niedziela, 2 września 2018

EPILOG 4/4 - PRÓBA OGNIA (SASZA)

1
   Zaraz po spotkaniu rady weszłam do swojego pokoju i opadłam ciężko na fotel. Pochylając się lekko do przodu i opierając czoło na splecionych dłoniach próbowałam opanować przyśpieszony oddech i żwawsze bicie serca. Czułam ciepło w okolicach policzków, a gdybym rozprostowała palce, te pewnie drżałyby jak u deliryka. Te nerwy, które powstrzymywałam podczas tego spotkania, w końcu dały o sobie znać. W głowie miałam tylko dwa sprzeczne pragnienia, atakujące siebie nawzajem jak wściekłe zwierzęta: zostać w pokoju już na zawsze lub wziąć się w garść.
   Nawet nie sądziłam, że znalezienie się w jednym pomieszczeniu z Adamem i zachowanie obojętności będzie mnie aż tyle kosztować. Przecież sama dopiero się przed sobą przyznałam, że nasz związek był pomyłką i nic do niego nie czułam. Mimo wszystko coś nas łączyło i to nie pozwalało mi pozostać całkowicie neutralną.
   Drugą rzeczą, która przyprawiała mnie o zawroty głowy oraz mdłości, był Wiksa.
   Dotychczas nie prowadziliśmy wobec niego otwartej wojny. Nie było takiej potrzeby, skoro nawet nie mieliśmy pewności, czy on w ogóle żyje. Teraz już wiedzieliśmy, że tak. Odważył się nawet nas zaatakować i najprawdopodobniej to był właśnie początek wielkiego konfliktu, którego poprowadzeniu musiałam się podjąć. Nie chciałam tego, ale wiedziałam, że muszę. Na całe szczęście wiedziałam, że nie będę z tym sama.
   Dotknęłam kieszeni, gdzie wciąż trzymałam paczkę papierosów, którą zabrałam z kieszeni Maxa i uśmiechnęłam się w nawet dla siebie zagadkowy sposób.
   Nagłe pukanie w drzwi wyrwało mnie od przemyśleń, których bieg zmierzał w niezbyt odpowiednie rejony.
   – Z kimś się jeszcze nie przywitałaś – oznajmiła Łucja, wchodząc do środka z Nadią na rękach.    Widok dziewczynki sprawił, że momentalnie opuściły mnie wszelkie zmartwienia.
   – Cześć, skarbie – Podeszłam bliżej i przejęłam dziecko od Łucji.
   Ta kilkudniowa rozłąka sprawiła, że inaczej spojrzałam na to, kim była dla mnie ta mała. Zżyłam się z nią i czułam, że to ja jestem najbliższą jej osobą. Bądź co bądź byłam przy jej narodzinach i podjęłam się opieki nad nią.
   Niebieskie oczy dziecka patrzyły na mnie, a drobna rączka zacisnęła się na moim palcu. Na ten gest w piersi rozlało mi się przyjemne ciepło.
   – Dziękuję, że się nią zajęłaś – powiedziałam do Łucji, jednocześnie siadając z powrotem w fotelu.
   – Nie musisz. Ta mała jest oczkiem w głowie nas wszystkich – odparła kobieta.
   Zerknęłam na Łucję, tylko na moment obrzucając ją spojrzeniem.
   Choć była to kobieta skryta i nieco wycofana, to jednak miała swoje miejsce w Radzie. Nie bez przyczyny. Łucja szczyciła się takimi cechami, jak zorganizowanie, konsekwencja i empatia. Dzięki nim świetnie sprawdzała się w wypełnianiu powierzonych jej zadań i cieszyła się poważaniem wśród mieszkańców klasztoru. Nie musiała był nieustraszona i waleczna, bo nie o to chodziło w naszej namiastce społeczeństwa. Wśród nas musiały być też osoby reprezentujące podstawowe wartości. Takim kimś była Łucja.
   – Czym zajmowałaś się wcześniej? – zapytałam, gdy stwierdziłam, że nie znam przeszłości tej pięćdziesięciolatki.
   – Niczym, czym mogłabym się szczycić – odparła z zawstydzonym uśmiechem. – Byłam bibliotekarką. Całe dnie spędzałam wśród książek, a potem wracałam do pustego mieszkania, gdzie nikt na mnie nie czekał. Ciągle zastanawiam się, dlaczego nigdy nie kupiłam sobie kota.
   Uśmiechnęłam się poprawiając Nadię na rękach. Stawała się coraz bardziej ruchliwa.
   – Nie jest głodna? – zapytałam.
   – Karmiłam ją niedawno – odparła kobieta. – Zanim Max przyszedł.
   To było dla mnie zaskoczenie.
   – Max?
   – Zapytał, czy może z nią posiedzieć – wyjaśniła nieco zakłopotana Łucja. – Czasem ją bierze, gdy się nią zajmuje. Mała go lubi.
   Nie miałam pojęcia, że Max przesiaduje z Nadią. To dowodziło tego, jak niewiele wiedziałam o tym, co działo się wokół mnie. Skupiona na utrzymywaniu przy życiu siebie oraz klasztoru, nie zwracałam uwagi na te prostsze, ludzkie sprawy. To właśnie dlatego mieszkańcy obozu traktowali mnie z rezerwą, a ja sama nawet ich nie zauważałam.
   – To chyba nie problem? – zapytała Łucja.
   – Nie. Skąd. Po prostu nie wiedziałam o tym i jestem trochę zdziwiona, że Max może…– urwałam, nie wiedząc nawet, co chciałam powiedzieć.
   – Max to świetny facet.
   – Tak. Najlepszy.
   Nie wiedziałam, po co właściwie zeszłam do piwnicy, gdy Max rozmawiał z Adamem. Po prostu ruszyłam za nim i choć wiedziałam, że nie powinnam, to słuchałam ich ukryta pod schodami. A to, co usłyszałam, wciąż rozbrzmiewało mi w głowie i nie ważne, jakbym się starała, nie mogłam skierować toku swoich myśli na inną drogę.
   – Wszystko w porządku, Saszo? Zbladłaś.
   – Weźmiesz ją? – zapytałam i nie czekając na odpowiedź wcisnęłam Nadię w ręce Łucji, a sama pośpiesznie opuściłam pokój.
   Wyszłam, a raczej wybiegłam z klasztoru i od razu pożałowałam, że nie wzięłam żadnej kurtki. Było dość chłodno, ale na razie nie o tym myślałam. Czym prędzej pobiegłam za budynek, o który się oparłam. Targające mną torsje same zgięły mnie w pół. Nie powstrzymywałam dłużej skurczów żołądka i nie zaciskałam dłużej ust. Zwymiotowałam wszystko, co udało mi się niedawno zjeść, a potem jeszcze dłuższą chwilę nie mogłam opanować kurczy żołądka, które mną zawładnęły. Gdy już żołądek miałam pusty, splunęłam kilka razy i wytarłam usta w rękaw bluzy.
   Co dziwne, ten nieprzyjemny moment przyniósł mi ulgę. Po zwróceniu całego, dość ubogiego śniadania poczułam się lepiej. Lżej. Zniknęła też część nerwów, które się mnie trzymały. Pozostała niewielka, aczkolwiek przyjemna ulga.
   Przynajmniej tyle – pomyślałam odchodząc z miejsca swojej małej zbrodni.
   Nie wróciłam do pokoju po kurtkę, bo nagle całe uczucie zimna zniknęło. W sumie, to nie było aż tak zimno, jak na styczeń. Cienka warstwa śniegu zdążyła się stopić, a słońce nawet przebijało się przez chmury.
   Doszłam do cmentarza.
Były dwie nekropolie. Jedna – większa i pierwotna – znajdowała się za murami klasztoru, oddzielona    przez furtkę, którą zabezpieczyliśmy przed zombie. Druga była nasza. Znajdowało się na niej dziesięć grobów osób, które mieszkały w klasztorze i zginęły. Wyraźnie było widać wśród nich cztery świeże mogiły. Przy jednej z nich – najmniejszej – klęczała Iza. Jej ciche łkanie słyszałam bardzo dobrze.
   Przed oczami stanęła mi twarz małego Tymona, o ciemnych włosach i oczach takiego samego koloru. Zaufał mi, gdy razem szliśmy przez las, po ataku nieznanej grupy. Zawiodłam – pomyślałam, patrząc na jego matkę. Kobieta straciła syna, bo ja obdarzyłam zaufaniem nieodpowiednie osoby.
Odeszłam stamtąd, docierając do niewielkiego parku, za kościołem. Tam zobaczyłam czarno-białą postać, biegnącą w moją stronę.
   – Cześć, kolego – Ukucnęłam przed psem, drapiąc go za obojgiem uszu. – Gdzie się podziewałeś?
   Odpowiedź nadeszła po chwili, gdy zza rogu kościoła wyszła ta sama dziewczynka, która więziona była w leśniczówce i którą tak ostro potraktowałam.
   Młoda Azjatka na mój widok zatrzymała się, a w jej spojrzeniu zobaczyłam wrogość oraz niepewność. Cofnęła się nawet o krok, jakby przekonana, że jestem dla niej niebezpieczeństwem.
   – Cześć – Uśmiechnęłam się do niej. – To ty zajmowałaś się Znajdą?
   Dziewczynka nie odezwała się, a jej wyraz twarzy nie uległ zmianie nawet o odrobinę.
   Wyglądała inaczej. Opuchlizna zeszła z jej twarzy, a siniaki nabrały bardziej jednolitego koloru. Ubrana tez była w brązowy, nieco za duży na nią płaszcz, jeansy i męskie trapery. Jej włosy wciąż znajdowały się w takim samym nieporządku, w jakim były przy naszym pierwszym spotkaniu. No, może w nawet gorszym. Mimo wszystko nie była brzydkim dzieckiem. Wręcz przeciwnie. Orientalna uroda z całą pewnością dodawała jej uroku.
   Wyprostowałam się, a wtedy Azjatka gwałtownie cofnęła się o krok. Naprawdę zachowywała się jak dzikuska.
   – Spokojnie. Nic ci nie zrobię – zapewniłam ją i sama zrobiłam krok w tył.
   Usiadłam pod drzewem, gdzie trawa nie była wilgotna. Znajda od razu położył się obok mnie, niemo domagając się dalszych pieszczot.
   – Jak masz na imię? – zapytałam po dłuższej chwili milczenie i wzajemnie posyłanych sobie badawczych spojrzeń.
   Wiedziałam, że nie dostanę odpowiedzi. Choć marny był ze mnie psychiatra, to nie musiałam nim być, by wiedzieć, że ta mała jest najpewniej w jakimś szoku. Musiała przeżyć coś koszmarnego, skoro stała się… taka. Chyba, że jej zachowanie wynikało z jakiejś choroby.
   – Przepraszam, że cię uderzyłam. Byłam zdenerwowana – powiedziałam i widząc, że dziewczynka unosi dłoń do swojej twarzy zrozumiałam, że ma ona świadomość tego, co się do niej mówi. To był dobry znak.  – Potrafisz mówić?
   Ciemne, skośne oczy wciąż patrzyły na mnie, a oskarżycielski wyraz z nich znikł. Na jego miejscu pojawiło się zaciekawienie.
   – Wydaje mi się, że tak – Patrzyłam na Azjatkę, nie przestając głaskać Znajdy. – Ale chyba nie jesteś zbyt rozmowna, prawda?
   Z uśmiechem pokręciłam głową. Brak reakcji na moje pytania, a jednocześnie zmieniające się wyrazy w oczach dziewczynki w jakiś niepojęty sposób wydawały mi się być zabawne.
   Nagle przypomniałam sobie o rzeczy, która mogła mi pomóc w dotarciu do tej niemowy.
   Sięgnęłam do kieszeni kurtki i wyciągnęłam z niej czekoladowego batona Kit-Kat. Nie pamiętałam, jak się tam znalazł.
   – Chcesz? – Wyciągnęłam batonika w kierunku dziewczyny.
   Azjatyckie oczy otworzyły się szerzej i na moment pojawił się w nich błysk. Jednak mimo tego wyraźnego zainteresowania, dziewczynka nie zdawała się chcieć ruszyć z miejsca.
   Pokręciła głową.
   – Nie chcesz, czy nie podejdziesz? – zapytałam.
   Zaprzeczenie i skinięcie, a potem znów zaprzeczenie.
   Choć ta zabawa w szarady była dla mnie śmieszna, to postanowiłam dostosować się do reguł gry Azjatki. 
   Gwizdnęłam cicho na Znajdę, który poderwał łeb z ziemi i spojrzał na mnie zaciekawiony. Jego mądre, karmelowe oczy patrzyły na mnie wyczekująco, gotowe do działania.
   – Masz zadanie, kolego – powiedziałam, wsadzając za jego obrożę batona. Gdy upewniłam się, że przekąska się utrzyma, zwróciłam się do dziewczynki. – Zawołaj go.
   Zawahała się, ale najwidoczniej doszła do wniosku, że Znajda jest bardziej godny zaufania, niż ja. Ukucnęła i wydając z siebie dziwne dźwięki, mające zachęcić psa do podejścia, jednocześnie klepała otwartymi dłońmi w swoje kolana. Znajda w końcu zrozumiał, że to o niego chodzi i ruszył w jej stronę.
   Gdy tylko dziewczynka zdobyła upragnionego batona, natychmiast pobiegła w głąb rzadko rosnących drzew, a Znajda za nią. Od razu było dla mnie jasne, że ta dwójka złapała między sobą kontakt.
   – W końcu cię znalazłem.
   Obejrzałam się przez ramię i uniosłam rękę, widząc zbliżającego się Maxa.
   – Nigdy się nie chowałam – odparłam. – Ale jeśli tęskniłeś, to trzeba było mówić.
   Max skrzywił się, na co tylko się zaśmiałam.


   – Miałem sprawę – powiedział siadając obok mnie. – Wciąż nie mówi? – zapytał patrząc na Azjatkę.
   – Jeśli krzyki i pomruki można uznać za mówienie, to tak – odparłam siadając na niskim murku ogradzającym park. – Oddałam jej mojego Kit-Kata, więc można powiedzieć, że się zaprzyjaźniłyśmy.
   Moja nowa przyjaciółka siedziała teraz na miejscu, które sama zajmowałam chwilę wcześniej, a przed nią leżał Znajda.
   – Tak powinna się nazywać – powiedział nagle Max.
   Parsknęłam, słysząc ten niedorzeczny pomysł. Widząc jednak minę Maxa zrozumiałam, że ten mówi serio.
   – Zgodziłam się na imię Nadzieja, ale nazwać dziewczynkę po batonie, to gruba przesada.
   – Chodziło mi o Kat – obruszył się. – Boże, za kogo ty mnie masz?
   – Na kogoś, kto przekonał mnie do nadaniu dziecku na imię Nadzieja – prychnęłam.


   Azjatka i Znajda na moment zniknęli mi z oczu, gdy zaczęli przechadzać się po niedużym parku. Po chwili znów dostrzegłam dziewczynkę, która szła wolno między drzewami, zadzierając głowę. Jej ruchy były wolne, ale zwinne. Jak u kota.
   – To co to za sprawa? – zapytałam.
   – Czesiek chciał pomówić przed wysłaniem Topora i Radka. Mamy wszystko dobrze ustalić.
   Skinęłam głową. To był dobry pomysł o którym wcześniej nie pomyślałam. Przecież musieliśmy jeszcze wtajemniczyć we wszystko Topora i w razie konieczności przekonać go do naszego pomysłu.
   – Możemy zebrać się za godzinę – powiedziałam.
   – Przekażę reszcie – Max wstał z murka, jednak nim odszedł, zatrzymałam go.
   – Max?
   – Hm?
   – Słyszałam, że zajmujesz się Nadią – powiedziałam. – Nie mówiłeś mi o tym.
   Spiął się. Widziałam to wyraźnie po tym, jak mięśnie na jego policzku aż drgnęły, gdy zacisnął szczękę.
   – Nie wiedziałem, że to problem.
   – Bo nie jest – odparłam pośpiesznie. – Tylko byłam zaskoczona, że to robisz.
   Max schylił się i zerwał źdźbło suchej trawy, które wsadził sobie do ust. To, że patrzył cały czas przed siebie sprawiło, że doznałam wrażenia dziwnego niepokoju.
   – Naprawdę nie mam nic przeciwko – zapewniłam go, a gdy nie zareagował na moje słowa, ni nawet na mnie nie spojrzał, złapałam go za ramię. – Co się dzieje, Max? 
   – Dobrze wiesz – syknął wyrzucając źdźbło. – To, co się tutaj stało, cała sprawa z Wiksą i Adamem… To wszystko jest nie tak. Sprawy zaczynają się pieprzyć, Saszo, a my mamy coraz mniej możliwości, by to zmienić.
   – Nie rozumiem – Pokręciłam głową, próbując przeanalizować słowa Maxa. – Mamy zapomnieć o tym, co zrobił Adam? Po prostu to zignorować, pogłaskać go po główce i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze? Wybacz, ale ja tak nie potrafię.   
   – A my nie zrobiliśmy wystarczająco dużo złego, by też zasługiwać na przebaczenie? – odparł tak ostro, że aż się cofnęłam przestraszona jego wybuchem. – Każdy musi się liczyć z tym, że w końcu będzie musiał o nie poprosić. Każdemu trzeba dać szansę. Adamowi też. Może nie naprawi tego, co się stało, ale może pomóc nam uniknąć błędów. Musimy mu dać spróbować od nowa. Jeszcze jeden raz. Choćby ostatni.
   – Max…
   – Nie wierzę w to, słyszysz? Jestem pewien, że nie zrobiłby nic przeciw klasztorowi. Przeciw tobie.
   – Tego nie wiesz – powiedziałam cicho, splatając ręce na piersi.
   Znów oparłam się o murek, patrząc na coraz liczniej pojawiające się na niebie chmury.
    Słońce wyzierało spomiędzy chmur jakby chciało się pożegnać zanim całkiem zniknie za horyzontem. Czasem raziło mnie w oczy, aż musiałam je mrużyć, bądź całkowicie odwracać wzrok. Kolejny, ciężki dzień dobiegał końca.
   – Rozmawiałem z nim – odezwał się wreszcie Max. – Wczoraj. Przed spotkaniem Rady.
   – Umówiliśmy się, że żadne z nas tego nie zrobi – powiedziałam gniewnie.
   Rankiem, po potrzebnym nam wszystkim odpoczynku i przed Radą, postanowiłam z Maxem, że nie zejdziemy do cel. Biorąc pod uwagę to, co nas oboje łączyło z Adamem, ustaliliśmy, że lepiej będzie, jeśli będziemy trzymać się od niego z daleka. Nie chcieliśmy wywołać niepotrzebnej stronniczości. To, że Max nie zastosował się do naszej wspólnej umowy nieco mnie uraziło.
   – Wiem, ale…– urwał nerwowo pocierając czoło. – Kurwa. Zapaliłbym. Zgubiłem gdzieś ostatnią paczkę fajek.
   Wsadziłam dłoń do kieszeni i ścisnęłam lekko papierowy kartonik.
   – Co powiedział ci Adam? – zapytałam.
   – Prawdę – odparł krótko. – Że nie zdradził. Że nie miał wyboru i musiał stosować się do poleceń Wiksy. Że zależy mu na klasztorze. Że cię kocha.
   Mdłości powróciły. I nerwy. Zdawały się być one nierozłączną jednością. Ta dwójka męczyła mnie już od dawna. Niemal od początku.
   – Nie kocha – powiedziałam twardo.
   – Skąd ta pewność? – zapytał patrząc na mnie uważnie.
   Zagryzłam policzek.
   Kit i Znajda zniknęli za kościołem. Pozostał po nich tylko papierek po batoniku.
   – Myślisz, że kiedykolwiek będziemy mogli wymazać z pamięci to, co robiliśmy? – zapytałam zmieniając temat. – Jeżeli kiedyś wszystko wróci do normy. Zapomnimy o tym, kim się staliśmy?
   – Nie – Max odpowiedział od razu, co mnie zaskoczyło. Nawet się nie zastanowił. – Ale możemy nauczyć się z tym żyć. Nadzieja jest jak krew. Dopóki płynie w naszych żyłach, żyjemy. Chcę mieć nadzieję. I chcę żyć.
   Patrzyłam na niego w milczeniu, jakbym czekała, aż doda coś jeszcze, co w pełni przekonałoby mnie do jego słów.
   Zrezygnowana pokręciłam głową.
   – Jak patetycznie to zabrzmiało – westchnęłam. – Wyczytałeś to z kartki z kalendarza?
   – Nie wymądrzaj się – Max szturchnął mnie łokciem. – Idę na wartę. A ty idź do środka, albo się ubierz.
   – Dobrze, mamo.
   Wstałam z murka.
   Razem z Maxem ruszyliśmy w tym samym kierunku, jednak ja zatrzymałam się na chodniku prowadzącym zarówno do kościoła, jak i klasztoru. Max poszedł dalej. 
   Nie ruszyłam się z miejsca. Maska obojętności i beztroski opadła, a na jej miejscu pojawił się kamienny wyraz.
   Bo to, co usłyszałam od Maxa i to, co sama słyszałam, gdy siedziałam na schodach w celach nie do końca odbiegało od siebie. A mimo to miałam pytania, których zadać nie mogłam.
   Nic jej nie powiesz. Po prostu będziesz obok niej, będziesz ją wspierał, jej doradzał, ale nigdy nie odważysz się na nic więcej. Nie powtórzysz błędu z przeszłości, prawda?
   – Jaki to błąd, Max? – zapytałam cicho, po czym ruszyłam do drzwi klasztoru.
   Już wtedy obiecałam sobie, że Oliwia, przeszłość Maxa i jego uczucia do mnie nigdy nie zawisną między nami.
   Tak było lepiej. Najlepiej dla klasztoru.

2
   Zebranie odbyło się po południu i pojawiło się na niej tylko kilka osób z Rady oraz Topór.
   Choć nie powiedziałam tego otwarcie, to pomysł z wysłaniem grupy do Wiksy uważałam za szaleństwo. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to najlepsze i prawdopodobnie jedyne wyjście. Dlatego podziwiałam poświęcenie Radka i doceniałam je.  To w pełni rekompensowało jego poprzednie tajemnice przed nami.
   – Musimy to rozegrać ostrożnie i z głową – Czesiek pochylił się nad mapą okolicy, rozłożoną na stole. Siedem głów zebrało się wokół niej, uważnie słuchając słów mężczyzny. – Jeżeli już mamy wysłać ludzi do Wiksy, to tak, by nie wzbudzić jego podejrzeń. Skoro Radek ma postarać się, by mu zaufali, musimy zadbać o jego wiarygodne alibi.
   – Czyli co? – zapytała Agata.
   Czesiek podrapał się po bliźnie, która pozostała po jego uchu. Robił to wtedy, gdy intensywnie nad czymś myślał.
   Lubiłam tego faceta. Zdobył moją sympatię już na samym początku, gdy Max i ja pojawiliśmy się w klasztorze. Szybko zaczął przejawiać zdolności organizacyjne i przywódcze, dobrze strzelał no i miał łeb na karku. Czesiek był typem faceta, któremu można było zaufać w stu procentach.
   – Jeżeli Lena naprawdę dołączyła do Wiksy, to od razu cię rozpozna – Spojrzał na Radka, który z uwagą słuchał toczącej się dyskusji. – I wtedy, w najlepszym przypadku, wrócisz do nas. Ale bardzo prawdopodobne, że nie w całości.
   – Niezbyt zachęcająca wizja – powiedział z nerwowym uśmiechem.
   – Dlatego Wiksa musi uwierzyć, że miałeś naprawdę dobry powód, by zmienić stronę.
   – To, że pierwotnie należał do niego nie jest wystarczającym powodem? – Agata skinęła w stronę Topora z nieukrywaną odrazą. Tamten tylko się uśmiechnął.
   – Nie wiemy, czy Radek będzie miał tyle czasu, by opowiedzieć tą historię – odparł Czesiek. – Wiksa musi go zobaczyć i od razu uwierzyć, że może mu zaufać.
   – Żeby Wiksa rzeczywiście uwierzył, że możemy mu się przydać, musi zobaczyć, że zbyt dużo poświęciliśmy, by mieć inne wyjście – włączył się do rozmowy Topór.
   – Możesz jaśniej? – zapytałam patrząc na mężczyznę.  
   Topór przewrócił oczami, jakby zmuszony był tłumaczyć najbardziej oczywistą rzecz na świecie.
   – Pomyśl, ptaszyno – Mężczyzna stanął przede mną, a drwiący uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Gdybym pojawił się przed twoimi drzwiami z głową Wiksy w rękach, jakbyś zareagowała?
   Odpowiedź była jasna, jednak chciałam wiedzieć, do czego zmierza Topór.
   – Już odrzuciliśmy pomysł obcinania komukolwiek głowy – powiedział Rob.


   – Ale zastanowiliście się, czy to naprawdę aż tak zły pomysł?
   Mówiąc te słowa Topór spojrzał na mnie, uśmiechając się jeszcze szerzej.
   Gdyby nie okoliczności, nigdy bym nie pomyślała o zawiązywaniu z tym mężczyzną porozumienia. Tak – był dobrym przywódcą dla swoich ludzi, jednak było w nim coś, przez co nie mogło się mu w stu procentach zaufać. Jakaś nutka szaleństwa i nieprzewidywalności, przez które nie miało się pewności, co tak naprawdę planuje.
   – Żartujesz sobie? – z niedowierzaniem prychnął Rob.
   – Nie wyciągaj pochopnych wniosków, dzieciaku – Zerknął na niego mężczyzna. – Nie mówię tu o prawdziwej głowie żadnego z was, a już na pewno nie jej. Wiksa po pierwsze nie uwierzyłby, że zginęła, a nawet jeśli, to upewniłoby go to w tym, że może zaatakować klasztor od razu. A przecież nie o to wam chodzi, prawda? Potrzeba nam dowodu śmierci kogoś, kto naraził się zarówno Wiksie, jak i wam. I chyba wszyscy wiemy, kto jest tą osobą.

3
   Roztarłam skostniałe z zimna dłonie, przechadzając się po skwerze niedaleko rynku. Zerknęłam przy tym na swój zegarek, który wskazywał godzinę czwartą po południu. Czas płynął niemiłosiernie, a my wciąż znajdowaliśmy się daleko poza granicami klasztoru oraz Błoni. Zważając na niedawne wydarzenia oraz zagrożenie zombie, wyjazd do Nowogrodu był bardzo ryzykowny. Jednak nie mieliśmy innego wyjścia. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że broń oraz czujność zapewni nam bezpieczny powrót.
   Ostatni raz spojrzałam przez lornetkę, obserwując wąskie, brukowane uliczki, wpatrując się w okna i szukając w nich jakiegokolwiek ruchu. Oprócz kilku swobodnie powiewających na wietrze firanek z rozbitych szyb, niczego nie dostrzegłam. Odłożyłam więc ją na dach półciężarówki i zeszłam z przyczepy na ziemię. Również obserwujący otoczenie Radek drgnął, gdy obok niego stanęłam.
   – Jest tu spokojniej, niż ostatnim razem – powiedziałam.
   – Byłaś już tutaj? – zapytał brunet.
   – Mieszkałam tu – odparłam z melancholijnym uśmiechem. – Mam wrażenie, że jakby od tego czasu minęły wieki.
   – Może się tak zdawać – powiedział również się uśmiechając. – Ale kiedyś musiało być tu pięknie.
   – Kiedyś tak – westchnęłam patrząc na to, co stworzyła apokalipsa. Widząc to za gardło chwytał mnie ścisk.
   Ulice były puste, niewywiezione śmieci, rozkładające się ciała i fekalia zwierząt przynosiły okropny zapach, który panoszył się po okolicy. Kilka budynków wyglądało na spalone, a kilka na brutalnie splądrowane. Krajobraz ten nie różnił się za bardzo od innych miasteczek, w których miałam okazję być. Kilka wraków samochodów, jeden przewrócony do góry kołami, pozbawione szyb domy i kamienice. Nic szczególnego. Na lewo od małego warzywniaka znajdowały się  zawalone budynki, które wyglądały, jakby coś w nich wybuchło. To musiała być spora eksplozja, bo wielkie, betonowo-ceglane fragmenty dawnej kamienicy leżały teraz na całej długości jezdni.
   Gdy usłyszałam krótkie gwizdnięcie, oderwałam wzrok od ruin i spojrzałam na Maxa, Roba i Cześka, którzy stali kawałek dalej. W ich stronę szła niewielka grupka zombie, jednak nie ruszyłam pomóc im się z nią rozprawić. Nie byłoby to konieczne, gdyż trójka mężczyzn opracowała sprawny sposób na zajmowanie się ożywieńcami w takiej ilości.
   W spokoju obserwowałam więc, jak moi towarzysze formują szyk w kształcie strzałki i nie atakując zombie, pozwalają im się zbliżyć. Gdy truposze znajdowały się wystarczająco blisko nich, zadawali im mocne, a zarazem krótkie ciosy kijami. Dzięki temu pozbywali się ożywieńców w mgnieniu oka, ale i też chronili się nawzajem.
   – Nie jesteście przykładowym ojcem i synem – powiedziałam. – Ty i Topór.
   – To prawda – odparł  dziwnym tonem głosu Radek. – Nie jesteśmy.
   Dręczyły mnie pytania na temat tej relacji, jednak nie odważyłam się ich zadać. Sama widziałam, że relacje z rodzicami mogą być mocno popieprzone i widać było, że dla Radka był to trudny temat. Nie chciałam naciskać, ale ciekawiło mnie, co było powodem ich wzajemnej niechęci do siebie.
   – Mój ojciec to skurwiel – powiedział nagle Radek.  
   – Nie zaprzecz.
   – To, co robi teraz, nie jest najgorszym z jego poczynań – uwierz mi.
   – Chcesz mi o tym powiedzieć? – zapytałam.
   Radek zagryzł wargę odwracając się w drugą stronę i opierając o przyczepę auta.


   – Może innym razem – powiedział cicho.
   Na trójkę naszych towarzyszy znów ruszyła grupka zombie. Tym razem składała się ona z zaledwie czterech osobników, więc nie stanowiła dla mężczyzn wyzwania. Na moment jednak serce zaczęło mi szybciej bić, gdy Rob powalił jednego truposza uderzeniem w głowę, ale drugi już wyciągał po niego łapy. Na szczęście Max uratował go z opresji, przetrącając ożywieńcowi kark.
   – Mój ojciec też był skurwysynem – powiedziałam. – Gdy moja mama zachorowała, nie było go przy niej. Sukinsyn twierdził, że wyjeżdża służbowo, a tak naprawdę tworzył sobie nową rodzinkę na boku. Mamę, moją siostrę i mnie miał gdzieś.
   Wracanie myślami do tamtych czasów nie było dla mnie łatwe. Jedyną osobą w pełni znającą moją przeszłość był Rob. Jednak z Radkiem łączyła mnie pewna więź, dzięki której byłam w stanie się przed nim otworzyć.
   – Mama zmarła, gdy miałam szesnaście lat. Moja siostra była pełnoletnia, miała pracę i narzeczonego. Ojciec uznał, że to wystarczy, by mógł się zmyć i zacząć żyć z tamtą kobietą.
   – Kontaktował się później z tobą? – zapytał Radek.
   – Raz – Rozgoryczony uśmiech wpełzł mi na usta. – Tylko po to, by powiadomić mnie, że nie był wierny mamie już wiele lat wcześniej. Ten dupek zrobił tamtej kobiecie dziecko, zaraz po tym, jak wróciliśmy do kraju. Rozumiesz? Miałam młodszą siostrę o istnieniu której dowiedziałam się po dwunastu latach.
   – Poznałaś ją?
   Pokręciłam głową.
   – Kazałam ojcu zniknąć z życia mojego i mojej siostry. I zrobił to. Nawet nie próbował o nas walczyć.
   Nie wiedziałam, kim była moja przyrodnia siostra. Znałam tylko jej imię – Anna. Za to nienawidziłam ojca jeszcze bardziej, bo to było imię matki mojej mamy oraz moje drugie. To, że nazwał tak samo swojego bękarta, budziło we mnie wściekłość.
   – Przez mojego ojca moja mama podcięła sobie żyły – wypalił nagle Radek. – A ja ją znalazłem.
   – Przykro mi.
   – Mi też – Radek westchnął. – Oboje mamy ojców-skurwysynów.
   Uśmiechnęłam się patrząc na Radka. Tak – z całą pewnością łączyła nas więź.
   Gdy rozległ się dłuższy gwizd, oboje spojrzeliśmy na Maxa, Roba i Cześka, którzy stali obok kilku leżących na skwerze ciał. Razem z Radkiem ruszyliśmy w ich kierunku.
   – I co? – zapytałam.
   – Mamy siedmiu – oznajmił Czesiek, opierając ręce na biodrach. – Wszyscy tak podobni, jak tylko się dało.
   Spojrzałam na siódemkę zombie,  wyglądające niemal identycznie. Wszystkie były młodymi mężczyznami o jasnych oczach i twarzach pozbawionych ran lub z niewielką ich ilością. Znalezienie ich nie należało do najłatwiejszych rzeczy i zajęło nam prawie cały dzień. A to wszystko po to, by Wiksa uwierzył, że Adam nie żyje.
   – Osobiście stawiam na trójkę – Czesiek wskazał na jedno z ciał.
   Zombie rzeczywiście był podobny do Adama, jednak nie całkowicie.
   – Ma zbyt haczykowaty nos. I jest niższy – powiedziałam sceptycznie.
   – Potrzebujemy tylko głowy, a z nosem da się coś zrobić – odparł Max.
   – Moim zdaniem szósty jest lepszy – stwierdził Rob.
   Zagryzłam policzek, splatając ręce na piersi. Sama bardziej przychylałam się do propozycji Roba, jednak to nie ja powinnam ostatecznie zdecydować.
   – Co myślisz? – zapytałam Maxa.
   Max potarł kark, dłuższą chwilę obserwując wytypowane przez nas trupy. W końcu wskazał szóstego zombie.
   – Ten – powiedział. – Tylko ma za długie włosy.
   – To da się poprawić – odparł Czesiek sięgając po leżącą na przyczepie maczetę.
   Kilkoma ruchami odciął głowę od reszty ciała, po czym schował ją do worka. Radek przejął go z niesmakiem.
   – Topór już pewnie czeka na miejscu – powiedział Rob, mając na myśli umówione miejsce ich spotkania.
   – Więc nie każmy mu dłużej czekać – odparł Radek, posyłając mi krótkie spojrzenie.
   Brunet ruszył do auta, które stało niedaleko półciężarówki. W nim znajdowało się wszystko, co potrzebne było do drogi. Nikt nie wiedział, gdzie jest Wiksa, więc znalezienie go mogło zająć trochę czasu.
   – Uważaj na siebie – powiedziałam i objęłam Radka.
   – Na całe szczęście nie ma tu Libry, bo do końca próbowałaby mnie powstrzymać – odparł z nutką nostalgii w głosie.
   To nie był koniec, chociaż to właśnie czułam. Kolejny dzień w nowym świecie, tydzień, a potem miesiąc – wszystko to składało się na nowy początek. Nową szansę do życia, którą mogliśmy zmarnować w dowolny sposób lub też ją wykorzystać. Jednak by to się stało, musieliśmy stawić czoła wyzwaniu i nie zawieść tych, którzy nam ufali i w nas wierzyli. Musieliśmy zwyciężyć.
   Pozostali również wymienili uściski z Radkiem i pożegnali się z nim. Kilka chwil później nasza grupa rozdzieliła się. My pojechaliśmy z powrotem do klasztoru, a Radek podążył w nieznane.
Popołudniowe słońce przyjemnie grzało, a delikatny wiatr wcale nie aż tak chłodził, a raczej przynosił ukojenie. Za nami był kolejny trudny dzień, być może będący początkiem serii spokojnych. Co nas czekało? Nikt tego nie wiedział, lecz w tamtej chwili nie miało to nawet wielkiego znaczenia. Wciąż żyliśmy. Staliśmy o własnych siłach. Byliśmy niezłomni.
   A mimo to wiedziałam, że czeka nas najcięższa próba.
   Prawdziwa próba ognia.

EPILOG 3/4 - WINNY (ADAM)

1
   Rana już nie bolała. A przynajmniej tego nie czułem.
   Zaraz po tym, jak Czesiek, Loska i Oskar przywlekli mnie do tej celi, pojawiła się przed kratą Zuza. Ta żywiołowa, wygadana dziewczyna milczała, gdy opatrywała moją ranę. Gdy udawało mi się pochwycić z nią krótki kontakt wzrokowy, widziałem w jej zielonych oczach zawód. To oraz złość. Na mnie. Na odchodne, zanim wciąż pilnujący nas Czesiek zamknął stalową kratę na klucz, rudowłosa odwróciła się do mnie i odezwała.
   – Obyś miał jakiś pomysł, jak się usprawiedliwić, bo jesteś w gównie po uszy – powiedziała beznamiętnie.
   – Wiem – odparłem. – Spieprzyłem po całości, nie?
   Zdawałem sobie z tego sprawę. Wiedziałem też, że nie uda mi się tak łatwo przekonać mieszkańców klasztoru do tego, że wcale nie byłem jednym z ludzi Wiksy. Wiedziałem, że nikt mi tego nie zapomni, nawet jeśli jakoś uda mi się wybronić. Wiedziałem, że już zawsze będę tym zdrajcą, przez którego zginęli dobrzy ludzie. Jednego nawet sam zabiłem.
Spieprzyłem wszystko, co udało mi się stworzyć. Całe zaufanie, jakim obdarzyła mnie Sasza i reszta mieszkańców klasztoru, pewność, że Wiksa jest również i moim wrogiem – wszystko to przepadło. Tak. Spieprzyłem.
   – Sasza wróciła? – zapytałem.
   Zuza pokręciła głową.
   – Lepiej dla ciebie, żeby wróciła jak najpóźniej – powiedziała, po czym dała znak Cześkowi, by zamknął kratę. Mężczyzna zrobił to patrząc na mnie z nienawiścią i pogardą.
   – Nie zdradziłem – powiedziałem patrząc mu prosto w oczy.
   – Nie mnie to będzie oceniać – odparł i podążył za Zuzą.
   Chłód i wilgoć były powszechne w piwnicy, gdzie się znajdowałem, a to nie wpływało dobrze na moją ranę. Bardziej jednak niż na pulsowaniu w boku skupiałem się na rozmyślaniu. Na zastanawianiu się nad konsekwencjami swoich czynów. Na tym, co mnie czeka. Straciłem nawet poczucie czasu, a o tym, że grupa, która pojechała do Krosna wróciła, dowiedziałem się od osoby, której nie spodziewałem się zobaczyć.
   Max wyglądał… nie za dobrze. Wprawdzie wciąż roztaczał wokół siebie swoją swoistą aurę, której nie dało się nawet opisać, ale widziałem też, że jest zmęczony. Znałem go już od tylu lat, że doskonale potrafiłem powiedzieć, co czuł. Mimo wszystko teraz myśli Maxa były dla mnie nieodgadnione.
   – Wróciliście – powiedziałem nie kryjąc radości z tego faktu.
   – Wróciliśmy – Max stanął przed kartą. Przez to, że ja siedziałem na podłodze nieopodal, zdawał się górować nade mną o dziesiątki metrów. Jednak dzięki temu mogłem zobaczyć jego poranione dłonie, które nie wyglądały dobrze.
   – Co ci się stało?
   – Chciałem zapytać o to samo – odparł i kucnął, przez to dostrzegłem, że miał taki sam wyraz wymalowany na twarzy, jak Zuza. Zawód. – Coś ty zrobił, bracie?
   Już od dawna nie słyszałem, by nazwał mnie bratem. Uśmiechnąłem się słysząc to słowo. Co prawda nie było ono zapewnieniem, że Max jest w stanie stanąć po mojej stronie, ale pozwalało myśleć, że jest jeszcze osoba, której zależy na moim losie.
   – Saszy nic nie jest? – zapytałem ignorując pytanie Maxa.
   Westchnął w typowy dla siebie sposób pocierając kark. Na jego szyi dostrzegłem opatrunek.
   – Pewnie jest wściekła – kontynuowałem.
   – Na pewno nie zadowolona – mruknął.
   – Rozmawiałeś z nią?
   – Nie o tobie. Aktualnie jesteś jej najmniejszym problemem.
   – Nie chciałem być nim w ogóle.
   Przełknąłem gorzką gulę, która pojawiła mi się w gardle. Wiedziałem, że rozmowa z Maxem nie będzie łatwa, ale nie sądziłem, że aż tak trudno będzie mi ją odbyć.
   Max był najważniejszą osobą w moim życiu. Był ze mną od początku, odkąd pojawiłem się w domu dziecka. To on pomógł mi wyjść na ludzi i nie pozwolił się stoczyć, jak to często bywało z dzieciakami, które wychowywały się w sierocińcu. Wiedziałem, że wiele dla mnie poświęcił, choć nigdy nie dopytywałem co takiego, to i tak domyślałem się.
   Mimo upływu lat nie zapomniałem o Emilu i Jacku, którym też udało się zbudować swoje życie. Oni także zawdzięczali to Maxowi.
   Mój brat był wspaniałą osobą. Uratował tak wiele osób, a mimo to wciąż pamiętał o tej jednej, której porażka nie była jego winą. A jednak nigdy nie przestał się o to obwiniać.
   – Po tym wszystkim, co zrobił tobie, nam i wszystkim dookoła, ty i tak spiknąłeś się z Wiksą? Myślałeś w ogóle? – zapytał ostro.
   – Myślałem o tym, by was ochronić – powiedziałem niezrażony tym oskarżycielskim tonem.  
   – Słabo ci to wyszło.
   Tego już nie mogłem znieść.
   Poderwałem się z podłogi, całkowicie zapominając o rannym boku. Ten sam o sobie przypomniał ostrym bólem, ale nie dałem nic po sobie poznać.


   – Wiksa dał mi wybór – wycedziłem patrząc na Maxa z góry. – Powiedział, że albo będę robił to, co powie, albo zaatakuje klasztor. Co ty byś zrobił na moim miejscu? Odmówił i zaryzykował śmierć wszystkich? Nie. Oczywiście, że byś tego nie zrobił. Postąpiłbyś tak samo, jak ja, więc przestań zgrywać wielkiego sprawiedliwego i dostrzeż w końcu, że nie miałem innego wyjścia.
   – Zginęły cztery osoby – powiedział.
   – Ale ponad trzydzieści wciąż żyje – odparłem nie dbając, jak to brzmi. – Trzydzieści osób, które są w stanie walczyć. Jeżeli te cztery osoby były ceną za życia reszty, to nie żałuję żadnej ofiary.
   – Nie wiesz, co mówisz – Max również wyprostował się.
   – Wręcz przeciwnie, bracie – Spojrzałem w jego szare oczy, które w świetle pochodni błyszczały złowrogo. – Pierwszy raz od tygodni mam wrażenie, że myślę jasno. Tak, jak powinno się myśleć w tym świecie. I ty doskonale o tym wiesz, prawda?
   Max opuścił głowę, ale zacisnął pięści, mimo grubego materiału owiniętego wokół obu dłoni. Ta wściekłość, która się w nim obudziła, nie była jednak skierowana do mnie.
   – Chcę rozmawiać z Saszą. Sprowadź ją tu…
   – Nie – powiedział twardo, nim w ogóle zdążyłem dokończyć.
   – Nie będę się o to z tobą kłócił.
   – To dobrze, bo to niczego by nie zmieniło.
   Uderzyłem otwartą dłonią w metalową kratę tak mocno, że ta aż się zatrzęsła, a ból rozszedł się od wszystkich pięciu palców, aż do barku. Zacisnąłem zęby, w myślach przeklinając siarczyście. Brakowało mi jeszcze tego, bym połamał sobie kości w dłoni. 
   Znów usiadłem na starym materacu, który od poprzedniego dnia był moim łóżkiem. Położyłem dłoń na chłodnej podłodze, by choć trochę zminimalizował ból. Westchnąłem odchylając głowę i zamykając oczy. Kilka wdechów skutecznie ostudziło moje nerwy.
   – Kocham ją – powiedziałem otwierając oczy. Spojrzałem na Maxa, by sprawdzić jego reakcję. Żaden mięsień na jego twarzy nawet nie drgnął, choć w oczach dostrzegłem błysk. Uśmiechnąłem się, wiedząc go. Potwierdzało to tylko to, czego już od dawna się domyślałem. – Ty też, prawda?
   Początkowo myślałem, że Saszę i Maxa łączy tylko przyjaźń, ale z czasem zacząłem zauważać to, czego inni mieszkańcy klasztoru nie dostrzegali. A nawet sama ta dwójka zdawała się nie wiedzieć, że z tej specyficznej więzi wynikało coś jeszcze. Gdy zrozumiałem, jakie uczucia żywi mój brat do Saszy, wściekłem się, ale szybko odkryłem, że nawet jeśli coś takiego się wydarzyło, to nie zadziała w obie strony. Bo nawet jeśli, to oni nie mogliby być razem. Dwie osoby, na których opierał się cały klasztor, nie miały prawa myśleć o czym innym, niż o jego dobrze.
   – Nie o tym mieliśmy rozmawiać – Max brzmiał na zakłopotanego, co jeszcze bardziej upewniło mnie w moich domysłach.
   – Wkopaliśmy się, bracie – powiedziałem, z głupkowaty uśmiech znów wpełzł na moje usta. – Zakochaliśmy się w tej samej dziewczynie, która nigdy nie pokocha żadnego z nas. Przerąbane, nie?
   Nie odpowiedział mi, na co z resztą nawet nie liczyłem.
   – Zastanawia mnie tylko, jak sobie z tym poradzisz – mówiłem dalej, wpatrując się w ścianę przed sobą. Na Maxa nie mogłem patrzeć. – Mnie albo zabiją, albo wyrzucą. Ty tu zostaniesz i będziesz się tym dusił. Znam cię, Max i wiem, że nic nie zrobisz. Nic jej nie powiesz. Po prostu będziesz obok niej, będziesz ją wspierał, jej doradzał, ale nigdy nie odważysz się na nic więcej. Nie powtórzysz błędu z przeszłości, prawda?
   Nie powinienem był wywlekać tej sprawy na wierzch, ale to się zadziało samoistnie. Jakby jakiejś wewnętrznej części mnie zależało na tym, by zranić Maxa.
   – Pamiętasz ją jeszcze? – zapytałem. – Wiesz w ogóle, jak miała na imię? Przypomnę ci. Oliwia. Tak się nazywała.
   – Zamknij się – syknął. Byłem pewien, że gdyby nie dzieląca nas krata, Max rzuciłby się na mnie.
   – Skrzywdzisz ją, Max – powiedziałem patrząc za nim, jak oddala się w kierunku schodów. – Nie chcesz tego zrobić, ale tak się stanie. Tak samo, jak było z Oliwią. Próbowałeś, ale nie potrafiłeś jej ochronić. Z Saszą też tak będzie. Prędzej, czy później.


   Nie powinienem był mówić takich rzeczy, tym bardziej, że nawet tak nie myślałem. Albo po prostu udawałem, że tak nie jest. Sam już nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
   Bo podobno wariat nigdy nie wie, kiedy traci rozum. Orientuje się dopiero wtedy, gdy jest już za późno. Miałem nadzieję, że dla mnie jeszcze nie jest.

2
   Tego samego dnia miałem jeszcze trzech innych gości, którzy odwiedzili mnie złowrogo milczącą grupką. Nie zwróciłem na nich nawet uwagi, ale doskonale wiedziałem, po co przyszli.
   Nadszedł mój czas – pomyślałem i mimo czarnych myśli, uśmiechnąłem się do siebie.
   Klucze zabrzęczały, gdy Czesiek otwierał kratę. Przeraźliwy pisk starych zawiasów odbił się echem po piwnicy.
   – Idę na sąd? – zapytałem, gdy Oskar chwycił mnie za ramię i pociągnął, stawiając na nogi.
   Nikt nie odpowiedział, chociaż Loska mocniej ścisnął strzelbę. Czesiek nie uraczył mnie nawet spojrzeniem.
   – To konieczne? – zapytałem, patrząc jak Oskar obwiązuje moje nadgarstki grubym sznurem.
Znów zostałem zbyty milczeniem.
   Zostałem zaprowadzony do gabinetu, gdzie odbywały się spotkania Rady. Zaraz po tym, jak weszliśmy do środka, wszystkie oczy zebranych zwróciły się w moją stronę. Mnie jednak one nie interesowały. Skupiłem się tylko na siedzącej sztywno Saszy. 
   – Saszo – Zatrzymałem się, mimo dość mocnego szarpnięcia mnie eskortujących.
   – Posadźcie go – powiedziała bez cienia jakichkolwiek emocji.  


   Zarówno jej ton, jak i wzrok pozostały obojętne. Wyraz twarzy również miała całkowicie wyprany z emocji, co było przeciwieństwem oblicz pozostałych. Tamte wyrażały wściekłość, nienawiść, chęć zemsty. Tylko jedna twarz pozostała dla mnie nieodgadniona, ponieważ jej nie widziałem. Max siedział zgarbiony nad stołem, żłobiąc w nim za pomocą noża pozbawione sensu, przypadkowe wzory. To, że nawet i on się ode mnie odwrócił, zabolało bardziej niż postrzał.
   Loska odsunął krzesło, na które niezbyt delikatnie pchnął mnie Oskar. Znalazłem się na świeczniku, pod ostrzałem czternastu par oczu. No, trzynastu.
   Spojrzałem na Maxa, ale ten wciąż nie podnosił wzroku, choć Sasza coś do niego mówiła. Tylko skinął głową. Nie słyszałem, o czym była ta jednostronna wymiana zdań, ale wiedziałem, że jej tematem byłem ja – winny, choć jeszcze nie osądzony.
   Sznur wokół nadgarstków zaczął mnie nagle palić żywym ogniem.
   – Zanim wydacie wyrok – odezwałem się, gdzieś mając to, że pogłębię tym samym wściekłość ludzi na mnie – musicie wiedzieć, że nie współpracowałem, nie współpracuję i nigdy nie będę współpracował z Wiksą. Nie pomogłem mu w dostaniu się do klasztoru, zabraniu broni i zabiciu ludzi. Nie zdradziłem.
   – Masz czelność jeszcze mówić coś takiego? – Oczy Cześka ciskały we mnie piorunami. Mężczyzna poderwał się z miejsca, a jego postawa zdradzała, że był gotów mnie zabić, gdyby tylko mu na to pozwolono. – Jesteś pieprzonym zdrajcą i nie próbuj się tego wypierać! Zastrzeliłeś Kubę! Widziałem to!
   – To była pomyłka – broniłem się, choć mogłem tym sobie tylko pogorszyć swoją sytuację.
   – Jak śmiesz…
   – Czesiek – Sasza zgromiła mężczyznę wzrokiem, po czym przeniosła go na mnie. Bijący od nich chłód był aż zanadto dotkliwy. – To nie jest proces. Nie będziemy wydawać żadnego wyroku. Możemy wrócić do tematu?
   Nie wiedziałem, o czym członkowie Rady rozmawiali przed moim przyjściem, ani też jaki miał być mój udział na tym spotkaniu, skoro nie miałem być sądzony.
   – Wracając do twojego pytania – Sasza zwróciła się do Agaty. – Nie sądzę, byśmy na razie musieli koniecznie informować resztę mieszkańców o tym, co tutaj postanowimy.
   – Chyba sobie żartujesz – prychnęła blondynka. – Ludzie i tak już wariują ze strachu, a jeśli niczego im nie powiemy, sami zaczną myśleć. I pewnie panikować. A jak wszyscy pewnie wiedzą, ze zbiorowej paniki nic dobrego jeszcze nie wynikło.
   – Popieram Saszę – odezwała się Libra. – Mówienie ludziom o naszych planach może tylko wprowadzić zamieszanie i osłabić nasze morale, chociaż wątpię, czy by do tego doszło. Ludzie nie rozpierzchną się na cztery strony świata tylko dlatego, że Wiksa się tu pojawił. Wciąż widzą większe zagrożenie w zombie, przed którymi chronią ich mury klasztoru. Na razie nie musimy im mówić o tym, co postanowimy.
   Pod atakiem takich argumentów Agata uniosła ręce w obronnym geście i odpuściła temat. Wciąż nie wyglądała na przekonaną.
   – A propos Wiksy – Hindus przysunął swoje krzesło bliżej stołu, lekko się nad nim pochylając. – Co w końcu z nim zrobimy? Zaatakujemy go, czy będziemy czekać, aż sam to zrobi?
   Sasza i Max znów wymienili spojrzenia. Po mojej rozmowie z bratem i po tym, w czym mnie ona upewniła, poczułem ukłucie zazdrości.
   Ja nie mogłem być tak blisko niej. Mi nie ufała tak, jak jemu. Moje szanse zostały zmiażdżone w pył, podczas gdy Maxa…
   – To, co musimy zrobić, będzie wymagało udziału nas wszystkich. I pomocy Topora. Bez tego się nie obejdzie – Sasza tym razem odwróciła się do Edwarda. Ten powiedział coś do niej, z czego wywiązała się dłuższa wymiana zdań. Członkowie Rady oraz ja patrzyliśmy na tą dwójkę z zaciekawieniem, obserwując zmieniające się wyrazy ich twarzy, zdradzające zdenerwowanie. W końcu Sasza odpuściła, a głos zabrał Edward.
   – Zanim Sasza przedstawi swój plan, chciałbym abyśmy coś ustanowili – Mężczyzna rozejrzał się po twarzach osób siedzących przy stole. – Chciałbym, aby aktualny stan Rady nie uległ zmianie. Wszyscy tutaj są mądrymi ludźmi i wnoszącymi wiele do naszej społeczności i – choć to tylko moje zdanie – chciałbym, by tak już pozostało. Bez żadnych zmian, chyba, że przesądzi o nich głosowanie.
   – Bawimy się w polityków? – zażartował Hindus.
   – Poniekąd – odparł Edward.
   – Popieram – Czesiek uniósł dłoń. – Skoro już mamy stworzyć tu namiastkę społeczeństwa, to zróbmy to chociaż tak, jak należy.
   Nikt nie zaprotestował, co było jasnym znakiem, że wniosek Edwarda został przyjęty.
   Dziwnie czułem się na tym spotkaniu, mogąc być tylko biernym obserwatorem. Podczas gdy ci ludzie tworzyli coś nowego, ja byłem tym wyklętym, który zdawał się być w tym pomieszczeniu tylko po to, by patrzeć na to, co mogłem zniszczyć.  
   – Więc niech tak będzie – zadecydowała w końcu Sasza. – Stan Rady nie ulegnie zmianie. A teraz wróćmy do głównego tematu.
   Spiąłem się, gdy znów znalazłem się pod ostrzałem kilkunastu par oczu.
   – W magazynach, o których mówiłeś, nie było Wiksy. Gdzie on jest?
   Spojrzałem na Saszę. Przez chwilę starałem się wyczytać z jej twarzy to, co o mnie myślała, ale bezskutecznie. Kamienna maska nie zamierzała opaść.
   – Byłyby idiotą, gdyby tam został, a wszyscy doskonale wiemy, że nim nie jest – odparłem. – Nie mam pojęcia, gdzie się teraz znajduje, ale na pewno nie jest daleko.
   – I mamy dalej wierzyć, że nie masz z nim nic wspólnego? – zakpił Olgierd.
   – Możecie wierzyć, w co chcecie – Wzruszyłem ramionami.
   – Czy możemy w końcu przejść do meritum? – zapytał zirytowany Czesiek. – Nie ważne gdzie jest Wiksa. Istotne jest to, co z nim zrobimy. Będziemy czekać na jego atak? Sami go odnajdziemy i załatwimy? Czy może…
   – Jest inne wyjście.
   Spojrzałem zaskoczony na Maxa nie dlatego, że odezwał się pierwszy raz, odkąd pojawiłem się na sali, a dlatego, jak zabrzmiał mówiąc te słowa. Jakby to, co chciał powiedzieć, było dla niego najcięższą decyzją  w życiu.
   – Wiksa wie, że jesteśmy bez broni, ludzie są przerażeni i mogą zacząć działać nieprzewidywalnie. Wie też, że byliśmy zawrzeć pokój z Toporem, ale nie wie, że to się nam udało. Możemy to wykorzystać.
   – Czyli co? – zapytał Rob, wyraźnie skonfundowany.
   – Zrobimy pierwszy użytek z Topora – wyjaśnił Czesiek.
   – Właśnie – przytaknął mu Max. – Wiksa nie odpuści dobrego sprzymierzeńca. Nie jest głupi – Zerknął na mnie krótko. – Wyślemy Topora z propozycją sojuszu z Wiksą. Wciśnie mu jakąś bajeczkę, że nie doszedł z nami do porozumienia lub coś w tym stylu.
   – Nie jestem do tego przekonana – powiedziała sceptycznie Agata. – A co jeśli Topór zwieje. Albo – co gorsza – postanowi dołączyć do Wiksy? Będziemy wtedy w dupie.
   – Jest takie ryzyko – przytaknął jej Rysiek.
   – Zapominacie chyba o najistotniejszym – wtrącił Hindus. – Wiksa ma broń – owszem. Ale to my mamy klasztor i mury, które nas chronią. Wiksa jest gdzieś tam i dam sobie rękę uciąć, że nie ma gdzie schronić swojej tchórzliwej dupy. Topór właśnie stracił obóz i nasz jest mu jak najbardziej na rękę. Możecie uważać go za kogo chcecie, ale nie możecie mu zarzucić, że nie dba o swoich ludzi.
   Nie znałem Topora, więc nie mogłem nic o tym powiedzieć. Nie wiedziałem też, co takiego wydarzyło się w jego obozie, że musiał zadomowić się w klasztorze. Miałem wrażenie, że mój pobyt w celi trwał znacznie dłużej, niż dwa dni.
   – Załóżmy, że Topór zgodzi się na nasz plan i rzeczywiście pojedzie ze swoimi ludźmi, by dołączyć do Wiksy. Mam tylko jedno pytanie: jak zrobić, byśmy mieli rękę na pulsie? Przez dni, tygodnie, a może i nawet miesiące mamy trząść się ze strachu nie wiedząc, czy to nie jest nasz ostatni dzień, bo Wiksa nagle zdecyduje się zaatakować? Wybaczcie, ale ja tego nie widzę.
   – Ciągle trzęsiemy się ze strachu. Nic się w tej kwestii nie zmieni, dziewczyno.
– Nie mów do mnie „dziewczyno” – Agata zmierzyła Cześka wzrokiem.
   Czesiek w odpowiedzi tylko prychnął i sięgnął po coś do kieszeni. Okazały być się tym papierosy, którym sam najpierw się poczęstował, a potem wyciągnął je w stronę Maxa. Ten miał jednego wziąć, gdy nagle odpuścił. To było zaskakujące, bo nie miał w zwyczaju odmawiać darmowej dawki tytoniu.
   – Więc co? Wysyłamy Topora w ciemno? – kontynuowała Agata.
   – Tego nikt nie powiedział, ale wysłanie kogoś z nas będzie trudne, jeśli Lena rzeczywiście jest z Wiksą. Musimy…
   – Ja pojadę.
   Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Radka. Ton, z jakim wypowiedział te słowa, był spokojny i pewien siebie. Zupełnie nieadekwatny do tego, w co chciał się wpakować.
   – Nie możesz. Jeśli Lena tam jest, to od razu cię pozna – trafnie stwierdził Edward.
   – I twoja akcja szpiegowska skończy się zanim w ogóle się zacznie – dodał Czesiek.
   – Sam mówiłeś, że Wiksa nie wie, czy udało nam się zawrzeć pokój z Toporem – Radek zwrócił się do Maxa, jakby chwytał się tym ostatniego argumentu, który miał mu pomóc przekonać resztę. – Możliwe, że nawet nie wiedzą, czy wróciliśmy. Trzeba to wykorzystać.
   Choć nie znałem Radka zbyt dobrze, to musiałem przyznać, że jego odwaga i poświęcenie dla klasztoru robiło wrażenie. Mógł wpaść w całkiem głębokie bagno, a mimo to wciąż chciał to zrobić na własne życzenie. Większość Rady musiała pomyśleć tak, jak ja, co dało się wyczytać z ich twarzy.
   – Nie podoba mi się to – odezwała się Łucja. – Dopiero co ustaliliśmy, że stan Rady pozostanie niezmieniony, a teraz mamy wysłać jednego z nas? Jesteśmy jak rybacy, używający przynęty z ludzi. To okrutne.
   – Cały świat jest okrutny – zauważył Czesiek. – A my akurat robimy wszystko, by nie był taki dla nas.
   – Ale czy to zmusza nas do…
   – Zanim wywiąże się z tego większa kłótnia – Radek wstał z miejsca, znów skupiając na sobie spojrzenia – chciałbym użyć ostatniego argumentu, którym może was przekonam.
   – Radek…
   Brunet zignorował Librę, która zdawała się ostrzec go przed zrobieniem czegoś głupiego.
   – Wszyscy wiecie, jak Libra i ja trafiliśmy do klasztoru – zaczął. – Nie będę zaprzeczał. Tak – należeliśmy do obozu Topora. Tak – wysłał nas tu, byśmy was szpiegowali. Tak – mieliśmy zamiar to robić,  ale nim wydacie o nas osąd, chcę, żebyście wiedzieli, że to miejsce jest też naszym domem. Teraz to jest też nasz obóz i mam zamiar walczyć o niego, tak samo jak wy. Dlatego chcę pojechać z Toporem i ja muszę to zrobić. Jeżeli ktoś musi, to ja jestem najodpowiedniejszym do tego kandydatem.
   – Wyjaśnisz nam dlaczego? – zapytał zmieszany Edward.
   Grdyka Radka uniosła się, a potem opadła. Jeszcze raz spojrzał na Librę, której wzrok niemo go o coś prosił.


   – Ponieważ Topór, to mój ojciec.
   Nikt nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Każdej, ale na pewno nie takiej.
   Choć Topora spotkałem tylko dwa razy, to nie widziałem podobieństwa między nim, a Radkiem. Różnili się chyba na każdej możliwej płaszczyźnie i nie chodziło już nawet tylko o wygląd.
   – Kolejna wspaniała wiadomość! – prychnął Olgierd. – Ktoś może ma jeszcze jakieś niespodzianki? Może…
   – Zamknij się – Sasza uciszyła mężczyznę, nawet na niego nie patrząc. Całą swoją uwagę skupiła na Radku. – To już wszystko, co miałeś nam powiedzieć?
   – Tak – odparł od razu brunet.
   – W porządku. Więc zagłosujmy – Sasza zwróciła się do reszty. – Jeśli już mamy podjąć decyzję, co zrobić, to niech będzie ona nasza. Wspólna. Jeśli już mamy tak zaryzykować, to zróbmy to razem. Jest ktoś, kto sprzeciwia się wysłaniu Topora, by dołączył do Wiksy i stamtąd kontrolował jego ruchy?
   Zapadła chwilowa cisza, wypełniona pytającymi spojrzeniami, rzucanymi pomiędzy zgromadzonymi  członkami Rady. Jedynie Libra siedziała sztywno, wpatrując się w swoje kolana.    Gdy Radek coś do niej powiedział, ta wzdrygnęła się.
   – Nie popieram tego pomysłu, ale skoro już mamy ponieść zbiorową odpowiedzialność, to nie będę się sprzeciwiać – powiedziała. – Skoro to jedyny sposób, to jestem na tak.
   – Nie do końca.
   Nie powinienem był się odzywać, ale te słowa same wyleciały mi z ust. Tak jak Libra myślałem, że wysłanie ludzi do Topora to błąd. To nie było jedyne wyjście.
   – Nie będziemy musieli walczyć, jeśli opuścimy klasztor.
   Moje słowa wywołały oburzenie, złość i niedowierzanie. Wiedziałem, że tak będzie. Nikt nie przyjąłby na spokojnie pomysłu, by uciec, jak tchórze. Jednak to było najlepsze wyjście.
   – On ci tak kazał powiedzieć? – zapytał wściekły Olgierd. – Wiedziałem, że jesteś jego szpiegiem!
   Nie słuchałem innych opinii, co do mojej propozycji, a nie były one mi przychylne. Ja jednak miałem gdzieś, co inni myślą. Liczyło się tylko jedno zdanie.
   Sasza patrzyła na mnie, ze stoickim spokojem wymalowanym na twarzy.
   – My nie uciekamy – powiedziała w końcu. – Nie po to tyle walczyliśmy, by się teraz poddać.
   – Wiesz, że to jedyny sposób – trzymałem się dalej swojego zdania, choć doskonale wiedziałem, że jestem na straconej pozycji. – Klasztor nie ma broni. Nawet jeśli ją zdobędziecie, to Wiksa zaatakuje pierwszy, nim zdążycie ją przywieźć.
   – Nie, jeśli go wyprzedzimy – powiedział Radek. Wyglądał na zirytowanego i zmęczonego. – Na co jeszcze czekamy? Tylko marnujemy czas na bezsensowne plany, chociaż doskonale wszyscy wiemy, co trzeba zrobić!
   Sasza oparła się o stół, patrząc na mnie uważnie. Wszyscy pozostali uczestnicy spotkania niepewnie czekali na dalszy rozwój wydarzeń,  zapewne zastanawiając się, co za chwilę zostanie postanowione. Atmosfera między naszą dwójką stała się tak napięta, że dało się zobaczyć ciskające iskry.
   – To zbyt duże ryzyko – powiedziałem, uparcie zostając przy swoim. 
   – Warte sprawy – kontratakowała Sasza. 
   – Wiesz, co zrobi Wiksa, jeśli się zorientuje.
   – Więc mamy się poddać? – włączył się do dyskusji Czesiek.
   – Tego nie powiedziałem – Nieco opadłem na krześle, jakby przygnieciony atakiem z dwóch stron.
   – Ale na jedno wyjdzie – stwierdziła gorzko Sasza. – Nie mamy broni, by w razie czego stanąć do walki. Kiedyś będziemy musieli wybrać się po zapasy, a kto wie, czy Wiksa tego nie wykorzysta, by znów zaatakować. Mając swoich ludzi w jego grupie będziemy mogli go kontrolować. Może to brzmi jak szaleństwo, ale co w tym świecie jest normalne? Nie ma już żadnych zasad. One zniknęły, gdy martwi zaczęli powstawać z grobów. To, co tworzymy tutaj, być może jest ułudą i tylko tworzymy sobie nadzieję, ale co nam pozostało? Wszyscy i tak jesteśmy już martwi, ale możemy zawalczyć o choćby jeden dzień więcej. Jeśli jesteśmy w stanie to zrobić, to chcę podjąć to ryzyko. Takie jest moje zdanie.
   Wyglądała na zdeterminowaną, może nawet wściekłą, ale i niezaprzeczalnie piękną. Co do tego nie mogłem mieć wątpliwości. Sasza była niezaprzeczalnie piękna. Dojrzała i urodziwa. Czarne włosy, które zaplotła w warkocz, miała przerzucone przez ramię. Oczy miała poważne i ciemne w swej szarości, a kiedy mówiła, te jeszcze bardziej pogłębiły swą barwę. Przemawiała zdecydowanym głosem, który nie znosił sprzeciwu.

   Straciłem ją. Straciłem wszystko – pomyślałem, tak boleśnie, jak nigdy dotąd, przeżywając tą porażkę. 

EPILOG 2/4 - PRAWO I PORZĄDEK (ROB)

1
Nie mogłem zasnąć.
Chociaż byłem wyczerpany fizycznie, mój umysł pracował na najwyższych obrotach i ani myślał zwolnić. Zbyt wiele rzeczy się wydarzyło, bym mógł spokojnie spać.
Myślałem o Lenie. Nie powinienem, ale nie potrafiłem pozbyć się jej z głowy. Wciąż jeszcze do mnie nie docierało, że po tym wszystkim, co mi powiedziała o Wiksie, tak po prostu do niego wróciła. Byli rodziną, ale sądziłem, że w obliczu takich wydarzeń to nie ma znaczenia. Że nasz związek cokolwiek dla niej znaczył. Pomyliłem się i ten błąd mógł mnie słono kosztować. 
Usiadłem na łóżku, przejeżdżając dłonią po włosach. Te były już stanowczo zbyt długie i zaczynały mnie denerwować.
Mój wzrok od razu padł na leżące na szafce nożyczki. Podniosłem je, zważyłem w ręce i zacisnąłem w dłoni.  
Wszystko się zmienia – pomyślałem, odcinając pierwsze pasmo. – Dlaczego i ja bym nie mógł?

2
– Zmieniłeś fryzurę? – zapytała Sasza patrząc na moją głowę.
Przejechałem dłonią po krótkich, szorstkich włosach, wyczuwając wszelkie krzywizny mojej czaszki.
– Podciąłem końcówki – odparłem z uśmiechem.
– Do twarzy ci.
Był poranek i – o czym poinformował nas Edward – Nowy Rok. Nikt jednak nie miał nastroju na świętowanie. Nawet gdyby nie sprawa z Wiksą, żaden mieszkaniec klasztoru nawet by nie pomyślał o szampanie czy fajerwerkach. Nie było też żadnych nadziei na te nowe dni. Nasz świat został bezpowrotnie stracony i wszyscy o tym doskonale wiedzieliśmy.
Dzień ten był jednak słoneczny i nawet ciepły, co było zaskakujące jak na styczeń i dotychczasową pogodę, z jaką przyszło nam się zmierzyć. Po śnieżnych zamieciach i lodowatych deszczach ujrzenie słońca na niebie było prawdziwą ulgą. Tam, gdzie nie docierały jego promienie, wciąż zachowały się skorupy gruzłowatego śniegu, ale i on nie miał zachować się na długo.
Nie było jeszcze siódmej, a większość mieszkańców klasztoru było już na nogach. Podejrzewałem, że i oni nie mieli łatwej nocy. Po prawdzie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Atak Wiksy, śmierć przyjaciół oraz rodziny, zbliżające się zebranie Rady, które miało o wszystkim przesądzić – to wszystko razem skutecznie spędzało sen z powiek. Kubek kawy w dłoniach Saszy jasno mówił, że i ona niewiele spała.
Po wspólnym, zjedzonym w grobowych nastroju śniadaniu, wybrałem się razem z siostrą na zewnątrz. Tam dość chłodny wiatr przypomniał mi, że pozbywając się włosów, powinienem był od razy zorganizować sobie czapkę.
Zmieniliśmy pełniącego na dachu autobusu wartę Oskara i gdy ten tylko znikł, rozsiadaliśmy się na składanych krzesełkach. Sasza sięgnęła po coś do kieszeni i tym czymś okazała się być paczka papierosów.
– Palisz? – zapytałem zdziwiony.
Sasza wzruszyła ramionami, wyciągając paczkę w moją stronę. Wziąłem od niej papierosa, choć również od nich stroniłem.
– Pomagam Maxowi rzucić. 
– Wie, że rzuca?


Chytry uśmiech Saszy był jasną odpowiedzią.
– Będzie zdrowszy – powiedziała, podając mi zapalniczkę.
Oboje umilkliśmy, siedząc w coraz gęstszej chmurze gryzącego dymu. Co jakiś czas zerkałem na Saszę, która nie odrywała wzroku od prowadzącej do klasztoru drogi.
   Miała zmęczenie w oczach. Widziałem je aż nazbyt wyraźnie. Je, oraz zawód na osobach, które obdarzyła zaufaniem.
   Ciążyło na mnie poczucie winy, którego nie potrafiłem się wyzbyć. Lena uciekła wraz z ludźmi Wiksy, pomogła im – taki był fakt, któremu nie mogłem przeczyć. Przez to nie umiałem sobie wybaczyć, że w żaden sposób nie mogłem zapobiec temu wszystkiemu. Zginęli ludzie – dobrzy ludzie. Gdybym od razu zwrócił uwagę na dziwne zachowanie Leny, był ostrożniejszy, to może nie doszłoby do tej masakry.
– Czasem mam wrażenie, że moje życie jest pieprzoną parabolą – powiedziała nagle Sasza, wypuszczając ustami kłąb dymu. – Najpierw jest świetnie, a po chwili, gdy już zacznę wierzyć, że może tak pozostać, coś zaczyna się pieprzyć. I tak w kółko. Zawsze tak było. Od samego, pieprzonego początku mojego życia.
Przytaknąłem, bo sam czułem dokładnie to samo. Jednak różnica między moim życiem, a Saszy była taka, że moja parabola zaczęła się zaledwie miesiąc temu. Jej miała tyle samo lat, co ona sama.
Tylko ja wiedziałem, jak wyglądało jej życie i szczerze żałowałem, że zrobiłem tak niewiele, by je zmienić. Choć podobno uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, ale nie potrafiłem wyzbyć się wrażenia, że i tak zawiodłem. Gdybym w tym jednym momencie się od niej nie odwrócił, nie odpuścił, być może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Nadal miałem przed oczami ten przerażający obrazek z tego jednego dnia, będącego zarazem jednym z najgorszych, jak i decydujących w życiu Saszy. Widok strachu w jej oczach, gdy trzymała na kolanach głowę tego dzieciaka. Wciąż słyszałem jej drżący, cichy głos, gdy błagała mnie o pomoc.
Tamto wydarzenie ją zmieniło. Odcisnęło w życiorysie mojej siostry piętno, które prześladowało ją i pojawiało się w najmniej spodziewanych momentach. To też połączyło nas na zawsze, bo jako jedyny wiedziałem, co się tak naprawdę wtedy wydarzyło. I wiedziałem też jak to wpłynęło na Saszę, która od tamtej nocy już nie była tą samą osobą.
Ścisnąłem chłodną dłoń dziewczyny, chcąc dodać jej tym sił.
– W niczym nie zawiniłaś – powiedziałem. – Nikt nie zawinił. Nasi ludzie zginęli – stało się. To było niepotrzebne, ale…
– A może właśnie nie – Sasza zamyśliła się na głos. – Może to było potrzebne. Przecież każda śmierć komuś lub czemuś służy. A ich – Sasza obejrzała się przez ramię na budynek kościoła, choć pewnie miała na myśli znajdujący się za nim cmentarz – otworzyła nam oczy. Pokazała, że są wśród nas ludzie, którym nie można ufać.
Od początku nie ufałem Adamowi. Po tym, jak był z moją siostrą starałem się chociaż go zaakceptować, ale szybko wyszło na jaw, że nie był tego wart. Za to, że zbratał się z Wiksą, byłem na niego wściekły, ale za to, że zranił Saszę, miałem ochotę go zabić. Pomyślałem nawet, że powinien zginąć tej samej nocy, gdy pozostali.
– Co zamierzasz? – zapytałem i zaraz wyjaśniłem. – Z Adamem. Nie możemy go trzymać w celi bez końca.
Tak naprawdę to wydawało mi się być najlepszą karą dla niego. Mrok i samotność w zimnej celi klasztoru – każdy by od tego nie zwariował. Ale to nie byłoby dobrym wyjściem. Nie chodziło już nawet o niewykorzystanie Adama jako broni przeciw Wiksie, a o samo marnowanie na niego zapasów.
Sasza spojrzała na mnie i przez dłuższą chwilę milczała, patrząc mi w oczy. Zacząłem żałować, że zadałem jej to pytanie. Ten temat był dla niej trudny, bo zdradę Adama uważała za swoją osobistą porażkę, a śmiercią szóstki naszych ludzi obwiniała siebie. To było nie w porządku, ale było już za późno.
– Zginęli nasi – odezwała się w końcu. – I wiesz co? Nie potrafię obwinić za to nikogo innego, niż siebie. Dałam Adamowi władzę, pozwoliłam, by pod naszą nieobecność pilnował klasztoru. Nie powinnam była, ale chciałam sprawdzić, czy mogłabym z nim być i pozbyć się tych niedorzecznych myśli…
Nie dokończyła, wpatrując się w tkwiącego między swoimi palcami papierosa. Szary popiół oderwał się, ale nie spadł na śnieg. Wiatr porwał go, nim dotknął ziemi.
– Chodzi o Maxa?
Musiałem zadać to pytanie. Ono od pewnego czasu prześladowało mnie, za każdym razem, gdy widziałem ich razem. Sasza i Max współpracowali tak, jakby znali się od lat, a ich kontakt zdawał się być nawet bliższy niż nasz. Widząc, jak się nawzajem chronią nie opuszczało mnie wrażenie, że są dla siebie ważniejsi, niż sami myślą.
   Sasza spojrzała na mnie. Jej oczy, jak dwa kawałki lodu, utkwiły na moment na mojej twarzy, tylko po to, by zaraz uciec spłoszone na bok.
   – Dlaczego akurat o Maxa? – burknęła, wzruszając ramionami. Jej głos był bardziej zmęczony, niż zirytowany. 
   – Ty mi powiedz – Zgasiłem papierosa w cienkiej warstwie śniegu, który jeszcze utrzymał się na dachu autobusu. Usłyszałem cichy syk, a potem czerwony żar zniknął na dobre. – Między wami jest dziwnie – delikatnie mówiąc.
   – Rob – Sasza westchnęła, zamykając oczy i pocierając czoło. – Nie mam sił i nastroju na tego typu rozmowy. Wszystko zaczyna się nam walić na głowę i to na każdej, pieprzonej płaszczyźnie. Nie dodawaj mi jeszcze do tej góry problemów Maxa. Między nami jest w porządku. 
Może i bym jej uwierzył, gdyby nie to ostatnie zdanie. „W porządku” nigdy nie było szczere.
– To prawda – powiedziałem jednak, za co Sasza spojrzała na mnie marszcząc brwi. – Nie jest ani wspaniale, ani tragicznie. Żyjemy, choć cholera wie jak długo jeszcze. Nikt nas nie atakuje, ale to się może wydarzyć w każdej chwili. Siedzimy tutaj, jak gdyby nigdy nic, paląc papierosy Maxa, za co pewnie nas zabije, a w tym samym czasie połowa ludzi czeka na to, aż zadecydujemy, co mamy robić. To jest właśnie to pieprzone „w porządku”.
Sasza westchnęła cicho. Tym razem zamiast gryzącego dymu, z jej ust wypłynął biały obłok pary. 
– Powiedz to.
– Co? - zapytała, beznamiętnym tonem.
– Jest w porządku. Powiedz.


Spojrzałem na nią. Była moją przyjaciółką, która znała mnie lepiej, niż ktokolwiek inny, ale ja czasami miałem wrażenie, że nie znam jej w ogóle. Mogłem spędzić z nią dzieciństwo. Mogłem być przy niej, gdy umierała jej matka. Mogłem pomagać jej wyjść z bagna, w które wpadła. I mogłem – do cholery! – mogłem być przy niej teraz, ale z jakiegoś pieprzonego powodu nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. To było tak, jakbym nie widział Saszy – mojej siostry, a Saszę, którą ukształtował ten świat. Mimo, że była taka sama, to w jakiś sposób była inna. Zupełnie inna.
– Jest w porządku – powiedziała wolno, robiąc nieco dłuższe pauzy między słowami. Nie zabrzmiało to szczerze.
– Jeszcze raz – Zrobiłem dłonią okrężny ruch, jakbym chciał przewinąć taśmę. 
– Po co mam to mówić? – Sasza rzuciła niedopałek papierosa prosto w śnieg. Obserwowałem jego lot, aż nie znikł w śniegu. – Mam sobie coś wmówić? Proszę bardzo! Jest w porządku! Jest w porządku! Jest, kurwa, w porządku!
Poderwałem się z miejsca i złapałem Saszę za ramię, nim ta spadłaby na dół. A mogło by się tak stać, bo na górze było ślisko, a Sasza  miotała się na dachu autobusu, ryzykując przy tym upadek.
– Już wystarczy! – Przyciągnąłem przyjaciółkę do siebie i objąłem ją mocno. Sasza wczepiła się we mnie mocno, a sądząc po jej drżącym oddechu poznałem, że jest na granicy płaczu.
– Nic nie jest w porządku – powiedziała cicho. – I nie będzie, dopóki Wiksa będzie żył.
Uspokajająco głaskałem Saszę po plecach, doskonale wiedząc, że żadne słowa nie dodadzą jej otuchy. Moja siostra nie była z tych, którzy potrafili pocieszyć się słowami.
– Więc go zabijemy – odezwałem się tak pewnie, jak jeszcze niczego w życiu. – Zabijemy wszystkich. Każdego, kto odważy się z nami zadrzeć. Zaprowadzimy w końcu prawo i porządek w tym popieprzonym świecie.
W tamtym momencie byłem przekonany, że tak właśnie będzie. Że wszystkie te baty, które na nas spadły, uczyniły nas silniejszymi. Niezłomnymi.

3
Sasza weszła do gabinetu, ubrana była w białą koszulę wciśniętą w czarne spodnie. Przy biodrze miała kaburę z bronią, za którą wetknięta też była pochwa z nożem. Włosy zaplotła w ciasny warkocz, sięgający tuż za ramiona. Wyglądała... doroślej. Poważniej. Zajęła miejsce na jednym końcu stołu, na którym zwykła siadać i zlustrowała nas wszystkich uważnym spojrzeniem.
– Wszyscy są – powiedziałem, by oszczędzić jej zbędnego liczenia zebranych.
Sasza nie zareagowała na moje słowa. Wyglądała jeszcze na nie do końca przytomną, jakby wciąż pochłoniętą swoimi myślami. Zerknąłem na Maxa, który również zdawał się to zauważyć. Już chciałem znów odezwać się do siostry, ta nagle jakby się wybudziła.
– Więc zaczynajmy.
Poprawiłem się na krześle, słysząc te słowa. To samo zrobiło kilka innych osób, o czym świadczyły skrzypnięcia drewna oraz niecierpliwe westchnięcia. Łącznie było nas czternastu. Taka liczba zebranych budziła we mnie obawy, co do przebiegu spotkania Rady. Zbyt wielu ludzi. Zbyt wiele różnych charakterów, zdań i podejść do życia. Nie miałem wątpliwości, że to zebranie będzie jednym z najtrudniejszych. Miało dotyczyć ono przecież naszej przyszłości – rozprawienia się z Wiksą. Krew gotowała się w ludziach, żądając zemsty. Miałem nadzieję, że uda nam się zapobiec większym rozruchom, nim dojdzie do czegoś, czego byśmy nie chcieli. To nie była dobra pora na lekkomyślne działania. Wszystko musiało zostać dokładnie rozplanowane tak, by Wiksa już nam się nie wysmyknął.
– To, co wydarzyło się wczoraj, nie może się powtórzyć – Tym krótkim zdaniem Sasza rozpoczęła zebranie. 
– I nie dopuścimy do tego – uzupełnił Max.
– A jaki macie plan, by tego uniknąć? Mamy walczyć? – zapytał Olgierd z nutą rozbawienia. Jednak widząc nasze poważne miny, minęła jego cała wesołość. – Do reszty zwariowaliście?
Sasza zdawała się puścić mimo uszu jego słowa i znów skupiła się na pozostałych zebranych.
– Wiksa nie odpuści – powiedziała podkreślając każde słowo. – Teraz, gdy udało mu się wtargnąć na nasz teren, zabrać broń i nas zastraszyć, jest pewniejszy siebie, niż kiedykolwiek wcześniej. Na pewno szykuje teraz coś większego. Nie możemy czekać na ich ruch. Musimy zaatakować pierwsi.
   Po sali poniósł nie szmer rozmów. Tak jak myślałem – te słowa wzbudziły w ludziach przerażenie. Ale oni musieli znać prawdę. A zwłaszcza tą najgorszą. Tylko tak mogliśmy ich przekonać, by stanęli z nami do walki. Przecież stawką było coś najważniejszego dla nas wszystkich. 
   – A może nam odpuści? – odezwała się nieśmiało Łucja. – Teraz, gdy mają broń, może przeniosą się gdzieś indziej. Po co mieliby nas atakować, skoro wiedzą, że nie przedostaną się przez mury?
   – Wiksa nie odpuści – włączył się do rozmowy Czesiek. Mężczyzna stukał nerwowo palcami w blat stołu, jednocześnie kołysząc się na krześle. – Nie pozwoli nam tu żyć spokojnie. A przynajmniej nie do momentu, aż…
   Mężczyzna urwał w połowie, przywracając krzesło do normalnej pozycji. Wszyscy patrzyliśmy na niego wyczekująco, ale on zdawał się nie mieć ochoty na kontynuowanie.
   – „Nie do momentu, aż…” co? – zapytała Sasza, przewiercając Cześka na wylot spojrzeniem.
   Pięćdziesięciolatek w nerwowym geście potarł dłonią czubek głowy, po czym przesunął ją na pozostałość jego lewego ucha. Żadne spojrzenie nie odpuściło i wciąż czekało na wyjaśnienie tego, co miał na myśli. Zrezygnowany uderzył dwoma dłońmi w blat stołu.
   – Nie znam typa, ale wiem, co takim pojebom chodzi po głowie – zaczął. – Kurwa... Stracił miejsce, którym rządził, ludzi, zapasy – wszystko. Nawet rękę. Prawie zginął przez jednego z ludzi, który jest… był z nami. Jest teraz wściekły i wie, że nie ma nic do stracenia, dlatego zrobi wszystko, by się zemścić. To, co nam teraz urządził, to dopiero początek. Maleńka zapowiedź przed wielkim przedstawieniem.
   Trudno było się z tym nie zgodzić. Sam nigdy nie stanąłem oko w oko z Wiksą, ale miałem okazję widzieć jego ludzi w akcji i wiedziałem, że jest on groźnym przeciwnikiem. A w szczególności teraz, gdy naprawdę nie miał nic do stracenia.
   – Wiedziałem, że powierzenie ci przywództwa ściągnie na nas tylko kłopoty! – wykrzyknął niespodziewanie Olgierd, zrywając się z miejsca. Całą swoją złość ulokował w nadzwyczaj spokojniej Saszy. – Każda twoja decyzja okazała się błędna i odbiła na nas rykoszetem! Prędzej ty nas zabijesz, niż Wiksa!


   Już miałem podnieść się z miejsca i dobitnie pokazać mężczyźnie, że to nie jego pora na zawarcie głosu, gdy mocna dłoń Edwarda usadowiła mnie na krześle.
   – Siadaj, Olgierd – syknął tak groźniej, że nawet ja się spiąłem. Ten ton nie pasował do tego zazwyczaj spokojnego mężczyzny. Jednak jego spojrzenie wystarczyło. by Olgierd momentalnie stracił zapał.
   – Wiem, że się boicie – odezwała się Sasza – ale musimy działać. Nie możemy siedzieć uwięzieni za murami i czekać bezczynnie na cud. To, że nie mamy broni wcale nas nie stawia na straconej pozycji. Wiksa pewnie myśli, że nas pokonał w tej bitwie, ale się myli. Atakując go teraz zyskamy element zaskoczenia i przewagę. 
   – O czym konkretnie mówisz? – zapytałem nieco wybity z tropu.
   Sasza spojrzała na Maxa, jakby wymieniali ze sobą ostatnie ustalenia.
   – Wszyscy dobrze wiemy, czego chce Wiksa – powiedział, wolno lustrując zgromadzonych.
   – Czego? – zapytała niepewnie Libra.
   Sasza wyprostowała się, kładąc dłonie na swoich kolanach. Mimo tej sztywnej postawy, miałem wrażenie, że na swoich barkach nosi spory ciężar, który ciągnie ją w dół.
   – Zemsty – powiedziała krótko. – A właściwie wszystkich tych, którzy mu się narazili.
   Kolejny szmer rozmów poniósł się po gabinecie. Pozwoliło to mi na krótką wymianę zdań z Saszą.
   – Co ty mówisz? – zapytałem ostro. – Chcesz się wystawić? Saszo!
   – Chyba nie sądzisz, że jestem aż tak głupia? – prychnęła uśmiechając się z politowaniem. – Nie wystawię się Wiksie
   – A dlaczego nie?
   Wszyscy spojrzeliśmy na Olgierda. Nawet nie byłem zdziwiony, że to z jego ust padły takie słowa.    Moje domysły, że przywrócenie go do Rady było złym pomysłem, właśnie się potwierdziły.
   Mężczyzna wstał z miejsca i oparł się obiema dłońmi o stół. Na twarzy zagościł mu złośliwy uśmieszek, a w oczach pojawiła się pewność siebie, która znikła po naszym powrocie.
   – Sama mówiłaś, że zrobisz wszystko, by chronić klasztor. Może właśnie to jest to "wszystko"? 
   – A może wyślemy im twoją głowę, co? – zapytała ostro Agata, prawie podrywając się z miejsca. W porę została jednak zatrzymana przez Radka. 
   Olgierd całkowicie zignorował młodą kobietę i kontynuował, niezrażony spojrzeniami ani pełnymi wrogości szeptami.
   – Mówię tylko, jak możemy się uratować – Jego gruba pięść uderzyła w stół. – Są tutaj ludzie, którzy mają rodziny. Sam ją mam. Zrobię wszystko, by ochronić moją żonę i córki.
   – Tak? – Sasza wstała i oparła się o stół w tej samej pozycji, co Olgierd. Znajdowali się dokładnie naprzeciw siebie, walcząc na spojrzenia i najwyraźniej nikt nie miał zamiaru się poddać. – Więc chodź tutaj i zrób to "wszystko".
   Gdy Sasza wyciągnęła pistolet myślałem, że wymierzy w Olgierda. Jemu też pewnie przyszło to na myśl, bo nagle stracił wszystkie kolory z twarzy. Zaraz jednak wróciła mu pewność siebie, gdy moja siostra lekko pchnęła broń tak, że ta znalazła się poza jej zasięgiem.
   Nie dowierzałem w to, co zobaczyłem. Chciałem jakoś zareagować, gdy znów zostałem powstrzymany przez Edwarda. Chcąc, nie chcąc – musiałem pozostać na swoim miejscu i obserwować rozwój wydarzeń.
   Przez pierwsze kilka sekund Olgierd nie ruszył się z miejsca, widocznie przetwarzając w głowie to, co się właśnie wydarzyło. Po przekalkulowaniu swoich szans, paru niepewnych spojrzeniach rzuconych na broń i moją siostrę, odsunął gwałtownie krzesło i ruszył w kierunku Saszy pewnym siebie krokiem. Żaden z zebranych nawet nie drgnął, chociaż gdy mężczyzna zgarnął pistolet, parę osób się zaniepokoiło. W tym ja. Nie mogłem pozwolić, by ten szaleniec…
   Dziwiłem się, jak moja siostra może być tak opanowana, pozbawiona jakiegokolwiek strachu, tak bardzo pewna siebie. Zupełnie tak, jakby była wykuta z kamienia.
   Podobnie było z Olgierdem. Był wściekły, podjudzony i zdeterminowany.
   Mężczyzna znalazł się już tylko parę kroków od Saszy i unosił broń do oddania strzału. Nim jednak zdążył położyć palec na spuście, z miejsca poderwał się Max. Nim tamten zorientował się w sytuacji, na jego policzek spadło mocne uderzenie z łokcia, które mocno zachwiało już nie tak wzburzonym Olgierdem. Max złapał go za kark i rzucił go na stół, przytwierdzając go za gruby kark do blatu.
   – Nie wyślemy niczyjej głowy! – wykrzyknęła Sasza głosem prawdziwego przywódcy. Mocnym i stanowczym. – Jesteśmy jedną grupą, a klasztor należy do nas! To nasz dom i będziemy o niego walczyć! Razem! – Spojrzała z niesmakiem na Olgierda, którego krew z rozbitego nosa zalewała stół.    – Nie pozwolimy odebrać sobie tego miejsca, bo my je stworzyliśmy. Nie odbierze nam go ani Wiksa, ani nikt inny.
   Nie rozległy się ani oklaski, ani też słowa sprzeciwu, czy zwątpienia. Wszyscy siedzieliśmy w milczeniu, przetwarzając w myślach te słowa. Nie wiedziałem, o czym myśleli inni, ale w tych, którzy już wcześniej gotowi byli do walki, to po tej przemowie ta chęć była podwójna.
   – Puść go, Max.
   Max zabrał rękę z karku Olgierda z wyraźną niechęcią. Mężczyzna od razu zaczął się podnosić, jednocześnie tamując lejącą się z nosa krew. Niemrawym krokiem zaczął iść w kierunku wyjścia.
   – A ty dokąd? Jeszcze nie skończyliśmy.
   Olgierd zatrzymał się i obejrzał na Saszę. W jego oczach błysnęła nienawiść. Byłem przekonany, że nie posłucha i jednak wyjdzie, ale ten jednak tego nie zrobił. Mężczyzna wrócił na swoje miejsce, jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek, emanując swoim niezadowoleniem.
   – Więc jaki jest plan? – zapytała nieśmiało Łucja. – Co zrobimy z Wiksą?
   – To, co trzeba – powiedziała krótko Sasza.
   – Czyli? – zapytałem ciekaw.
   – Zawalczymy o to, co nasze.