciekł z bazy, gdy stało się tam nieprzyjemnie, zaczęłam czuć oddech wroga na karku. I to nie jednego. Nie miałam jednak pewności, co do tego, który jest prawdziwy. W sumie to do niczego nie miałam pewności. Dlatego musiałam pojechać i na własne oczy zorientować się w sytuacji. Tylko tak mogłam uspokoić myśli.
   Nie chciałam, by Max jechał ze mną. Ostatnim razem, gdy byliśmy w tamtych rejonach, oberwał dość poważnie. Wciąż nie był w pełni sprawny i mógł zaprzeczać, ale tak było. Jednak jego wrodzony upór nie dawał sobie przemówić do rozsądku. Dlatego też kilka minut później siedzieliśmy w moim, ciemnozielonym jeepie, którego znalazłam w zeszłym tygodniu. Odkąd udało mi się usiąść za kółkiem i przeżyć, moje umiejętności jazdy znacznie się poprawiły. No i polubiłam to robić.
   - Kiedy Rob jedzie z grupą do tartaku? – zapytał Max.
   - Jutro – odparłam przekręcając kluczyk w stacyjce i odpychając ciekawski pysk Znajdy, który z jakiegoś powodu chciał mi usiąść na kolanach. – Jeżeli oczywiście pogoda na to pozwoli.
   Niebo zasłonięte było stalowo-szarymi, ciężkimi chmurami. Zwiastowały one śnieg, albo i nawet zamieć. Jeżeli chciałam zdążyć zobaczyć to, co chciałam i wrócić przed śnieżycą, musiałam się śpieszyć.
   - Wypad? – zapytał Edek, gdy podszedł do okna z mojej strony. Znajda oczywiście wykorzystał tą sytuację, by połasić się do mężczyzny i przy okazji zasłonić mi sobą całe pole widzenia. – Nic nie wspominałaś na radzie.
   - To krótki wyskok. Wrócimy najpóźniej jutro i to wtedy, jeżeli rzeczywiście zacznie padać – uspokoiłam mężczyznę, ponownie odsyłając psa na tylne siedzenia.
   - A na to się zanosi – Edward zadarł głowę, patrząc w górę. – Lepiej szybko wracajcie, albo od razu gotujcie się na spędzenie nocy tam.
   Spojrzałam w stronę bramy – umocnionej i osłaniającej plac klasztoru przed oczami z zewnątrz. Tam było miejscem nieprzyjaznym, surowym i bezlitosnym. Nie dało się tam żyć, ale nie chciało się też tam umrzeć. Tam było złe, ale tam ciągle chciało się wracać.
   - Poradzimy sobie – powiedział Max pewnie, a ja tylko przytaknęłam.
   - Więc powodzenia – Edek zasalutował niedbale.
   - Przyda się – mruknęłam.
   - Możecie włączyć coś – powiedział Kuba, ciągnąc za sporą zasuwę przy bramie. – Dzisiaj jest ich trochę w okolicy.
   - Nie ma sprawy – powiedziałam i pomachałam strażnikom na pożegnanie.
   Wyjechałam na ciągnącą się w dół wzgórza, wyłożoną kocimi łbami drogę, a Max sięgnął do schowka, skąd wyjął kilka płyt.
   - Vader, Behemoth, Kat – przeczytał nazwy zespołów heavy metalowych, których były właściciel jeepa musiał być fanem.
   - Chyba  Vader jest najbliższe mojemu sercu – westchnęłam wspominając swoją małoletnią fascynację tą mroczną popkulturą.
   Po chwili wnętrze samochodu wypełnił głos Piotra Wiwczareka w piosence Triumph Of Death. Spojrzałam na Maxa, unosząc jedną brew, na co ten tylko wzruszył ramionami.

   - Żebyś nie wykrakał – mruknęłam.
   Wabione głośną muzyką trupy kierowały się w stronę jeepa, który powoli oddalał się od klasztoru. Nierzadko też odbijały się od boków auta, a niektóre po prostu wpadały pod koła. Zombie było istotą prostą, żeby nie powiedzieć głupią.
   - To dokąd jedziemy? –zapytał Max, gdy przejeżdżaliśmy wąskimi uliczkami w Błoniach.
   - Nie spodoba ci się to.

4
   - Chyba zwariowałaś! – wykrzyknął Max, już nawet nie wiedziałam, po raz który.
   - Dlatego właśnie nie chciałam cię zabierać – powiedziałam spokojnie.
   - I wtedy pojechałabyś tam sama – mruknął. – Fantastycznie.
   - Jeżeli uważasz, że w Głogowie nie ma już żadnego zagrożenia, to dlaczego się denerwujesz? – zapytałam.
   - Bo to głupota, narażanie się i marnowanie paliwa – wyliczył, wciąż nie spuszczając z tonu. – Adam i ci jego znajomi powiedzieli ci, że tamten obóz już nie istnieje. Po co chcesz tam jechać?
   - Bo chcę mieć w końcu kilka godzin snu więcej! – wykrzyknęłam, zatrzymując gwałtownie jeepa.
   Zrezygnowana zgasiłam silnik i oparłam się o fotel, przecierając szczypiące mnie oczy. Odchyliłam głowę o zagłówek, patrząc na coraz bielszą drogę przed nami. Od jakiś kilku minut nieprzerwanie sypał śnieg.
   - Mam złe przeczucia, Max – powiedziałam, odgarniając luźne kosmyki włosów z twarzy. – I one nie miną, jeśli nie zobaczę zgliszczy hotelu na własne oczy.
   Max nic więcej nie powiedział, ale w jego oczach zobaczyłam zrozumienie.
   Odpaliłam jeepa i ruszyliśmy w dalszą drogę, wśród coraz gęstszego opadu śniegu.
   Zima bardzo korzystnie dla nas wpływała na zombie. Te chudsze i słabsze po prostu zamarzały, a pozostałe stawały się znacznie wolniejsze. Nie wiedziałam, czy mrozy będą w stanie wykończyć je całkowicie, ale taki obrót spraw bardzo by mnie ucieszył. Oznaczałoby to, że już na wiosnę cały ten koszmar mógłby się skończyć.
   Zastanawiające było, jak by wyglądał świat po zakończeniu apokalipsy. Ta trwała zaledwie od miesiąca, a tak wielu ludzi zdążyło przejść diametralne przemiany, stać się zupełnie kimś innym. Tak było ze mną. Nie wydawało mi się, że po tym wszystkim mogłabym wrócić do swojej pracy na kasie i żyć tak, jak gdyby nigdy nic. Ten rozdział był już zamknięty. Teraz jedyne, co pozostało we mnie dawnego, to imię.
   - Saszo – głos Maxa nagle wyrwał mnie z przemyśleń. Spojrzałam we wskazywanym przez mężczyznę kierunku i zobaczyłam idącą poboczem postać.
   Nie było to zombie – choć w pierwszej chwili właśnie tak pomyślałam. Chód wędrowca był ociężały i lekko zataczający się. Kilka warstw brudnych, podartych ubrań zwisało na nim, brunatny kawałek płaszczu ciągnął się po ziemi, zgarniając coraz więcej śniegu. Wędrowiec trzymał w prawej ręce plecak, który prawie za sobą ciągnął.
   Zwolniłam, gdy znaleźliśmy się obok nieznajomego. Ten nawet nie spojrzał w naszą stronę, ani nie zatrzymał się. Jego przekrwione, nienaturalnie szeroko otwarte oczy wpatrzone były w jakiś odległy punkt, a usta poruszały się szybko, choć nie padało z nich żadne słowo.
   Zwariował – pomyślałam, oblizując suche usta.
   - Hej! Ty! – zawołałam do niego, ale mężczyzna nie przerwał swojej wędrówki. Zupełnie, jakby znajdował się w swoim świecie, setki kilometrów od nas.
   Wymieniłam spojrzenia z Maxem. Mój towarzysz ledwie widocznie pokręcił głową, ale ja nie miałam zamiaru odpuścić.
   Zatrzymałam jeepa i wyszłam z auta, nim Max zdążyłby powstrzymać mnie przed tym. Stanęłam mężczyźnie na drodze, ale ten nie zaprzestał wędrówki. Chwyciłam go więc za ramiona i zmusiłam do zatrzymania się.
   - Poczekaj! – krzyknęłam mu w twarz.
   Przekrwione, niebieskie oczy spojrzały na mnie, a ich wyraz diametralnie się zmienił. Bierne otępienie ustąpiło głębokiemu przerażeniu. Mężczyzna krzyknął i zaczął się szarpać. Byłam tak zaskoczona takim obrotem spraw, że nie zareagowałam nawet, choć powinnam.
   - Nic ci nie zrobię! – próbowałam uspokoić mężczyznę, ale z marnym skutkiem.
   Znajda ujadał w aucie jak szalony, nieznajomy krzyczał, a mnie coraz trudniej było zapanować nad tą sytuacją.
   - Saszo! Zostaw go! – Max wyskoczył z jeepa, jednocześnie gotując się do wymierzenia w nieznajomego z broni.
   - Nie rób te…
   Nie zdążyłam dokończyć, gdy przerwał mi błysk odbitych promieni słonecznych, który mnie oślepił. Ostrze noża kuchennego poszybowało w górę,  a ja nie zdążyłam się przed nim odsunąć. Ostry, piekący ból rozciągnął się od mojej szyi, aż po kość szczęki. Zatoczyłam się do tyłu, przyciskając dłoń do rany. Ciepła krew przelała mi się przez palce.
   - Max! Nie!
   Było już za późno. Max w paru krokach znalazł się przy wciąż krzyczącym i miotającym się mężczyźnie. Lufa strzelby mojego towarzysza wymierzona została w głowę wędrowca. Nastąpił huk, a pobocze drogi splamiła krew. Wycie Znajdy stało się jeszcze głośniejsze.
   Znowu – ponownie z mojej winy ktoś musiał zginąć. Ciężar tych odebranych żyć zaczynał mi nieznośnie ciążyć.
   - Nic ci nie jest? – Max odwiesił strzelbę na ramieniu i podszedł do mnie. – Pokaż to.
   - Nic mi nie jest – Odsunęłam się od jego dłoni, ale ten chwycił mnie za brodę, odsłaniając ranę. Szarpnęłam się, gdy jakaś głęboka złość ogarnęła mnie i z niewiadomego powodu jej źródłem stał się Max.
   Dlatego też nie wiedziałam, które z nas było bardziej zdziwione, gdy moja pięść poleciała w kierunku jego szczęki. Bynajmniej nie był to lekki cios. Max dłuższą chwilę stał nieruchomo, jakby o czymś myślał. Ja czekałam na jego reakcję – jakąkolwiek. Jedyne, co dostałam, to wzruszenie ramionami.
   - W porządku – powiedział i odwrócił się w stronę auta. Z tylnego siedzenia wyciągnął apteczkę, a Znajda wykorzystał otwarte drzwi, by wyskoczyć na zewnątrz. Pies najpierw zawarczał na leżące niedaleko ciało, a potem zaskomlał, siadając u moich stóp.
   - Co? – Tylko tyle byłam w stanie powiedzieć.
   - Lepiej ci?
   Byłam wciąż zdenerwowana, ale to uczucie było znacznie mniejsze. Jakby część ciężaru nagle zniknęła.
   - Może.
   - Czasem trzeba komuś przywalić. To znacznie poprawia humor.
   Nie mogłam się z tym nie zgodzić.
   Siedziałam cierpliwie na masce jeepa, głaszcząc łeb Znajdy, podczas gdy Max zajmował się moją raną. Ta nie była groźna, ale cholernie bolała. No i miała zostać po niej blizna.
   - Też powinieneś komuś przywalić – stwierdziłam. – Może wtedy przestałbyś być takim ciągle spiętym dupkiem.
   - Zapamiętam, że mam u ciebie otwarty kredyt – mruknął Max, przyklejając do mojej szyi opatrunek. – Gotowe. Jedziemy dalej, czy…
   Zeskoczyłam na ziemię, a Znajda, najwyraźniej pewien tego, że nic mi nie jest, odbiegł na pobocze.
   Znajdowaliśmy się pośrodku niczego, za jednym lasem i przed drugim. Po obu stronach były tylko puste, zaśnieżone pola. Nawet zombie nie było, co uznałam za dobry znak. Oprócz tego mężczyzny, nie spotkaliśmy żadnego żywego od momentu opuszczenia klasztoru.
   - Jesteśmy już prawie na miejscu – Machnęłam ręką. – Skoro dojechaliśmy aż tak daleko, to nie ma sensu zawracać. Zakończmy to, co zaczęliśmy.
   Max wyraźnie niechętnie, ale przystał na moją decyzję. Rzadko kiedy się ze mną nie zgadzał.
   - Ale ja prowadzę – wymierzył we mnie palcem i podszedł od strony kierowcy, nim ja zdążyłam to zrobić.
   Przewróciłam oczami – co zaczynało mi już wchodzić w nawyk – i zajęłam miejsce pasażera. Znajda posłusznie wskoczył na tylne siedzenia, sapiąc przy tym głośno i wywalając język. Odchyliłam się na fotelu i wyjrzałam przez okno. Widok leżącego w kałuży krwi mężczyzny szybko znikł mi z oczu, ale pozostał w pamięci.

5
   Głogów zmienił się od ostatniej mojej wizyty. Miasto wyglądało jeszcze gorzej, niż na początku epidemii. Co prawda na ulicach nie było aż tak wiele zombie, jednak pożary, kradzieże, zdewastowane budynki nadawały temu miejscu jeszcze bardziej przerażającego klimatu. Spalone fasady, powybijane okna, rozbite auta i ogólne wymarcie powodowało aż ciarki na mojej skórze. Obserwowałam to, jednocześnie kierując Maxa, gdzie ma jechać. Poza tym, nie rozmawialiśmy w ogóle. Chyba nawet Znajdzie udzieliła się powaga tej sytuacji, bo i on był cicho jak mysz pod miotłą.
   - To tutaj – powiedziałam i serce zabiło mi mocniej na widok wyłaniającego się budynku hotelu.
A raczej tego, co z niego zostało.
   Adam i jego przyjaciele nie kłamali. Hotel upadł. Został spalony, brama leżała wyrwana z zawiasów, a po terenie chodziły zombie. Nie było szans, by to miejsce ocalało. Jego mieszkańcy zginęli, albo uciekli, ale wychodziło na jedno – nie stanowili już dla nas zagrożenia.
   - Saszo?
   Zdezorientowana obejrzałam się na Maxa, który stał obok drzwi jeepa. Posiliłam się o blady uśmiech – zupełnie nie szczery.
   - Jeden problem z głowy – powiedziałam, ponownie patrząc w stronę czarnej fasady hotelu.
   Znajda podszedł z nosem w cienkiej warstwie śniegu pod przewrócony śmietnik i wyciągnął z niego jakąś papierową torbę, z pewnością zawierającą resztki jedzenia. Obserwowałam poczynania psa, oparta o bok auta. Rana szczypała mnie i swędziała, ale powstrzymywałam się przed naruszeniem opatrunku.
   - Dlaczego chciałaś tu przyjechać? – zapytał Max, patrząc na mnie uważnie.
   - Już ci mówiłam – odparłam zaskoczona tym pytaniem.
   - Adam mówił nam, że hotel upadł  – Max zrobił kilka kroków do przodu, nie spuszczając ze mnie wzroku. Przez to zaczynałam czuć się dziwnie. – Wszyscy mu uwierzyliśmy. Ty nie. Dlaczego?
   Zagryzłam policzek z powrotem patrząc na zniszczony budynek. Wciąż było coś, co nie dawało mi spokoju.
   Bez słowa ruszyłam w stronę hotelu, a sądząc po skrzypiących krokach za mną, Max również.
Brama została wyważona. Lewe skrzydło leżało na ziemi, a prawe wisiało marnie tylko na jednym zawiasie. Kierując się w stronę budynku, zwróciłam uwagę kilku zombie, które chodziły po terenie. Znajdująca się najbliżej mnie, dotkliwie poraniona postać zawarczała na mój widok i wyciągnęła ręce w moim kierunku. Pozwoliłam się jej do mnie zbliżyć, wyciągając przy okazji nóż. Gdy przemieniony znalazł się dostatecznie blisko, chwyciłam go za przód brudnej koszulki i mocnym ciosem przebiłam ostrzem lewą skroń ożywieńca. Odrzuciłam wątłe ciało na bok i obejrzałam się za siebie. Max podobną metodą pozbywał się innego truposza.
   - Nie odpowiedziałaś – zauważył przekładając nóż z jednej ręki do drugiej.
   Zignorowałam mężczyznę i ruszyłam dalej. Zombie, który wyrósł mi na drodze, pozbawiony był dolnej szczęki, a w górnej tkwiło zaledwie kilka zębów. Można było powiedzieć, że był niegroźny, ale i tak musiałam się nim zająć. Natarłam na truposza i przygwoździłam go do ściany. Lewą ręką unieruchomiłam jego głowę, ściskając mu gardło, a prawą wbiłam mu nóż w zbielałe oko.
   - Skąd pomysł, że mu nie uwierzyłam? – burknęłam i położyłam dłoń na klamce drzwi z zamiarem wejścia do środka. Ta część hotelu jakoś uniknęła ognia.
   Nie dane mi było jednak zbyć Maxa. Ten pchnął mocno drzwi, tylko cudem nie przycinając mi przy tym palców. Przestraszona aż odskoczyłam, nie rozumiejąc aż tak gwałtownego zachowania mojego towarzysza. 
   - Gdyby tak było, nie przyjechałabyś tutaj – powiedział ostro i zaraz uśmiechnął się złośliwie. – Ty mu nie ufasz. Dobrze wiesz, że nie powiedział nam wszystkiego. Wiesz, że on sam nie ma pewności co do swoich słów. Wiesz, że Wiksa wcale nie musiał zginąć. Dlatego tu jesteś.  
   Nie wiedziałam, co powiedzieć. Gdy już myślałam, że wiem, jakie słowa obrony mają paść z moich ust, głos wiązł mi w gardle, a w głowie pojawiała się pustka. Chociaż dobrze wiedziałam, że Max ma rację, to i tak chciałam zaprzeczyć. Taka była moja natura – chcąc, nie chcąc – musiałam postawić na swoim.
   - O co ci chodzi, Max? – zapytałam ostro. – Nie chciałam cię tu zabierać. To ty się uparłeś, więc po co te pretensje?
   Max cofnął się, ale dalej opierał się ręką o drzwi, uniemożliwiając mi wejście do środka.
   - Powiedz, że mu ufasz. Jeżeli tak rzeczywiście jest, to odejdziemy stąd. A jeśli nie...

 
   - To co? – Spojrzałam na niego gniewnie, będąc już bardzo zła. – Ufam Adamowi i nie obchodzi mnie to, co sobie wymyślasz. Traktujesz go jak wroga, chociaż jest twoim bratem. Był w grupie Wiksy, ale wrócił do nas. Jest z nami i wierzę, że jest po naszej stronie. Dlaczego ty nie możesz tego zrobić?
   Pociągnęłam mocno za klamkę i weszłam do środka. Od razu uderzył mnie chemiczny smród spalenizny.
   Hol nie wyglądał źle. Zachował się w takim stanie w większości dla tego, że podłoga była marmurowa, a ściany betonowe. Jednak w dalszej części pomieszczenia, gdzie znajdowały się schody, wszystko było czarne. Prowadząca na piętro droga prawie przestała istnieć za sprawą sczerniałych schodów, które wyglądały, jakby w każdej chwili miały się zarwać. Na podłodze leżał śnieg, który wpadł przez pozbawione szyb okna. Gdy szłam, moje kroki odbijały się echem po pustym wnętrzu.
   - Dlaczego tak traktujesz Adama? – zapytałam i tym razem to ja wzbudziłam w Maxie zmieszanie.
   - Sprzymierzył się z tamtymi – powiedział, chociaż wcale nie zabrzmiało to przekonująco.
   - Każdy z nas zmuszony byłby zrobić to samo, gdybyśmy znaleźli się w takiej sytuacji i dobrze o tym wiesz. Adam i reszta pomogli nam i tu masz tego dowód – Wskazałam na wszystko, co znajdowało się wokół. – Co przede mną ukrywasz, Max?
   Spiął się cały, a jego mina jasno wskazywała na to, że trafiłam w sedno. Max miał jakiś sekret, o którym wiedział również Adam. To zapewne było powodem, dla którego tak bardzo starał się trzymać mnie z dala od brata. Jednak co mogło być tak wielką tajemnicą?
   - Max – spuściłam z tonu i podeszłam do towarzysza. Ten usilnie unikał mojego wzroku. – Wiesz, że możesz mi powiedzieć o wszystkim.
   Splotłam ramiona na piersi, wyczekująco patrząc na mężczyznę.
   Czasem zupełnie nad nim nie nadążałam. W jednej chwili wszystko było w porządku, a zaraz potem stawał się wobec mnie wrogi, a ja zupełnie traciłam orientację. Nie wiedziałam, czy działo się tak z mojej winy, a uporczywe analizowanie sytuacji nie przynosiło żadnych efektów. Max był po prostu zmienny.
   - Wracajmy do domu – powiedział i wyszedł na zewnątrz, pozostawiając mnie samą w pustym, zniszczonym budynku.
   Przez dłuższą chwilę stałam nieruchomo, czując coraz większą bezradność. Miałam wrażenie, że wszystko zaczyna mi się sypać. W Maxie miałam największe oparcie i traktowałam go na równi z Robem. Jednak z tą różnicą, że mój brat był uosobieniem mojego dawnego życia. Max był tym światem.
   - Co ty ukrywasz, Max? – zawołałam za nim.
   Nie dostałam odpowiedzi. Huk wystrzału oraz wbicie się kuli w bok jeepa skutecznie pozbawiło mnie ochoty na kontynuowanie rozmowy. Skuliłam się odruchowo, ale zaraz Max zaciągnął mnie za pobliski budynek. Znajda zaraz do nas dołączył, skomląc i szczekając. Ukucnęłam, by uspokoić psa, a Max wyglądnął zza rogu.
   - Druga kamienica. Pierwsze piętro – powiedział. – Raczej jeden strzelec. 
   - Widzisz go? – zapytałam wyprostowując się. 
   - Nie, ale jest w pierwszym oknie. Raczej nie strzela z dużego kalibru.
   Drgnęłam, gdy padł kolejny strzał, który wbił się w róg ściany, wzbijając w górę obłoki pyłu. Zakaszlałam, gdy duszący pył dostał mi się do gardła.
   - Możesz go zdjąć? – zapytałam. 
   - Nie mam pozycji. I jestem za daleko – odparł, próbnie podnosząc strzelbę. 
   - Szlag by to – syknęłam.
   Znaleźliśmy się w beznadziejnej sytuacji. Mogliśmy odejść pieszo, lub zaryzykować i dostać się do naszego auta, a żeby to zrobić, musielibyśmy znaleźć się pod ostrzałem. 
   - Poczekaj tutaj – powiedział nagle Max. 
   - Co chcesz zrobić? – zapytałam patrząc jak mężczyzna kieruje się w stronę końca budynku.
   - Po prostu poczekaj. I zajmij go – rzucił przez ramię.
   - Niby jak? – oburzyłam się. 
   - Nie wiem. Ciągle gadasz. Może wykorzystaj to?
   Przewróciłam oczami, powstrzymując się przed odgryzieniem Maxowi. Nie był to czas i miejsce na sprzeczki.  Przybliżyłam się do rogu i lekko wychyliłam. Nie zobaczyłam nikogo, choć usilnie wpatrywałam się we wskazane przez Maxa okno. Brakowało w nim szyby. Ta sytuacja przypomniała mi ostrzelanie przez nieznajomego mężczyznę pod Nowogrodem sprzed kilku tygodni. Wtedy zginęła Inga.
   - Hej! Ty, dupku! – zawołałam. – Nie znasz zasady: nie strzelaj, nim nie zapytasz?
   Nie dostałam odpowiedzi i wcale jej nie oczekiwałam. Nie sądziłam, że strzelec – kimkolwiek był – zechce pójść na ugodę. Już sam fakt, że strzelał do nas nie wskazywał na to, że zechce nas ot tak puścić.
   - Nie mamy złych zamiarów! Chcemy tylko zabrać nasz wóz i odjechać! – kontynuowałam, opierając się o chropowaty mur plecami.
   - Idźcie stąd, to nic wam się nie stanie! – rozległ się donośny, męski głos, bynajmniej nie przyjazny. 
   - Chętnie, ale daj nam wziąć naszego jeepa! – odkrzyknęłam, odbezpieczając swoją broń, uprzednio sprawdzając stan magazynka. Nie chciałam korzystać z tej ostateczności, ale musiałam być na nią gotową.
   - Odejdźcie! – Tym razem głos był jeszcze bardziej zdenerwowany i towarzyszył mu wystrzał. Kula znowu trafiła w mur obok mnie.
   Ponownie zakaszlałam i otarłam twarz z pyłu. Facet był albo zniecierpliwiony, albo mocno zdesperowany. Nie był jednak zimnokrwistym mordercą. Dawał nam wyjście.
   - Mamy obóz – zaczęłam, choć rozsądek podpowiadał mi, bym tego nie robiła. – Jest nas dość sporo. Mamy mur, który nas chroni i dach nad głową. Nie głodujemy i na razie też nie cierpimy na brak broni. Jest u nas bezpiecznie.
   Ta chwilowa cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Zamknęłam oczy na moment, próbując zagłuszyć głos, mówiący mi, że jestem głupia. Głupia i naiwna. Chciałam się przekonać, że ratując ludzi, zmniejszę tym samym dług wobec tych, których zabiłam. Dlatego ciągle upierałam się, by przyjmować nowych. Chciałam tym ocalić siebie, nie ich.
   - Wyjdź! – krzyknął mężczyzna.
   Spełniłam jego polecenie po chwili wahania. Z rękoma w górze stanęłam na ulicy, zdając sobie doskonale sprawę, że mogłam tym wystawić się na śmierć. A jednak podjęłam takie ryzyko.
W oknie pojawił się mężczyzna średniego wieku, w zielonej kurtce i z wiatrówką w dłoniach. Mierzył do mnie, ale nie miał palca na spuście.
   - Skąd jesteście? – zapytał, chyba nawet nie zwracając uwagi na to, że byłam sama.
   - Z okolic – odparłam wymijająco. 
   - Nie pieprz, tylko mów! – jego głos stał się jeszcze bardziej groźny. Palec znalazł się na spuście.
   - Z obozu niedaleko! Nie mogę ci powiedzieć gdzie.
   Ruszyłam do przodu, robiąc początkowo małe, niepewne kroki. Z czasem stały się jednak bardziej śmiałe.
   - Możesz do nas dołączyć. Gwarantuję ci, że zostaniesz przyjęty.
   - Ile warte jest twoje słowo? – prychnął mężczyzna.
   - Sam to ocenisz – odparłam, znajdując się już prawie pod samą kamienicą. – Mogę cię jednak zapewnić, że zrobię wszystko, byś przeżył.
   Mężczyzna opuścił broń, a po jego minie stwierdziłam, że był gotowy mi zaufać. Nieznajomej, którą pierwszy raz widział na oczy, powierzył swoje życie.
   Nagle zobaczyłam cień za plecami faceta, a potem na jego szyi pojawił się nóż. Ostrze przejechało po gardle mężczyzny, uwalniając falę czerwonej krwi. Ogarnięty konwulsjami nieznajomy zatoczył się do przodu, po czym wypadł z okna. Odskoczyłam do tyłu, gdy ciało uderzyło w pokryty warstwą śniegu chodnik. Jeszcze przez chwilę mężczyzna walczył o życie, po czym znieruchomiał. Dopiero wtedy spojrzałam w górę.
   Max patrzył na mnie, zaciskając mocno szczękę. Czułam się, jakbym go zawiodła. I może tak właśnie było.
   Zacisnęłam zęby i minęłam ciało mężczyzny, kierując się w stronę hotelu.
   Gdy wracaliśmy do klasztoru, żadne z nas nie odezwało się do siebie nawet słowem. Ja nie wiedziałam, co mam powiedzieć, a Max najwyraźniej nie miał na to ochoty. Jedynie Znajda, swoim sapaniem, przerywał tą frustrującą ciszę. Docieraliśmy do Błoni, gdy mój towarzysz w końcu się odezwał, choć nawet nie spojrzał w moją stronę.
   - Nie uratujesz wszystkich – powiedział, w czym bardzo przypomniał mi w tamtym momencie Roba.
   - Skąd pomysł, że taki mam zamiar? – fuknęłam.
   Max zignorował moje pytanie i dalej ciągnął swoje.
   - Robisz się słaba.
   - Czyli powinnam zabijać każdego, kto stanie mi na drodze? – zapytałam wściekła, patrząc na ubrudzone krwią ręce Maxa. – Jak ty?
   - Nie – Szare oczy spojrzały na mnie w końcu, a ja od razu pożałowałam, że wdałam się w tą dyskusję. – Powinnaś robić to, co uważasz za słuszne.
   - Może wcale już nie wiem, co takie jest – mruknęłam odwracając głowę w stronę okna. Śnieżyca się rozpoczęła, a my zdążyliśmy wrócić. Jedno, małe zwycięstwo nad górą porażek.
Brama zaczęła powoli i opornie otwierać się przed nami. Rozpoznałam Edwarda, który chronił twarz w kapturze i za szalem oraz Szymona. Obaj mężczyźni z trudem panowali nad skrzydłami bramy, którymi targał wiatr. W końcu udało im się to i znaleźliśmy się na bezpiecznym terenie klasztoru.
Gdy tylko wyszłam z jeepa, poczułam przenikający do szpiku kości chłód. Skinęłam tylko głową obu mężczyzną, mającym wartę i ruszyłam w stronę klasztoru. Zapragnęłam jak najszybciej znaleźć się w ciepłym miejscu.
   - Dobrze wiesz – usłyszałam za sobą głos Maxa, który prawie musiał krzyczeć, by nie został zagłuszony przez wiatr. – Zawsze wiedziałaś.
   Spojrzałam na niego i zastanowiłam się, co tak właściwie sprawiało, że był jedną z najbliższych osób i jedyną, do której zwracałam się po porady. Max był… trudny. Czasami po prostu nie dało się z nim rozmawiać, a mimo to chciałam go mieć przy sobie. Było to o wiele bezpieczniejsze, niż miecie w nim wroga.
   - W ogóle mnie nie znasz, Max – powiedziałam.
   - Możliwe – odparł i posłał mi ostatnie spojrzenie, po czym ruszył pomóc Edkowi i Szymonowi w zamknięciu bramy. Ja poszłam w swoją stronę.