Zacznę od tego, że w najbliższym czasie rozdziały zaczną
pojawiać się częściej, bo chcę dodać je wszystkie przed rozpoczęciem roku
szkolnego. Jednak gdy jest dobra wiadomość – musi się zaraz pojawić ta zła L
Po zakończeniu The Last Days – Apokalipsa na blogu dojdzie
do dłuższej przerwy. Niestety, ale będę musiała znaleźć czas na napisanie
nowych rozdziałów, a będzie to trudno między lekcjami. Dlatego pierwszy
rozdział drugiego tomu TLD pojawi się dopiero, gdy napiszę co najmniej 8
rozdziałów. Nie wiem, kiedy do tego dojdzie, ale postaram się narzucić tempo.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Opuściliśmy niedokończone osiedle i wjechaliśmy w ulicę domów, którą kojarzyłem. Tą drogą z Maxem wjechaliśmy do Nowogrodu pierwszego dnia epidemii. Wcześniej było tu dość spokojnie, ale teraz wszystko uległo zmianie. Zombie chodziły po ulicy, wymijając kilka pozostawionych na pastwę losu aut, których właściciele zapewne chcieli opuścić miasto, ale z jakiś powodów im się to nie udało. Zobaczyłem nasz samochód, nadal znajdujący się w pobliżu tego, który nas staranował. Jego kierowca nadal leżał na masce. Drzwi do domów były pootwierane, niekiedy były wyrwane z zawiasów, a na trawnikach leżały ciała. Większość była prawie całkowicie obgryziona z mięsa.
- Łukasz, zatrzymaj się – powiedział nagle Osa, a kierowca
terenówki zahamował.
Po chodniku szła mała grupka osób, składająca się z dwóch kobiet
oraz dwóch mężczyzn, którzy na pewno mieli więcej niż pięćdziesiąt lat. Wszyscy
trzymali w dłoniach kije, a na ramionach mieli plecaki. Na widok aut zatrzymali
się, a na ich twarzach pojawił się wyraz zaniepokojenia. Przywódca grupy
odwrócił się do mnie i do Pawła z tajemniczym uśmieszkiem.
– Wysiadka.
Spojrzałem na Pawła, a on na mnie. Przeczuwałem kłopoty, ale nie
mieliśmy innego wyjścia, jak słuchać i robić to, co nam kazali. Tym bardziej,
że nie wiedziałem, co mają zamiar z nami zrobić. Nie zabili nas, ale to wcale
mnie nie uspokajało. Wręcz przeciwnie.
- Nie chcemy kłopotów – powiedział jeden ze starszych mężczyzn –
wyłysiały i brodaty staruszek, a na potwierdzenie swoich słów wypuścił
drewniany kij z dłoni, który uderzył o chodnik. Reszta jego towarzyszy zrobiła
to samo.
- Cicho, dziadku – rzucił pogardliwie Osa i wyjął pistolety, które
wcześniej nam zabrał. – Przejdziecie teraz inicjację.
- Co? – zapytał Paweł.
- Zabicie zombie to jedno, a ludzi – drugie. Pokażcie, jacy
twardzi jesteście, to będziecie mogli jechać z nami.
Spojrzałem zaskoczony na grupkę starców, niemniej przerażony niż
oni. Jeden z mężczyzn objął blondwłosą kobietę ramieniem, gdy ta zaczęła
płakać, a druga przylgnęła do niej trzęsąc się ze strachu. Tylko brodacz stał w
bezruchu, patrząc na nas obojętnie.
- Oni nic nam nie zrobili – powiedziałem.
- Adamie… - Osa zaczął wyjmować naboje z rewolweru, zostawiając
magazynku cztery kule. – Musisz zrozumieć, że w tym świecie nie ma miejsca na
sentymenty. Oni i tak umrą. Jeżeli nie z naszej ręki, to zrobią to zombie, albo
głód. Tak czy siak – są już martwi. Musicie tylko odpowiedzieć sobie na jedno,
zajebiście ważne pytanie – czy lepiej by cierpieli, czy też umarli szybko i
bezboleśnie?
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ci starcy mieli szansę – dowodem na
to było to, że jeszcze żyli. Tylko raz zabiłem człowieka i tylko w samoobronie.
Nie mogłem zastrzelić bezbronnych ludzi, którzy w żaden sposób mi nie
zagrażali. To było nieludzkie. Osa musiał wyczytać z mojej twarzy to, o czym
myślę, bo podszedł do mnie i objął mnie ramieniem.
- Wiesz, nie musicie tego robić, ale wtedy zginą nie tylko oni,
ale też i wy. Potem wrócimy po te dwie suki i je też zabijemy. Najpierw jednak
się z nimi zabawimy i to na pewno nie raz. Wasz wybór.
Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, to Paweł wyrwał Osie z
dłoni broń. Myślałem, że zabije mężczyznę, ale ten oddał cztery, szybkie
strzały w kierunku starców. Trafił bezbłędnie. Nieznajomi osunęli się na
ziemię, a wśród nich zaczęły rosnąć plamy krwi, które zmieszały się ze sobą,
tworząc jedną, czerwoną kałużę.
Spojrzałem na Pawła. Ten bez żadnego słowa oddał Osie pistolet i
wsiadł do auta.
- No! I to jest chłop! Adam, ucz się od niego!
Zanim odjechaliśmy, ludzie Osy zabrali starcom plecaki, które
wrzucili do bagażnika. To, co zrobił Paweł było straszne i zupełnie do niego
nie pasowało. Rozumiałem, że był zły, nie chciał też dopuścić, by zabito Beatę,
ale to, w jaki sposób zabił tych ludzi, bez cienia emocji, przeraziło mnie.
Wszyscy zaczynamy stawać się żywymi trupami – pomyślałem, patrząc jak zombie
dopadają do świeżego mięska. Zaraz potem odjechaliśmy.
***
Hotel, do którego nas przywieźli był dwupiętrowym, czerwono –
złotym budynkiem, ogrodzonym na wpół murowanym, dwumetrowym płotem. Znajdował
się on na obrzeżach miasta, w pobliżu kościoła oraz kilku różnych, małych
sklepików dla turystów, a także tych zwykłych, spożywczych. Wszystkie inne
drogi, oprócz tej, którą jechaliśmy, były zastawione wrakami aut, tworząc
dodatkową barierę ochronną. Za bramą, po prawej stronie, stał dostawczak z
wizerunkiem ryby i nazwą firmy, specjalizującej się w puszkowanym jedzeniu. Na
dachu auta siedziało dwóch mężczyzn, z karabinami w rękach. Na nasz widok
wstali ze stołków, ale wtedy Osa wystawił dłoń przez okno i pokazał uniesiony
kciuk. Strażnicy zeszli na ziemię i otworzyli przed nami bramę, która była
dodatkowo umocniona metalową blachą. Taki zabieg był przeprowadzony już w
innych częściach ogrodzenia, gdzie zespolono ze sobą metalowe części z płotem.
Dostrzegłem jeszcze trzy inne ciężarówki ze strażnikami, które były tak
rozmieszczone, by mieć widok na całą okolicę. Widać było, że ludzie Wiksy są
nieźle przygotowani.
Auto podjechały prawie pod samo wejście, gdzie czekała już na nas
czwórka mężczyzn. Ci od razu otworzyli bagażniki i zaczęli wyciągać z nich
kartony i foliowe torby. Jeden z nich, stojący z boku i palący spokojnie
papierosa, spojrzał na mnie i Pawła mrużąc oczy.
- A to kto? – zapytał, wskazując na nas fajką.
- Nowi – odparł Osa szczerząc się, po czym zarzucił swoje ramię na
kark Pawła i wskazał na jego ubranie, na którym znajdowały się krople krwi
starców. – Jak widzisz, nieźli zawodnicy.
Palacz prychnął i splunął na bok. Wyglądał na równie rozbawionego
co Osa.
- A gdzie Vegas? – zapytał rozglądając się.
- Mały wypadek – odparł Rafał, bez cienia żalu. Palacz pokiwał
głową, również mało przejęty tą wiadomością.
- Dobrze mu tak. Był jebanym idiotą. Szef jest u siebie –
powiedział, ustępując na bok.
Osa klepnął Pawła i mnie lekko w plecy, po czym wyprzedził nas
prowadząc do środka.
- Poznacie szefa – powiedział, odwracając się z tajemniczym
uśmiechem na twarzy.
O Wiksie wiedziałem tylko tyle, ile usłyszałem z relacji Saszy. To
z nim starli się pod sklepem z bronią. Nie widziałem go, ale musiał mieć duży
szacunek i posłuch, skoro wszyscy dla niego pracowali.
W miejscu, które niegdyś musiało być recepcją, na dwóch kanapach
ustawionych przed kominkiem siedziało kilkoro ludzi, zarówno mężczyzn, jak i
kobiet w wieku nie większym niż trzydzieści lat. Wszyscy śmiali się głośno,
popijając różnego rodzaju trunki, którymi zastawiony był stolik. Najpewniej był
to cały asortyment sklepu monopolowego, który widziałem po drodze. Po drugiej
stronie, przed recepcją, stało kilka osób, które zajmowały się rozłożoną na
długim blacie bronią. Było tego sporo – zapewne była to zawartość sklepu, który
obrabowali. Z takim uzbrojeniem mogli przetrwać przez wiele miesięcy, a może i
nawet dłużej.
- Nieźle, no nie? – Osa podniósł jeden z karabinów i uniósł go w
górę. – Zajebaliśmy to wszystko z okolicznych komend policji. Poczekajcie
tylko, aż nasi wrócą z posterunku z Nowogrodu. Wtedy te śmierdziele będą nam
mogli skoczyć!
Osa odłożył broń i ruszył schodami na górę, a my za nim.
Znaleźliśmy się na pierwszym piętrze, gdzie panował względny spokój. Z mijanych
przez nas pokojów dochodziły stłumione, kobiece jęki, mieszające się z męskimi
posapywaniami. Nie trzeba było być ani detektywem, ani wyjątkowo rozgarnięty,
by wiedzieć, co się działo za drzwiami.
Zerknąłem na Pawła, który szedł obok mnie. Od momentu zabicia
starców nie odezwał się ani słowem. Krople krwi na jego twarzy, które spłynęły
pozostawiając czerwone smugi, z połączeniem pustych, bladoniebieskich oczu,
patrzących gdzieś w pustkę nadawały mu wygląd szaleńca. To, co właśnie zrobił
odcisnęło na nim piętno, był w szoku. Rozumiałem, dlaczego to zrobił, chciał
chronić Beatę, ale nie to nie było okolicznością łagodzącą. Zabicie z zimną
krwią czterech, bezbronnych starców nie było czymś, o czym dało się łatwo
zapomnieć.
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami, oznaczonymi numerem sto
dwadzieścia osiem. Osa zapukał trzykrotnie, ale nie rozległo się żadne zaproszenie,
więc mężczyzna powtórzył uderzenia, mocniej, waląc zaciśniętą pięścią. Wtedy
drzwi otworzyły się gwałtownie i pojawił się w nich wysoki, całkowicie łysy
mężczyzna, który tasakował nas wzrokiem.
- Czego? – zapytał groźnie. Jego postać ledwo co mieściła się w
prawej połówce dwuskrzydłowych drzwi.
- Mam dwóch nowych – wskazał na nas, tym razem się nie
uśmiechając. – Chcą się przyłączyć.
Wiksa zmierzył nas wzrokiem od góry do dołu, po czym z widoczną
niechęcią otworzył szerzej drzwi i wpuścił nas do środka. Był to niewątpliwie
apartament. Na środku sporego pokoju stało wielkie łoże, zaścielone czerwoną
pościelą, pod którą leżała całkiem ładna dziewczyna. Miała ona płomienno rude
włosy, które opadły na jej twarz, prawie całkowicie ją ukrywając. Na nasz widok
podciągnęła kołdrę pod samą szyję, z wyraźnym przerażeniem, pomieszanym z
zażenowaniem. Wiksa nawet słowem nie pisnął, żebyśmy przeszli do innego pokoju,
ani też nie kazał swojej towarzyszce wyjść. Po prostu usiadł na skraju łóżka i
zaczął wciągać na nogi spodnie.
- Skąd ich wziąłeś? – zapytał Osę, nas całkowicie ignorując. – I
gdzie Vegas?
Osa powtórzył całą historię naszego spotkania, uwzględniając
śmierć swoich towarzyszy, zbliżające się zombie oraz starców, których zabił
Paweł.
- Zostawiłeś tam kogoś? – w głosie Wiksy pojawiła się złość.
Rudowłosa, leżąca w łóżku, wyraźnie zbladła na twarzy. – Ty myślisz czasem?
Mieliście przywieźć każdego, kogo spotkacie! Nie mogliście sobie poradzić z
dwiema babami?
- Zombie się złaziły – powiedział na swoją obronę brunet. – Poza
tym, jedna była w ciąży, a ta druga zabiła dwóch naszych.
- I tobie, kurwa, nie przyszło do głowy, że to może być ta sama
suka, która zaatakowała nas pod sklepem z bronią? – warknął. – Jebany
idiota.
- Daj już spokój, Wiksa, to idiotyczne, że musimy narażać życie i
szukać jednej baby. Mamy inne…
Nie zdążył dokończyć, bo łysy zerwał się ze swojego miejsca, a w
jego dłoni pojawił się pistolet, który przyłożył Osie pod brodę. Wiksa górował
nad chłopakiem wzrostem i masą ciała. W tamtym momencie przypominali mi Dawida
i Goliata, tyle że tutaj, Dawid nie kwapił się do postawienia przeciwnikowi.
Bał się go, tak samo jak ruda dziewczyna i zapewne pozostali. Ja jednak nie
odczuwałem strachu, a Paweł… Nie wiedziałem co myśli. Jego wzrok był pusty, a
twarz poważna.
- Ostatni raz nazwałeś mnie idiotą – powiedział Wiksa, po czym
uderzył Osę w twarz z broni. Chłopak upadł na podłogę, a z rozciętego łuku
brwiowego popłynęła krew. – Teraz wypierdalaj i zawołaj Wujka.
Osa posłusznie wstał z ziemi i bez żadnego słowa, ani nawet
wrogiego spojrzenia, wyszedł z pokoju, pozostawiając nas sam na sam z łysym
byczkiem. Ten z powrotem usiadł na łóżku i założył wysoko wiązane,
ciężkie buty.
- Coście za jedni? – zapytał.
Ani ja, ani tym bardziej Paweł, nie zamierzaliśmy nawiązywać
jakiejkolwiek współpracy z Wiksą i jego grupą, ale wiedzieliśmy, że musieliśmy
przynajmniej stwarzać pozory. Inaczej w życiu by się nam nie udało wrócić do
naszych.
- Ja jestem Adam, a to Paweł – powiedziałem posyłając towarzyszowi
znaczące spojrzenie. Ten, prawie niezauważalnie, skinął mi głową.
- Jebie mnie to, jak się nazywacie – spojrzał na nas spode łba. –
Pytałem o to, kim jesteście teraz. Jak przeżyliście i z kim trzymacie.
Wymieniliśmy z Pawłem spojrzenia. Nie miałem pewności, czy
powinienem kłamać, czy też wyjawić prawdę. W obu przypadkach mogło się to źle
dla nas skończyć. Musiałem rozważnie rozważyć odpowiedź, by nie powiedzieć o
Saszy – na którą Wiksa był wyraźnie cięty – ani nie zdradzić się
kłamstwem.
Podczas gdy ja składałem w głowie odpowiedź, Paweł postanowił
zagrać w otwarte karty.
- Byliśmy w jednej grupie, która liczyła sześć osób – powiedział
szybko. – Spotkaliśmy się w sklepie z bronią i postanowiliśmy połączyć siły.
Wczoraj zginęła moja siostra zastrzelona przez jakiegoś skurwysyna. Nocowaliśmy
w niewykończonym domu, gdy zaatakowały nas zombie. Wasi ludzie nas
uratowali.
Przekląłem w myślach swojego towarzysza. Wyjawił wszystko o tak po
tym wszystkim, co razem przeszliśmy. Przecież od razu widać było, że Wiksa nie
jest człowiekiem skorym do empatii. Zależało mu tylko na informacjach, które
Paweł bez zastanowienia mu wyjawiał.
- Znamy też osobę, której szukasz – powiedział, czym wzbudził
zainteresowanie Wiksy.
- Doprawdy? – zapytał Wiksa wstając i podchodząc do nas. Poczułem
od niego zapach papierosów, potu i alkoholu.
- Nazywa się Sasza – odparł mężczyzna mimo tego, że dyskretnie
uderzyłem go w ramię. Ten jednak albo nie złapał aluzji, lub po prostu mnie
zignorował. – To ona was zaatakowała. Sama nam o tym powiedziała.
Rozległo się pukanie do drzwi, które przerwało przesłuchanie
Wiksy. Do środka wszedł trochę starszy ode mnie chłopak. Ubrany był w
jeansową kurtkę, czarną czapkę z daszkiem i spodnie takiego samego koloru. Przy
biodrze nosił kaburę z bronią, a na ramieniu strzelbę. Jego kwadratową szczękę
pokrywał cień ciemnego zarostu.
- Wujek, pokaż im co i jak – powiedział do niego Wiksa. – I nie
przydzielaj ich do fizycznych. To moi nowi przyjaciele.
Wujek bez słowa skinął mu głową, po czym wskazał nam gestem na
drzwi.
Zanim opuściliśmy apartament, obejrzałem się po raz ostatni na
kryjącą w łóżku dziewczynę, która słyszała całą rozmowę. Nie mogłem odgadnąć
jej wyrazu twarzy, ale gdy nasze spojrzenia się spotkały, zorientowałem się, że
jest ona przerażona.
Wyszliśmy na korytarz, prowadzeni przez cały czas milczącego
Wujka. Nawet nie próbowałem nawiązać z nim rozmowy, bo wiedziałem, że to nic
nie da. Nasz przewodnik był raczej typem małomównym.
Zostaliśmy zaprowadzeni na pierwsze piętro, gdzie został mi
wręczony klucz drzwi do jednego z pokoi.
- Dzisiaj macie luz – powiedział. – Ale jutro macie być o siódmej
na dole. Żarcie, ubrania i co tam chcecie dostaniecie rano. I lepiej się
nie spóźnijcie.
- Dzięki – powiedziałem.
W środku stały dwa łóżka po dwóch przeciwnych stronach, każde
miało obok szafkę nocną, na której stały lampy. Oczywiście bez prądu nie
działały. Podszedłem do okna, które wychodziło na tyły hotelu, gdzie znajdował
się ogród z fontanną, a dalej nieduży park z drzewami oraz krzewami i sadzawką.
W ciemności nic więcej nie dostrzegłem.
Nie miałem żadnego planu, ani nawet pomysłu jak stąd uciec, a nie
wydawało mi się, że Wiksa od tak nas sobie wypuści. Co prawda nie zostaliśmy
potraktowani jak więźniowie, ale sam fakt, że jego ludzie przywieźli nas tutaj
siłą sprawiał, że czułem się przetrzymywany. Teraz jednak, musieliśmy stwarzać
pozory, zyskać zaufanie ludzi i poznać to miejsce. Dopiero wtedy, przy jakiejś
okazji, uciec.
- Co to było? – zapytałem ostro, siedzącego na łóżku mężczyznę.
Ten spojrzał na mnie, marszcząc brwi. – Dlaczego mu wszystko powiedziałeś?
Mogłeś tym wydać wyrok na ich wszystkich!
- Nie wszystkich, tylko Saszę – odparł spokojnie. – To jej
szukają.
- A ty musiałeś ją wydać? – warknąłem naprawdę już wściekły.
- To przez nią zginęła Inga! – wykrzyknął zrywając się z łóżka. –
Mogliśmy zostać w tamtym domu, ale ona chciała jechać dalej! Przez nią
trafiliśmy na tego pojeba, który zabił mi siostrę!
Odsunąłem się, widząc szaleństwo w oczach Pawła. On naprawdę
uważał, że Sasza odpowiada za śmierć Ingi, co było idiotyczne. Nie miałam na to
wpływu tak samo jak na wybuch apokalipsy. Nikt za to nie odpowiadał.
- Paweł – zacząłem spokojnie. – Rozumiem, że jesteś wściekły…
- Gówno rozumiesz – syknął ten. – Możesz chcieć pieprzyć Saszę,
ale to nie zmieni faktu, że jest ona szalona. Obydwoje dobrze o tym
wiemy.
Mężczyzna ruszył do drzwi i trzasnął nimi za sobą. Równie wściekły
ruszyłem za nim.
Wyszedłem na korytarz, gdy nagle uderzyłem w coś całym
ciałem i o mało co nie upadłem, ale jakoś udało mi się utrzymać równowagę. Tym
„czymś” była rudowłosa dziewczyna, ta sama, którą widziałem w pokoju Wiksy.
Wyglądała na czymś mocno zdenerwowaną, a na jej prawym policzku widniał
fioletowy siniak.
- Sorry, nie zauważyłem cię – powiedziałem, nie mogąc oderwać
wzroku od śladu na jej twarzy. Zacząłem się zastanawiać, czy to dzieło Wiksy.
- Może to i lepiej – odparła obrzucając mnie podejrzliwym
spojrzeniem.
- Wszystko w porządku? – zapytałem, a tam prychnęła, pokręciła
głową zrezygnowana, po czym ruszyła w głąb korytarza i zniknęła za rogiem.
Najwyraźniej nie miała ochoty na poznawanie nowych ludzi. Ja w sumie też.
Chciałem po prostu stamtąd zwiać i wrócić do swoich.
Zszedłem po schodach na sam dół, gdzie panował już spokój.
Większość imprezowiczów była albo już tak pijana, że spała, albo w ciszy
raczyła się trunkami, dążąc do stanu, jaki osiągnęli ci pierwsi. Zostawiłem
ich, bo to, co oni robili nie było moim zamiarem.
Już miałem wyjść na zewnątrz, gdy usłyszałem czyjeś wołanie.
- Hej! Kolego!
Odwróciłem się, szukając źródła głosu i zobaczyłem Osę. Siedział
on na fotelu w głębi holu, z dala od mocno pijanych towarzyszy. W jednej dłoni
trzymał papierosa, a w drugiej szklankę z brązowym płynem, który od czasu do
czasu wypijał. Podszedłem do niego i usiadłem na bliźniaczo podobnym fotelu.
- Przypomnij mi, jak masz na imię? – zapytał, zaciągając się
dymem.
- Adam – odparłem uważnie obserwując mężczyznę. Na jego skroni
znajdował się plaster, który otaczała czerwona plama
- No tak, Adam – mężczyzna zaciągnął się po raz ostatni papierosem
i zgasił niedopałek w czarnej popielniczce, stojącej obok butelki whisky. – Ta
dziewczyna, która zabiła Vegasa i resztę, to była ta sama, która zaatakowała
Wiksę kilka dni temu? Mnie możesz powiedzieć. Nic do niej nie mam, a już na
pewno nie nienawidzę jej tak, jak Wiksa.
Spiąłem się cały. Nie wiedziałem, jakiej odpowiedzi mam udzielić,
by nie narazić Saszy. Nie miałem wątpliwości, że udało się jej przeżyć. Znałem
ją krótko, ale wystarczająco by wiedzieć, że zawsze dawała sobie radę. Była
niezwykle silną osobą, spadającą na cztery łapy.
Osa sięgnął po stojącą na stoliku obok szklankę i nalał do niej
whisky, po czym podał ją mnie. Nie przepadałem za alkoholem, a mimo to wziąłem
łyk. Whisky zapaliła mnie w gardle.
- A więc? – ponaglił mnie Osa.
- Nie znałem jej dobrze. Spotkałem ją niedawno – odparłem
pobieżnie.
Udałem, że nie zauważam podejrzliwego wzroku Osy i jednym łykiem
opróżniłem szklankę. Nim odstawiłem ją na stolik, ta ponownie została
napełniona alkoholem.
- Wiksa chce ją dopaść – powiedział, kręcąc bursztynowym
alkoholem. – Odkąd zabiła dwóch naszych i postrzeliła Szefa, ten chce ją za
wszelką cenę znaleźć. Dziewczyna będzie miała przerąbane, gdy w końcu ją
dorwie.
- Dlaczego mi to mówisz? – zapytałem coraz bardziej zdenerwowany
przebiegiem tej rozmowy.
- Wyglądasz na spoko faceta, Adamie. Takiego, który zna się na
rzeczy i gdyby tylko miał dobre plecy, to mógłby mi bardzo pomóc.
Czułem, że ta rozmowa zmierza w złym kierunku, ale jeżeli miałem
zyskać zaufanie ludzi, to musiałem udawać zainteresowanego. Osa najwyraźniej
próbował mnie wciągnąć w jakąś brudną grę. Grę, w której nie chciałem brać
udziału.
- O co właściwie chodzi? – zapytałem.
Ten uśmiechnął się tajemniczo i pochylił do przodu, jak jakiś
spiskowiec, którym z resztą był.
- Dostaniesz co tylko chcesz. Władzę, broń, żywność – wszystko.
Będziesz mógł nawet wyjechać, ale pod jednym warunkiem.
- Jakim? – zapytałem, a Osa rozglądnął się na boki, by sprawdzić,
czy nikt nas nie podsłuchuje.
- Musisz zyskać zaufanie Wiksy. Stać się jego prawą ręką,
najlepszym kumplem, przyjacielem. Masz stać się jego pieprzonym cieniem,
któremu będzie ufał bardziej niż sobie.
- Po co?
- Będziesz ważną osobą w moim planie. Niezbędną wręcz.
- Do czego?
Osa uśmiechnął się jak wilk na widok smakowitego kąska.
- Pomożesz mi zabić Wiksę.
***
W nocy, leżąc w łóżku, rozmyślałem nad propozycją Osy. Miał w
planach zabić Wiksę i samemu przejąć władzę w hotelu – dlaczego? – tego nie
wyjawił. Zaskoczył mnie tym, że uwzględniając mnie w swoim planie. W końcu w
ogóle mnie nie znał, a ja jego. Nie miałem pewności czy to aby nie zasadzka,
która miała mnie sprawdzić, a potem zabić nas wszystkich, dlatego nie
udzieliłem mężczyźnie jasnej odpowiedzi.
- Tylko nie myśl za długo – powiedział. – Potrzebuję wojownika, a
nie filozofa.
O rozmowie z Osą Pawłowi nie powiedziałem. Z resztą, mężczyzny nie
było nawet w pokoju po moim powrocie, a gdy wrócił, to od razu widać było, że
zdążył się zaprzyjaźnić z towarzystwem z dołu. Z ledwością dowlókł się do
swojego łóżka, na które rzucił się i zasnął, trzymając nogi nadal na podłodze.
Zabić Wiksę – powtórzyłem w myślach słowa Osy. Nie znałem jego
motywów, ale nie trudno było zgadnąć. Chciał władzy, widziałem to w jego
oczach, gdy przedstawiał mi swój plan. Pragnął dowodzić, ale żeby spełniły się
jego marzenia, musiał usunąć z drogi przeszkodę.
Obiecał mi wolność – pomyślałem, ale ile mogło być w tym prawdy?
Nie mogłem mu ufać. Nikomu, ale musiałem spróbować, jeżeli chciałem wrócić do
brata. I do Saszy.
Nagle rozległy się krzyki na korytarzu, na dźwięk których
poderwałem się z łóżka, po czym z niego wyskoczyłem. Uchyliłem lekko drzwi i
zobaczyłem grupkę mężczyzn, którzy ciągnęli po ziemi szarpiącego się chłopaka i
co chwilę zadawali mu ciosy – pięściami, lub też mocne kopnięcia. Dzieciak
wyglądał na jakieś szesnaście lat i krzyczał wniebogłosy, ale jego oprawcy
byli niewzruszeni.
- Zamknij się, kurwa! – krzyknął jeden z mężczyzn, niewiele
starszy ode mnie, wymierzając dzieciakowi cios w szczękę, aż ten zalał się
krwią.
- Co wy wyprawiacie? – zapytałem, stając na drodze pochodu.
Chłopak spojrzał na mnie, a w jego oczach pojawiło się nieme błaganie o pomoc.
- Nie wtrącaj się – syknął ten sam, który jeszcze nie dawno kopnął
dzieciaka w brzuch, aż ten zwymiotował.
- Gnojek chciał nas okraść – wyjaśnił łysy, który przy biodrze
miał kaburę z bronią. – Musi dostać nauczkę.
Czyli są jednak jakieś zasady – pomyślałem z goryczą.
- Co zamierzacie mu zrobić? – spytałem.
- Nauczyć dyscypliny – odparł łysy, uśmiechając się i tym samym
pokazując brak górnego siekacza.
- A ty wypierdalaj, bo sam oberwiesz! – zawołał hardo jeden z członków
grupy.
Nie zamierzałem zejść im z drogi, bo wiedziałem, co by się stało z
tym dzieciakiem. Piątka dorosłych facetów przeciw cherlawemu nastolatkowi.
Młody nie miał szans, a po ich „nauczce” długo by wracał do zdrowia, albo by
nawet nie miał okazji.
- Spieprzaj stąd. Mówię ostatni raz – Łysy spojrzał na mnie z
byka.
Nie miałem przy sobie broni. Wszystkie moje rzeczy pozostały u
Osy, a jak zauważyłem, piątka stojących przede mną mężczyzn miała pistolety.
Gdyby chcieli, to mogliby mnie zabić na miejscu. Mimo to nadal uparcie stałem
na swoim miejscu, nie przestając mierzyć łysego wzrokiem.
- Co tu się odpierdala? – rozległ się potężny ryk, na dźwięk
którego cała grupka momentalnie straciła cały hart.
Wiksa stanął obok łysego, rzucając dzieciakowi przelotne
spojrzenie.
- Sowa, co jest?
- Dzieciak chciał zwiać. Ukradł pistolet i żarcie, to chcieliśmy
go z powrotem ustawić do pionu, ale temu rycerzykowi zachciało się ratować
biednych i uciśnionych – spojrzał na mnie złośliwie.
Wiksa zerknął na mnie, a potem znowu na dzieciaka. Niespodziewanie
uśmiechnął się i objął mnie ramieniem.
- Jesteś nowy i nie znasz naszych zasad – powiedział, prowadząc
mnie przed siebie, a pozostała grupa za nami, nadal ciągnęła za sobą chłopaka.
– Żeby utrzymać to miejsce, potrzebujemy ludzi. Pracujących ludzi, którzy
przestrzegają pewnych zasad. Bo jak wiesz, Adamie, ludzie nie żyjący wobec
zasad szaleją, a nas – ostatniej garstki żywych – na to po prostu nie stać.
Ludzie muszą znać swoje miejsce, przestrzegać zasad i pracować. Inaczej nic nie
odbudujemy.
Zeszliśmy na dół i od razu ruszyliśmy do wielkiej sali, która
kiedyś musiała być restauracją, ale wszystkie stoliki zostały usunięte,
pozostawiając pomieszczenie przeraźliwie puste. Gdy szliśmy, od drewnianego
parkietu odbijało się echo naszych kroków, które niosło się po całej sali. Za
nami nie szła już tylko ta piątka, której postawiłem się na korytarzu, ale
dołączyło do niej kilkanaście innych osób, którzy powoli wypełniali aulę.
Wiksa i ja weszliśmy na niewysoką scenę, na której zapewne kiedyś
występowała orkiestra. Sowa oraz brunet wprowadzili za nami chłopaka i zmusili
go do stanięcia zwróconym w stronę powoli zbierającego się na dole tłumu. Żadna
twarz nie wyrażała przerażenia, zdziwienia, czy choćby rozpaczy. Wszyscy
patrzyli obojętnie na nas, niektórzy ziewali otwarcie, zapewne wyrwani ze snu.
Wkrótce sala została wypełniona i nagle wydała mi się o wiele mniejsza, niż
wtedy, gdy zobaczyłem ją na początku.
Wiksa w końcu zdjął rękę z mojego ramienia i wystąpił na środek.
Wtedy ucichły wszystkie głosy.
- Dlaczego wciąż żyjemy? – zapytał niezbyt głośno. Nie musiał
krzyczeć, bo echo poniosło jego głos we wszystkich kierunkach.
- Bo żyjemy wobec zasad – odparł ktoś z tłumu.
- Właśnie! Zasady! To one trzymają nas przy życiu! To, kim
byliście zanim pojawiliście się tutaj przestało istnieć wraz z przekroczeniem
progu tego budynku. Wasze poprzednie życie nie istnieje. Wasze rodziny nie
żyją, przyjaciele was opuścili i ratują swoje własne tyłki! Waszego dawnego
życia już nie ma! Teraz jesteście tutaj – w jedynym bezpiecznym miejscu! Na
zewnątrz są gryzacze i ludzie, którzy nie zawahają się was zabić. Ten hotel was
chroni. My chronimy siebie nawzajem. Jesteśmy murem, który broni się nawzajem,
ale co będzie, jeżeli jedna cegła wypadnie? – spojrzał na łkającego chłopaka. –
Mur runie, a wszystko to, co zdołaliśmy stworzyć, runie razem z nim. Dlatego
tak ważne jest, żebyśmy trzymali się razem! Bo tylko razem uda nam się
przetrwać!
Nie rozległy się oklaski, okrzyki poparcia, lub gwizdy albo
wyzwiska. Ludzie po prostu stali w milczeniu, ale w ich oczach pojawił się
błysk. Wiksa powiedział im to, co chcieli usłyszeć. Że przeżyją, że mają
szansę, ale żeby to się udało, muszą być głusi i ślepi, posłusznie wykonując
powierzone zadania. Wiksa ich nie straszył – on nimi manipulował.
- Ten młody człowiek chciał nas okraść i uciec – kontynuował
mężczyzna, kładąc dłoń na ramieniu chłopaka. – Powiedz nam wszystkim –
dlaczego?
Chłopak był blady ze strachu i nieustannie pociągał nosem, chociaż
już nie płakał. Przy Wiksie wyglądał na jeszcze drobniejszego, niż w
rzeczywistości.
- Chciałem… chciałem odnaleźć rodzinę – wydukał.
Wtedy pojawiły się gwizdy i okrzyki oburzenia, ale wystarczył
jeden gest Wiksy, by wszyscy na powrót umilkli.
- Już nie masz rodziny. Nie masz nikogo. Żyjesz teraz z nami,
rozumiesz to?
Dzieciak podniósł głowę i na chwilę nasze spojrzenia się spotkały,
a potem przeniósł wzrok na Wiksę i skinął mu.
- Dobra, Sowa, przynieś żegadło.
- Robi się – mężczyzna zasalutował niedbale i wskoczył w tłum,
który rozstąpił się przed nim.
Żegadło? – jęknąłem, gdy łysy wyszedł zza drzwi i wrócił z
żelaznym prętem, którego koniec rozgrzany był do czerwoności. Zapewne służył on
kiedyś do znaczenia zwierząt. Sowa wszedł z powrotem na scenę, trzymając
żegadło przed sobą. Stałem na tyle blisko, że poczułem ciepło bijące od metalu.
Chłopak na ten widok drgnął, ale wtedy jeden z mężczyzn złapał go za ramiona.
- Nie – powiedział Wiksa, gdy Sowa wyciągnął ku niemu grubą
rękawicę, taką samą, jaką sam miał. – Niech on to zrobi.
Otworzyłem usta ze zdziwienia. Nie. Nie zrobię tego.
- Nie ma mowy – powiedziałem twardo.
- Zrobisz to, albo go zabiję – odparł beznamiętnie Wiksa,
wyciągając przy tym pistolet. – Przypalenie przeżyje, ale kulkę w łeb już
niekoniecznie.
Dzieciak patrzył na mnie z przerażeniem, a jego wzrok krążył
między mną, Wiksą a żegadłem na końcu którego znajdowała się litera „W”.
Nie mogę. Nie. Nie mogę tego zrobić – powtarzałem sobie w myślach,
ale założyłem rękawicę i przejąłem od Sowy gorące żelazo. Nawet przez tak gruby
materiał poczułem ciepło.
- W twarz – powiedział Wiksa, splatając ręce na piersi.
Ręka mi drżała, a nogi miałem miękkie jak z waty, gdy szedłem w
stronę chłopaka, który zaczął się szarpać jeszcze bardziej, ale mężczyzna
trzymał go mocno i nie miał szans na ucieczkę. Chciałem mu powiedzieć, żeby się
nie ruszał i dziękował, że to nie pistolet, ale głos uwiązł mi w gardle.
Gdy tylko rozżarzony metal dotknął lewego policzka dzieciaka, w
powietrzu pojawił się znajomy mi smród spalonego mięsa, który poczułem już
drugi raz tego dnia. Teraz jednak nie miałem ochoty zwymiotować. Młody krzyczał
przez kilka sekund, aż jego głos ucichł, a on sam zamknął oczy. Zemdlał.
Odsunąłem pogrzebacz, tym samym odklejając z jego twarzy kawałki skóry i
ukazując wszystkim wielkie, pokrywające cały policzek litery na spalonej i
pokrytej bąblami twarzy chłopaka. Obejrzałem się na publiczność, która przez
cały pokaz stała w ciszy. Byli zadowoleni, nawet się uśmiechali.
- Brawo, nowy – powiedział Wiksa, klaszcząc w dłonie, w czym był
osamotniony. – Brawo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz