Witam po długiej przerwie!
Długo mnie tu nie było, bo prawie 3 miesiące, ale na szczęście już jestem: pełna sił, pomysłów i chęci do pisania :)
Rozdział ten jest kontynuacją poprzedniej perspektywy Roba, gdzie on, Sasza oraz Max dotarli do leśniczówki. Jest to dość długa część, gdzie rozegrają się istotne wydarzenia dla dalszej fabuły, a zarazem jest on ostatnim przed epilogiem :)
Tak - zaczęłam pracę nad trzecią częścią The Last Days i zaraz po dokończeniu ostatniej części epilogu zabieram się za trzeci tom. Ale o planach z nim związanych napiszę za tydzień, gdy pojawi się nowy rozdział.
Już nie przedłużam i zapraszam do czytania!
~~~
1
W piwnicy panowała wszechobecna, drażniąca gardło oraz oczy woń
wilgoci i pleśni. Jej źródłem były pewnie zagrzybione ściany, a także podmokła
podłoga. Ten zapach, połączony z ciemnościami, które nas otaczały, w żadnym
stopniu nie pomagały w odnalezieniu się w tym mroku. Wręcz przeciwnie. Oba te
czynniki dekoncentrowały nas i nie pozwalały swobodnie się poruszać. Czułam się
jak dziecko we mgle, zmuszone błądzić po omacku, w nadziei na znalezienie
wyjścia.
W ostatnim przebłysku światła, nim słońce zostało odcięte
przez masywną klapę, zobaczyłam, że piwnicę wypełniały rzędy półek. Stały na
nich kartony oraz skrzynki, a także pomarańczowe bańki, od których bił charakterystyczny,
ostry zapach benzyny. O zawartości pakunków mogłam się jedynie domyślić.
Tą, prawdopodobną, żyłę złota musieliśmy zostawić jednak na
później. Jedyną istotną rzeczą byli w tamtym momencie siedzący na górze
mężczyźni, którymi musieliśmy jakoś się zająć.
Ta dziewczyna z góry… Jej wzrok… Była przerażona i niemal
błagała nas o pomoc. To oznaczało, że to miejsce oraz ci ludzie nie mają
dobrych zamiarów. Przekonałam się już o tym w lesie, gdy się na nich
natknęliśmy. Nie myślałam otwarcie o zabiciu ich, chociaż to była najbardziej
prawdopodobna opcja.
Już dawno temu zauważyłam, że zabijanie przestaje być dla
mnie jakoś specjalnie ciężkie. Niewątpliwie wpływ miały na to słowa Bruna,
które wciąż pamiętałam i teraz doskonale rozumiałam ich sens. „Jeśli ludzie będą dla ciebie postaciami bez
twarzy, nie będziesz musiała ich później widywać”– przypomniałam sobie. I
tak się teraz działo. Nie pamiętałam już twarzy, ani imion tych, którym
odebrałam życie. A nawet jeśli przypomniałam sobie czyjąś twarz, to nie mogłam
jej przypisać do żadnego z momentu mojej podróży, kiedy stanęli mi oni na
drodze. Tak też działo się w drugą stronę. Bo człowiek jest wtedy, gdy ma imię,
nazwisko lub ksywkę. Jeśli mu tego zabraknie, przestaje on istnieć.
Choć ciemność znacznie zredukowała moje zmysły, a polegać
mogłam jedynie na węchu i dotyku, to ani jedno, ani drugie nie było zbyt
pomocne. Musiałam poczekać, aż te się wyostrzą, nie chcąc wpaść na półkę,
potknąć się o leżący na podłodze kabel lub rurę, czy też zwyczajnie przewrócić
o własne nogi. Wyciągnęłam rękę przed siebie i natrafiłam na któregoś ze swoich
towarzyszy. Nie mogłam zidentyfikować, czy to na Roba, czy na Maxa. Mimo to
zacisnęłam palce, nie chcąc stracić tego punktu zaczepienia, który w tym mroku
był mi bardzo pomocny. Przestąpiłam kilka kroków do przodu, kierując się w
stronę wąskiego pasma światła, które wpadało do środka piwnicy przez szparę
między drzwiami, a podłogą. Ta ciemność sprawiała, że czułam się nieswojo.
Nigdy jej nie lubiłam. W mroku łatwo można stracić kontrolę nad sytuacją, a
tego wręcz nienawidziłam.
– Schody – zakomunikował cicho
Rob, a jego głos dobiegał z nie tak bliska. Od razu pojęłam, że to ramię Maxa
ściskałam od ostatnich minut. Odruchowo puściłam je, prostując zesztywniałe
palce.
– Pójdę pierwsza – powiedziałam
od razu i nim ktokolwiek zdążyłby coś powiedzieć lub się sprzeciwić, zaczęłam
wchodzić na górę, w myślach licząc pokonane stopnie.
Gdy znalazłam się na samej górze,
po pokonaniu dokładnie dziewięciu schodków, nie chwyciłam od razu za klamkę. Najpierw
przyłożyłam ucho do drzwi, nasłuchując tego, co znajdowało się po ich drugiej
stronie.
Głosy, odgłosy kroków, męski śmiech,
dźwięk przypominający uderzanie o siebie sztućców. Ewidentnie zamieszkujący
leśniczówkę mężczyźni niezbyt przejmowali się swoim położeniem oraz tym, że
ktoś mógłby odkryć ich schronienie. A nam to było na rękę. Mieliśmy nad nimi
przewagę.
Poczekałam, aż Rob i Max do mnie
dołączą, nasłuchując i mimowolnie licząc ich kroki. Jeden z nich zrobił osiem,
a drugi zaledwie pięć. Gdy już znaleźliśmy się w komplecie, ostrożnie i bardzo
powoli nacisnęłam klamkę krzywiąc się, gdy mechanizm cicho trzasnął. W duchu
modliłam się już tylko o to, by zawiasy nie skrzypnęły. Na całe szczęście tak
się nie stało.
Od razu po wyjściu na korytarz oślepiło
nas światło. Lampy zapalone były we wszystkich pomieszczeniach w zasięgu
wzroku. Najwidoczniej gdzieś w pobliżu znajdowały się generatory. Zrobiłam
zaledwie kilka kroków, zmierzając w kierunku znajdującego się najbliżej pokoju,
gdy poczułam szarpnięcie za ramię. Odwróciłam się gwałtownie, podnosząc nóż i
już miałam zaatakować napastnika, gdy zobaczyłam patrzące na mnie ze strachem
błękitne oczy. Stojąca przede mną dziewczyna, którą już wcześniej mieliśmy
okazję zobaczyć w oknie, wyglądała na przerażoną. Otwierała i zamykała usta,
oddychając przy tym ciężko i co chwilę zerkając w stronę noża, który wciąż
ściskałam, gotowa zadać cios. Niższa ode mnie o głowę, wychudzona brunetka
wyglądała tak, jakby rzeczywiście była przekonana, że mam zamiar to zrobić.
Zawstydzona opuściłam broń. Dopiero wtedy dziewczyna wyprostowała się, ale
niewiele dodało jej to centymetrów. Zdawało mi się, że jest niższa nawet od
Libry.
– Tędy – wyszeptała tak cicho, że
ledwie ją usłyszałam, po czym zniknęła w pomieszczeniu, do którego wejście
zasłonięte było zwykłym kocem. Wcześniej go nie zauważyłam.
Obejrzałam się na Roba i Maxa. Ci
patrzyli podejrzliwie za dziewczyną, która choć nam pomagała, to wcale nie
musiała mieć dobrych zamiarów. Jednak sposób, w jaki patrzyła, zdawał się być
szczery. Przeczucie mi mówiło, że musimy jej pomóc. I reszcie.
Pokój, do którego nas
zaprowadziła, okazał się być jakąś zbiorową noclegownią. Materace leżały
rozłożone na podłodze tak ciasno, że nie było gdzie postawić nogi, by nie wejść
komuś na posłanie. Samo w sobie pomieszczenie nie było zbyt duże i miało tylko
jedne okno, ale nie wpadało przez nie światło. Uniemożliwiały to gęsto zabite
deski, więc wokół panował półmrok. Stanęliśmy jak najdalej wejścia, niezbyt się
przejmując tym, że weszliśmy na czyjeś łóżko.
– Ilu was tu jest? – zapytałam
cicho.
– Dziewięć kobiet. Ich dziesięciu
– odparła dziewczyna, tym samym, słabym głosem. Nie patrzyła mi w oczy. Cały
czas za to drapała lewe ramię, aż myślałam, że zaraz podrapie je do krwi. –
Trzymają nas tu.
– Teraz siedmiu – mruknął pod
nosem Rob.
Dostrzegłam pytające spojrzenie
dziewczyny, ale nie było czasu, by jej wszystko tłumaczyć. Musieliśmy się
śpieszyć.
– Jak masz na imię? – zapytałam
sprawdzając stan strzelby, którą zabrałam jednemu z mężczyzn. Max i Rob mieli
bliźniaczo podobne bronie do mojej.
– Ruta.
Podeszłam do drzwi i lekko
odsunęłam koc. Na końcu korytarza mignęła mi męska sylwetka. Od razu się
cofnęłam.
– Gdzie reszta?
– Pracują – powiedziała Ruta.
Sądząc po jej głosie oraz świecących oczach, niewiele brakowało, by się
rozpłakała. – To preppersi. Mają broń i resztę rzeczy, dzięki którym mogą tu
żyć. Mają też nas.
Ostatnie słowa powiedziała
odwracając wzrok i kuląc się nieznacznie. Wymieniłam spojrzenia z Maxem i
Robem. Oni też to zauważyli i zdawali sobie sprawę, o czym mówiła Ruta. Sukinsyny – pomyślałam, a krew się we
mnie zagotowała.
– Gdzie oni są? – zapytał Max.
– Jedzą kolację – Ruta wytarła
nos rozciągniętym rękawem swojego zielonego swetra. – Mówiliście, że jest ich
teraz siedmiu. To znaczy…
– Tamtymi się już zajęliśmy –
dokończył Rob. Posłał Rucie łagodny uśmiech, którego dziewczyna nie
odwzajemniła.
Nie było co dłużej tracić czasu.
Ustaliliśmy krótki i w miarę prosty plan, za wykonanie którego zabraliśmy się
od razu. Główną rolę miała odegrać w nim Ruta, której zadaniem było wyprowadzić
swoje towarzyszki w jakieś bezpieczne miejsce. Żadne z nas nie chciało, by po
tym wszystkim, co przeżyły, zginęły od zbłąkanej kuli. Rob miał tam wkroczyć
zaraz po opuszczeniu jadalni przez kobiety i używając elementu zaskoczenia,
zaatakować preppersów. Max zaproponował, że zastąpi go w tym zadaniu, ale mój
brat stanowczo odmówił.
– Pilnujcie drugiego wyjścia. Nie
możemy dać sukinsynom uciec – powiedział z takim chłodem w głosie, że przez
moment naszły mnie wątpliwości, czy to rzeczywiście najlepsze wyjście.
Znałam Roba jak nikt inny i
doskonale wiedziałam, że to, czego musiał się podjąć, nie było dla niego
proste. Od zawsze żył zasadami, które wpoił mu ojciec-policjant. To właśnie
jemu najtrudniej musiało być dostosować się do tego świata. Zapomnieć o
wszystkim, czego uczył się od dzieciaka. Stać się człowiekiem, który zrobi
wszystko, co konieczne, by przeżyć. Czasami, patrząc na właśnie taki wyraz jego
twarzy, ogarniały mnie wyrzuty sumienia, że na to wszystko mu pozwalam.
Ruta wyszła na korytarz i w tym
samym momencie rozpoczęło się odliczanie. Zostawiłam Maxa, patrzącego na tarczę
swojego zegarka i stanęłam obok Roba. Obowiązywał nas wszystkich ścisły nakaz
milczenia, więc zamiast słów wsparcia, położyłam przyjacielowi dłoń na
ramieniu. Na uśmiech nie mogłam się zdobyć. Rob przykrył moją rękę swoją, lekko
ją ściskając.
– Już.
To krótkie słowo, wypowiedziane
przez Maxa, obudziło we mnie gotowość do działania. Wyciągnęłam nóż zza paska i
ostatni raz skinęłam głową Robowi, nim ten zniknął na korytarzu. Po dziesięciu
sekundach również Max i ja wyszliśmy, kierując się zupełnie innym korytarzem w
stronę drugiego wyjścia z salonu. Dzięki wskazówkom Ruty, które okazały się być
nieocenione w tym dużym domu, dobrze wiedzieliśmy, gdzie iść. Już widziałam
nieduży przedsionek, gdzie znajdowały się drzwi wyjściowe, te do salonu oraz
jeszcze inne, gdy coś zwróciło moja uwagę. Było to mignięcie w drzwiach po
lewej stronie, które zauważyłam zbyt późno.
Mignięcie okazało się być
mężczyzną, którego już widziałam. To był ten siwy i wysoki, który wraz z
kompanami jechał przez las. Zatrzymał się w półkroku, patrząc na nas z
zaskoczeniem na twarzy. Białowłosą głową niemal dotykał górnej futryny, a
trzymana przed chwilą w dłoni gazeta upadła na podłogę. Dostrzegłam, jak
zaciska palce, po czym te szybko rzucają się w kierunku czegoś, co znajdowało
się poza zasięgiem mojego wzorku. Przeczuwając co to jest, ruszyłam się do
pierwszego-lepszego pomieszczenia, znajdującego się najbliżej i pociągając przy
tym za sobą Maxa. Nim kopnięciem udało mu się zatrzasnąć drzwi, rozległ się
huk, a w jasnobrązowym drewnie pojawiła się dziura wielkości pięści. Nie
zdążyłam nawet unieść strzelby, gdy usłyszałam kolejny huk, a potem jeszcze
jeden. Nie były to jednak wystrzały skierowane do nas. Dochodziły z innej
części domu. Od razu pomyślałam o Robie, a obręcz strachu ścisnęła mi gardło.
– Padnij! – Max siłą zmusił mnie
do ponownego zgięcia, się, akurat w momencie, gdy strzelba znowu wystrzeliła.
Kula wyszarpnęła spory kawałek drewnianej futryny w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą znajdowała się moja głowa.
Znaleźliśmy się w innym
korytarzu, który przemierzyliśmy biegiem, nim mężczyzna ze strzelbą zdążył nas
dosięgnąć. Zatrzymaliśmy się za rogiem, zza którego Max zaraz się wychylił,
oddając kilka strzałów w głąb korytarza.
Z innych pomieszczeń doszły nas
różne krzyki z różnych gardeł, w tym również mężczyzny, który do nas strzelał. Słyszałam
jego nawoływania do reszty kompanów, ale nie rozumiałam słów. Te zagłuszały
wciąż rozlegające się wystrzały. To przez nie właśnie nie usłyszałam ciężkich
kroków, które rozlegały się tuż za moimi plecami. Nim zdążyłam się zorientować,
ktoś złapał mnie za ramiona, a kątem oka dostrzegłam kawałek strzelby.
– Sukin… syny! – Krzyknął
napastnik, próbując nakierować lufę broni w moją stronę. Utrudniałam mu to dość
skutecznie, szarpiąc się i zadając mężczyźnie mocne ciosy.
Chwytając oburącz strzelbę jak
kij bejsbolowy, zamachnęłam się na oślep. Trafiłam w mężczyznę, dzięki czemu
ten na moment zwolnił uścisk na moich ramionach, ale nie na długo.
– Schyl się!
Nie zastanawiając się pochyliłam
głowę na tyle, na ile pozwalał mi to uścisk rąk napastnika, pociągając i go za
sobą. Usłyszałam nad głową świst, a potem trzask. Coś ciepłego i gęstego
spłynęło mi na plecy, na które zaraz spadł i duży ciężar. Odsunęłam się, a
wtedy mężczyzna, który przed chwilą mnie trzymał, upadł na podłogę. Ostrze toporka
wbiło mu się na wysokości nosa, przecinając go, a także i dostając się głębiej.
Niemal rozpłatało mu głowę na pół. Mężczyzna jeszcze przez kilka sekund rzęził
cicho, ale zaraz przestał. Max schylił się i wyciągnął toporek z głowy
preppersa. Nie zauważył przy tym siwowłosego, który wyszedł z korytarza. Tym
razem była moja kolej, by zareagować błyskawicznie.
Nim mężczyzna zdążył w nas
wycelować, ja pierwsza pociągnęłam za spust. Trafiłam prosto w jego twarz, co
nie tylko zakończyło jego życie, ale i spowodowało spore szkody na czymś, co
jeszcze przed chwilą było jego głową.
– Niezły strzał – skomentował
krótko Max.
– Dzięki.
Nie lubiłam strzelb. Były zbyt
ciężkie i zbyt niewygodne w obsłudze, ale w tamtej chwili nie mogłam narzekać. Uratowała
mi przecież życie.
Ruszyliśmy w stronę salonu, skąd
nie padały już strzały, ale niosące się głosy mężczyzn nie były wcale
pocieszające. Rozproszyli się, a to oznaczało, że mogli być wszędzie. Pięciu – pomyślałam. – Zostało ich już tylko pięciu.
Max szedł przede mną, dlatego gdy
nagle się zatrzymał, ja tego nie zauważyłam i wpadłam na niego. Syknął, patrząc
na mnie wymownie, na co ja na uniosłam ręce w obronnym geście, przewracając
przy tym oczami. Dziwne było, że potrafiliśmy się kłócić, nawet nic nie mówiąc.
Max wskazał na drzwi, znajdujące
się po lewej stronie, a potem na mnie. Skinęłam głową, choć nie za bardzo
odpowiadało mi rozdzielanie się. Nie chodziło o to, że bałam się, że sobie sama
nie poradzę. Bałam się, że oni nie poradzą sobie beze mnie. Nim ruszyłam w
lewo, usłyszałam ciche „bądź ostrożna”. Nie odpowiedziałam.
Ostrożnie pchnęłam drzwi i
zaglądnęłam do środka. Kuchnia była pusta. Pewniej weszłam do środka. Stała tam
lodówka, której na ten moment nie miałam zamiaru otwierać, kilka szafek, a na
samym środku znajdowała się wyspa, na blacie której stały tace z jedzeniem. Te
jeszcze było ciepłe. Już miałam opuścić to pomieszczenie i wyjść drugimi
drzwiami, gdy te otworzyły się, a stanęła w nich kobieta.
Pierwszym, co zwróciło całą moją
uwagę, były jej oczy. Jeżeli kiedykolwiek, ktokolwiek mógł opisać czyjeś oczy,
jako „dzikie” to ta kobieta właśnie takie miała. Jasne, z ciemniejszymi
plamkami, puste i nienaturalnie szeroko otwarte zwróciły się w moją stronę i
wpatrywały we mnie kilka sekund – najdłuższych w moim życiu. Obie stałyśmy jak
posągi, wpatrując w siebie i czekając na ruch tej drugiej. A to nie trwało
długo. Po tym, jak zdążyłam zauważyć brązowe, związane w nieładzie włosy
kobiety, ta z niemal zwierzęcym rykiem rzuciła się w stronę wyspy kuchennej i
leżącego na blacie noża.
– Stój! – krzyknęłam, chcąc
zdążyć przed kobietą i zabrać nóż przed nią. Nie miałam zamiaru jej zabijać.
Nie chciałam tego robić.
Kobieta okazała się być jednak
szybsza i złapała za czarną rękojeść. Trzydziestocentymetrowe ostrze zwróciło
się w moją stronę i zaraz zaczęło sunąć ku mnie. Zareagowałam jednak
natychmiast, chwytając strzelbę za lufę i mocnym uderzeniem wytrącając nóż z
dłoni napastniczki. Coś trzasnęło cicho, a potem kobieta znów ryknęła. Tym
razem z bólu. Uderzenie twardej kolby wygięło jej dwa palce, a resztę mocno
obiło.
– Uspokój się! Jestem tu, by
pomóc! – Próbowałam przemówić kobiecie do rozsądku, ale ta mi nie ufała, bądź
mnie nie rozumiała. Wyglądała na obłąkaną.
Kobieta nagle jakby zapomniała o bólu dłoni i skoczyła ku
mnie, chwytając mnie za ramiona i przewracając na podłogę. Strzelba wypadła mi
z rąk. Między nami wywiązała się zażarta walka, polegająca na wzajemnym biciu
się, drapaniu i próbie przygniecenia przeciwniczki do ziemi, w czym obie
odnosiłyśmy dotkliwe obrażenia. Raz nawet dostałam w twarz tak mocno, że aż
mnie zamroczyło, co moja rywalka wykorzystała od razu i unieruchomiła moje ręce
pod swoimi kolanami. Próby uwolnienia ich na niewiele się zdawały, bo ta ważyła
swoje. Jej szponiasta dłoń zacisnęła się na moim gardle, a druga sięgnęła po
leżący niedaleko nóż. Jego ostrze
zawisło nad moją twarzą. Z gardła kobiety wydobył się zwierzęcy ryk –
najgłośniejszy z tych wszystkich.
Nagle jednak, wisząca nade mną dłoń, zadrżała, a w dzikich
oczach kobiety pojawił się wyraz zaskoczenia. Nie wiedziałam, co się dzieje, aż
nie zobaczyłam stojącej za ciemnowłosą Ruty. Dziewczyna zaciskała usta, a w
oczach miała wyraz wściekłości oraz obrzydzenia. Chwyciła kobietę za włosy i z
siłą niepasującą do jej postury zrzuciła ją ze mnie. dopiero wtedy zobaczyłam
ostrze kuchennego noża, do połowy zatopione w plecach mojej rywalki.
– W porządku? – zapytałam.
– Miałam zapytać o to samo – odparła cicho, patrząc na
martwą kobietę. – To Marzena. Ona… Trzymali ją tu najdłużej.
Zrozumiałam i nie pytałam o nic więcej.
– Widziałaś Roba? Co właściwie się stało? – pytałam,
schylając się po swoją strzelbę.
– Chyba go zauważyli – Ruta wzruszyła ramionami i wyglądała
na szczerze przejętą. – Trafił jednego, a potem musiał uciekać. Wyprowadziłam kobiety,
jak mi kazaliście. Do piwnicy. Ale wróciłam, bo…
Umilkła nagle, gdy naprzeciw nam stanął ubrany w strój moro
mężczyzna. Zarówno ubranie, jak i twarz, pokrywały mu krople krwi, które
ścierał z oczu rękawem. Zatrzymał się, gdy spostrzegł naszą dwójkę i przez
moment stał nieruchomo, by zaraz unieść strzelbę i wymierzyć w nas. Zrobiłam to
samo.
– Ilu was tu, kurwa, jest? – wycedził z pomieszaniem złości
i zirytowania.
– Wystarczająco wielu, by was zabić – odparłam. – Chyba, że
się poddacie.
Mężczyzna zbył moje słowa parsknięciem, po czym spojrzał na
stojącą za mną Rutę. Jego oczy zwęziły się, a usta zacisnęły.
– Niewdzięczna suka! – syknął w końcu. – Za to, co
zrobiliśmy dla was, ty pomagasz tym mordercom?
– Zamknij się! – Zrobiłam kilka kroków do przodu, na co
mężczyzna spanikował i cofnął się. To dało mi pewność, że trzymając w dłoniach
broń wcale nie musi być zdolny jej użyć. Nie każdy mógł to zrobić.
Wykorzystując moment zaskoczenia i nieuwagi preppersa,
wymierzyłam w jego nogę i pociągnęłam za spust. Odrzut strzelby szarpnął mną, a
w ramieniu odezwała się kontuzja. Ostra szpila bólu rozeszła się po całym moim
barku, by zaraz promieniować ciepłym, tępym pulsowaniem. Ból był duży, ale na
pewno mniejszy niż ten, który odczuwał wijący się na podłodze mężczyzna. Jego
udo… cóż. Ta broń potrafiła robić wielkie dziury nie tylko w drewnie.
Ledwie zdążyłam zrobić kilka
kroków w stronę rannego, gdy niedaleko mojej głowy świsnęła kula. Przez jedną
obezwładniającą chwilę myślałam, że zostałam trafiona i oczekiwałam bólu. Ale
tak się nie stało. To nie ja krzyknęłam i nie ja głucho padłam na podłogę.
Ruta wiła się po dywanie, coraz
bardziej plamiąc go krwią z boku, gdzie musiała ją drasnąć kula. Odwróciłam się
z powrotem do mężczyzny, ale wtedy zdałam sobie sprawę, że to nie on strzelał.
Zza rogu, wolnym krokiem, wyszedł inny facet, trzymający przed sobą rewolwer. Był
wściekły.
– Stul pysk! – Krzyknął, ale nie
wiedziałam, do kogo kierował te słowa. Zarówno jego kompan, jak i Ruta wyli z
bólu. – A ty odłóż strzelbę.
Zerknęłam na boki, jakbym w bardzo
nonszalancki sposób szukała tego, do kogo mężczyzna mówił, a tak naprawdę
chciałam zorientować się, czy nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby mi pomóc. To
nie była sytuacja, gdzie miałam przewagę i z której mogłam wyjść bez szwanku.
Broń przeciw broni. Szanse naszej dwójki na przeżycie, bądź porażkę, były takie
same. Pierwszy raz miałam taki zastój w głowie. Zupełną pustkę i brak
jakiegokolwiek pomysłu na uratowanie się.
No, może tylko jeden. Niezbyt
dobry, ale zawsze jakiś.
– Myśleliście, że będziecie mogli
tu się ukrywać, jak szczury. Jak gdyby nigdy nic? – zapytałam z rozbawieniem
oraz pogardą w głosie. – Naprawdę? To był wasz plan? Jesteście aż takimi
idiotami, czy to po prostu arogancja?
– Zamknij się – Mężczyzna nie
spuszczał z tonu. Zlustrował mnie wzrokiem, po czym uśmiechnął się w obrzydliwy
sposób. – A może będę potem dla ciebie miły.
Zacisnęłam zęby, czując
zbierającą się pogardę do tego faceta.
Wyglądał na mniej więcej
czterdzieści lat. Był ubrany w ciemnozielone spodnie oraz czarną koszulkę na
krótki rękaw. Miał czarne włosy, zaczerwienioną twarz, której kolor mógł
świadczyć o nadużywaniu alkoholu lub wściekłości, oraz gęste brwi stykające się
nad nosem i nieogoloną brodę, poprzetykaną nitkami siwizny. Na prawym
przedramieniu miał niechlujny, amatorski tatuaż nagiej kobiety. Wyglądał, jak
robiony w więzieniu.
– Ja z całą pewnością nie będę
miła – powiedziałam nie kryjąc swojej niechęci.
– Chcesz mnie zabić? – w jego
głosie brzmiała kpina. Spojrzał na drugiego mężczyznę, który siedział w sporej
kałuży krwi, która wciąż się rozrastała. Nie oddychał. Kula musiała rozerwać
tętnicę udową, przez co szybko się wykrwawił. – Jak jego? Niezła z ciebie
psychopatka.
– I kto to mówi? – syknęłam, ale
zaraz się opanowałam. Nie mogłam dać się wyprowadzić z równowagi. – A wy to
niby co tu robiliście z tymi kobietami?
– Ratowaliśmy je.
Nie wiedziałam, czy wierzył w to,
co mówił, czy też po prostu chciał mnie zmylić, ale wydawał się być pewien
swoich słów. Był to dla mnie jeszcze jeden powód, by go zabić.
Nagle za plecami mężczyzny
pojawiła się drobna, chuda postać, dzierżąca w dłoniach jakiś podłużny
przedmiot. Nie zdążyłam się nawet przyjrzeć, czym to było, gdy owa rzecz spadła
na głowę blondyna z taką siłą, że usłyszałam trzaśnięcie. Facet wydał z siebie
zaskoczone „och”, po czym wypuścił z dłoni rewolwer i złapał się za miejsce, z
którego sączyła się krew. Zachwiał się, wpadł na ścianę, po czym runął plackiem prosto na podłogę. Wylądował
na twarzy, czemu towarzyszyło mlaśnięcie rozbijającego się nosa. Dopiero wtedy
mogłam w całości zobaczyć osobę, która nam pomogła.
Była to dziewczyna, właściwie
jeszcze dziecko. Chociaż dość wysoka, to jej twarz była jeszcze dziecinna i
oceniłam ją na jakieś trzynaście lat – z całą pewnością nie więcej. Chociaż
przez dużego siniaka na jej policzku oraz opuchliznę pod prawym okiem, które
nieco zniekształcały jej rysy, mogłam się mylić. Miała ciemne włosy, obcięte
bardzo krótko. W niektórych miejscach kępki były dłuższe od pozostałych i
sterczały na każdą, możliwą stronę. Najciekawsze były jednak jej oczy.
Niesamowicie ciemne, duże, gdzie kąciki zewnętrzne unosiły się do góry, jak u
azjatów. Po dłuższym przyjrzeniu się jej stwierdziłam, że w jej żyłach płynie
krew ludzi ze wschodu.
Dziewczynka nic nie powiedziała i
wciąż wpatrywała się w leżącego na podłodze mężczyznę, który zaczął się
podnosić. Nie pozwoliła mu jednak na to. Za pomocą trzymanej pałki do krykieta,
znów powaliła go na podłogę. Uderzała go na oślep, w szale, zupełnie nie
przejmując się tam, gdzie trafia. Ale wkładała w to całą siłę i blondyn szybko
przestał reagować na zadawane ciosy. Leżał tylko, coraz bardziej krwawiąc i
coraz ciężej oddychając. Pogruchotany nos bardzo mu to utrudniał.
Ta dziewczynka… To dziecko
właściwie, zabijało człowieka. Robiło to na moich oczach, a ja tylko stałam i
na to pozwalałam.
Nigdy wcześniej nie zastanawiałam
się nad tym, jak życie w tym świecie wpłynie na dzieci. Ich temat odsuwałam na
bok naiwnie wierząc, że zawsze znajdzie się ktoś, kto je ochroni przed całym
syfem, który nas otaczał. Tak, jak ja robiłam to z Nadią. Nie chciałam, by
wyrosła na pozbawioną uczuć maszynę do zabijania i choć nie miałam pewności,
czy kiedykolwiek będzie mogła mieć te trzynaście lat, to nie chciałam, by stała
się kimś… takim.
Widok ten młodej dziewczyny, katującej
na śmierć mężczyznę za pomocą drewnianej pałki, otrzeźwił mnie. Wszyscy się
zmieniali. Tak już było. Żyliśmy w świecie, gdzie zmarli ożywali, cywilizacja
upadła, a małe dziewczynki zabijały dorosłych facetów.
Nagle przypomniałam sobie
pierwszy raz, gdy musiałam zabić człowieka. Było to w Nowogrodzie, podczas
pierwszego starcia z Wiksą. Ochraniałam Zuzę, gdy ta próbowała dotrzeć do busa
wyładowanego bronią. Musiałam wyjść z ukrycia i przeciągnąć uwagę wrogiej grupy
na siebie. Zadziałało. Jeden z chłopaków odwrócił się w moją stronę, podnosząc
pistolet. Nawet nie potrafił go
odpowiednio trzymać – pomyślałam. Wtedy jednak tego nie widziałam. Po
prostu zadziałałam. Pociągnęłam za spust, nawet się nie zastanawiając i… nie
poczułam nic. I tak już zostało. Nie czułam, nie pamiętałam twarzy, nie znałam
imion. To wszystko wracało tylko w koszmarach, których nie życzyłam nikomu. A w
szczególności temu dziecku.
– Hej! – zawołałam i podbiegłam
do dziewczynki. Mocno złapałam ją za oba ramiona, nim zdążyła zadać kolejny
cios – być może ostateczny. – Już wystarczy!
Dziewczynka nie była jednak skora
do posłuchania mnie. Zaczęła się szarpać, wciąż nie wydając przy tym innego
odgłosu, niż gniewne mruknięcia. Kij do krykieta gdzieś upadł, a dwie ,wolnej
już, dłonie okładały mnie w szale. Mała rzeczywiście miała sporo siły. W pewnym
momencie poczułam nawet ostry, piekący ból na policzku, gdy ten został rozorany
paznokciami. Cofnęłam się, puszczając dziewczynę, a ta od razu odskoczyła ode
mnie, wciskając się w róg pokoju. Ciemne, niemal czarne oczy patrzyły na mnie
wrogo. Nim skryła się w bezpiecznym dla niej miejscu, podniosła kij do
krykieta. Teraz ściskała go w obu dłoniach, jakby gotowa znów go użyć, gdyby
zaszła taka potrzeba.
– Zostań tam – powiedziałam tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
Byłam pewna, że dziewczynka
zaprotestuje, wykorzysta swoją jedyną broń i dobitnie pokaże mi, że nie
zamierza mnie słuchać, ale nic takiego nie zrobiła. Kucała dalej w kącie,
zaciskając małe usta w wąską kreskę.
Uklękłam przed Rutą. Dziewczyna
zdołała się podnieść do pozycji siedzącej, trzymając dłoń przy zranionym boku.
Poleciłam jej zabrać rękę, bym mogła zorientować się w sytuacji. Ruta zrobiła
to niechętnie, jeszcze mocniej się krzywiąc.
– To tylko draśnięcie –
stwierdziłam, potwierdzając swoje wcześniejsze domysły.
– Tylko? – Ruta spojrzała na mnie
z wyrzutem. – Boli, jak cholera!
Rozejrzałam się za czymś, czego
mogłabym użyć jako opatrunku. Na kanapie, po drugiej stronie pokoju, zobaczyłam
koszulę.
– Hej! – Odwróciłam się do
dziewczynki. – Przynieś tą koszulę!
Nie zareagowała. Palce zaciśnięte
na trzonku pałki aż jej zbielały od zaciskania, a mięśnie na policzkach napięły
się. Wyglądała jak jeżący się kot. Jeszcze tylko brakowało, by syknęła na mnie.
Nie zamierzała mi pomóc.
Sama ruszyłam po koszulę,
rozdzierając ją po drodze. Przyłożyłam jeden kawałek materiału do rany na boku
Ruty, a drugim, dłuższym, owinęłam ją w pasie.
– Kim ona jest? – zapytałam,
kiwając w stronę dziewczynki.
– Nie wiem. Dzisiaj ją
przywieźli. Nie chciała nic mówić i zachowywała się… tak.
Tak – czyli jak dzikuska. Albo kompletnie rąbnięta – pomyślałam i
zaraz się za to skarciłam. To tą dziewczynkę wieźli preppersi, gdy spotkaliśmy
ich w lesie. Bili ją i cholera wie, co jeszcze. Po takim czymś nic dziwnego, że
zachowywała się wrogo.
– Dasz radę wstać? – zapytałam,
jednocześnie pomagając Rucie się podnieść. Dziewczyna krzywiła się przy tym,
ale dzielnie stanęła na nogach. – Muszę znaleźć Roba i Maxa. Możesz…
– Zabiorę ją do reszty –
powiedziała, patrząc na dziewczynkę.
– Dzięki – Podeszłam do martwego
mężczyzny i wyjęłam mu z wiotkiej dłoni rewolwer. Włożyłam go za pas spodni, a
strzelbę podałam Rucie. Widząc jej pytające spojrzenie, zaraz wyjaśniłam. – W
razie czego. Wiesz, jak się strzela?
– Niezbyt – Uśmiechnęła się
nerwowo.
Wyjaśniłam jej pokrótce działanie
broni, co zdawała się szybko załapać. Nie wyglądała jednak na osobę, która
czuje się pewnie, mając ją w dłoniach. Dziwne to było, zważywszy na to, że
przed chwilą zabiła człowieka. Cóż, nie wszyscy odnajdywali się w obecnych
realiach tak szybko, jak inni.
– Chodź – Ruta wyciągnęła dłoń do
dziewczynki, która zmrużyła gniewnie skośne oczy. Patrzyła na nas obie,
wyraźnie nam nie ufając.
A nie mogliśmy tracić więcej
czasu.
Podeszłam do dziewczynki i dość
brutalnie złapałam ją za nadgarstek i pociągnęłam w górę. Zaprotestowała
syknięciem, wyraźnie szykując się do uderzenia mnie kijem, ale wyrwałam go jej,
nim zdążyła to zrobić. Wtedy dopiero pokazała, jak dzika była.
Zaledwie kilka sekund udało mi
się znieść kopniaki oraz ciosy małych, ale twardych pięści, a czarę goryczy
przelało ugryzienie mnie w rękę. Puściłam ją, wyrywając dłoń. Znajdował się na
niej krwawy, półokrągły odcisk zębów. Z niedowierzaniem spojrzałam na młodą
Azjatkę, a widok jej wykrzywionej w grymasie uśmiechu twarzy sprawił, że krew
się we mnie zagotowała. Uderzyłam dziewczynę z otwartej dłoni w twarz, czego
zaraz pożałowałam.
– Idziesz z Rutą – powiedziałam
twardo, patrząc w te ciemne, pełne zaskoczenia oraz strachu oczy. – Rozumiesz?
Nie odpowiedziała. Zdziwiłabym
się bardzo, gdyby to zrobiła, ale jej milczenie i to, że przestała się rzucać
jak oszalałe zwierze było dobrym
znakiem.
– Idźcie – poleciłam Rucie,
odprowadzając dziewczynkę wzrokiem. Ta schyliła się po swój kij, który znowu
ścisnęła i przycisnęła do piersi jak ukochaną lalkę. Spojrzała na mnie
niepewnie, jakby zastanawiała się, czy znowu jej nie uderzę. Na jej policzku
pojawił się czerwony ślad.
Chociaż zrobienie tego było zbyt
ostrym wyjściem, to jednak skutecznym.
Gdy tylko Ruta i Azjatka zniknęły
w korytarzu, ja ruszyłam dalej. Przeszłam przez ciało mężczyzny, nawet nie
przystając by sprawdzić, czy nie żyje. Widok pękniętej kości czaski oraz mózgu
na wierzchu był jasną odpowiedzią.
Weszłam do holu, z którego zaraz
się wycofałam, kryjąc za rogiem. Przyległam plecami do ściany, po czym
ostrożnie zbliżyłam do winkla. Wyjrzałam zza niego, a to, co zobaczyłam,
zmroziło mi krew w żyłach.
W holu znajdowały się trzy osoby,
wśród których był Rob. Gdy ich zobaczyłam, mój brat dostawał właśnie zaciśniętą
pięścią prosto w twarz, a sądząc po odgłosach, to powtórzyło się jeszcze nie
raz. Wyjrzałam zza rogu i zobaczyłam, jak jeden z mężczyzn trzyma go za
wykręcone na plecy ręce, a drugi zadaje ciosy. Choć Rob szarpał się jak
oszalały, nie zdołał uwolnić nawet ręki. Pięść znów spadła na jego twarz, tym
razem trafiając w policzek. Sądząc po jego spojrzeniu, niewiele brakowało, by
stracił przytomność. Nie mogłam czekać dłużej i na to pozwalać. Wyszłam z
ukrycia.
– Nawet się nie waż – syknęłam,
gdy brodaty chciał zadać mojemu przyjacielowi kolejny cios.
Obaj mężczyźni odwrócili się w
moją stronę, a na widok broni w moich rękach na moment stracili rezon.
– Jeszcze ty? – Brodacz był
szczerze zaskoczony.
– Odłóżcie broń i cofnijcie się –
powiedziałam hardo, robiąc kilka małych kroków do przodu. Nie zdejmowałam przy
tym palca ze spustu, ani wzroku z mężczyzn.
Byłam bardzo spokojna, co
zupełnie nie odpowiadało panującej wokół sytuacji. A jednak nie denerwowałam
się, a nawet byłam pewna siebie na tyle, że zrobiłam nawet kilka kroków do
przodu.
– Nie zastrzelisz mnie –
powiedział pewnie brodacz. Paskudny uśmiech pojawił się na jego twarzy. – Nie
zrobisz…
Nacisnęłam spust. Nie miałam już nic do
stracenia. Rozległ się huk, moim ramieniem szarpnęło mocno, w nos uderzył mnie ostry zapach prochu. Zobaczyłam, jak mężczyzna
zatacza się do tyłu i unosi ręce do piersi, jakby próbował zatamować krwotok.
Bezskutecznie – strzelba zrobiła w jego klatce dziurę zbyt dużą, by można było
go uratować. Nie miałam jednak czasu o tym myśleć. Mimo bólu w ramieniu,
towarzyszącym przy każdym ruchu, wycelowałam w drugiego mężczyznę, który zdawał
się trwać w szoku. Kula trafiła go tuż pod szyją. Upadł na swojego kompana
rzężąc przez kilka sekund i miotając się w konwulsjach.
– W porządku? – Ukucnęłam przed
Robem, pomagając mu wstać. Ten słał się na nogach i tylko dzięki mojej pomocy
mógł się na nich utrzymać. Nagle zauważyłam, że cały przód bluzy ma we krwi. –
Jesteś ranny? – Natychmiast zaczęłam niemal w panice szukać rany.
– Nie – powiedział słabo, lekko
odpychając moje ręce. – To nie moja krew.
Z westchnięciem ulgi cofnęłam
się, czując silne jak nigdy wyczerpanie. Nie zmęczenie, a właśnie wyczerpanie.
– Zawsze musisz mnie straszyć? –
zapytałam z wyrzutem.
– Wiesz, że uwielbiam to robić –
odparł z uśmiechem drania, którym zwykł doprowadzać mnie do szału. – Dobra. Już
starczy. Dam radę iść sam.
– Szczerze wątpię – mruknęłam,
ale odsunęłam się i pozwoliłam bratu stanąć o własnych siłach. – Co się stało?
– Plan wziął w łeb – odparł
krótko, na co przewróciłam oczami. Rob zaśmiał się cicho, a ja z trudem
powstrzymałam się przed uderzeniem go. I tak wyglądał już nieciekawie. – Jakaś
kobieta wyszła z jadalni i mnie zobaczyła. Potem… cóż. Wszystko się spieprzyło.
Weszliśmy do korytarza, gdzie
znajdowało się zejście do piwnicy, i w tej samej chwili wyszła z niego Ruta z
resztą towarzyszek. Kobiety wyglądały na przerażone i niepewnie zerkały w naszą
stronę, trzymając wyraźny dystans oraz daleko idącą ostrożność względem naszej
dwójki. Rozumiałam zachowywanie tej ostrożności. Gdybym była na ich miejscu,
pewnie też miałabym problem w zaufaniu kompletnie obcym ludziom, którzy zabili
kilku mężczyzn.
– Wszystko w porządku? –
zapytałam Rutę. Koszula, którą obwiązany miała bok, przesiąkła krwią. Sama
dziewczyna wyglądała niezdrowo blado.
– Jasne – powiedziała jednak, co
nie zabrzmiało wiarygodnie.
– Trzeba ją opatrzyć – wtrąciła
jedna z kobiet – krótkowłosa, wyraźnie farbowana blondynka, która stała za
Rutą, jakby miała ją asekurować przed ewentualnym upadkiem.
– W naszym obozie jest lekarz,
ale to kawał drogi stąd – powiedziałam, patrząc niepewnie na Roba.
– Zabiorę ją – zaoferował od razu
ten.
Nie protestowałam. Ktoś musiał
wrócić na dworzec, gdzie czekali nasi ludzie oraz Topora i sprowadzić ich
tutaj.
– Dobrze. Jedź – Spojrzałam na
siedmioosobową grupkę kobiet, wśród których znajdowała się również młoda
Azjatka. – Wczoraj ludzie, z którymi mieliśmy zawrzeć sojusz, stracili swój
obóz, więc rozbiliśmy się na dworcu kolejowym. Jedziemy do naszego obozu,
kawałek stąd. Które z was chcą, mogą teraz pojechać z Robem na dworzec i się do
nas przyłączyć. Pozostałe mogą robić, co chcą. Jeśli zdecydujecie się odejść,
podzielimy zapasy z piwnicy i w miarę możliwości wam pomożemy. To, co chcecie
zrobić, będzie waszą decyzją.
Kobiety spojrzały na siebie
niepewnie. Niektóre wymieniły znaczące spojrzenia, szeptały między sobą, kiwały
głowami. Trwało to dłuższą chwilę, którą wraz z Robem znieśliśmy w milczeniu.
Rozglądałam się wokół, szukając
Maxa. Odkąd rozdzieliliśmy się, nie widziałam go ani razu i to coraz bardziej
zaczynało mnie martwić. Nie ważne, jak między nami było – wciąż się o niego
martwiłam.
Farbowana blondynka w końcu
wystąpiła naprzód, pełniąc rolę przedstawiciela całej grupy.
– Ola, Daria i ja byłyśmy w
jednej grupie, zanim ci… – Spojrzała na leżące na końcu korytarza ciało
mężczyzny. nie dokończyła zdania, zmieniając temat. – Gdzieś tam mogą być nasze
rodziny i bliscy. Chcemy ich odnaleźć. Dziewczyny – tu spojrzała na trójkę
stojących blisko siebie kobiet – chcą pojechać z wami. Jeśli oczywiście się
zgodzicie.
– To nie będzie problemem –
zapewnił ją szybko Rob i podszedł do Ruty, biorąc ją pod ramię. – Chodźcie. A
gdzie Max?
Rozejrzałam się wokół i poczułam
ścisk w gardle, gdy nigdzie nie zobaczyłam mężczyzny. W głowie pojawiły mi się
najczarniejsze scenariusze.
– Nie wiem – powiedziałam i już
miałam ruszyć na poszukiwanie zaginionego, gdy rozległy się kroki na schodach.
Max zszedł na dół, w jednej dłoni
trzymając strzelbę, a w drugiej toporek. Twarz i przód bluzy miał w świeżej
krwi. Przez tą czerwoną maskę niemal go nie poznałam. Odwróciłam wzrok, nie
chcąc nawet wiedzieć, co wyryło na jego twarzy taką chłodną maskę.
– Chodźmy po te auta –
powiedziałam i pierwsza ruszyłam w stronę drzwi.
Podział zapasów poszedł nam dość
sprawnie. Zaraz po tym, jak Rob, Ruta, dwie kobiety i mała Azjatka odjechali,
wszystko było już rozdane i zapakowane do jeepa. Martwiłam się, że trójka
kobiet może nie poradzić sobie w drodze i próbowałam przekonać je, by udały się
z nami, ale odmówiły.
– Jeśli jest choć cień szansy, że
mój syn i mąż żyją, to zrobię wszystko, by ich odnaleźć – powiedziała
blondynka.
Rozumiałam ją. Nie popierałam,
ale rozumiałam. Sama często zastanawiałam się, co działo się z moją siostrą,
jej mężem i synkiem. Nie raz miałam ochotę udać się w podróż, by ich odnaleźć,
ale wiedziałam, że to byłaby głupota. Nie dotarłabym do Zielonej Góry, a nawet
jeśli, to nie wiedziałaby nawet, gdzie mam ich szukać.
– Weź to – Podałam kobiecie swoją
strzelbę oraz garść naboi. – Nie możemy wam więcej dać.
– I tak nie jestem pewna, czy
będę potrafiła jej użyć – odparła z bladym uśmiechem, przyglądając się broni.
Trzasnęły drzwi od auta, gdy
rudowłosa Daria wsiadła do środka. Ona i jej koleżanka patrzyły wyczekująco na
blondynkę.
– Musimy już jechać – powiedziała
i wyciągnęła ku mnie dłoń. Uścisnęłam ją.
– Powodzenia.
– Przyda się – Uśmiechnęła się
lekko i zawiesiła strzelbę na ramieniu. – Jeszcze raz – dziękuję. Za wszystko.
Skinęłam głową i odprowadziłam
blondynkę wzrokiem. Wsiadła do jeepa, których po chwili ruszył w kierunku
leśnej drogi. Kobieta pomachała mi, na co odpowiedziałam tym samym, po czym i
ona, i samochód, zniknęły mi z oczu.
Usłyszałam ciężkie kroki na
deskach tarasu, ale nawet się nie odwróciłam.
– Gdzie byłeś? – zapytałam, siląc
się na obojętny ton.
– Zająłem się ciałami. Dwóch
zdążyło się przemienić – Max stanął obok mnie i tak jak ja patrzył na leśną
drogę. – Martwiłaś się?
Zagryzłam policzek, słysząc tą
wyraźną drwinę. Postanowiłam jednak zachować się dojrzalej i nie dać wciągnąć w
słowną potyczkę, która do niczego by nas nie doprowadziła, oprócz pogłębienia
konfliktu i wkurzenia mnie jeszcze bardziej.
– Nie pomyślałeś, że znikając,
mogłeś ściągnąć na nas kłopoty?
– Miło wiedzieć, że moja śmierć
nie będzie ci obojętna – odparł z przekąsem.
– Pieprz się – syknęłam i
odwróciłam się, by wrócić do środka leśniczówki.
Zrobiłam zaledwie kilka kroków,
nim zatrzymałam się i odwróciłam w stronę Maxa. Miałam rzucić jeszcze jakimś
złośliwą uwagą bądź pełnym wyrzutu komentarzem, gdy nagle wszystkie słowa
wyleciały mi z głowy, a chęć słownym przepychanek zniknęła.
Bo ile mieliśmy jeszcze toczyć tą
wojnę? Nie było na to czasu, ani też nasza sytuacja na to nie pozwalała. Max
zawinił ukrywając przede mną fakt, że był odporny na działanie wirusa – temu
nie mogłam zaprzeczyć, ale osądziłam go bez wcześniejszego wysłuchania. W
dawaniu szans byłam do niczego.
– Śmierć żadnego z was nie byłaby
mi obojętna – powiedziałam. – Nawet twoja.
Zamiast wejść do środka oparłam
się o ścianę, odchylając lekko głowę do tyłu. Przez chwilę patrzyłam na Maxa,
próbując go wybadać. I jak zwykle, to mi się nie udało.
Dużo widział i wiedział – nawet
więcej, niż mogłabym się domyślać. Miałam tego świadomość już pierwszego dnia,
gdy on, Adam i ja się poznaliśmy. Zaśmiałam się w duchu, bo wspomnienie tego
było dla mnie tak odległe, niemal nierealne. Jak mogło minąć tak niewiele czasu,
a jednocześnie wieki?
– Pamiętasz, co powiedziałeś mi w
Nowogrodzie? Wtedy, w parku. Zanim dotarliśmy do sklepu z bronią – dodałam,
widząc jego zdziwiony wyraz twarzy. – Że nie dam sobie sama rady. Cóż… To była
prawda.
– Saszo…
– Poczekaj – Uniosłam dłoń i
zaraz odsunęłam nią kosmyki włosów za ucho. Były sztywne od zakrzepłej krwi.
Musiałam wyglądać paskudnie. – Nie dotarłabym do klasztoru sama. Wiem o tym i
ty też. Zginęłabym, gdybyś mi wtedy nie pomógł. Od początku wspierałeś mnie,
pomagałeś i chroniłeś. Nie myśl, że to jest teraz nieważne.
– Ale?
Zagryzłam policzek i znów splotłam ręce na piersi. Kiedyś
Rob w żartach powiedział, że to moja postawa obronna przed tym, co dla mnie
trudne. Wtedy uznałam to za bzdurę, ale teraz widziałam, ile prawdy w tym było.
– Ale mam wrażenie, że mimo tego wszystkiego – rozejrzałam
się wokół, na niczym nie zatrzymując dłużej spojrzenia – w ogóle cię nie znam.
Jak mogę ufać komuś, kto praktycznie jest mi obcym człowiekiem?
Nigdy jeszcze nie widziałam takiego rozczarowania na twarzy
Maxa, ale nie mogłam się w tamtej chwili posilić o wyrzuty sumienia. Nie
żałowałam tego, co powiedziałam, bo była to sama prawda. Czułam się oszukana
przez jedną z niewielu osób, na których zależało mi najbardziej. Wciąż jeszcze
nie poukładałam sobie tego, co mi wyjawił. Było to dla mnie zbyt niezrozumiałe,
a tego, czego człowiek nie rozumie, boi się najbardziej.
– Wiesz, że możesz – powiedział, ale wydawało mi się, że
nawet on nie jest tego taki pewien.
– Naprawdę nie rozumiesz? – syknęłam. – Dzisiaj dowiedziałam
się, że jesteś odporny na ugryzienia i jestem pewna, że nie tylko to ukrywasz.
Jak mogę na tobie polegać, skoro nic praktycznie o tobie nie wiem?
To była kwestia, która nas
dzieliła. Jego tajemnice i moja nieufność, z którą nie miałam już sił walczyć. To
sprawiało, że traciłam wyczucie. Zamiast zajmować się sprawami priorytetowymi,
użerałam się z Maxem i jego cholernymi kłamstwami. W tamtej chwili poczułam do
niego czystą nienawiść. Musiałam wyjść. Ochłonąć, nim to uczucie zagnieździłoby
się we mnie już na stałe. Na to nie mogłam pozwolić. Nie mogłam nienawidzić
Maxa. Był jedną z niewielu osób, która jeszcze nie znienawidziła mnie.
– Więc co mam zrobić? – zapytał w końcu. Nie wiedziałam, czy
ta bezradność w jego głosie była szczera, ale jej dźwięk ścisnął mi gardło.
– Jedna rzecz, Max – powiedziałam, unosząc palec wskazujący.
– Bądź ze mną szczery choć z jedną rzeczą.
Patrzyłam na niego wyczekująco, aż ten nie odwrócił wzroku.
Wiedziałam, co to znaczy.
Nie miałam już sił się kłócić, ani próbować namówić Maxa do
wyznań. Byłam zmęczona, obolała i zła. Jedyne, na czym mi zależało, to powrót
do klasztoru. Do domu. Do Adama, przy którym mogłabym zapomnieć o… wszystkim. Max
mógł dalej żyć ze swoimi tajemnicami. To nie byłaby już moja sprawa.
– Jak sobie chcesz – mruknęłam, mijając go.
Znów odwróciłam się i już miałam dłoń na klamce, gdy zatrzymał
mnie głos Maxa.
– Wiem, skąd wziął się wirus.
Za dużo było takich wieści. Naprawdę. To było więcej, niż
byłam w stanie przyjąć.
Odwróciłam się do Maxa i dałam mu niemy znak, by
kontynuował. Jednak Bóg jeden wiedział, czy byłam na to gotowa.
2
– Zawsze szukałem czegoś, co da mi szansę wyrwać się z bagna,
w którym żyłem – zaczął, nerwowo obracając w palcach nieodpalonego papierosa.
Ten był tak zmięty, że cienki papier przerwał się w niektórych miejscach, przez
który wysypywał się tytoń. Max jakby tego nie zauważył, choć od pewnego czasu
cierpiał na niedobór papierosów i starał się je oszczędzać. Na ten jednak
moment zupełnie się tym nie przejmował.
Siedzieliśmy na kłodzie, kilka metrów od leśniczówki. Powoli
zmierzchało, a wydobywająca się z ust para świadczyła o spadającej
temperaturze, ale nie mieliśmy zamiaru jeszcze wracać do środka. Rob jeszcze
nie wrócił, ale zapewne on i ludzie Topora byli już w drodze.
Mały robak, który zapomniał, że jest zima, postanowił
urządzić sobie wędrówkę po moich spodniach. Strzepnęłam go, powstrzymując się
od wzdrygnięcia się. Nienawidziłam wszelkiego rodzaju robactwa.
– Odkąd skończyłem
jedenaście lat łapałem się różnych prac, dorabiałem, gdzie się dało.
Najczęściej trafiały się propozycje udziału w napadach na sklepy. Łatwa kasa –
nieduże ryzyko złapania. Potem skoki były coraz większe i łatwiej było wpaść.
Nienawidziłem tego.
– Więc dlaczego to robiłeś? – zapytałam, choć wydawało mi
się, że znam odpowiedź.
– Bo łatwiej było znieść to, niż świadomość, że są dzieciaki,
które codziennie zasypiają głodne.
O tym nie wiedziałam. Adam opowiedział mi, jak wyglądało
jego życie w domu dziecka i mówił też,
że Max się nim zajmował, ale nie wspominał, że nie tylko nim. Najwyraźniej sam
nie miał o tym pojęcia.
– Ile ich było? – zapytałam zdając sobie sprawę, że to
najmniej istotna kwestia. Jednak chęć poznania Maxa choć trochę była silniejsza.
– Adam, jeszcze dwóch chłopaków młodszych od niego o dwa i
trzy lata i dziewczyna w moim wieku – mówiąc ostatnie słowa jego głos
nieznacznie zadrżał, a w oczach pojawił mu się dziwny błysk.
Nagły podmuch wiatru sprawił, że zadrżałam. Wyciągnęłam
twarz w stronę słońca, które nieuchronnie zmierzało w dół. Miałam nadzieję, że
Rob wróci z resztą, nim zapadnie zmrok i jeszcze przed wieczorem będziemy w
klasztorze. Chciałam już się tam znaleźć. Nasza wyprawa przedłużyła się
niespodziewanie i pewnie ci, którzy zostali w naszym obozie, pewnie
zastanawiali się, dlaczego nie wracamy. Miałam nadzieję, że pozostawiony pod
opieką Cześka i Adama klasztor ma się dobrze.
– Co się z nimi stało? – zapytałam.
Max wyprostował się, zaciskając dłoń. Po tym papieros nie
nadawał się już do spalenia.
– To nieistotne – powiedział krótko, a ja nie dociekałam,
chociaż chciałam wiedzieć. – Miałem siedemnaście lat, gdy zacząłem pracować dla
Orema. Na początku nie wiedziałem, czym się zajmuje i nie wnikałem w to. Potem
zacząłem się orientować, że prowadzi nielegalne interesy, ale to mnie nie
obchodziło. Dopóki płacił, miałem wszystko gdzieś. Za pieniądze, które
zarobiłem, mogłem kupić mieszkanie i w końcu żyć, jak normalny człowiek. Ale
potem…
Czułam, że Max zmierza do meritum opowieści. Do punktu,
który interesował mnie najbardziej. Do tego, co da mi odpowiedź na wszystkie
dręczące mnie pytania.
– To miało być łatwe zadanie za dużą kasę, dlatego zgodziłem
się od razu. Razem z kilkoma kolesiami mieliśmy pilnować, żeby nie było żadnych
problemów. Takich zadań jak to mieliśmy już dziesiątki i niezbyt przejmowaliśmy
się nim. Na początku wszystko szło dobrze. Razem z dwoma kolesiami czekaliśmy
na zewnątrz, gdy coś się zaczęło dziać. Ktoś zaczął krzyczeć.
Max urwał, by wziąć oddech. Widać było, że wspomnienia z
tamtego dnia są dla niego nadal żywe.
– Jakiś idiota zbił fiolkę – powiedział ze wściekłością. –
Zbił pieprzoną fiolkę. Wypuścił to cholerstwo. Będący najbliżej zaczęli
przemieniać się od razu. Najpierw próbowaliśmy im pomóc, ale zaczęli gryźć.
Jeden z nich... – Max urwał, odruchowo dotykając przedramienia. Tam, gdzie znajdowała się blizna. – Nie wiedziałem,
że to zaraźliwe, aż jeden z najemników, którego też dziabnęli, się nie przemienił.
Zorientowałem się, że to mnie też czeka. Jeden facet, który miał sprzedać
Oremowi wirusa, miał przy sobie walizkę. Gdy zaczął z nią uciekać,
zorientowałem się, że musi być w niej coś ważnego. Tak po prostu strzeliłem mu
w plecy.
Była różnica między zabijaniem teraz, a kiedyś. Po tym, jak
świat zaczął się walić, odbieranie życia wiązało się z ratowaniem własnego i
było koniecznością. Jednak przed tym… to było co innego. Być może zachowałam
się jak kompletna hipokrytka, ale nie mogłam się powstrzymać przed
niesprawiedliwą i krzywdzącą myślą w stosunku do Maxa. Że był mordercą.
A przecież ja nie byłam lepsza. Lista osób, które zabiłam,
ciągle się powiększała, a mimo to miałam czelność mieć pretensje do Maxa o to,
że zrobił, co zrobił, by uratować swoje życie. Byłam przekonana, że każdy –
nawet ja – gdyby znalazł się w takiej sytuacji, postąpił by tak samo. Tym
bardziej, że sama miałam niemniej na sumieniu.
– Uciekłem stamtąd i pojechałem do siebie – kontynuował Max.
– W teczce była cała dokumentacja wirusa. Lazarus – tak go nazwali – i
strzykawka. Nie wiedziałem, co to jest, ale nie miałem nic do stracenia. Wstrzyknąłem
to sobie i przez dwa dni leżałem sparaliżowany, nie mogąc się ruszyć. To było
jak wypalanie od środka. I to właśnie zrobiło. Wypaliło ze mnie to cholerstwo.
Przeżyłem. Gdy już do siebie doszedłem, przeczytałem dokumenty. Ten wirus, to
była pieprzona broń biologiczna. Wszystko było tam opisane. Co się stanie,
jeśli go użyją, ilu ludzi zginie, jak bardzo się rozprzestrzeni. Po tym, co
zobaczyłem, wiedziałem, że nie mogę siedzieć bezczynnie. Pobierałem się,
zabrałem rzeczy i pojechałem po Adama. Chciałem wyjechać z kraju, zanim wirus
na dobre by się rozprzestrzenił. Na wyspy. Taki był plan. Ale nie zdążyliśmy.
Trafiliśmy do Nowogrodu. Resztę już znasz.
Max zakończył swoją opowieść, a ja nie wiedziałam, co mam
powiedzieć. Przez kilka minut siedziałam tylko, patrząc przed siebie, a tak
naprawdę nic nie widząc. Nie takiej historii się spodziewałam.
Wirus, jakiś Orem, broń biologiczna – nic z tego nie
rozumiałam. Zawsze uważałam się za ogarniętą osobę, ale w tamtym momencie
poczułam się, jakbym miała tylko pół mózgu. Albo i mniej.
Spojrzałam na Maxa i już miałam coś powiedzieć, gdy głos
uwiązł mi w gardle, a zamiast słów, wydostało się z nich ciche westchnięcie.
Znów podniosłam wzrok ku niebu, na którym nie było już słońca. Przysłoniły je
ciemne, śniegowe chmury.
– Powiesz coś? – zapytał Max, obracając w palcach
zmaltretowanego papierosa.
– Jeśli tylko wymyślę co – odparłam obejmując się za
ramiona.
Niespodziewanie papieros wylądował kawałek przed nami.
Patrząc na niego pomyślałam, że jest taki sam jak Max – wymęczony, złamany i
zabójczy zarówno dla siebie, jak i innych.
– Wiem, że nie jestem święty i
pewnie nigdy taki nie będę – wycedził ze złością. – Nie potrafię być taki, jak
Rob, czy Adam. Wiem też, że gdy to wszystko się skończy, mógłbym dołączyć do
Topora.
Przełknęłam gulę, która
pojawiła się w moim gardle po usłyszeniu tych słów. Nawet się nie spodziewałam,
że aż tak mnie one poruszą.
– Więc chcesz to zrobić? –
zapytałam.
– Nie. Plan był taki, by
ruszyć dalej. Samemu. Aż…
– Aż?
– Aż nie zrozumiałem, że nie
mogę, nie chcę i nie mógłbym cię zostawić.
Nie myślałam o znaczeniu tych słów, przez kilka najbliższych
sekund będąc całkowicie sparaliżowana. Sposób, w jaki Max na mnie patrzył, był
nowy. Nieznany. Budzący we mnie coś, czego wcześniej nie znałam. To z jednej
strony mnie przerażało, a z drugiej nie pozwalało się odsunąć. Nie panowałam
już nad sobą i nawet nie byłam pewna, czy tego chciałam.
– Nie jestem pewna, czy wciąż ci
ufam – powiedziałam.
Max rzadko się uśmiechał –
praktycznie w ogóle – ale gdy to już robił, jego rysy łagodniały. Nie
wiedziałam dlaczego, ale myśląc o Maxie, widziałam go zawsze śmiertelnie poważnego,
nieskorego do żartów, z tym samym chłodem w unikających spojrzeń oczach. Teraz
wydawał mi się być zrezygnowany i zmęczony noszeniem tej izolującej go od
innych zbroi, którą – jakimś cudem – udawało mi się, w nielicznych przypadkach,
rozkładać na części. Max, to był Max – nie dało się go poznać, jeśli on sam
na to nie pozwolił. A ja miałam na to
największe przyzwolenia.
– Ufasz – powiedział.
– Skąd taka pewność? –
zapytałam zadziornie.
Niespodziewanie Max ścisnął
moją dłoń. Dla kogoś, kto zwykł unikać kontaktu z innymi osobami, to musiał być
duży wyczyn.
– Bo teraz znasz mnie lepiej,
niż ktokolwiek inny.
To była prawda, której nie
mogłam zaprzeczyć. W tamtej chwili ja jako jedyna znałam całą prawdę o Maxie i
o tym, co zniszczyło nasz świat. Nie
myślałam wtedy o tym, jak to wszystko było dla mnie zaskakujące i nieco
przerażające. Wierzyłam, że jeśli Max może żyć z tą prawdą, to i ja dam radę. Byłam
też przekonana, że nikomu nie wyjawię tych tajemnic. To był nasz sekret, który
łączył nas mocniej, niż wszystko inne, co do tej pory przeżyliśmy.
Ciszę przerwał odgłos
silników, zwiększający się z każdą chwilą. Razem z Maxem poderwaliśmy się jak
na zawołanie, a na widok znajomych wozów odetchnęliśmy z ulgą.
Może było to błędne
przeczucie, ale miałam wrażenie, że od tej pory wszystko zacznie się układać. Tak po prostu. Tak, jak powinno.
3
Nie wszyscy ruszyliśmy do
klasztoru. Po tym, jak Topór i kilku jego ludzi pojawiło się w leśniczówce,
mężczyzna oświadczył, że reszta zostanie na dworcu. Nie wiedziałam, czy to
mądre, bo budynek ten nie nadawał się do dłuższego okupowania, ale to nie była moja
decyzja.
– Zamierzacie wrócić do
Krosna? – zapytał Rob.
– To nasz obóz – Topór zgromił
go wzrokiem. – Ci jebani Zbieracze pożałują, że ze mną zadarli.
Wymieniłam spojrzenia z Maxem,
ale ten tylko wzruszył ramionami, najwyraźniej nie zamierzając przekonywać
dłużej Topora. To był jego obóz, jego ludzie i jego decyzje. My mieliśmy swoje
problemy.
Po zabraniu wszystkich zapasów
z leśniczówki ruszyliśmy w drogę. Miłym zaskoczeniem był nieduży arsenał, na
który natrafiliśmy w jednym z pokoi. Nie było tego dużo, ale każda broń była na
wagę złota. W końcu mogłam zastąpić ciężką strzelbę o wiele wygodniejszym
pistoletem.
Nasza grupa składała się z
prawie trzydziestu osób, rozlokowanych w czterech autach i w jednej
półciężarówce. Z boku nasz konwój musiał wyglądać imponująco.
Droga do klasztoru upłynęła
zaskakująco szybko i bez problemów, co wprawiło mnie w dobry nastrój. Nie
sądziłam jednak, że to może się aż tak szybko zmienić.
Radość spowodowana widokiem
klasztoru zmieniła się w zaskoczenie, wywołane zastałym na placu obrazkiem.
Znajdowało się na nim pełno ciał zombie, które mieszkańcy obozu próbowali
uprzątnąć. To było już wyraźnym dla nas sygnałem, że stało się coś złego, a
mina Cześka tylko to potwierdziła. Krótka relacja mężczyzny, zawierająca kluczowe
słowa: Wiksa, zombie i Adam sprawiła, że opuściły mnie wszystkie siły.
To był cios. Bolesny i taki,
który zniszczył wszystko, czego do tej pory się trzymałam. To, w co tak usilnie
wierzyłam. Zaufałam Adamowi. Byłam z nim, do cholery! A on tak po prostu…
– Gdzie Lena? – Głos Roba
wyrwał mnie otępienia.
Spojrzałam na przyjaciela, a
widok jego twarzy sprawił, że ścisnęło mnie w gardle. Chciałam podejść do
niego, ale ten minął mnie, nawet nie patrząc w moją stronę i stanął przed
Cześkiem.
– Gdzie jest Lena? – zapytał
ponownie, a w jego głosie brzmiała zarówno wściekłość, jak i rozpacz.
Czesiek zdjął z głowy czapkę i
przesunął dłonią po rzadkich, jasnych włosach.
– Nie znaleźliśmy jej ciała, a
w klasztorze jej nie ma. To znaczy…
Czesiek nie dokończy, ale i
nie musiał. Wszyscy wiedzieliśmy, co to oznacza. Krew z krwi – pomyślałam, czując ogarniającą mnie wściekłość.
Obejrzałam się na Maxa i
zobaczyłam, że on czuje i myśli o tym samym, co ja. Ile jeszcze osób nas
zdradzi?
– Zadowolona jesteś? – boleśnie znajomy,
donośny głos Olgierda przebił się przez tłum. Sam mężczyzna przebił się swoją
masywną sylwetką na przód, całym sobą pokazując swoją wściekłość i nienawiść do
mnie.
– To nie pora na…
– Właśnie to jest
najodpowiedniejsza pora! – Olgierd zmiażdżył Cześka wzrokiem, który zaraz wbił
we mnie. – Wprowadziłaś człowieka Wiksy do klasztoru, posadziłaś go w Radzie i
wyjechałaś sobie, by ugadać się z kolejnym bandytą! – Wskazał na Topora, który
nie zareagował na jego słowa. – Przez ciebie ten psychopata tu wszedł! Zabrał
nam broń! Zginęli ludzie! Zadowolona jesteś?
– Już starczy – Max stanął
między mną, a Olgierdem, gromiąc mężczyznę wzrokiem.
– Ty też się pieprz – warknął
ten. – Też jesteś nie lepszy, niż twój cholerny braciszek. A może jesteście w
zmowie? W sumie to by mnie nie zdziwiło.
– Zamknij się! – wrzasnęłam
prosto w twarz Olgierda, nie mogąc znieść dłużej jego głosu.
Mężczyzna cofnął się, jak
uderzony. Szeroko otwarte oczy patrzyły na mnie już mniej pewnie, z cieniem
strachu.
– Myślisz, że nie wiem, kto
dał Zenkowi broń? Kto go namówił, żeby nią we mnie mierzył? – Podeszłam bliżej
mężczyzny. Olgierd wyglądał tak, jakby chciał się odsunąć, ale duma mu na to
nie pozwalała. – Myślisz, że jesteś taki cwany? Grubo się mylisz, Olgierdzie.
Czego byś nie planował i czego byś nie zrobił, ja zawszę będę o krok przed tobą
i jeśli następnym razem będziesz planował się mnie pozbyć, lepiej zrób to
dobrze. Inaczej to ja wymierzę w twój pusty łeb i uwierz, że moja broń będzie
naładowana.
Olgierd nie odpowiedział,
chociaż próbował jeszcze ratować resztki swojego honoru przed oczami wszystkich
mieszkańców klasztoru. Nieskutecznie z resztą. Nie mogąc zrobić nic innego,
odwrócił się na pięcie i ruszył do środka. Odprowadziłam go wzrokiem, czując
mieszankę satysfakcji ale i pogardy.
Obejrzałam się na Roba, obok
którego stała Zuza, a potem na Topora i jego ludzi. Mężczyzna patrzył na mnie,
z rękoma splecionymi na piersi, a na jego ustach błądził uśmiech, mówiący „I co
teraz zrobisz, ptaszyno? Jak sobie z tym poradzisz?”.
Podeszłam do brata i
zacisnęłam palce na jego kurtce, potrząsając nim.
– Weź się w garść! – syknęłam,
patrząc mu prosto w oczy. Jego nieprzytomne spojrzenie nieskutecznie próbowało
odnaleźć moje. Zacisnęłam zęby i wcale niedelikatnie złapałam go za policzki,
zwracając jego twarz w swoją stronę. Z trudem powstrzymałam się przed
uderzeniem go. – Potrzebuję cię teraz, Rob! Musisz być ze mną, rozumiesz?
Rozumiesz?
Skinął głową sztywno i kilka
razy zamrugał oczami. Puściłam go pewna, że jest na tyle przytomny, by
zrozumieć, co do niego mówię.
– Zajmij się nimi – Skinęłam
głową w kierunku zgromadzonych przy bramie. – Ulokuj ich gdzieś, daj jeść i
znajdź miejsce do spania. Zrobisz to?
– Tak. Ja… Zrobię to –
powiedział.
– Dobrze – Zostawiłam Roba i
ruszyłam w stronę klasztoru, po drodze wydając kolejne polecenia. – Reszta
niech się zajmie uprzątnięciem placu i wykopaniem grobów dla naszych. Cztery
osoby mają stanąć na warcie. Za godzinę nie chcę widzieć żadnych trupów ani
opieprzających się osób.
Kątem oka zobaczyłam, że
ludzie rzeczywiście biorą się do roboty, ale wcale nie cieszyłam się tym
posłuchem. To, że wzbudzałam w nich strach, nie był dla mnie powodem do dumy. Nie
byłam taka, ale to wszystko…
Spojrzałam znów na tych,
którzy wciąż stali nieruchomo, czekając na moje dalsze polecenia. Wyprostowałam
się i ściągnęłam ramiona.
– Jutro, z samego rana,
wszyscy członkowie Rady mają znaleźć się w gabinecie – powiedziałam i
spojrzałam na Radka oraz Hindusa. – Wy też. I ty – Uprzedziłam Olgierda, który
już otwierał usta. – Powiadomcie wszystkich. Dzisiaj nie chcę nikogo widzieć.
Ruszyłam w stronę klasztoru
pełna złości oraz bólu, który rozlewał mi się w piersi. Takiego bólu, którego
nie mogłam długo tłumić. Udało mi się jednak dotrzeć do swojego pokoju i
zamknąć za sobą drzwi. Oparłam się o nie plecami i zamknęłam oczy.
Wiele razy zostałam zdradzona
i to przez osoby, które były mi najbliższe. Dlatego teraz sobie z tym nie
radziłam. Nienawidziłam kłamstw i każde z nich traktowałam może zbyt
przesadnie, ale inaczej nie potrafiłam. Taka już byłam.
Otworzyłam w końcu oczy i
rozejrzałam się po pokoju. Te boleśnie emanowało niedawną obecnością Adama.
Przez oparcie krzesła wisiała jego bluza, a na podłodze leżała torba z
ubraniami, których nie zdążył przełożyć do szafy. W tamtej chwili szczerze
żałowałam, że pozwoliłam mu się do siebie przenieść. Gdyby nie to, pewnie
byłoby inaczej. Łatwiej.
W głowie rozbrzmiał mi cytat z
książki, którą czytałam dawno temu. Nie pamiętałam jej tytułu, autora, ani
nawet nie za dobrze wiedziałam, o czym była, oprócz tego, że musiała to być
bajka dla dzieci. Jednak ten cytat pamiętałam doskonale.
– Zdrajca to ktoś, kto porzuca
przyjaciela, żeby pomóc wrogowi – wyszeptałam i usiadłam na łóżku. Nawet nie
zauważyłam kiedy zmęczenie wygrało i zasnęłam.