piątek, 25 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 17 - BEZ LITOŚCI (ADAM)

     Nowy dzień nastał dla mnie niezauważalnie. Ranek stał się tylko przedłużeniem nocy, która okazała się być dla mnie bezsenna. Kilka godzin przesiedziałem na swoim łóżku, słuchając ciężkiego głosu oraz pochrapywania Pawła. Tak, jak myślałem, mężczyzna zalany w trupa nawet nie wiedział, co wydarzyło się tuż pod jego nosem.
     Po tym jak potraktowałem tego dzieciaka rozżarzonym pogrzebaczem, ludzie Wiksy zabrali go ze sceny, a mnie sam przywódca zabrał do swojego pokoju. Gardziłem tym człowiekiem z całych sił, ale w żaden sposób nie mogłem wyrazić swojego gniewu. Po tym „przedstawieniu” wiedziałem, że ten mężczyzna ma pod sobą prawie pięćdziesiątkę oddanych mu osób, którzy za wszelką cenę zapewnią mu bezpieczeństwo. Dlaczego? Bo w niego wierzyli. Wierzyli, że tylko pod jego dowództwem uda im się przetrwać. Mógł nawet kazać tego chłopaka pokroić na części i usmażyć go na wolnym ogniu, a ich i tak by to nie zraziło. Oddanie było silniejsze niż strach.
    - Wiesz – zaczął Wiksa, gdy znaleźliśmy się w jego apartamencie, bo tym właśnie był ten pokój. Złote zdobienia, obrazy w rzeźbionych ramach, drogo wyglądające meble – miejsce godne króla. – Lubię cię, Adamie. Wiem, że ty mnie nie, ale to jest nieważne. Dopóki nic do ciebie nie mam, jesteś bezpieczny.
   - Czuję się niemalże dumny – mruknąłem z kwaśnym uśmiechem. Mężczyzna podał mi szklankę whisky, szczerząc się przy tym. Czasami przypominał mi wilka, który w każdej chwili był gotów rzucić się mi do gardła.
   - Twardo trzymasz się swoich przekonań – to dobrze – powiedział, siadając na obitej w czerwony materiał kanapie, stojącej naprzeciw mnie. Sam siedziałem na bliźniaczo podobnej. Dzielił nas tylko niski stolik z ciemnego drewna, na którym stała otwarta butelka whisky. – Nie wchodzisz mi przynajmniej do tyłka, jak ci wszyscy idioci. Cenię sobie poczucie własnej wartości, ale i posłuszeństwo. Ty dzisiaj zaimponowałeś mi obiema tymi rzeczami na raz. Zrobiłeś to, co ci kazałem, ale nie ugiąłeś się. Brawo!
   Ja nie uważałem tego za powód do dumy. Przypalanie młodych chłopców pogrzebaczem nie było rzeczą, którą można by się chwalić. Przynajmniej nie według mnie.
   - Co ja tu właściwie robię? – zapytałem, upijając łyk gorzkiego alkoholu. Nie przepadałem za whisky, ale w tym momencie wypiłbym wszystko, co miało procenty, byleby tylko zapomnieć o widoku tego dzieciaka, który leżał nieprzytomny w kałuży własnego moczu. Jego policzek parował jeszcze przez kilkanaście sekund.



   Wiksa wychylił całą zwartość szklanki na jeden łyk. Nawet się nie skrzywił. Dłuższą chwilę obserwował mnie w milczeniu, aż poczułem się nieswojo. Wzroku tego mężczyzny nie dało się przetrzymać.
   - Widzę w tobie potencjał – powiedział, nachylając się nad stolikiem. – Miałbyś okazję wysoko wspiąć się w tutejszej hierarchii. Musiałbym najpierw ci jednak zaufać.
   - A nie ufasz? – zapytałem, ze złośliwym uśmiechem.
   - Nikomu nie można w pełni ufać. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zdradzi. Taki już jest ten parszywy świat. Nawet żywe trupy tego nie zmieniły. Rozumiesz, o co mi chodzi?
   Kiwnąłem głową cały czas patrząc na whisky w mojej szklance.
   - Jedna rzecz mi się w tobie nie podoba – powiedział odpalając papierosa.
   - Jaka?
   - Że trzymasz z tą suką. Jak ona miała? Sasza? Wiesz, że dziwka mnie postrzeliła? Obiecałem sobie ją znaleźć, a ja dotrzymuję obietnic.
    - Nie trzymam z nią. Właściwie to ledwie ją znam – powiedziałem.
   Wiksa obserwował mnie uważnie, paląc papierosa. Pod jego spojrzeniem czułem się niepewnie, ale w żaden sposób nie dałem po sobie poznać, że jestem zdenerwowany.
   - Naprawdę? – zapytał.
   - Nie mam powodu, by kłamać – odparłem pewnie. – Przyłączyłem się do niej, bo chodziło mi tylko o przetrwanie, ale teraz jestem tutaj. Nie obchodzi mnie dziewczyna, której nawet nie znam.
   Było to kłamstwo, ale przekonujące. Sam bym nawet sobie uwierzył, a co dopiero Wiksa.
Ten uśmiechnął się w diaboliczny sposób i wyciągnął swoją szklankę w moją stronę. Odwzajemniłem gest i wypiłem jego zdrowie.
      Nic więcej się tego wieczora nie wydarzyło. Po skończonej rozmowie z Wiksą, której towarzyszyło opróżnienie prawie całej butelki whisky, wróciłem do pokoju. Chciałem zasnąć. Bardzo, ale nie mogłem. Zbyt wiele wrażeń na jeden dzień. Myśli kotłowały mi się w głowie jak oszalałe. Zaczynałem coraz bardziej się w tym wszystkim gubić. Wbrew swojej woli zostałem wciągnięty w pseudo – polityczną intrygę, w której miałem najwyraźniej odegrać ważną rolę. A jedyne, czego chciałem, to stamtąd uciec.
   
***

    Równo o siódmej, po korytarzu poniósł się donośny, męski głos, któremu towarzyszyło głośne uderzanie w drzwi każdego pokoju na piętrze.
   - Wstawać! Wstawać! – krzyczał mężczyzna, nie przestając łomotać czymś twardym w drzwi.
   Zacząłem podnosić się z łóżka, co nie było wcale trudne, zważywszy na to, że nawet nie spałem. Wystarczyło jedno spojrzenie na Pawła bym wiedział, że nie ma szans on wstać na śniadanie, a nawet już, to raczej nic z tego by nie zjadł. Dobrze znałem schemat dnia po takim piciu. Widziałem i przeżyłem to nie raz.
   Sam zszedłem do restauracji na parterze, gdzie przy kilkunastu stolikach zaczęły się już tłoczyć pierwsi mieszkańcy hotelu. Kilka twarzy było mi już znajomych, między innymi Wujka, który w towarzystwie dwóch innych mężczyzn siedzieli niedaleko wyjścia na ogród. Wśród nich był też ten sam facet, który poprzedniego dnia stał przed wejściem paląc papierosa. Teraz robił to samo, mimo tabliczki z zakazem na drzwiach.
   Ruszyłem w stronę okienka, gdzie podawano jedzenie. Obsługująca tam kobieta bez słowa podała mi talerz z kaszą, sosem i jakimś mięsem. Dawno już nie jadłem takiego jedzenia. Ostatnie miesiące, przed epidemią, były mocno pokręcone. Gdy rozglądałem się za odpowiednim miejscem, by zjeść w spokoju, usłyszałem, jak ktoś mnie woła. Był to Wujek, który stał przy swoim stoliku, machając do mnie. Zaprzyjaźnianie się z tymi ludźmi było ostatnim, czego chciałem, ale miałem nie wzbudzać podejrzeń, a poza tym, po nocnym „pokazie” stałem się zbyt rozpoznawalny, by ludzie mogli mnie nie zauważać. 
   - Siadaj z nami – Wujek wskazał na jedno z dwóch wolnych krzeseł. – Poznaj Waldka i Reszkę.
   - Adam – uścisnąłem dłonie obu mężczyzną, którzy powtórzyli swoje imiona, bądź ksywki.
   - Wszyscy już cię znają, stary – powiedział ten, który nazywał się Reszka i był tym samym, który palił papierosa. – Podobno zostaniesz nową, prawą ręką szefa.
   - Nie sądzę. Jestem tu dopiero od wczoraj.
   - Ale już zyskałeś szacunek w jego oczach. Nie każdego zaprasza do swojego pokoju i częstuje go whisky – powiedział Waldek, z którego twarzy nie schodził głupawy uśmieszek. – Tutaj wieści szybko się rozchodzą – dodał, gdy zobaczył moje zdezorientowanie.
   - A co z Osą? To chyba on jest prawą ręką? – zapytałem.
   - Osa to zwykły kutas z chcicą na władzę – mruknął Reszka. – Nie mam pojęcia, po co Wiksa go przy sobie trzyma.
   - Długo to nie potrwa – stwierdził Waldek. – Szef też zaczyna go mieć dość. Widziałem, jak się dzisiaj kłócili.
   - No i?
   - Reszka, ty to jednak głupi jesteś – warknął Waldek poirytowany. – Jedyną osobą, która potrafiła utrzymać pokój między nimi dwoma nie żyje. Myślisz, że teraz Osa będzie  teraz stał bezczynnie, gdy Vegas gryzie ziemię? Proszę cię.
   - A propos – Wujek wskazał w kierunku wejścia.
Wszyscy spojrzeliśmy w tamtą stronę. Do sali wkroczyła rudowłosa dziewczyna – ta sama, z którą zderzyłem się na korytarzu poprzedniego dnia. Po siniaku na jej policzku pozostał ledwo widoczny cień. Była to pewnie zasługa makijażu.
   - Kto to? – zapytałem.
   - Daria. Dziewczyna szefa – odparł Reszka, pochylając się nad swoim talerzem. – Jeżeli nie chcesz mieć na pieńku z Wiksą, to lepiej trzymaj się od niej z daleka.
   Wziąłem sobie do serca tą radę. Nie miałem zamiaru mieszać się w sprawy między Darią, a Wiksą. Wystarczająco dużo miałem już na głowie.
   Od moich nowych znajomych dowiedziałem się sporo o życiu w hotelu, między innymi dowiedziałem się, że ludzie tu dzielą się na grupy, z których każda zajmuje się czymś innym. Pierwsi byli fizyczni i byli oni od wszelkiego rodzaju napraw, czy ulepszeń, zbieracze jeździli po zapasy do okolicznych miejscowości, poszukując także nowych ludzi, a strażnicy zajmowali się ochroną hotelu. Wszystko w tym miejscu działało jak w dobrze naoliwionej maszynie. Każdy znał swoje miejsce i sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Przynajmniej to było godne podziwu.
   Waldek, Wujek i Reszka okazali się być całkiem w porządku, w szczególności ten pierwszy wzbudzał przyjazne uczucia i najlepiej mi się z nim rozmawiało. Byłem pewien, że w innych okolicznościach bylibyśmy naprawdę dobrymi kumplami.
   Naszą rozmowę przerwał Osa, który podszedł do naszego stolika i oparł się o blat stołu. Nasze rozmowy natychmiast ustały.
   - Za pół godziny wszyscy macie się stawić na parkingu. Ty też – powiedział, patrząc na mnie. Nie był już w tak dobrym nastroju, jak przy naszym pierwszym spotkaniu.
   - Gdzie jedziemy? – zapytał Reszka, gasząc papierosa bezpośrednio na blacie stołu. Wzrok, jakim mierzył on mężczyznę jasno mówił, że nie pała do niego przyjaźnią.
   - Tego nie musisz wiedzieć – odparł twardo Osa, po czym odwrócił się i odszedł.
   - Kutas – mruknął Reszka i zapalił kolejnego papierosa. Trudno było się z nim nie zgodzić.
   Gdy wróciłem do pokoju, Paweł już nie spał. Od razu widać było boleśnie odczuwał skutki wczorajszego picia. Trochę nawet było mi go żal. Facet musiał zostawić ciężarną żonę, był świadkiem śmierci siostry i zabił czworo ludzi. To raczej na nikogo nie wpłynęłoby dobrze.
   Opowiedziałem mu o wszystkim, łącznie z tym, co wydarzyło się poprzedniej nocy, planie Osy oraz rozmowie z Wiksą.  
   - Na razie będę zyskiwał ich zaufanie – powiedziałem. – Ty postaraj się nie wychylać. Wystarczy już, że mnie tu wszyscy znają. Będziemy musieli poczekać na odpowiedni moment, by uciec. Może uda ci się dołączyć do zbieraczy, wtedy mielibyśmy największą szansę.
   - Uciekać? – prychnął Paweł, przecierając zaspane oczy. – Po cholerę? Mamy tu wszystko, co potrzeba. Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam tu zostać.
Nie kryłem swojego zaskoczenia. Myślałem najpierw, że Paweł żartuje, ale ten był śmiertelnie poważny.
   - O czym ty  mówisz? Co z Beatą? Jest przecież w ciąży i…
   - Byłaby dla mnie tylko ciężarem – dokończył. – Nigdy nie chciałem dzieciaka, ale ona się uparła. Tak samo było ze ślubem. Nienawidziłem swojego życia, rozumiesz? Beznadziejna praca, żałosne zarobki, szef mający mnie za gówno… Nawet żona była do niczego. Potrafiła tylko zawracać mi dupę. 
   Nie wytrzymałem i uderzyłem Pawła w twarz. Pięść zaczęła pulsować mi bólem, ale widok rozwalonego nosa mężczyzny był dostatecznym zadośćuczynieniem.
- Ty za to jesteś śmieciem – syknąłem. – Tak samo kiedyś, jak i dziś.
    Wyszedłem z pokoju zanim chęć ponownego przyłożenia Pawłowi wzięłaby nade mną górę. Widząc jego prawdziwą naturę, porzuciłem wszelkie współczucie dla tego człowieka. Najwyraźniej okoliczności, w których przyszło nam wszystkim żyć, wydobyły z ludzi to, co zbierało się w nich przez ten cały czas. Miałem tylko nadzieję, że mnie to ominie.
   Na dole spotkałem Wujka i Waldka, którzy przebierali w zgromadzonych broniach, szukając najlepszej. Arsenał hotelu był spory. Nie sądziłem, że od przyjęcia ustawy o powszechnym dostępie do broni tylu ludzi postanowi to wykorzystać.
   - Nareszcie jesteś, stary! – zawołał na mój widok Waldek i wyciągnął w moją stronę pistolet, który przyjąłem.
   - Będzie mi potrzebny? – zapytałem, wkładając broń za pasek spodni.
   - Tego nie można być pewnym – stwierdził.
   Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie na chodniku wokół klombu zaczęli się gromadzić już zaspani mieszkańcu hotelu. Zauważyłem, że wśród nich nie ma osób starszych. Przedział wiekowy wynosił od jakiś czternastu, do trzydziestu paru lat. Nie sądziłem, by był to przypadek. Nie po tym, co stało się z czwórką staruszków podczas drogi do hotelu.
  Na parkingu gdzie stało kilka aut zauważyłem postać Wiksy. Mężczyzna stał wraz z trzema innymi facetami tuż obok dużego, czarnego busa. Wśród nich znajdował się też Osa, który w spokoju palił papierosa i rozmawiał z przywódcą. Nawet w najmniejszym stopniu nie dał po sobie poznać, że ma w planach zabicie Wiksy. Gdy stanąłem naprzeciw nich, obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem, a żaden mięsień na jego twarzy nawet nie drgnął.
   - Wreszcie – mruknął Wiksa, rzucając niedopałek papierosa na ziemię i miażdżąc go ciężką podeszwą buta. – Jedziemy. Nie ma czasu.
   - Dokąd? – zapytałem.
To pytanie jednak zawisło bez odpowiedzi.
Cała nasza siódemka rozdzieliła się do dwóch aut i opuściła teren hotelu.
Siedząc z tyłu, patrzyłem na krajobraz nowego świata, który nastał. Zombie były wszędzie. W liczniejszych, bądź mniejszych grupkach, ale zawsze. Wychodziły na ulicę, pchając się wprost pod koła samochodu, a wtedy Waldek sprawnie je omijał. Niektóre jednak kończyły pod kołami auta. Nie chciałem żyć w takim świecie, ale trupem też stać się nie chciałem.
   Kierowaliśmy się w głąb miasta, jadąc mniej, lub bardziej zastawionymi przez inne pojazdy ulicami. Jednak żaden z towarzyszących mi mężczyzn nie wyglądał na zaskoczonego, bądź zdenerwowanego tym widokiem. Miałem wrażenie, że mieli już okazję jechać tą trasą.
   - No i jesteśmy – powiedział zadowolony Wiksa, a Waldek zatrzymał się.
   Znajdowaliśmy się przed Szkołą Podstawową  imienia Noblistów Polskich – jak głosił wielki napis na wielkim żółtym budynku. Z drugiego samochodu wyszła pozostała trójka mężczyzn.
   - Co tu robimy? – zapytałem, ale wtedy jedno ze skrzydeł drzwi szkoły otworzyły się i stanął w nich jakiś facet.
   - Zaraz się przekonasz – powiedział Wiksa i ruszył przodem. – I jak? – zapytał nieznajomego. Był to młody mężczyzna, nie starszy niż  ja.
   - Wszystko przygotowane  - odparł ten, z wyraźną dumą w głosie.
   Ruszyliśmy zaciemnionym korytarzem, po którym niosło się echo naszych kroków. Wszystkie okna zostały zasłonięte czarną folią i zabite deskami, na podłodze i ścianach zauważyłem ślady krwi, które ciągnęły się do drzwi wejściowych, a co jakiś czas rozlegał się huk oraz podniesione głosy. To miejsce bardzo mi się nie podobało.
   Nasz przewodnik poprowadził nas schodami na górę i wyglądał na bardzo podekscytowanego. Co chwilę poprawiał strzelbę, która spadała mu z ramienia, a na ustach błądził mu nerwowy uśmieszek.
   Minęliśmy gablotę z pucharami, która została rozbita, a kawałki szkła zachrzęściły nam pod butami, i znaleźliśmy się przed drzwiami, nad którymi wisiała tabliczka: TRYBUNY. To właśnie stąd dochodziły te wszystkie głosy – entuzjastyczne, pomieszane z krzykami przerażenia oraz charakterystycznym warczeniem zombie. Poczułem, że oblewa mnie zimny pot. Wiksa za to uśmiechnął się i pierwszy wszedł do środka.
   Znaleźliśmy się na balkonie, który znajdował się tuż nad halą sportową. To, co tam zobaczyłem, sprawiło, ze zamarłem. Na dole znajdowało się kilka trupów, zamkniętych w prowizorycznych klatkach, zrobionych z drewna, bądź zespawanych, metalowych części. Te nieduże więzienia, w których mieściło się kilka zombie, zostały rozłożone w różnych miejscach sali, tworząc zamknięty krąg z tylko jednym wyjściem, prowadzącym do drzwi. Przypominało mi to arenę do walk gladiatorów, ale zamiast lwów – były zombie.
   - Co to jest? – zapytałem.
   - Arena – powiedział z dumą w głosie Wiksa, patrząc zafascynowany na pozamykane w klatkach zombie.
   - Będziecie tu walczyć?
   - Nie my, tylko nasi wrogowie. Wczoraj nasi ludzie pojechali na posterunek w Nowogrodzie po broń, ale nikt z nich nie wrócił. Wysłałem więc kogoś, by sprawdził co i jak. Widział, jak wynoszą naszych, jakby byli zwykłymi śmieciami. Zapłacą za to. Jutro tam pojedziemy. Dzisiaj jednak, przetestujemy arenę.
   Wtedy, jak na zawołanie, drzwi na dole otworzyły się i pojawiło się w nich sześć osób. Troje z nich miało czarne worki na głowach i było popychanych przez tych drugich. Więźniowie zostali zaprowadzeni na sam środek sali, wyznaczony przez biały okrąg i tam dopiero zostały im zdjęte worki, a więzy na rekach zostały przecięte. Byli to kompletnie dla mnie obcy ludzie, ale na myśl o tym, co ich czekało, zacząłem im współczuć. Byli przerażeni i zdezorientowani. Jeden z mężczyzn, który znalazł się na arenie, spojrzał w naszą stronę, a na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.
   - Pomogłem ci, a ty tak mi się odwdzięczasz? – krzyknął, wskazując palcem na Wiksę. – To dzięki mnie żyjesz! To ja stworzyłem to miejsce! Beze mnie nie miałbyś nic!
   - I bardzo ci za to dziękuję – powiedział spokojnym głosem Wiksa. – Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłeś, ale wiesz, jakie są zasady, Fred. Nie ma litości dla buntowników.
   Zerknąłem na Osę, ale jego twarz pozostała bez wyrazu.
   - Jesteś skurwysynem, wiesz? Mam gdzieś ciebie i te psy, które ci służą! I tak długo nie pożyjecie! Możecie mieć broń i ten swój mur, ale w końcu pojawi się inna, silniejsza grupa! Skończycie jako żarcie zombie i mam nadzieję, że ty zdechniesz ostatni! Będziesz wtedy mógł zobaczyć, jak wszystko co masz, obraca się w gruzy.
   Fred roześmiał się szaleńczo, a Wiksa cały się spiął. Zacisnął usta w wąską kreskę i wyciągnął zza paska nóż, który rzucił na środek areny.
   - Powodzenia – powiedział i podszedł do jednego z łańcuchów, które przytwierdzone były do drzwi klatek i pociągnął za niego.
   Krata otworzyła się, a na arenę wypadła szóstka zombie. Fred pochwycił nóż i zaatakował najbliższego truposza, który rzucił się na mężczyznę stojącego obok. Trupy szły zwartą grupą w kierunku swoich ofiar, nic sobie nie robiąc z kolejnych ciosów, jakie ci im zadawali. Towarzysze Freda zmuszeni byli walczyć na gołe pięści, a to nie robiło zombie zbyt wielkiej krzywdy, chociaż na jakąś chwilę je powalało, a wtedy do akcji wkraczał nóż. Trzej mężczyźni może i mieliby może szansę wygrać, gdyby nie została otworzona druga klatka. Zajęci walką nawet tego nie zauważyli. Pierwszy ugryziony został brunet w średnim wieku, w którego ramię wbiła zęby szczupła, młoda dziewczyna w krótkiej koszulce. Ten zdążył ją tylko odepchnąć i zaraz został powalony na ziemię przez dwa kolejne truposze. Drugi z walczących na arenie – rudowłosy facet – próbował pomóc koledze, lecz wtedy przemieniona nastolatka rzuciła się na niego, pozbawiając go nosa. Jego mrożące krew w żyłach krzyki pobudziły zamkniętych w klatkach nieumarłych. Przez chwilę byłem pewien, że ścianki nie wytrzymają, ale były one solidniejsze, niż się wydawało.
   - Tego chciałeś? – krzyknął Fred. Jego twarz była cała we krwi i płonęła wściekłością. Wyglądał jak szaleniec. Na jego szyi zobaczyłem ślad po ugryzieniu. – Masz swoje show! Znowu wygrałeś!
   Mężczyzna rozłożył ręce na boki i wypuścił nóż. Zombie uwiesiły się na nim, wbijając swoje zęby w jego ciało, rozrywając ubranie, by dostać się do mięsa. Długo wytrzymał bez choćby piśnięcia, ale gdy już otworzył usta, po sali poniósł się drwiący śmiech, będący jednocześnie krzykiem.


   Gdy tylko wszystko ucichło, Wiksa odwrócił się i opuścił halę. My zostaliśmy. Nie mogłem oderwać wzroku od ucztujących zombie, które pomiędzy kolejnymi kęsami wciąż ciepłego mięsa, powarkiwały i mruczały. Nie ma litości, dla buntowników – powtórzyłem w myślach, zerkając na Osę. Jego twarz pozostała tak samo bez wyrazu, jak na początku, ale oczy mówiły swoje. Bał się.
   - Zamknijcie te ścierwa z powrotem – powiedział i również opuścił salę.
    Zrozumiałem, że to zadanie również należało do moich obowiązków. Razem z pozostałą szóstką mężczyzn zeszliśmy na dół, gdzie włożono mi w ręce poskrom na zwierzęta.
   - Wiesz, co z tym zrobić? – zapytał Waldek, gdy Wujek z jakimś ogolonym na łyso chłopakiem zdejmowali łańcuch z drzwi.
   - Domyślam się – odparłem i ruszyłem za resztą.
   Gdy weszliśmy na salę, zombie od razu straciły zainteresowanie swoimi zdobyczami. Było nas siedmiu, na dziewięciu, ale to my mieliśmy przewagę w postaci broni.
   Ruszyłem ramię w ramię z Waldkiem, trzymając poskrom przed sobą. Mężczyzna miał w dłoni odbezpieczony pistolet, co oznaczało, że miał mnie ubezpieczać. Zombie idący w moją stronę, miał ręce po łokcie umazane we krwi i kawałki mięsa w zębach, które z plaśnięciem lądowały na podłodze, gdy tylko otwierał usta. Odszedłem na bok, tym samym odciągając truposza. Podniosłem aluminiowy kij, by zarzucić pętlę na szyję ożywieńca, ale ten natarł na mnie gwałtownie, o mało co mnie nie łapiąc.
   - Nie cackaj się z nim – rzucił Waldek, stojący kawałek za mną.
   - Chcesz się zamienić? – zapytałem zirytowany, odpychając zombie poskromem. Kątem oka zobaczyłem, że pozostali poradzili sobie znacznie lepiej niż ja. Cóż, oni mieli już w tym wprawę.
   Podszedłem do drugiej próby, tym razem próbując przewrócić truposza. Kopnąłem go w lewe kolano na tyle mocno, że usłyszałem trzask. Noga zombie zgięła się, a on sam runął na podłogę. Wykorzystałem to od razu, zaciskając pętlę na jego szyi.
   - I o to chodziło! Brawo, stary! – Waldek schował broń z powrotem do kabury.
   Poczekałem, aż truposz sam się podniósł i dopiero wtedy zacząłem ciągnąć go za sobą, idąc tyłem. Reszta stała już ze swoimi „zdobyczami” przed pustą klatką.
   - Trzeba im wrzucić to ścierwo, bo inaczej nie wejdą – mruknął Reszka, którego zombie machał rękami zaledwie parę centymetrów od twarzy.
   Waldek niechętnie spojrzał na trzy zmasakrowane ciała, po czym chwycił za ręce jednego z mężczyzn, którego nawet nie potrafiłem już zidentyfikować. Jego twarz praktycznie zniknęła. Brakowało nosa, policzków, ust i lewego oka. To drugie nadal patrzyło w sufit. Z piersi zmarłego wystawały żebra, a w brzuchu zionęła mu dziura, z której wylewały się resztki wnętrzności.
   - Ohyda – mruknął Waldek, ciągnąc ciało do klatki. Z obrzydzeniem odwróciłem głowę, gdy z brzucha wypadło coś, co wyglądało jak nadgryziona wątroba. Zombie się jednak musiało spodobać, bo szarpnął się, o mało co nie wyrywając mi się.



   Nagle rozległ się krzyk Waldka. Zobaczyłem, jak mężczyzna szarpie swoją nogą, wokół której zaciskały się palce zmarłego, który próbował wgryźć się w łydkę mężczyzny. Puściłem poskrom i wyciągnąłem broń. Najpierw strzeliłem w tył głowy zombie, którego uwolniłem, a potem oddałem jeden strzał w kierunku truposza, z którym walczył mój nowy kumpel. Truposz opadł bezwładnie, a Waldek wykorzystał to i odskoczył od niego jak najdalej się dało. Mężczyzna był blady ze strachu.
   - Kurwa jego mać! Pieprzone ścierwo! Prawie mnie dziabnął! – krzyknął i kilka razy kopnął zwiotczałe ciało.
   Odwróciłem się na leżące za mną ciała pozostałej dwójki. Akurat w tym momencie ręka jednego z mężczyzn drgnęła, a po chwili ten zaczął się podnosić, warcząc przy tym i wyciągając w naszą stronę obgryzione do kości ręce. Zombie nie mogąc wstać, zaczął się czołgać, ciągnąc za sobą dotkliwie obgryzione nogi. Przypomniało mi to jedną ze scen horroru o piraniach, gdzie jeden z bohaterów wyglądał podobnie.
   - Ja pierdolę – jęknął ktoś za moimi plecami.
   Nie czekając dłużej, wymierzyłem w głowę najpierw jednego, potem drugiego truposza. Po tym zapadła cisza, którą mąciły jedynie zombie, dalej trzymane w poskromach.
   - Ładujcie je do klatki – mruknął Waldek, ocierając mokre od potu czoło. Naprawdę był przerażony tym, co mogło się stać, gdybym zareagował chwilę później. Zęby zombie były kilka centymetrów od jego nogi, a ugryzienie oznaczało tylko jedno – śmierć.
   - Dzięki, stary – powiedział Waldek, gdy wychodziliśmy z sali.
   - Nie ma sprawy – odparłem.
   - Uratowałeś mi życie – Poklepał mnie po ramieniu. – Jestem teraz twoim dłużnikiem.
   - Zapamiętam – Uśmiechnąłem się. Na pewno zapamiętam – pomyślałem.
   Cała nasza grupka ruszyła z powrotem na górę, prosto do pokoju nauczycielskiego. Tam, przy długim, drewnianym stole siedział Wiksa, Osa, młody chłopak, który przywitał nas przy wejściu oraz dwóch innych mężczyzn, których pierwszy raz widziałem na oczy. Wszyscy oni pochylali się nad mapami, na których zakreślali różnokolorowymi pisakami jakieś punkty.
   - Strzelaliście? – zapytał Wiksa, patrząc na nas spode łba.
   - Skurczybyki się przemieniły – poinformował mężczyznę Waldek,  a w jego głosie nadal było słychać zdenerwowanie.
   - Później o tym. Musimy się teraz zająć tym – Wskazał na rozłożone mapy. – Ilu ich tam może być? Czterech? Pięciu?
   - Mniej – powiedział mężczyzna, siedzący z boku, z rękoma splecionymi na piersi. Wyglądał on na jakieś czterdzieści lat, miał siwiejące włosy i gładką twarz. – Większość wyjechała pierwszego dnia. Uciekli, albo zginęli. Oprócz tej upartej zdziry i jej przydupasa może został jeszcze jeden. Więcej na pewno nie.
   - Trójka ludzi miała rozwalić pięcioro naszych? – zapytał z niedowierzaniem Osa. – Sorry, Andrzej, ale to trochę pierdolenie.
   - Mają dość broni i wiedzą, co z nią robić – odparł mężczyzna, tasakując Osę wzrokiem. – W przeciwieństwie do was. Banda amatorów.
   Ostatnie słowa powiedział ciszej i z wyraźną pogardą, ale Wiksa na to nie zareagował. Wyglądało na to, że cała jego uwaga była skupiona na mapach.
- Nie są tam sami – powiedział gruby i wysoki facet. – Widzieliśmy tam jakiś innych ludzi. Cywili.
- Może uwolnili więźniów – podsunął Andrzej. – Gdy byłem tam ostatni raz, siedziało ich tam kilkoro.
- Iwona jest aż taką desperatką, że zwraca się o pomoc do osób, których sama zamknęła? – w głosie Wiksy była satysfakcja.
- Może i jest suką, ale nie głupią suką. Dlatego jeszcze żyje. W przeciwieństwie do twoich ludzi.
Na moment na twarzy Wiksy pojawiła się wściekłość. Zaraz jednak ponownie pochylił się nad mapą.
- Pojedziemy jutro z rana – ogłosił, wyprostowując się. – Rozwalimy cały ten posterunek i zabijemy wszystkich, którzy tam będą.
   Jego słowa zostały przyjęte z entuzjazmem, ale we mnie wywołały dreszcze. Przeczuwałem, że czeka mnie ciężka próba. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz