niedziela, 25 lutego 2018

ROZDZIAŁ 14 - WYPRAWA PO POKÓJ (SASZA)

Witam wszystkich!
W poprzednim rozdziale, dowiedzieliście się kilku rzeczy o Wiksie i jego planach dotyczących klasztoru, a teraz pora na powrót do teraźniejszości i grupy, która wyruszyła z pokojową misją do Krosna Odrzańskiego. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym pozwoliła dotrzeć im bez żadnych problemów 😉 
Zapraszam więc na rozdział pełen emocji, zombie i śmierci. 

~~~

1
   W zamyśleniu mierzwiłam szorstkie futro na grzbiecie Znajdy, którego łeb leżał na moich kolanach. Pies co chwilę wzdychał w zadowoleniu i patrzył na mnie z wyrzutem, gdy zaprzestawałam pieszczot.
   – Jesteś strasznie męczący – mruknęłam, biorąc łeb zwierzęcia w obie ręce i patrząc w jego mądre, brązowe oczy. – To chyba jest w genach każdego faceta. Niezależnie od gatunku.
Spojrzałam w lusterko wsteczne, gdzie natrafiłam na wymowne spojrzenie Maxa. Posłałam mu kwaśny uśmiech i zaraz odwróciłam wzrok.
   Od momentu opuszczenia klasztoru, w naszym aucie panowała cisza. Co prawda wymieniłam kilka zdań z Edwardem, ale nawet na rozmowę z nim nie miałam ochoty. Dało się wyczuć napięte stosunki między mną, Robem i Maxem. Cała nasza trójka reprezentowała inne zdanie na spotkaniu Rady, a jedno miało drugiemu za złe za to, co powiedział. Gdyby nie to, że potrzebowałam ich obu podczas tego wyjazdu, to w życiu nie chciałabym, by jechali.
   Jechaliśmy przez pokryte niezbyt grubą warstwą śniegu drogę, którą z obu stron otaczał las. Biel puchu kontrastowała z czernią pni i konarów wysokich świerków, od których aż się roiło. Co chwilę zerkałam w boczne lusterko, by upewnić się, że czerwony samochód reszty członków wypadu jedzie za nami. Nieraz się zdarzało, że widziałam siedzącą za kierownicą Librę i znajdującego się obok Radka. Zabranie mężczyzny było spontaniczną decyzją. Choć mało go znałam, to postanowiłam mu zaufać, tym bardziej, że zdawał się być tego godny. Jarek zapewniał, że spisał się podczas wypadu po generatory, więc mógł się nam przydać i teraz.
   – Niebiescy, jesteście? – rozległ się lekko trzeszczący głos Hindusa w krótkofalówce.
   – Jesteśmy – potwierdził Rob, podnosząc urządzenie do ust. – Co jest?
   – Potrzebny jest chwilowy postój. Więzień musi iść na stronę.
   Rob obejrzał się na mnie, a ja niechętnie skinęłam głową. Z jednej strony sama chętnie rozprostowałabym kości, ale z drugiej, chciałam jak najszybciej dotrzeć do Krosna. Każdy postój wiązał się z opóźnieniem, a ono było dla nas niewskazane. Przed zmrokiem musieliśmy znaleźć jeszcze miejsce na nocleg, a znajdowaliśmy się pośrodku niczego.
   – Stajemy – poinformował Hindusa Rob, a Max zatrzymał samochód na środku drogi.
    Pierwsza wyszłam na zewnątrz, wypuszczając przy tym Znajdę. Zadowolony pies natychmiast podbiegł do najbliższego drzewa.
   Z ulgą rozluźniłam zesztywniałe już ramiona i odetchnęłam świeżym powietrzem. Nie było nawet aż tak zimno, a niebo było pozbawione jakiejkolwiek chmury. Ten dzień mógłby być przyjemny, gdyby nie okoliczności, w jakich się znajdowaliśmy.
   Spojrzałam na Macieja, którego Hindus wyciągnął z auta. Ręce więźnia były związane sznurem, a na oczach miał opaskę. Chcieliśmy jak najbardziej ograniczyć jego wiedzę o klasztorze oraz jego położeniu. Nawet, jeśli i tak wszystko już wiedział.
   – Pójdę z nim – oświadczył Hindus, prowadząc Macieja w stronę lasu.
   – Aż taki chętny jesteś oglądać mojego wacka? – zakpił więzień. Zaskakujące było, jak szybko odzyskał pewność siebie i poczucie humoru.
   – Zamknij się – Hindus pchnął go lekko w plecy i zaraz obaj zniknęli za drzewami.
   Gdy tylko to się stało, Edward rozłożył na masce naszego auta mapę, nad którą wszyscy się pochyliliśmy.
   – Przed nami jest Radnica – Starszy mężczyzna dotknął palcem niedużego kształtu na mapie. – To jedyna miejscowość na naszej trasie i jeżeli chcemy zrobić postój, to tylko tam.
   – Nie ma nic dalej? – zapytałam. Chciałam pokonać tego dnia jak największy dystans, by potem mieć więcej czasu na zaplanowanie dostania się do obozu Topora.
   – Są małe wsie, ale musielibyśmy zmienić trasę i dodać dość sporo kilometrów – odparł Edward, drapiąc się po karku. – I na dodatek nie wiem, czy mielibyśmy gdzie tam przenocować. W Radnicy jest kościół i myślę, że nadawałby się na chwilowy obóz.
   – Moglibyśmy zaryzykować - powiedziałam pokazując wyznaczone przez Edwarda miejscowości. – Jeżeli się sprężymy, to może uda nam się dojechać tutaj.
   Wieś o nazwie „Kamień” zupełnie nic mi nie mówiła, ale znajdowała się dość blisko Krosna, więc przejechanie jeszcze tych paru kilometrów mogłoby być warte zachodu. Jednak wyglądało na to, że tylko ja popieram ten pomysł.
   – Nie lepiej zatrzymać się w tej całej Radnicy? – zapytała nieśmiało Libra. Po tym, jak mnie uderzyła, a ja wcieliłam ją do Rady, nie była już tak wroga w stosunku do mnie.
   – Nie – Spojrzałam na nią groźnie. Sprzeciwianie się zawsze mnie irytowało. – Im mniejsza miejscowość, tym mniej zombie i ludzi. Poza tym z Kamienia jest niedaleko do Krosna. Szybciej dotarlibyśmy do obozu Topora i szybciej wrócili do domu.
   – Pozbawione sensu i lekkomyślne myślenie – stwierdził cierpko Max.
   Drgnęłam, słysząc te słowa i spojrzałam na mężczyznę, nie szczędząc mu przy tym wrogości. Zagryzłam policzek tak mocno, że aż poczułam słaby, metaliczny posmak krwi. Tak samo musiałam panować nad sobą podczas rady, gdy Max wstrzymał się od głosu. Nie wiedziałam, czy zrobił to po to, by mnie rozzłościć, czy rzeczywiście postanowił odstąpić od podejmowania takich decyzji, ale zawiódł mnie tym. Sądziłam, że mogę na niego liczyć bez względu na wszystko. A teraz, gdy coraz częściej stawał przeciwko mnie, traciłam do niego resztki zaufania.
   – Naprawdę? – zapytałam, splatając ręce na piersi.
   – Za dwa kilometry możemy dotrzeć do miejscowości, którą zna choć jedna osoba i gdzie możemy znaleźć schronienie, a ty chcesz zaryzykować życie nas wszystkich i pojechać do miejsca, o którym nikt z nas nic nie wie. To brak logicznego myślenia, czy po prostu czysta głupota?
   – To nie jest wycieczka, gdzie możemy robić postoje co pięć minut – sprzeciwiłam się ostro. – Mamy wykonać zadanie i wrócić do domu. Nic więcej.
   – Skoro tak bardzo chcesz  jak najszybciej wrócić do klasztoru, to po co w ogóle go opuszczałaś? – Max oparł się obiema rękoma o maskę auta, miażdżąc mnie spojrzeniem. – Nie będziemy ryzykować. Zatrzymamy się w Radnicy.
   Pierwszy raz nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Nawet jeśli chciałabym się sprzeciwić decyzji Maxa, to nie mogłam. To  by nic nie zmieniło, a ja nawet nie dostałabym poparcia. Jedyne, co mogłam zrobić, to zachować resztki godności i się podporządkować.


   – W porządku – powiedziałam, wciąż mierząc Maxa wzrokiem. Pozostali obserwowali nasze słowne starcie i byli wyraźnie zaskoczeni jego przebiegiem. – Zatrzymamy się w Radnicy.
   Wróciłam do auta i przywołałam Znajdę. Pies zajął swoje wcześniejsze miejsce, na siedzeniu między mną, a Edwardem, i położył łeb na moich udach. Zamknęłam oczy, odchylając głowę i zatapiając palce w sierści psa. Zaczęłam zastanawiać się, ile czasu minie, zanim ten grunt, który osuwał mi się pod nogami, w końcu zniknie, a mnie pochłonie otchłań. Przez ciągle towarzyszący mi stres, bezsenne noce, strach przed utratą klasztoru i ludzi, stawałam się kłębkiem nerwów. Dlatego tak ostro traktowałam ludzi, dlatego nie chciałam przebywać poza bezpiecznymi murami dłużej, niż to konieczne, dlatego stawiałam uparcie na swoim. Oni tego nie rozumieli, a ja im nie wyjaśniałam. Wolałam już, by widzieli we mnie upartego lidera, niż przestraszoną dziewczynką.
   Nie odpuszczę – powiedziałam sobie, zaciskając mocno jedną pięść. – To moja walka i nie odpuszczę.
   Pozostali wrócili do aut.
   Powoli wypuściłam powietrze z ust, uśmiechnęłam się do Edwarda i znowu zaczęłam beztrosko głaskać Znajdę po grzbiecie. Udawanie wychodziło mi coraz lepiej.

2
   Kościół Najświętszej Marii Panny Częstochowskiej wyglądał jak złożony z wielkich, betonowych kloców i zupełnie nie przypominał budowli, znajdującej się na terenie klasztoru. Ta była pozbawiona wyrazu, chłodna i kanciasta. Brakowało jej tego poczucia wyższości, którą zazwyczaj posiadały inne świątynie. Jednak, mimo wszystko, wyglądało to na solidne miejsce i nawet niski płotek, który otaczał teren kościoła, nie był tu problemem. Duże, ciężkie drzwi dawały wystarczająco duże poczucie bezpieczeństwa.
   – Na trzy! – Rob mocniej chwycił łom, którego koniec tkwił między drzwiami kościoła. Było to już drugie podejście do otwarcia ich, co dawało spore rekomendacje drewnianym wrotom, którym udało się oprzeć czterem rosłym mężczyzną. –Raz! Dwa! Trzy! 
   Rozległ się trzask, ale nie pochodził on z zamka. Na ziemię spadł kawałek drewna, który oderwał łom.
   – Niedługo zamiast drzwi zostawią wyrwę w ścianie – mruknęła siedząca na masce samochodu Libra.
   Nie mogłam nie przyznać jej racji. Metody facetów często opierały się jedynie na sile mięśni, a nie na myśleniu. Miałam nie interweniować, ale nie chciałam już patrzeć na to bezsensowne męczenie się.
   – Pomożesz mi? – zwróciłam się do krótkowłosej dziewczyny. Brew z kolczykiem uniosła się.
   – W czym?
   Skinęłam głową w kierunku bocznej ściany kościoła i ruszyłam pierwsza we wskazanym kierunku. Mężczyźni przy drzwiach nawet nas nie zauważyli, a Agata pochłonięta była rozmową z Edwardem, więc ominęły nas pytania oraz sprzeczanie się, czy to aby na pewno dobry pomysł.
Stanęłam pod daszkiem, znajdującym się nad drzwiami do jakiegoś pomieszczenia w kościele i zrobiłam z dłoni „koszyczek”.
   – Wejdź na górę. Zaraz mnie wciągniesz – powiedziałam.
   Nie bez powodu wzięłam właśnie Librę. Była niska i chuda, ale miała dość sporo siły. O tym przekonałam się boleśnie.
   – Nie powiemy im? – zapytała, stając na moich splecionych palcach. Napięłam mięśnie ramion, by utrzymać Librę wystarczająco długo, by ta mogła wejść na daszek.
   – Niech się trochę pomęczą – odparłam przez zaciśnięte zęby, gdy musiałam wyżej unieść ręce.    Odetchnęłam, gdy ciężar znikł, a Libra znalazła się na górze. – Pomóż mi.
Czarnowłosa chwyciła moją wyciągniętą rękę i pociągnęła w górę. Byłam cięższa od Libry, ale ta bez większego problemu wciągnęła mnie do siebie. Naprawdę, nie wiedziałam, skąd ona bierze tyle sił w tak małym ciele, ale w tamtym momencie byłam wdzięczna za taką anomalię.
   Jedno z kilkumetrowych okien z witrażami znajdowało się dokładnie naprzeciw nas. Wyciągnęłam swój pistolet i za pomocą kolby rozbiłam kolorowe szkiełka, robiąc przy tym trochę hałasu. Nie mogło to nie zaalarmować reszty naszej grupy.
   – Co wy wyprawiacie? – zapytał Rob, który pojawił się jako pierwszy.
   – Nie znasz powiedzenia: gdy ktoś zamyka ci drzwi, wybij okno?
   Spojrzałam na Librę marszcząc brwi, pewna, że coś pokręciła, ale nie poprawiłam jej. Rękawem kurtki zrzuciłam szkła z parapetu okna i zerknęłam do wnętrza kościoła. Oprócz typowo kościelnego wystroju w postaci długich ław, ołtarza i mnóstwa religijnych przedmiotów nie zobaczyłam nic podejrzanego.
   – Otworzymy wam inne drzwi – powiedziałam. – Pewnie gdzieś jest klucz od zakrystii.
   – Uważajcie tam – przestrzegł nas Hindus.
   – Postaramy się nie działać lekkomyślnie – odparłam i usiadłam na parapecie, zanim zobaczyłabym minę Maxa.
   Od parapetu do podłogi kościoła dzieliły mnie zaledwie dwa metry. Nie była to duża wysokość, ale podczas skoku źle postawiłam nogę, przez co kostka wygięła mi się i poczułam ostry ból.
   – W porządku? – zapytała z góry Libra.
   – Źle stanęłam. Zaraz przejdzie – odparłam krzywiąc się i rozmasowując bolące miejsce.
   Głuchy huk świadczył o tym, że Libra także znalazła się na ziemi.
   – Zabite drzwi – Wskazała na pozabijane deskami wrota, których nasi towarzysze nie zdołali otworzyć. – Chodźmy sprawdzić, czy jest jakieś inne wejście.
   Libra ruszyła w stronę zakrystii. Ja jednak pozostałam na miejscu, patrząc na zabite drzwi. Ktoś musiał przebywać w kościele, skoro tak zadbał o bezpieczeństwo. Ale gdzie ten „ktoś” teraz był?
Ta myśl pochłonęła mnie tak bardzo, że nie zauważyłam wyłaniającej się z mroku postaci. Dopiero dobiegający z bliska pomruk zaalarmował mnie. Odwróciłam się gwałtownie i szybko odskoczyłam na bok, co uratowało mnie przed wyciągającymi się w moją stronę łapami. Postać wpadła na ścianę, warcząc przy tym i szykując się do ponownego ataku. Sięgnęłam po swój nóż, ale wtedy ktoś złapał mnie za ramiona od tyłu. Krzyknęłam, kątem oka widząc kłapiące zęby bardzo blisko swojej twarzy. Z całej siły natarłam plecami na ścianę, ale wcale nie uwolniłam się od napastnika.
   – Schyl się! – Libra krzyknęła, a ja wykonałam jej polecenie. Rozległ się huk wystrzału, po czym na kark spłynęła mi chłodna maź, a truposz za mną zwiotczał.
   Od razu, po odzyskaniu wolności, wyciągnęłam nóż i zaatakowałam drugiego zombie. Był to ksiądz, ubrany w sutannę, na nosie miał mocno przekrzywione okulary i prawie łysą, siwą głowę. Wyciągnął obwiązaną bandażem rękę w moją stronę, ale zdołałam się uchylić, nim zdążył mnie złapać. Libra chwyciła ożywieńca za ramiona, dając mi tym samym czyste pole do ataku. Wbiłam nóż w podgardle truposza i przekręciłam ostrze, gdy te znalazło się w mózgu.
   – Cholera – Libra z niesmakiem spojrzała na swoje dłonie, całe brudne od krwi. – Mało brakowało.
   – Tak – powiedziałam, patrząc na leżące na podłodze ciała. – Niewiele.
   Spojrzałyśmy obie w kierunku drzwi głównych, zza których znowu dochodziły łoskoty. Pewnie reszta, zaalarmowana wystrzałem, chciała się dostać do środka.
   – Otwórzmy im, zanim je rozwalą – powiedziałam.
   Ruszyłyśmy w kierunku drzwi, gdy usłyszałam warczenie. Jego źródło nie znajdowało się jednak w pobliżu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że dochodzi ono z góry. Spojrzałam na chór, który znajdował się nad naszymi głowami i zobaczyłam kolejnego zombie. Truposz był niebezpiecznie przechylony przez barierkę i od upadku dzieliły go sekundy.
   – Uważaj! – Odepchnęłam Librę i sama rzuciłam się na bok.
   Wpadłam prosto na jedną z dużych ław, boleśnie się przy tym obijając. Zombie rozmiażdżył się o kościelną posadzkę chwilę później, spadając prosto na głowę. Rozległ się trzask pękających kręgów, gdy szyja truposza została złamana na pół. Mimo to, ożywieniec wciąż żył.
   – Kurwa – dobiegł mnie głos Libry.
   Podniosłam się z ziemi i ruszyłam do dziewczyny. Ta klęczała miedzy kawałkami kolorowego witrażu i trzymała się za lewe przedramię. Wystawał z niego spory fragment szkła, a rękaw kurtki Libry oraz podłoga szybko zabarwiły się krwią. Nie musiałam być lekarzem, by wiedzieć, że to poważna rana, którą szybko trzeba się zająć.
   – Poczekaj tu. Sprowadzę resztę – powiedziałam zaciskając swój pasek na ręce dziewczyny. Miałam nadzieję, że to zmniejszy krwawienie.
   – Nigdzie się nie wybieram – odparła, bardziej krzywiąc się z bólu, niż uśmiechając.
   Biegiem ruszyłam do zakrystii, gdzie tak, jak sądziłam, znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Wielkim szczęściem okazał się wiszący na haku przy nich pęk kluczy. Po dłuższej chwili szukania odpowiedniego, który pasowałby do zamka, otworzyłam drzwi.
   – Tutaj! – zawołałam.
   Pierwszy przybiegł Rob, który wyglądał na zaniepokojonego.
   – Wszystko w porządku? Strzelałyście? Nic wam nie jest? – pytał.
   – Libra jest ranna. Mocno krwawi – wyjaśniłam i zwróciłam się do Edwarda, który również pojawił się na miejscu. – Musisz ją opatrzyć.
   – Dobrze – starszy mężczyzna od razu ruszył do środka, a za nim Rob i ja. Za sobą słyszałam kroki, co świadczyło, że i reszta to nas dołączyła.
   Gdy wróciłam do kościoła, Edward już kucał przed Librą.
   – Muszę rozciąć rękaw – powiedział, wyjmując swój nóż sprężynowy. Rozległ się dźwięk rozdzieranego rękawa oraz ciche jęki Libry, która starała się nie pokazać, jak bardzo cierpi. Jednak sam widok zagłębionego w ręce dziewczyny niebieskiego kawałka szkła sprawił, że i mnie przeszły dreszcze.
   – Wyciągnij to ze mnie – w głosie Libry zabrzmiała panika.
   – Nie mogę. Szkło jest teraz „korkiem”, który powstrzymuje większość krwawienia. Jeśli je teraz wyciągnę, możesz się wykrwawić.
   – To co możemy zrobić? – zapytał Rob.
   Polegaliśmy na Edwardzie, choć ten nie był lekarzem. Jednak znał się na tym najwięcej z nas wszystkich, więc odpowiedzialność za ranę Libry spadła na niego.
   – Potrzebne mi będą bandaże i coś, czym mógłbym zszyć ranę – powiedział, wyraźnie zdenerwowany wizją przeprowadzenia takiego zabiegu. – I jakieś środki przeciwbólowe.
   – Po drodze widziałem sklep. Pójdę tam – zaoferował się Rob.
   – Pójdę z tobą – powiedziałam od razu.
   Rob spojrzał na mnie niepewnie, ale nic nie powiedział. Dobrze wiedział, że poszłabym nawet jeśli by mi zabronił. Czułam się poniekąd odpowiedzialna za to, co przytrafiło się Librze i chciałam jej pomóc.
   – Iść z wami? – zapytała Agata.
   – Nie. Zostańcie tutaj – powiedziałam, poprawiając broń w kaburze, po czym rozejrzałam się wokoło. – A gdzie Max?
   – Został z więźniem. Pójść po niego?
   Zacisnęłam usta i potrząsnęłam przecząco głową.
   – Gotowa? – zapytał Rob.
   – Chodźmy – odparłam i pierwsza wyszłam na zewnątrz.
   Powoli zmierzchało i temperatura wyraźnie spadła. Śnieg błyszczał, co zwiastowało mroźną noc. Wcisnęłam dłonie w kieszenie kurtki i w milczeniu ruszyłam z Robem w stronę sklepu.
   Radnica nie była dużą miejscowością, ale żadne z nas jej nie znało, więc musieliśmy zachować ostrożność. Było to słuszne postępowanie,  bo już chwilę po opuszczeniu terenu kościoła, Rob zwrócił moją uwagę na skrzypienie śniegu dochodzące zza gęsto rosnących krzewów na terenie pobliskiego domu. Od razu sięgnęliśmy po swoje noże, szykując się do walki.
   – Troje – powiedział krótko Rob i miał rację. Zza drzew wyszła trzyosobowa grupka nieumarłych i od razu ruszyła w naszym kierunku.
   Nigdy nie ignorowałam zombie, choćby i był tylko jeden. Truposze miały to do siebie, że potrafiły zaskakiwać. Nie raz już widziałam, bądź sama znajdowałam się w sytuacji, gdy pozornie niegroźny zombie okazywał się być tym, z rodzaju tych sprawniejszych. Trzeba było każdego z nich traktować jak największe niebezpieczeństwo i być przygotowanym na każdą ewentualność.
   – Biorę tego z lewej – powiedziałam, podnosząc nóż blokując ewentualny atak ożywieńca drugim przedramieniem.
   Zwabiłam mój cel – chudego, al. wysokiego mężczyznę bez butów – na bok, gwiżdżąc na niego. Przysunęłam się aż do metalowego ogrodzenia, które zakończone było u góry ostrymi stożkami. Gdy tylko zombie przysunął się wystarczająco blisko, chwyciłam go za kołnierz kurtki i pociągnęłam go mocno w dół. Truposz nadział się obojgiem oczu na płot, ale nie wystarczająco mocno, by mogło ono uszkodzić jego mózg. Zrobiłam to już sama, wbijając nóż w potylicę ożywieńca. Gdy obejrzałam się na Roba, ten powalał właśnie drugiego truposza. Pochłonięty próbą wbicia ostrza noża w czaszkę zombie, zapomniał o tym trzecim truposzu, który znalazł się niebezpiecznie blisko mojego brata.
   – Rob! – krzyknęłam, alarmując tym chłopaka i sama rzucając się mu z pomocą.
   Chwyciłam truposza za kaptur jego bluzy, tym samym ratując brata przed ugryzieniem, po czym odciągnęłam zombie. Powinnam była go zaraz potem puścić, ale nie zrobiłam tego. I to był błąd. Ożywieniec był dość silny i nim się obejrzałam, odwrócił się w moją stronę i natarł na mnie całym swoim ciężarem. Nogi mi się zaplątały, a dodając do tego ciało rosłego mężczyzny, poskutkowało to moim upadkiem i przygnieceniem przez ożywieńca. W ostatniej chwili udało mi się podnieść rękę, nim ta została unieruchomiona pod ciałem zombie i położyłam ją na czole truposza, próbując odsunąć od siebie jego kłapiące zęby. Mój kciuk zatopił się w lewym oku przemienionego, ale to go wcale nie powstrzymywało. Dopiero gdy Rob chwycił go za krótkie włosy i szarpnął jego głowę do tyłu, truposz zwiotczał.
   – Nic ci nie jest? – zapytał, pomagając mi wstać.
   – Raczej nie – odparłam strzepując śnieg z ramion i starając się brzmieć przy tym jak najbardziej beztrosko.
   I może, gdyby Rob nie znał mnie tak dobrze, uwierzyłby w to.
   – Dlaczego go nie puściłaś? – W jego głosie brzmiała wyraźna złość. – Prawie cię ugryzł.
   – Ale tego nie zrobił. Chodźmy już.
   Minęłam chłopaka, ale myliłam się, jeśli myślałam, że ten odpuści. Był tak samo uparty jak pewien inny dupek, który od ostatnich kilku dni za cel obrał sobie doprowadzanie mnie do granic wytrzymałości.
   – Przestań bawić się w męczennicę i w końcu zacznij kogoś słuchać!
   Zatrzymałam się zamykając oczy i biorąc głęboki wdech. Nie chciałam się kłócić. Nie teraz i nie z Robem. Jednak jego słowa mnie dotknęły. Starałam się postępować słusznie i dbać o bezpieczeństwo moich bliskich, a w zamian dostawałam jedynie pretensje i traciłam zaufanie.
   – Dobrze – powiedziałam cicho. – Ale teraz moglibyśmy w końcu iść dalej?
   Nie widziałam Roba, ale mogłam przysiąść, że w tym momencie strzelił karkiem. Zawsze tak robił, gdy był zły.
   Nieduży sklep spożywczy, do którego dotarliśmy, nie miał wyjątkowo trudnych zabezpieczeń. Dzięki łomowi oraz niewielkiemu wysiłkowi, już po chwili drzwi stanęły otworem.
   W milczeniu zbieraliśmy potrzebne rzeczy do naszych plecaków, a ciszę przerywały jedynie krótkie pytania i jeszcze krótsze odpowiedzi. Nie było to dorosłe zachowanie, ale nie chciałam na nowo zaczynać kłótni. Nie było to ani potrzebne, ani bezpieczne. Sądząc po koślawych śladach na śniegu, w okolicy mogło być całkiem sporo zombie.
   Gdy już miałam siatkę pełną bandaży oraz innych środków do opatrywania ran, a Rob kończył zbieranie puszkowanej żywności, która mogła się nam przydać, wyszłam na zewnątrz.
   Było zimno i już prawie całkiem ciemno. Gdyby wszyscy przystali na mój pomysł i pojechalibyśmy do Kamienia, nie dość, że jeszcze bylibyśmy w drodze, to zmuszeni byśmy byli jechać w mroku. Zdawałam sobie sprawę, że nie byłam wszystkowiedząca i nie miałam racji we wszystkim, ale miałam wrażenie, że ludzie wokół postrzegają moje błędy wyraźniej, a przez to tracą zaufanie wobec mnie. Może tak mi się tylko wydawało, ale nie potrafiłam zmienić mojego toku myślenia.
   – Co jest między tobą, a Adamem?
   Zaskoczona obejrzałam się na Roba. Spodziewałam się, że w końcu o to zapyta, ale nie sądziłam, że zrobi to w takim momencie.
   – Po co pytasz, skoro wiesz? – zapytałam, wzruszając ramionami.
   Rob, tak samo jak wszyscy inni, widzieli moje pożegnanie z Adamem, a ja nie czułam potrzeby ogłaszania tego wszem i wobec. To była moja sprawa, więc nikomu nie było nic do tego.
   – Ufasz mu? – nie odpuszczał Rob, co zaczynało mnie drażnić.
   – Będziesz się bawił w Maxa? – zapytałam zirytowana. – Tak. Ufam mu. Gdyby było inaczej, z pewnością bym z nim nie była. Szczęśliwy?
   – Nie bardzo – mruknął cicho, ale i tak to usłyszałam.
   Zatrzymałam się i odwróciłam. Musiałam mocno zagryzać policzek, by powstrzymać się przed wybuchnięciem. Nie wiedziałam, czy Rob i Max mieli jakąś zmowę, ale obaj próbowali mi pokazać, że mogą mną kierować.
   – O co ci chodzi, Rob? – zapytałam ostro. – Ty jesteś z Leną, chociaż wszyscy wiedzą, że jest siostrą Wiksy.
   Musiałam trafić w czuły punkt Roba, bo wyraz twarzy mojego przyjaciela diametralnie się zmienił. W nerwowym geście potarł policzek, jakby zastanawiał się, czy ma o czymś mi powiedzieć. To z kolei sprawiło, że i ja spuściłam z tonu. Miałam wrażenie, że Rob również się z czymś męczy, tylko to przede mną ukrywa.
   – Ta wyprawa nie jest tylko po to, by zawrzeć pokój – powiedziałam, chcąc załagodzić sytuację. – Chcę, by klasztor był bezpieczny. Byśmy my wszyscy byli bezpieczni. A do tego potrzebujemy przede wszystkim choć odrobiny zaufania.
   Rob spiął się cały i odwrócił wzrok.
   – Zrobiłaś go członkiem Rady, z nikim tego nie ustalając – powiedział w końcu. – Choć rozumiem twoją decyzję, to nie mogę się z nią zgadzać. Są jeszcze osoby, które dla których niektóre sprawy się są zakończone, a Adam jest z nimi złączony. To, że jest w Radzie, źle wygląda.
   Z sykiem wypuściłam powietrze z płuc i pokręciłam zrezygnowana głową. Pod pewnymi względami Rob był taki sam jak ja. Oboje byliśmy okropnie uparci i gdy już mieliśmy swoje racje, nie tak łatwo udało się nam je zmienić.
   – Chodzi ci o Wiksę – stwierdziłam, zerkając na brata.
   – Sama wiesz, że jego śmierć wcale nie jest taka pewna – odparł ten. – Ale jeśli ufasz Adamowi, to ja zaufam tobie i będę wierzyć, że wiesz, co robisz.
   Pokiwałam głową i poprawiłam plecak na ramionach.
   – Wracajmy już do kościoła.
   Nie zdążyłam nawet zrobić kroku, gdy nagle usłyszałam za sobą skrzypnięcia śniegu, a potem ktoś przyłożył mi coś chłodnego do tyłu głowy. Zdębiałam i od razu uniosłam obie ręce w górę. Patrzyłam przed siebie, obserwując jak inny mężczyzna podchodzi do Maxa, mierząc do niego ze strzelby. Mój przyjaciel również pokazał gest poddania się.
   – Jezu – odezwał się męski, zachrypnięty głos zza moich pleców. – Kłócą się jak ja, z moją starą. No. Kłóciłem.
   – A ty nie chciałeś dzisiaj wychodzić z obozu - prychnął nieznajomy, który strzelbą szturchnął Roba w ramię. – A tu proszę! Niespodzianka!
   – Sklep jest jeszcze pełen – powiedziałam spokojnie. – Możecie wziąć sobie wszystko.
   – Och, kochanie - Mężczyzna z rdzawą, niechlujną brodą spojrzał na mnie w obrzydliwy sposób. – Z całą pewnością weźmiemy. O to się martwić nie musisz. 
   Jak na zawołanie poczułam dłonie na swoich pośladkach. Odsunęłam się od nich, starając się nie prowokować mężczyzn do użycia swoich broni. Ci tylko zaśmiali się głośno.
   – Takie zadziorne lubię najbardziej – Brodaty zerwał z ramienia Roba karabin. Ten z trudem panował nad sobą, co było bardzo dobrze widać.  – Co? Wściekasz się, bo Karol maca twoją dziewczynę? Zobaczysz, co zrobi z nią potem. Wtedy to będziesz wkurzony. Jak będzie wystarczająco silna, to ci ją potem oddamy.
   Gniewny pomruk za moimi plecami mówił coś całkiem innego. Drugi z mężczyzn usłyszał to i posłał swojemu kompanowi porozumiewawcze spojrzenie. Domyślałam się, o co im chodziło. Rob także.
   Mój brat patrzył gdzieś przed siebie, najpierw mrużąc oczy, a potem na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
   – Macie jeszcze czas, by się wycofać – powiedział pewnym siebie głosem.
   – Jesteś ślepy, czy głupi? – zakpił stojący za mną Karol. – To my rządzimy!
   – Nie lubimy zabijać – wtrącił się brodaty, który był bardziej opanowany od swojego towarzysza. – Staramy się w ogóle tego nie robić. Dlatego zaproponuję ci korzystny dla nas wszystkich układ: spadasz stąd żywy z tym, co masz, a dziewczyna zostaje. Druga opcja nie jest już tak przyjemna, bo w niej zabijamy cię, dziewczyna zostaje i bierzemy wszystko, co macie. Chyba widzisz, co jest lepszym wyborem?
   Szarpnęłam się, gdy cuchnące paliwem, szorstkie palce zacisnęły się na moich policzkach, a przy uchu poczułam ciepły oddech towarzyszący rechotaniu mężczyzny. Karol trzymał mnie mocno, przepełniając mnie obrzydzeniem i wściekłością.
   Rob nie ruszył się z miejsca i był tak pewny siebie, że aż dopiero wtedy dostrzegłam, że nie jest już chłopakiem. Ciemnoblond zarost, jaki nosił, dodawał mu powagi, a spojrzenie miał dorosłego mężczyzny i mógł nim przerazić. Do tej pory nie dostrzegałam tych zmian, jakie w nim zaszły.
   – Zrozum, koleś – Brodaty spuścił z tonu. Jego głos był zmęczony i zirytowany. – Jesteśmy facetami i mamy swoje potrzeby. Mało kobiet się ostatnimi czasy spotyka. Rozumiesz? 
   – A Bóg kazał się dzielić! - krzyknął Karol wprost do mojego ucha. 
   – No właśnie – Brodacz strzelił palcami w kierunku towarzysza, po czym znowu zwrócił się do Roba. – To jak będzie? Spadasz, czy zostajesz?
   Rob spojrzał na brodacza i zrobił coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Uśmiechnął się, a potem cofnął. Najpierw niepewnie, a potem już pewniej. Gdy przechodził obok mnie, przystanął i skinął ledwie widocznie głową. Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, co chciał mi tym przekazać.
   – Mądra decyzja, koleś! – Pochwalił go brodacz.
   Rob obejrzał się na niego, z lodowatą obojętnością w oczach.
   – Tak. Z pewnością.
   Nim się zorientowałam, Rob rzucił się na mnie, wyrywając mnie z uścisku Karola, a moment później padł strzał. Niemal czarna w tym świetle krew mojego niedoszłego oprawcy trysnęła na śnieg, a z gardła wydobyło się ciche charczenie. Mężczyzna upadł na kolana, trzymając się za rozerwane gardło, a gdy jego usta otworzyły się, wypłynęła z nich kolejna fala krwi.
   - Co do...
   Brodacz nie zdążył nawet dokończyć, gdy padł kolejny strzał. Niestety chybiony. Mężczyzna jedynie upadł na ziemię, a wtedy Rob chwycił mnie za ramię i poderwał na równe nogi. Nie wiedziałam, dlaczego musimy uciekać, aż nie zobaczyłam wielu sylwetek, które pojawiły się na ulicy. Truposze, zwabione hałasem, zaczęły sunąć powoli po świeże zdobycze.
Nagle jeden z ożywieńców stanął nam na drodze. Odruchowo chciałam sięgnąć po swój pistolet, ale kabura okazała się być pusta. Gdy już miałam sięgnąć po nóż, przy głowie zombie pojawiła się lufa karabinu. Rozległ się głośny huk, a truposz padł martwy.
   – Biegnijcie! – Max wymierzył w kolejnego ożywieńca i pociągnął za spust.
   Nie mogliśmy biec od razu do kościoła. Gdyby zombie podążyły za nami, zostalibyśmy zamknięci w pułapce na nie wiadomo jak długo. Dlatego też przeskoczyliśmy płot i znaleźliśmy się na podwórku czyjegoś domu. Rob pociągnął mnie za budynek, a po chwili dołączył i do nas Max. Byłam zaskoczona jego obecnością, ale cieszyłam się też z tego. Dzięki temu wciąż żyliśmy.
   – Dużo ich? – zapytałam.
   – Całkiem sporo – odparł Max, wyglądając zza rogu. – Na razie zgubiły trop.
   – Musimy poczekać, aż same się rozejdą – stwierdził Rob, za co spojrzałam na niego oburzona.
   – Cholera wie, ile to potrwa, a nasi nie wiedzą co się dzieje, a Libra może się przez ten czas wykrwawić. Nie możemy tyle czekać.
   – Jeśli masz jakiś magiczny sposób, by się dostać niezauważoną na drugą stronę ulicę, to proszę bardzo – sarknął Max.
   – Gdybyś najpierw myślał, a potem strzelał, nie mielibyśmy takiego problemu – odgryzłam się.
   – Przestaniecie? – Rob syknął, patrząc z dezaprobatą na naszą dwójkę. To naprawdę nie jest najlepszy moment na kłótnie.
   Westchnęłam i oparłam się o ścianę. Gorączkowo szukałam rozwiązania z tej sytuacji, ale jęki oraz warczenie truposzy skutecznie mnie rozpraszało. Jednak jeden dźwięk nie dochodził z ulicy.
Przed nami znajdowała się nieduża szopa, obok której pełno było różnych gratów oraz złomu. Widziałam wyraźnie kilka puszek, jakieś metalowe części, a także beczkę. Wśród tego małego złomowiska było też coś, co się ruszało. Dopiero gdy wyszło na zewnątrz, rozpoznałam w tym kota. Zwierze powoli i ostrożnie stąpało po szczycie usypiska, a ja modliłam się, by nie popełniło żadnego błędu i nie narobiło hałasu. Niestety. Jedna z puszek osunęła się, kot głośno parsknął i zeskoczył na ziemię, powodując tym małą, ale głośną lawinę z metalowych przedmiotów. Zacisnęłam oczy i przeklęłam pod nosem, wyciągając nóż.
   – Chyba pora u…
   Nim zdążył skończyć, rozległ się głuchy huk. Przejeżdżające z dużą prędkością samochody przebiły się przez chmarę zombie, masakrując je i przy okazji uszkadzając pot. Ogrodzenie przechyliło się i truposze wpadły na podwórko.


   – Tędy! – zawołałam, pierwsza ruszając w stronę przeciwnego końca domu.
   Ledwie jednak wybiegłam zza rogu, gdy drogę zagrodziła mi inna grupa truposzy. Cofnęłam się szybko, unikając tym złapania i wraz z moimi towarzyszami wspięłam się na płot oddzielający posesje. Rob pierwszy przeskoczył na drugą stroną i już miałam podać mu rękę, by mnie wciągnął, gdy poczułam mocne szarpnięcie w tył. Spadłam na ziemię i zobaczyłam za sobą zombie, który czołgał się w moją stronę. Kątem oka zobaczyłam jak Max siłuje się z innym ożywieńcem i znajduje się w nie lepszej sytuacji, niż ja. Kopnęłam ożywieńca w twarz, ale ten wcale mnie nie puścił. Kościste palce wbiły się boleśnie w moją łydkę i za nic nie chciały puścić. W panice zaczęłam szarpać się, jednocześnie próbując przeczołgać się do przodu. Nagle usłyszałam tąpniecie, a potem zacisk na moich nogach znikł. Poderwałam się z ziemi akurat w momencie, gdy Rob wyjmował szpadel z czaszki zombie. 


   Nie było czasu na podziękowania. Przyjaciel pchnął mnie w stronę płotu, na który od razu się wspięłam. Słysząc za sobą swoich towarzyszy, ruszyłam biegiem przez podwórko, po czym wybiegłam na ulicę. Większość zombie wciąż znajdowało się na niej, więc nie zatrzymując się, skierowaliśmy swoje kroki w stronę kościoła. Zombie, które stawały nam na drodze, zabijaliśmy od razu. Rob wziął skądś szpadel, którą sprawnie powalał truposzy, a Max uderzał je swoim karabinem. Ja musiałam radzić sobie ze swoim nożem.
   W końcu zobaczyłam budynek kościoła, który dzięki białemu kolorowi świetnie wyróżniał się na tle mrocznej okolicy. Choć jeszcze przed chwilą czułam, że nie dam rady biec, widząc cel przyśpieszyłam. Pojedyncze zombie, które stały mi na drodze, omijałam, nie chcąc ryzykować złapania tuż przed naszym azylem. Przeskoczyłam przez niski płotek, który otaczał świątynię, po czym od razu zaczęłam walić do drzwi od zakrystii. Te jednak nie otworzyły się od razu.
   – Co się dzieje? – zapytał Rob, gdy on i Max dołączyli do mnie.
   Zaczęłam walić pięścią w drzwi i szarpać za klamkę. Zombie podchodziły coraz bliżej. W końcu jednak, po sekundach, które zdawały się trwać wieki, rozległ się chrzęst zamka. Nim drzwi zdążyły dobrze się otworzyć, cała nasza trójka wpadła do środka, w ostatniej chwili unikając pochwycenia przez truposzy.
   Oparłam się plecami o drzwi i odetchnęłam z ulgą. Za sobą słyszałam chrobotanie, łupnięcia i wycie zombie, ale tymi musieliśmy zająć się później. Najpierw dostarczyć opatrunki dla Libry, potem…
   Widok stojącego przed nami Radka sprawił, że poczułam ścisk w gardle. Wystarczyło tylko, bym zobaczyła jego wyraz twarzy, bym wiedziała, że to nie koniec problemów na tą noc. I niestety się nie pomyliłam.
   – No nareszcie – odezwał się męski, znajomy głos, dochodzący z mrocznego kąta zakrystii. Z ciemności wyszedł brodaty mężczyzna, który uśmiechał się do nas paskudnie. – Długo musieliśmy na was czekać.
   Miał broń Roba – to pierwsze rzuciło mi się w oczy. Drugim było kilka postaci przy ołtarzu, których nie znałam, a które kręciły się w pobliżu moich towarzyszy. Trzecim był fakt, że znaleźliśmy się w niebezpiecznie beznadziejnej sytuacji.
   – Oddawaj – Brodacz wyciągnął rękę w stronę Maxa. Ten, wyraźnie niechętnie i wściekły, oddał mu swój karabin. – Zakładam, że z tej samej broni zabiłeś mojego kumpla?
   Max nie odpowiedział, ale też nie musiał. Brodacz z sykiem wciągnął powietrze i przyłożył lufę strzelby do czoła Maxa. Wstrzymałam oddech, widząc palec mężczyzny, który kierował się do spustu. Wściekłość i chęć zemsty na twarzy Brodacza była aż nazbyt widoczna, a mimo to powstrzymywał się przed odwetem. Odsunął się za to na bok, machając strzelbą w stronę wejścia do kościoła.
   Zrozumieliśmy przekaz i ruszyliśmy gęsiego przed siebie, zwracając uwagę wszystkich zgromadzonych. Obcych było ośmioro, mieli bronie i przewagę nad nami. Mogli zabić nas bez większego problemu.
   Spojrzałam na Edwarda, który siedział na podłodze obok Libry. Dziewczyna nie wyglądała najlepiej. Szkło wciąż tkwiło w jej ręce, a usztywniający ranę materiał przesiąkł na wylot krwią. Potrzebowała pomocy. I to szybko.
   Agata siedziała w ławce, a obok niej znajdował się gruby facet z podwójnym podbródkiem. Wzrok kobiety oraz to, w jaki sposób była obejmowana, napawał mnie złością i obrzydzeniem.
   Hindus został przywiązany do słupa podtrzymującego chór. Po skroni spływała mu stróżka krwi, a dolną wargę miał spuchniętą.
   Jedynie Maciek nie wyglądał, jakby został w jakimkolwiek stopniu źle potraktowany przez nieznajomych. Nadal miał związane ręce, ale trzymał warczącego Znajdę za obrożę. Gdyby tego nie robił, pies z pewnością rzuciłby się na napastników.
   – Smith! To oni! – zawołał Brodacz, który szedł za nami.
   Stojący pod ołtarzem mężczyzna odwrócił się do nas z pytaniem wymalowanym na twarzy. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Niemalże białe, długie włosy związane miał w niski kucyk, sięgający mu do połowy pleców, a twarz zadziwiająco gładką, choć pełną zmarszczek. W kąciku ust żuł zapałkę, która zmieniała co chwilę swoje położenie, z jednej strony, na drugą. Nosił dość sporo biżuterii, która dźwięczała przy każdym jego kroku. Mnóstwo złotych i srebrnych naszyjników, bransoletek oraz pierścieni upodabniała go do jakiegoś barona. Przy grubym, skórzanym pasie, miał dwie kabury z bronią, nóż oraz kilka woreczków, które odbijały mu się od nóg.
   Smith zszedł z podwyższenia i zatrzymał się przed nami. Jasne, nieco mętne oczy przyjrzały się uważnie naszej trójce. Gdy jego wzrok padł na mnie, mężczyzna uśmiechnął się, zagryzając końcówkę zapałki.

   – Nawet nie wiecie, w jakie gówno się wpieprzyliście – powiedział lekko charczącym głosem, a mnie przeszły ciarki. 

niedziela, 18 lutego 2018

MIDQUEL - JESTEM ZWIERZĘCIEM (WIKSA)

Było ciężko, ale wyrobiłam się i oto jestem!
Pierwszy raz pisałam rozdział z perspektywy antagonisty i muszę powiedzieć, że nie było łatwo. Wiksa coś nie chciał współpracować, ale dzięki uporowi udało mi się skończyć w terminie. Aż jestem z siebie dumna.
Rozdział ten jest podzielony na części, by można było zobaczyć etapy podróży Wiksy oraz jego rosnącą złość i chęć zemsty. To jest też wstęp do akcji, która zacznie się w kolejnych rozdziałach. Mam nadzieję, że nie wyszło mi tak źle, jak mi się wydaje ;)

~~~

1
   – Wracaj tu! – krzyknąłem, patrząc na zbliżające się do mnie truposze. Gdybym mógł wstać, roztrzaskałbym im czaszki gołymi rękoma, ale nie mogłem. Nóż wbity w moje udo odebrał mi władzę w nodze.
   Jednak nie zamierzałem dać tym martwym skurwielom wygrać. Drugą, sprawną nogą, podciąłem najbliższego zombiaka. Truposz upadł, a to dało mi kilka chwil czasu na odsunięcie się. Zaciskałem dłoń wokół ostrza zatopionego w moim udzie, które promieniowało bólem przy każdym ruchu. Nie bądź cipa – skarciłem się i zacisnąłem zęby.
   Ten skurwiel nadal tam stał. Dałem mu wszystko, obdarzyłem zaufaniem, mogłem zrobić z niego swoją prawą rękę, a on po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem, napluł mi w twarz. Współpracował z tą suką, przez którą miałem same problemy. Cały czas kłamał, udając jednego z nas, a tak naprawdę próbował mnie zniszczyć. I udało mu się to.
   – Wszystko obróciło się w gruzy – powiedział, nim wyszedł na zewnątrz.
Gdybym mógł wstać – gdybym tylko nie był pieprzonym kaleką bez jednej ręki – zabiłbym go. Roztrzaskałbym mu głowę o mur, a potem rzucił jego parszywe, zdradzieckie ścierwo zombie. Ale wcześniej znalazłbym tą jego sukę – Saszę – i torturowałbym ją, aż błagałaby o śmierć.
   Ale nie mogłem. Świadomość tego napełniła mnie wściekłością. Zacisnąłem pięść i uderzyłem nią w podłogę tak mocno, że promieniujący ból rozszedł mi się po całej ręce i dotarł aż do barku. Krzyczałem głośno, aż gardło odmówiło mi posłuszeństwa. Wrzeszczałem na zbliżające się zombie, które zapewne myślały, że mogą mnie pokonać.
   Nikt nie może – pomyślałem i wyjąłem ostrze noża z nogi. Nawet nie poczułem bólu.
   – Chodźcie, skurwiele – powiedziałem do pierwszego ożywieńca, który potknął się o własne nogi i padł tuż przede mną. – Cipa – skomentowałem to krótko i wbiłem mu nóż w jego paskudną gębę.
   Podniosłem się, przeklinając brak ręki. Bez niej nie było łatwo mi się poruszać.
   Daria też za to zapłaci – poprzysiągłem sobie. To ona strzeliła i zrobiła ze mnie kalekę. Odetnę jej obie ręce. I nogi.
   Trójka zombie nie byłaby dla mnie zagrożeniem, gdybym był tylko w pełni sprawny. Bez jednej ręki i ranny nie mogłem z nimi walczyć. Byłem zmuszony się wycofać, co jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło. Uciekali tylko tchórze, a ja nim nie byłem. Byłem zwierzęciem, które musiało zapolować na swoich wrogów i rozerwać ich gardła.
   Utykając i mrużąc oczy przez wszechobecny, drażniący dym, zmierzałem do okna na końcu korytarza. Mijałem wiele ciał, nad którymi żerowały zombie. To, że zginęli moi ludzie, nie poruszyło mnie w żadnym stopniu. Byli słabi – tłumaczyłem sobie. Słabe jednostki musiały ginąć, żeby silne mogły żyć. Taka była kolej rzeczy i tylko kompletni idioci tego nie rozumieli. Ja tak i dlatego udało mi się przetrwać do tego czasu. I dlatego nie mogłem też umrzeć.
   – Chodź tutaj, ścierwojadzie! – krzyknąłem do zombiaka, który stanął mi na drodze. Ruszył na mnie dość sprawnym krokiem, wcale nie tak ślamazarnym, jakim poruszały się inne truposze. Był nawet szybszy ode mnie. ten fakt wybił mnie z rytmu, przez co za późno uniosłem nóż. Ożywieniec chwycił mnie za ramiona, a wtedy przekonałem się, że rzeczywiście był silniejszy, niż standardowe zombie. Ale to nie znaczyło, że mógł mnie pokonać.
   Natarłem na truposza, cały czas ściskając mu gardło i trzymając na dystans kikutem lewej ręki. Dziwne było, że cały czas miałem wrażenie, jakby była cała, chociaż kończyła się w połowie przedramienia. Przez to nawet nie czułem bólu, gdy mocniej naciskałem na ranę.
Zombie się rzucał i wciąż kłapał zębami próbując ugryźć mnie w rękę.
   – Po moim trupie, skurwielu! – wycedziłem przez zęby i całym sobą pchnąłem zombiaka na zabite dyktą okno. Tak, jak myślałem – rozległ się trzask i oboje wypadliśmy na zewnątrz.
   Upadek nie trwał długo i nie był nawet taki zły. Zderzenie z twardym betonem zamortyzował wciąż wijący się pode mną truposz, choć nie będący już tak żwawy. Kość jego prawej ręki pękła i sterczała mu z ramienia, a nogi miał wygięte pod nienaturalnym kątem – pewnie też połamane.
   – Jebane ścierwo – Splunąłem na unieruchomionego truposza i wyprostowałem się.
   Po placu chodziły zombie, których przyciągały płomienie szkoły. Idioci, wchodzili w ogień i podpalali się. Ta bezmyślność doprowadzała mnie do szału. Gdyby tylko te kupy mięsa były choć trochę inteligentne, gdyby dało się nimi kierować… Kurwa. To by było coś. Myśl, że mógłbym mieć na swoich usługach hordy tych żywych ścierw była zajebista. Mógłbym je wykorzystać do zniszczenia moich wrogów. Mógłbym…
   Uniosłem nóż, który ciągle ściskałem w dłoni i odwróciłem się za siebie, gotów zaatakować tego, którego kroki usłyszałem.
   – Szefie! To ja! – Jakiś facet, którego w tych ciemnościach nie rozpoznałem, schował głowę w ramionach i skulił się jak dzieciak.
   – Jaki, kurwa, „ja”? – zapytałem zirytowany.
   – Pablo! To znaczy Paweł! Jestem z tobą!
   Opuściłem nóż patrząc wciąż podejrzliwie na Pabla. Coś zaczynało mi świtać. To był ten sam koleś, z którym przyjechał ten zdrajca – Adam. On mógł z nim spiskować – pomyślałem. Kierowany tą myślą chwyciłem Pawła za przód bluzy i potrząsnąłem nim mocno.
   – Pomagałeś Adamowi? – zapytałem ostro. – Razem mnie sabotowaliście? Gadaj!
   – N-nie – zająknął się ten, kręcąc przecząco głową. – To on chciał uciec z hotelu. Ja byłem z wami od początku. Mówiłem ci o Saszy, byłem szczery, nie chciałem…
   – Zamknij się już – Przewróciłem oczami i puściłem Pabla. Zaczynał mnie już irytować, ale w tamtej chwili mogłem polegać tylko na nim. Gorzej, niż miałbym być sam – prychnąłem patrząc na tą trzęsącą się i kaleką pokrakę.
   Oderwałem rękaw swojej koszulki i obwiązałem tym kawałkiem materiały ranę na udzie. Ta wciąż krwawiła, ale nie było czasu, by się tym zająć. Musieliśmy wrócić do hotelu. Tam Rysiek miał się mną należycie zająć.
    – Idziemy – Oparłem się na ramieniu Pabla, który ugiął się pod moim ciężarem.
Opuściliśmy plac szkoły, a potem zaczęliśmy się oddalać od płonącego budynku. Ulice miasta były czyste, co było nam na rękę. Wszystkie zombiaki z okolicy zwabił ogień i hałas, więc nie mieliśmy problemów z oddaleniem się od miejsca mojej porażki.
   Wściekłość mnie przepełniała. Prawdopodobnie straciłem znaczą cześć swoich ludzi, a co za tym idzie również broń oraz siłę. Sam fakt, że zginęli ludzie, niewiele mnie obchodził. Ważniejsze było to, że nie miałem już silnej grupy, a przecież to było najważniejsze. Siła i władza. Te dwie rzeczy pomagały mi przeżyć przed tym, jak świat poszedł się jebać i po tym.
   Nigdy nie byłem dobrym człowiekiem – nie zamierzałem temu zaprzeczać. Ale robiłem to, by przetrwać i chociaż ponosiłem za to kary, nie żałowałem. To właśnie dzięki tym życiowym lekcjom byłem osobą idealną do życia w tym świecie. Ja nie musiałem się przystosować. Ja już miałem to w sobie i dzięki temu wciąż żyłem, w przeciwieństwie do tych słabiaków. Nawet teraz, gdy nie miałem prawa wyjść z areny całym, udało mi się to i szedłem po zemstę.
   Moi wrogowie – ich lista robiła się coraz dłuższa i wszyscy oni związani byli z jedną osobą. To ona była powodem zdrad i śmierci moich ludzi, utraty ręki, stracenia areny. Dla tej suki Adam wbił mi nóż w plecy i odważył się stanąć naprzeciw mnie. Powinienem był ją zabić już na początku – pomyślałem ze złością. Wtedy, gdy spotkaliśmy się pod sklepem z bronią, nie doceniłem jej. Choć zabiła dwóch moich, ja pozwoliłem jej uciec. To było zbyt wspaniałomyślne z mojej strony i teraz ponosiłem za to konsekwencje. Potem znowu straciłem ludzi, których zabiła wraz z tym gościem. Jak on miał? Max. Tak, Max. Kolejne imię na liście. On z nią współpracował, więc jego dni też były policzone. Tak samo jak tych z posterunku. Ale z nimi miałem inny kłopot. Garda mówił, że była z nimi Lena.
   Z moją siostrą miałem jeden, ale poważny problem – nie słuchała mnie. Mimo tego wszystkiego, co przez całe życie dla niej robiłem, ona postanowiła ot tak ode mnie uciec. Gdyby nie to, że była to moja krew, nie darowałbym jej tego. Niestety jednak, byłem za nią odpowiedzialny i musiałem ją znaleźć. Choćby tylko po to, by ją zabić. Nie chciałbym tego, ale gdyby zwróciłaby się przeciw mnie, nie miałbym innego wyjścia.
   – Tam stoi jakiś samochód – Pablo zatrzymał się i wskazał na stojące po drugiej stronie ulicy auto. – Sprawdzę, czy jest sprawne. Szefie?
   Oparłem się o ścianę i rozmasowałem bolące udo. Krew już nie leciała, ale rana bolała kurewsko.
   – Idź – powiedziałem, byleby tylko pozbyć się tego przygłupa. Zabiję go, gdy już nie będzie mi potrzebny – postanowiłem.
   Sasza, Max, Adam i wszyscy ich sprzymierzeńcy – to była lista ludzi, którzy musieli zapłacić za mój upadek. Nie wątpiłem, że jeszcze się ona wydłuży – i to znacznie, gdy już odwiedzę ich ten cały klasztor. Jak przyjemna była wizja mojego pojawienia się tam i możliwości wymierzenia im wszystkim kary. Żadne z nich nie przeżyje, ale nie umrą od razu. O nie. Będę ich zabijał powoli, aż zaczną sami błagać o śmierć. A ta suka będzie cierpiała najdłużej. Ma na to moje słowo.
   Podniosłem wzrok na Pabla, któremu jakoś udało się odpalić auto.
   – Może nie jest aż tak nieprzydatny – mruknąłem, gdy samochód zatrzymał się przede mną. Zająłem miejsce pasażera i odchyliłem się na fotelu. – Jedź do hotelu. Mam dość tej nocy.
   – Jasne, szefie – Pablo ruszył z miejsca, a ja przymknąłem oczy. Potrzebowałem odpoczynku i butelki dobrej whisky. A potem – potem mogłem jechać po zemstę.

2
   Zapłacą za to. Wszyscy. Co do jednego, parszywego skurwysyna.
   Choć miałem tylko jedną dłoń, to miałem wrażenie, że zaciskam w pięści obie. To uczucie było na tyle realne, że aż czułem drżenie mięśni w fantomowej kończynie i miałem wrażenie, że jestem w stanie uderzyć dach samochodu, a nawet go przebić.
   Hotel spłonął. W oknach wciąż migotały języki ognia, a jaśniejące niebo zasłaniał czarny, duszący dym. Brama leżała wyrwana z zawiasów, po terenie chodziły zombie, a ja stałem w bezruchu i patrzyłem na zgliszcza tego, co udało mi się stworzyć, a co zostało mi odebrane. Wszystko straciłem. Wszystko.
Czułem na sobie spojrzenia Pabla, które irytowały mnie jeszcze bardziej. Gdyby tylko spróbował się odezwać, wyładowałbym całą złość na nim. I gdzieś miałbym to, że zostałbym sam.
   Kto mnie zdradził? – zapytałem się. Adam sam na pewno by nie spalił hotelu, więc ktoś musiał mu pomóc. Pewnie ci jego kumple. Tak. Na pewno oni.
   – Co teraz zrobimy? – zapytał Pablo, czym naraził się na moje ostre spojrzenie. Pod jego naciskiem skulił się jak tchórz, którym był.
   Opanuj się. Jest ci jeszcze potrzebny – skarciłem się i wziąłem uspokajający wdech. Niewiele on pomógł. Widok spalonego hotelu i myśl, że zostałem bez niczego, doprowadzała mnie do szału.
    – Szukamy schronienia – powiedziałem otwierając drzwi do auta. – Potem się zobaczy.
   Gdzie byli wszyscy? – to pytanie ciągle chodziło mi po głowie. Nie zostawiłem hotelu pustego. Powinna tam zostać co najmniej dwudziestka ludzi, więc jak to się stało, że przegrali? Kto ich zaatakował?
   Znasz odpowiedź, na to pytanie.
   Zacisnąłem dłoń mocno, aż ręka zaczęła mi drżeć. Ci skurwiele z klasztoru po raz ostatni ze mną zadarli. Nawet jeśli wcześniej mieli jakieś szanse, to teraz spadły one do zera. Stając do walki ze mną, wypisali na siebie wyrok, który miałem zamiar wykonać osobiście.

3
   Ostrze przebiło się przez czaszkę zombie, wchodząc przez prawy oczodół, uszkadzając mózg i wychodząc z tyłu głowy truposza. Wątłe ciało zawisło na mojej protezie, gdy nadal trzymałem ramię w górze. Walka lewą ręką szła mi coraz lepiej, a odkąd stworzyłem sobie protezę, ożywieńce nie stanowiły już dla mnie większego zagrożenia.
   – Przeklęte ścierwo – Opuściłem ramię, a głowa zombie zsunęła się z kilkudziesięciocentymetrowego kawałka ostrej stali. Ciało truposza upadło na brudną podłogę sklepu, który przeszukiwałem.
   Siedemnaście dni – tyle czasu musiałem znosić zimno, głód, niewygodę i głupotę mojego towarzysza. Wiele razy zastanawiałem się, czy po prostu nie zostawić tego idiotę, albo zrobić mu przysługi i po prostu zabić, ale zawsze rozmyślałem się. Czasem się przydawał, w szczególności jeśli chodziło o robienie za przynętę. Do tego się akurat nadawał.
   Wyjrzałem przez okno, gdzie Pablo stał na czatach i pilnował, czy okolica jest czysta. W tej części miasta zombie było sporo, ale postanowiłem zaryzykować. Ostatnia puszka konserwy skończyła się poprzedniego dnia, a po tym wszystkim, co udało mi się przetrwać, śmierć z głodu byłaby jeszcze większą porażką, niż utrata hotelu.
Do czerwonego koszyka zgarnąłem z półki wszystkie puszki, jakie tam stały. Kilka z nich spadło na podłogę, robiąc przy tym sporo hałasu. Przekląłem pod nosem, gdy zza drzwi prowadzących na zaplecze znowu wzmogło się warczenie i łupanie.
   – Zamknij się tam – syknąłem, podnosząc zrzucone konserwy.
   Gdy podnosiłem się, w lustrze za ladą zobaczyłem swoje odbicie. Jeszcze kilka tygodni temu miałem wszystko – ludzi, schronienie, broń, kobiety. A teraz? Wychudzony, okaleczony, zarośnięty i pozbawiony dachu nad głową zbierałem żarcie z podłogi, a za towarzysza miałem jakiegoś przygłupa. Twoi wrogowie śmieją się z twojej porażki, a ty urządzasz sobie zakupy. Aż taką ciotą się stałeś?
   Chciałem zaprotestować. Nie byłem ofiarą, tylko zwierzęciem. To ja polowałem, a nie na odwrót. Ale tak było kiedyś, gdy jeszcze miałem broń, ludzi i siłę.
   Tylko to cię powstrzymuje przed zemstą?
   – Nie mam czym walczyć – powiedziałem do swojego odbicia.
   Tak mówią przegrani, którzy zgubili swoje jaja.
   – Nie jestem przegranym – sprzeciwiłem się ostro, rzucając trzymaną przez siebie puszkę gdzieś na bok.
   Udowodnij to. Znajdź resztki swojej godności i jedź tam. Zniszcz ich. Pokaż, że jeszcze jesteś zwierzęciem.
   Wyprostowałem się i wyszedłem ze sklepu. Pablo spojrzał na mnie zaskoczony, gdy minąłem go bez słowa i rzuciłem koszyk na ulicę. Metalowe puszki rozsypały się i potoczyły na różne strony.
   – Zbieraj to – warknąłem do towarzysza i sam odszedłem na bok.  
   Głowę miałem pełną planów. Planów, które miały mi pomóc wrócić do gry. Dość już wegetowania. Dość użalania się nad sobą. Z pokorą przyjmowania swojego losu. Zbyt długo pozwoliłem sobie żyć jak szczur, którego przegoniono z własnego gniazda. Koniec z wymówkami. Nadeszła pora zemsty.
   Zombie warknął, gdy wyszedł zza rogu i zobaczył naszą dwójkę. Wlepiłem nienawistne spojrzenie w białe oczy truposza. Zawsze musiały wszystko utrudniać.
   Pablo wyciągnął zza paska nóż, ale dałem mu znak, by został na miejscu. W walce wręcz był do niczego, a ja miałem ochotę się wyżyć.
   Natarłem na truposza, chwytając go za przód koszuli i podnosząc. Wbiłem mu ostrze protezy w podgardle, aż te przeszło na wylot tuż nad jego nosem. Cuchnąca, ciemnoczerwona i pełna skrzepów krew spłynęła mi na ręce. Nim jeszcze odrzuciłem od siebie ścierwo, kątem oka dostrzegłem kolejnego zombie.
   – Szefie!
   Obejrzałem się na Pabla, który wskazywał na kilkuosobową grupę ożywieńców, która wyszła z drugiej strony ulicy. Zaczynały nas odcinać, a ich liczba nie pozwalała nam na walkę. Chociaż nienawidziłem tego robić, to musieliśmy szybko uciekać.
   – Na co czekasz, kretynie? – syknąłem, chwytając Pabla za kołnierz jego kurtki i ciągnąc go za sobą.
   Minęliśmy mniejszą grupę, z ledwością unikając złapania przez tamtejszych osobników, których palce prawie zacisnęły się na moim ramieniu. Skręciliśmy w boczną uliczkę, wbiegając na podwórko między dwoma blokami. Przez to, że wciąż utykałem, a taki bieg mocno nadwerężał moją nogę, szybko zacząłem odstawać od mojego towarzysza. Ten znajdował się spory kawałek przede mną i miał dość sił, by uciec nieumarłym. Ale tego nie zrobił.
    Gdy noga całkowicie odmówiła mi posłuszeństwa zmuszony byłem zatrzymać się.
   – Kurwa mać – syknąłem oddychając ciężko i obejrzałem się na grupę zombie za sobą. Było ich wielu. Bardzo wielu.
   Zacisnąłem zęby ze złości i przygotowałem się do walki. Już miałem nadziać pierwszego truposza na ostrze, gdy przede mną pojawił się Pablo. Sam rzucił się na zombie, przewracając je i zaatakował go swoim nożem.
   – Chodźmy, szefie! Szybko! – Złapał mnie za ramię i przewiesił je sobie przez kark.
   Starając się nie myśleć o bólu nogi stawiałem kolejne kroki. Opuściliśmy podwórko, ale na ulicy wcale nie było bezpieczniej. Z grupą zombie na ogonie nie mogliśmy daleko uciec, co było winą mojej nogi.
   – Trzeba się ich pozbyć – powiedziałem, zatrzymując się. Horda zdążyła już wylać się z podwórka i pierwsze truposze ruszyły w naszą stronę.
   – Nie damy im wszystkim rady – Pablo ze strachem patrzył na ożywieńców. Tego faceta nie potrafiłem zrozumieć. Dopiero co w heroicznym czynie rzucił się na zombie, a teraz drżał ze strachu na ich widok.
   Nic nie może mi przeszkodzić w zemście – pomyślałem, uważnie lustrując mojego towarzysza.
   – Tak musi być, kolego – powiedziałem.
   – Co…
   Nie zdążył nawet dokończyć, gdy westchnął głośno, a na twarzy wymalowało mu się zaskoczenie. Przerażone oczy spojrzały w dół, prosto na ostrze mojej protezy, którą pomógł mi stworzyć, a która sterczała zatopiona w jego brzuchu. Ponownie otworzył usta, ale zamiast słów, wypłynęła mu z nich stróżka krwi. Pablo skrzywił się i upadł na ziemię.
   – Ura… towałem cię – powiedział cicho, z wyrzutem.
   – Nie prosiłem o to – odparłem.


   Zombie ożywiły się, czując świeże mięso. Musiałem szybko zniknąć, bo taka przekąska nie starczyłaby im na długo. Strzepnąłem krew Pabla z protezy i utykając ruszyłem dalej. Słyszałem jeszcze jakieś niewyraźne słowa mojego towarzysza, w których zapewne mnie przeklinał, ale te zaraz przemieniły się w krzyki. Wrzaski mężczyzny zwabiały truposze i towarzyszyły mi aż do końca ulicy. Wtedy ucichły, a ja rozpocząłem samotną wędrówkę.

4
   Ognisko dogasało, a wraz z nim zmniejszał się okręg światła, w którym się znajdowałem. Ostatnie drwa wrzuciłem godzinę wcześniej. Pozostałe były zbyt mokre, by się zapalić.
   Chuchnąłem w skostniałą z zimna dłoń i potarłem nią lewe ramię. Niewiele to pomogło i jedynym już, na co liczyłem, to było to, by nie zaczął padać śnieg. Marna osłona z folii nad głową nie uratowałaby mnie przed nim. Ledwie co radziłem sobie z zimnem. I głodem.
   Cztery dni wcześniej opuściłem Głogów. Przez dwa pierwsze dni jechałem autem, które cudem udało mi się znaleźć, ale po wyczerpaniu i tak niewielkiego zapasu paliwa, zostało mi nic innego, jak iść pieszo. Opóźniło to znacznie moją podróż, ale nie miałem innego wyjścia. Chęć zemsty i złość napędzała mnie do stawiania kolejnych kroków, gdy już opadałem z sił.
   Skromne zapasy jedzenia były na wyczerpaniu od poprzedniego dnia. Żołądek miałem boleśnie ściśnięty, ubranie przemoczone, a w niektórych miejscach nawet zamarznięte na kość. Nie czułem też palców u stóp, co nie wróżyło dobrze.
   A mimo to się nie poddawałem.
   – Zapłacicie za to. Wszyscy. Co do jednego – Kołysałem się w przód i w tył, wpatrując w żarzące węgielki, które zaraz miały zgasnąć.
   Tak, jak robiłem to każdej nocy przed snem, zacząłem wyobrażać sobie twarze swoich wrogów, wykrzywione w bólach. Słyszałem to, jak błagają o śmierć. To było jak miód na moje uszy. I już niedługo miało się to spełnić.
Dzierzbiny były niedaleko i sądziłem, że za nie więcej, jak dwa dni, uda mi się tam dotrzeć. Ta myśl motywowała mnie jeszcze bardziej i sprawiała, że gotów byłem wstać nawet w tamtej chwili i iść po zemstę. Gdyby nie to, że musiałem być wypoczęty, zrobiłbym to. Jednak potrzebowałem sił.
   Oparłem się wygodniej o pień drzewa za plecami i przymknąłem oczy. Dzięki temu, że miałem płytki sen, nie obawiałem się zostania zaskoczonym przez zombie. Byłem w stanie usłyszeć każdy niepokojący trzask i w kilka chwil być gotowym do walki.
   Jestem zwierzęciem.
   Nie śniłem. A nawet jeśli, to nie pamiętałem swoich snów. Ale tym razem było inaczej. Widziałem senną wizję wyraźnie i tak realnie, że było to aż przerażające.
   Widziałem klasztor, choć nigdy tam nie byłem. Gdybym chciał go opisać, to nawet nie potrafiłbym tego zrobić. cały budynek płonął, wokół było pełno dymu, a miejsce powoli obracało się w gruzy. Stałem przed otwartą bramą i patrzyłem na płomienie, powoli pożerające wrogie mi miejsce. Z rozkoszą słuchałem krzyków, płaczu i błagań. W dłoni trzymałem odciętą głowę, która wciąż żyła. Kłapała zębami, jakby chciała coś powiedzieć, a na bladej twarzy zastygł jej wyraz przerażenia.
   – Wygrałem powiedziałem do głowy, choć ta nie mogła mi odpowiedzieć.
   Byłem sam, a mimo to udało mi się zniszczyć klasztor. Dokonałem niemożliwego. Byłem niepokonany.
Nagły trzask wyrwał mnie ze snu, co przyjąłem ze złością. Wciąż czułem ciepło płomieni, ogarniających klasztor i zapach krwi. Najlepszy był jednak widok martwej Saszy. To było to, czego najbardziej pragnąłem – śmierci przyczyny mojego upadku.
   Jednak o tym musiałem myśleć później. Zerwałem się na równe nogi, strącając przy tym folię z mojego prowizorycznego szałasu na poboczu drogi. Pierwsze, co zobaczyłem, to skierowane w moim kierunku lufy. Ognisko jeszcze nie wygasło, więc mogłem dostrzec też zarysy kilku sylwetek, stojących w półkolu przede mną. Podniosłem protezę z ostrzem, gotów stawić czoła nawet broni palnej. Tanio skóry sprzedać nie zamierzałem.
   – Dawać, skurwysyny – syknąłem pochylając się lekko do przodu. – Takie z was cipy, że boicie się podejść do mnie bez tych spluw? Śmiało! Zabawimy się jak prawdziwi faceci.
   Kilka osób wymieniło spojrzenia, a u innych wyczułem zwątpienie. Jednak uwagę przyciągnęła jedna postać, która trzymała się z boku. Jego twarz skrywał kaptur, ale i tak go rozpoznałem.
   – Andrzej – powiedziałem, opuszczając ręce i prostując się.
   Policjant, którego znałem od lat, łapówkarz i skurwysyn, który pomógł mi w zaplanowaniu ataku na posterunek tej szmaty, Iwony, żył. Był na arenie, gdy doszło do tego całego syfu. Widziałem, jak uciekał z kilkoma innymi tchórzami, gdy truposzy zaczęło się robić zbyt wielu. Wcześniej jednak pomógł mi zejść na dół. Uratował mi tym życie.
   – Tak myślałem, że ci się uda – Podszedł do mnie i wyciągnął dłoń. Spojrzałem na nią wrogo, ale ścisnąłem ją.
   – Zawsze mi się udaje – odparłem hardo i spojrzałem na resztę grupy.
   Ośmiu mężczyzn patrzyło na mnie niepewnie, czworo wciąż trzymało bronie w górze. Wyglądali na twardych, zahartowanych w realiach otoczenia gości. Ich twarze wydawały mi się być znajome, więc prawdopodobne było, że kiedyś byli moimi ludźmi. Był wśród nich Garda – jeden z moich najbardziej zaufanych współpracowników. Skinął mi głową, na co odpowiedziałem tym samym.
   – Co tu robisz, Wiksa? – zapytał mnie Andrzej, przyglądając mi się uważnie. Zobaczyłem zaskoczenie na jego twarzy, gdy zobaczył moją protezę.
   – Idę po zemstę – odparłem krótko, na co mężczyzna pokiwał głową i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
    – Więc wygląda na to, że mamy wspólny cel. Wracamy do aut, panowie – zarządził Andrzej, zwracając się do mężczyzn. Wszyscy bez słowa sprzeciwu ruszyli w stronę oddalonych o kawałek czterech aut. Musieli zapewne zobaczyć ogień i to ich zainteresowało. Dzięki temu mnie znaleźli.
   – Twoi ludzie? – zapytałem, gdy zostaliśmy sami w tyle.
   Andrzej prychnął i splunął na ziemię.
   – Jestem chujowy w rządzeniu i dobrze o tym wiesz – sarknął. – Po prostu idziemy razem w jednym kierunku. Rozumiesz?
   Pokiwałem głową. Rozumiałem. Rozumiałem, aż za dobrze.
   Banda dziewięciu uzbrojonych, pozbawionych skrupułów, zdesperowanych facetów, których łączy tylko jeden cel – odpłacić pięknym za nadobne ludziom, którzy odebrali nam wszystkim schronienie. Aż prosili się o silnego przywódcę, który poprowadzi ich ku zemście. Jak wszystko zaczyna się pięknie układać – pomyślałem z zadowoleniem.
   – Wiesz w ogóle, kto spalił hotel? – zapytał Andrzej, gdy już siedzieliśmy w jednym z aut.
   – Pewnie te skurwysyny z klasztoru – odparłem zmęczony. Padałem z nóg, a ciepło samochodu sprawiało, że stawałem się senny.
   – Chuja tam! – wtrącił siedzący obok mnie, ryży facet. – Waldek, Reszka i Rysiek. Sukinkoty podłożyli ogień przed wejściem, a potem zabrali furgonetkę i rozjebali bramę.
   – Pojechali na pomoc twojemu przyjacielowi – Andrzej uśmiechnął się do mnie kwaśno. – Zaufałeś złym ludziom, Wiksa. Następny taki błąd może cię kosztować o wiele więcej.
   Nie musiał mi tego mówić. Dobrze wiedziałem, że upadek hotelu to w sporej części moja wina. Zaufałem Adamowi, a ten zdradził mnie dla tej suki. To był błąd, ale czasu cofnąć nie mogłem. Jedyne, co mogłem zrobić, to odzyskać to, co moje.

5
   Klasztor. To miejsce naprawdę idealnie nadawało się do przetrwania. Miało wszystko to, co było potrzebne w tym świecie. Jedynym jego problemem było to, że nie należało do mnie.
   Jeszcze – pomyślałem.
   Z miejsca, gdzie stałem, dobrze widziałem to, co działo się za murem. Każdego ranka wchodziłem na dach magazynu, gdzie aktualnie się ukrywaliśmy, i za pomocą lornetki obserwowałem życie szczęśliwych mieszkańców klasztoru. Wystarczyło kilka dni, bym poznał ich rozkład wart, zauważył kto się tam najbardziej liczy, poznał ilość fartownych skurwieli, których musiałem się pozbyć. I w końcu zobaczyłem też moich wrogów.
   Saszę poznałem od razu. Wyróżniała się spomiędzy innych kobiet z klasztoru i wyglądało na to, że tam rządziła. Ale nawet się tego spodziewałem. Od razu widać było, że jest łasa na władzę. Często brała udział w wypadach. Parę razy nawet im towarzyszyłem, oczywiście jako niewidzialny obserwator. Dzięki temu poznałem ją bliżej, widziałem ją w akcji, poznawałem zwyczaje i dowiadywałem się wielu ciekawych rzeczy. Zyskiwałem nad nią przewagę, a ona żyła w nieświadomości przekonana, że jestem martwy. Wszyscy tak myśleli, a to działało na moją korzyść. Jako duch, mogłem więcej.
   Zobaczyłem też, kim jest owy Max, który miał czelność zabić moich ludzi i współdziałał z Saszą. Był to facet w moim wieku, zazwyczaj trzymający się z tą suką. Wyglądało na to, że działają wspólnie, ale on nie opuszczał murów klasztoru. Powodów tego nie znałem, ale gość nie wyglądał na tchórza i czułem, że realizując mój plan, będę musiał się z nim liczyć.
   Największym zaskoczeniem był dla mnie widok mojej siostry. Była tam. Z moimi wrogami. Na początku poczułem złość, ale w końcu uznałem to za punkt na moją korzyść. Wystarczyło tylko znaleźć okazję i się z nią skontaktować. Ze słów Gardy wynikało, że może być z jakimś kolesiem, który również znajdował się w klasztorze, ale był też na posterunku.
   Obecność tych zdrajców – Adama, Waldka i reszty nawet mnie nie dziwiła. Jasne było, że ci tchórze polecą szukać schronienia właśnie w klasztorze. Nie wiedzieli jednak, że tym samym sprowadzili śmierć nie tylko na siebie, ale i na wszystkich mieszkańców obozu.
   – Tyle moich przeciwników, skupionych w jednym miejscu – powiedziałem, dłubiąc końcem ostrza mojej protezy w stosie skrzynek, które służyły za stół. – Żal przegapić taką okazję.
   – Nie dostaniemy się do środka – stwierdził Andrzej, patrząc na żarzącą się końcówkę papierosa, którego obracał w palcach. – Brama jest solidna i mają straże. Nie podejdziemy nawet na sto metrów.
   Uśmiechnąłem się, słysząc ten banalny, idiotyczny tok myślenia. Andrzej wyglądał na urażonego.
   – Nie jestem idiotą, przyjacielu – Pochyliłem się nad stołem, zmniejszając tym dystans między nami. – Gdyby tak było, już dawno bym zginął. A tak nie jest. Chyba, że myślisz inaczej?
   Andrzej przewrócił oczami i zaciągnął się mocno dymem. Czekałem tylko, aż popiół spadnie na jego gęsty, siwo-czarny zarost podpali go sobie.
   – Nie pierdol, Wiksa, tylko mów, jaki masz plan – powiedział zirytowany.
   Wstałem ze skrzynki i podszedłem do zasłoniętego kartonami okna. Odchyliłem kawałek zasłony i spojrzałem na znajdujący się w oddali klasztor.
   Chciałem go. Takie miejsce nie powinno należeć do bandy idiotów, którzy nie potrafią nim zarządzać. Musiałem je dostać i to za wszelką cenę. Jednak atak z zewnątrz nie wchodził w grę. Nie mieliśmy dość sił, więc pozostawało tylko zniszczenie tej pięknej idylli od środka. A do tego potrzebowaliśmy sprzymierzeńca.
   – Przyjmują ludzi – powiedziałem i nie czekając na jakiekolwiek słowa Andrzeja, kontynuowałem. – Wyślemy im wilka w owczej skórze, a on skontaktuje mnie z moją siostrą.
   – Skąd pomysł, że będzie chciała z tobą współpracować? – prychnął mężczyzna. – Uciekła od ciebie.
   Poruszyłem fantomowymi palcami lewej ręki. Dziwne to było uczucie, ale dało się przyzwyczaić. Tak, jak do protezy. Zauważyłem, że z nią było mi łatwiej, choć brzmieć to mogło dziwnie. W prawej ręce mogłem trzymać pistolet, a lewa sama w sobie była bronią. Przewyższałem innych ludzi dwukrotnie.
   – To moja krew – powiedziałem, nie odrywając wzroku od bramy klasztoru. Na dachu stojącego za nią autobusu zobaczyłem postać. Ktoś miał wartę i właśnie pieprzył ją na całej linii. Tuż pod jego nosem znajdowaliśmy się my i planowaliśmy jak zabić wszystkich, których miał chronić.
   Wróciłem na swoje miejsce, przepełniony entuzjazmem. Im bliżej była godzina zero tym bardziej podekscytowany byłem. Wszystko miałem zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Wystarczyła tylko niewielka pomoc od wewnątrz.
   – Lena nam pomoże – powiedziałem pewnie. – Jesteśmy tacy sami i nie opuści okazji, by zyskać władzę. Pragnie jej tak samo, jak ja.
   Andrzej nie wyglądał na przekonanego. Zgasił niedopałek na desce skrzynki, po czym rzucił go na podłogę.
   – Obyś miał rację.
   – Przekonasz się. Gdy czegoś chcę, to zawsze to dostaję. Pamiętaj o tym i słuchaj mnie, a nie zginiesz.
   – Trzymam cię za słowo – Andrzej wstał z miejsca i ruszył w inną część magazynu.
   Zostałem sam i od razu zaatakowały mnie myśli tego, co zdarzy się za kilka dni. Nic nie miało prawa się nie udać. Nie mnie.
   – Jestem blisko, Saszo – powiedziałem cicho, uśmiechając się do siebie. – A ty nawet o tym nie wiesz.

6
   Minęły dwa dni odkąd wysłaliśmy Siwego do klasztoru, w roli posłańca, ale i szpiega. Miał przekazać Lenie wiadomość ode mnie, a gdyby ta odmówiła (czemu nie wierzyłem), sam miał stać się naszym wilkiem wśród owieczek.
   Siedziałem przy stole, na którym stała otwarta butelka whisky. Obracałem w dłoniach brudną szklankę, patrząc na płomień świecy znajdującej się przede mną. Moi ludzie milczeli, choć zazwyczaj rozmawiali między sobą. Im też udzielił się nastrój oczekiwania. Znali mój plan i popierali mnie. Także pragnęli zemsty.
   Wydłużający się czas oczekiwania zaczynał mnie drażnić. Całą swoją wiarę pokładałem w swojej siostrze. Siwy był idiotą i nie potrafiłby zrobić niczego porządnie, nawet jeśli by mu to rozrysować i pokazać palcem. Lena była sprytna i zawzięta. Potrzebowałem jej do realizacji mojego planu.
   Nagły pisk sprawił, że poderwałem głowę. Reszta moich ludzi chwyciła za bronie i wymierzyła je w znajdujący się na drugim końcu pomieszczenia mrok. Słysząc powolne kroki, uśmiechnąłem się.


   – Dobrze cię widzieć, siostrzyczko – powiedziałem do kroczącej dumnie i pewnie dziewczyny.
   – Daruj sobie, braciszku – odparła złośliwie i splotła ręce na piersi. – A wszyscy mówili, że nie żyjesz.
   – Przejęłaś się tym? – Spojrzałem na nią znad szklanki.
   – Nie bardzo.
   Parsknąłem śmiechem i wziąłem spory łyk alkoholu. Lena w tym czasie usiadła przede mną, z zimną obojętnością wymalowaną na twarzy. Jej wzrok padł na mój kikut.
   – Niezłe, co? – Uniosłem protezę, by mogła zobaczyć ją w całej okazałości. – To po części zasługa twojej ukochanej Saszy. Tak samo jak spalenie hotelu i śmierć wielu moich ludzi. Ona i Adam dali mi boleśnie w kość.
   – Nie obchodzi mnie to.
   – A ja sądzę, że gdyby tak było, to nie pojawiłabyś się tu – powiedziałem i poczułem, że trafiłem w sedno.
   Odkąd pamiętałem, Lena nie znosiła rozkazów. Zawsze się buntowała i sama chciała rządzić. Potrafiła przy tym udawać niewiniątko, o które nic się nie podejrzewało. Czasami ta maska spadała, a wtedy wszyscy mogli zobaczyć zimną, wyrachowaną sukę, którą w głębi duszy była. Teraz ja to widziałem.
   – Pomogę ci – powiedziała. – Ale pod trzema warunkami.
   Pokręciłem rozbawiony głową i wyprostowałem się.
   – Słucham.
   – Robowi nic nie może się stać.
   – To twój chłopak?
   – Nie twoja sprawa – syknęła wrogo, a ja uniosłem ręce w obronnym geście. – Nie mogę być o nic podejrzewana.
   – A po trzecie?
   Lena uniosła dumnie głowę, a w jej niebieskich oczach zobaczyłem błysk. Widywałem go już wcześniej i nigdy nie zwiastował niczego dobrego.
   – Sasza ma zginąć – powiedziała takim tonem, jakby był to wyrok.
   Patrzyłem na nią w milczeniu, aż pojąłem. Nie wiedziałem, czym Sasza zaskarbiła sobie taką nienawiść Leny, ale pewien byłem jednego – była jak w potrzasku – z wrogami wśród przyjaciół i wrogami za nimi.
   – Siostro – Wziąłem drugą szklankę i napełniłem ją whisky. – To mogę ci obiecać.


Oboje unieśliśmy szkło i uderzyliśmy nimi o siebie, pieczętując tym swoją umowę.

Pora zaczynać.