piątek, 29 grudnia 2017

ROZDZIAŁ 9 - NIE JESTEM ZDRAJCĄ (ADAM)

Witam!
Dzisiejszy rozdział jest ostatnim w tym roku, a kolejny pojawi się najszybciej po 08.01. Wyjeżdżam, więc nie będę miała możliwości dopracować tych kilku części, które udało mi się napisać, a do tego jestem mocno w tyle z pisaniem. Jednak moim noworocznym postanowieniem jest tworzyć jeden nowy rozdział tygodniowo, więc (jeśli będę konsekwentna) w kwietniu zaczniemy trzeci tom TLD :)

~~~

1
   Dotarliśmy. Nareszcie. Po tylu dniach dotarliśmy do klasztoru.
   Jego widok, znajdującego się na niedużym wzniesieniu, tuż za granicą Błoni, sprawiał, że zaczynałem wierzyć, że to może być moje miejsce.
   Nasze miejsce.
   Gdy stanęliśmy przed bramą, to nawet nie zwróciłem uwagi na wymierzoną we mnie broń, ani na innych ludzi, zmierzających w naszą stronę. Byłem zbyt pochłonięty widokiem muru oraz wielkiej wieży kościoła, a także budynku znajdującego się przy nim klasztoru.
   Nagle zgromadzeni ludzie zaczęli się rozstępować na boki, tworząc korytarz dla idącej postaci. Na jej widok zamarłem, a po chwili na moje usta wpełzł samoistnie uśmiech.
   Sasza żyła. Stała po drugiej stronie oddzielającej nas bramy i wyglądała na niemniej zaskoczoną moim widokiem, niż ja. Ostatni raz widzieliśmy się wiele dni temu i pewnie oboje byliśmy przekonani, że nie żyjemy.
   Miałem wrażenie, że od tamtego czasu minęły miesiące. Tamtego dnia, gdy zobaczyłem ją, wpadającą do rzeki, coś we mnie umarło. Najpierw zaprzeczałem myślą, że mogła umrzeć, a potem stopniowo się z nią oswajałem. Nie pogodziłem, ale też nie załamałem. Choć Saszę znałem stosunkowo niedługo, to zdążyła odcisnąć się dość intensywnie w moim życiu. Zapewne miał tak każdy, który kiedykolwiek ją spotkał. Była zbyt wyrazista, by móc o niej napomnieć.
Przystąpiłem krok do przodu, wciąż nie będąc pewnym, czy to nie zmęczony umysł podsuwa mi takie wizje.
   - Obiecałem, że do ciebie dołączę – przypomniałem jej słowa, które wypowiedziałem na moście. 
Sasza pozostała jednak na miejscu i żadnym ruchem nie dała po sobie poznać, że chce byśmy weszli na teren klasztoru. Wahała się, co zrobić. Widziałem to. Gdy obejrzała się przez ramię, na jedno z okien na piętrze budynku, zauważyłem tam znajomą postać, ale ta zaraz zniknęła. Zacząłem boleśnie doświadczać, jak wiele rzeczy zdążyło się już zmienić.
   - Pamiętam was – powiedział nagle stojący obok Saszy blondyn. Do tej pory patrzył tylko na Zuzę, ale teraz miażdżył mnie wzrokiem. Wtedy ja również go rozpoznałem. Był to jeden z tych osób, które znajdowały się na posterunku, gdy go zaatakowaliśmy. Chyba nawet go postrzeliłem w ramię.
   - Rob – Sasza próbowała zainterweniować, ale wtedy chłopak wyciągnął broń i wymierzył we mnie. Nim się obejrzałem, Waldek i Reszka odbezpieczyli swoje bronie, a to popchnęło resztę do działania.
   - Dobry pomysł, co? – mruknął do mnie Waldek, mierząc do około pięćdziesięcioletniego mężczyzny z opatrunkiem na prawym uchu.
   - Opuśćcie bronie – powiedziałem do swoich i spojrzałem na Saszę, szukając u niej wsparcia. Ta zacisnęła usta w wąską kreskę i zwróciła się do Roba, kładąc mu dłoń na ramieniu oraz mówiąc mu coś, czego nie usłyszałem. Ten w końcu schował pistolet, a za jego przykładem poszli pozostali. – Porozmawiajmy na spokojnie.
   Sasza wydawała się mieć wątpliwości, co do słuszności mojej propozycji, a Rob zapewne nie pomógł jej w zdecydowaniu.
   - Nie mogą tu wejść – powiedział, zerkając na mnie nieufnie. – Zuza jest jedną z nas, ale reszta…
   - Więc może od razu nas wystrzelajcie? – dokończył złośliwie Reszka, ale uciszyłem go spojrzeniem.
   - Może tak by było najlepiej – Rob spiorunował go wzrokiem.
   - Spokój! – Sasza donośnie zakończyła kłótnię. – Czesiek, otwórz bramę.
   Mężczyzna z opatrunkiem na głowie wyraźnie niechętnie odsunął sporą zasuwę.
   - Nie – zaprotestowała Sasza, gdy całą grupą ruszyliśmy ku nim. – Tylko ty i Zuza – spojrzała na mnie. – Reszta zaczeka.
   - To jakieś…
   Gestem kazałem Reszce się zamknąć. Nie potrzebne nam było jego gadulstwo, które mogłoby tylko zirytować i tak już zdenerwowaną Saszę. Ta sytuacja wymagała spokoju, a nie kąśliwych uwag i niewybrednych żartów mojego kompana.
   Ramię w ramię z Zuzą przeszliśmy przez granicę, oddzielającą niebezpieczny świat od bezpiecznego klasztoru. Rudowłosą Rob od razu zamknął w ramionach, na co ona odpowiedziała tym samym. Pozostali patrzyli na mnie nieufnie, jakby w każdej chwili gotowi byli poczęstować mnie ołowiem.
   - Pilnuj tamtych – Sasza zwróciła się do wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny około czterdziestki. Ten skinął głową i wziął w obie ręce trzymaną przez siebie strzelbę.
   - To nie będzie konieczne – powiedziałem zerkając na nią. W odpowiedzi uraczyła mnie karcącym spojrzeniem.
   Przez spore, drewniane drzwi weszliśmy do środka klasztoru. Zauważyłem, że przez całą drogę Sasza lekko utyka. Zapytana o to, tylko burknęła, że to nic wielkiego.
   Znaleźliśmy się w długim, białym korytarzu, gdzie po prawej stronie znajdowały się schody na piętro. To tam ruszyła Sasza. Gdy tylko postawiłem stopę na górze, poczułem ogromny ból w szczęce, a potem wpadłem na stojący pod ścianą stolik z wazonem. Szkło spadło na podłogę i, sądząc po dźwiękach, rozbiło się. Nie miałem jednak czasu o tym myśleć, bo na przedzie mojej bluzy zacisnęła się dłoń, a sam zostałem brutalnie przyciśnięty do ściany.  
   - Max! – syknięcie Saszy pełne było wściekłości.
   Max?
   Podniosłem wzrok, jednocześnie trzymając się za obolałą szczękę. Mój brat stał przede mną, miażdżąc mnie wzrokiem. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej wściekłości w jego oczach, która ulokowana by była we mnie.
   - Co on tu robi? – zapytał ostro, niemal spluwając mi tymi słowami w twarz.
   - Właśnie o tym mamy zamiar rozmawiać – powiedziała karcąco zaciskając dłoń na jego ramieniu i patrząc na niego ze złością. – A ty nie powinieneś w ogóle wstawać.
   - Max – próbowałem załagodzić tą sytuację. – Ja nie…
   Pod naciskiem Saszy, mój brat odsunął się ode mnie, ale wcale nie przestał patrzyć na mnie jak na intruza. Wtedy też dostrzegłem ślady pobicia na jego twarzy oraz to, jak przyciska dłoń do brzucha.


   - Nie jestem zdrajcą, Max – powiedziałem, będąc pewnym, że za niego jestem uznawany. Już przy naszym wcześniejszym spotkaniu w magazynie, Max dał mi dobitnie znać, że zawiodłem jego zaufanie. Nie miałem okazji mu wszystkiego powiedzieć, a przez to stałem się w jego oczach oszustem, który zdradził zarówno jego, jak i Saszę. A tak nie było.
   - Dlaczego ci nie wierzę? – Max przystąpił do przodu, jakby znowu chciał zadać mi cios. Sasza jednak znowu pochwyciła go i stanęła mu na drodze.
   - Idź do gabinetu – powiedziała do mnie, nie odwracając się i równocześnie wskazując na drzwi na końcu korytarza. – Zaraz do ciebie przyjdę.
   - Ale…
   - Idź!
   Nie pozostało mi nic innego, jak zastosować się do polecenia Saszy. Ruszyłem we wskazanym kierunku, łapiąc ostatnie, wrogie spojrzenie brata.
   Nie byliśmy idealnym rodzeństwem – po prawdzie to w ogóle nim nie byliśmy, ale nigdy nie dochodziło między nami do poważniejszych kłótni. Sprzeczki się zdarzały, ale zawsze byliśmy zgodni i trzymaliśmy się razem. Teraz wszystko się zmieniło, czego miałem świadomość. Ale dlaczego? Co sprawiło, że tak szybko straciłem w oczach Maxa? Nie sądziłem, że była to zasługa tylko tego, że dołączyłem do grupy Wiksy, bo już wcześniej nasza relacja zaczęła się psuć. Co było motorem napędowym? Nie miałem pojęcia.

2
   W gabinecie czekałem prawie kwadrans, siedząc na krześle przed biurkiem i nerwowo stukając nogą o podłogę. W końcu drzwi otworzyły się, a do środka weszła Sasza. Nawet nie spojrzała na mnie, tylko od razu usiadła na fotelu naprzeciw mnie. Wyglądała na zmartwioną, choć próbowała to maskować.
   - W porządku? – zapytałem.
   - Max jest… uparty – powiedziała z nutą złości.
   Komu, jak komu, ale mnie nie musiała o tym mówić.
   - Co z nim? Miał ślady pobicia – zapytałem. To, że mieliśmy między sobą niewyjaśnione sprawy wcale nie oznaczało, że nie interesowałem się nim. Był aktualnie wrogo do mnie nastawiony, ale wciąż był moim bratem.
   - Razem z Robem i dwójką innych naszych byli więzieni przez kilka dni. Został też postrzelony – wyjaśniła krótko Sasza. – Kretyn, w ogóle nie powinien wstawać z łóżka.
   - Nigdy nie robi tego, co dla niego najlepsze – powiedziałem uśmiechając się do siebie. – To poważne?
   - Nie bardziej niż każda taka rana – odparła i zerknęła na mój brzuch. Od razu przypomniałem sobie o znajdującym tam opatrunku. – A co z tobą?
   - Dobrze. Rysiek – facet, który ze mną przyjechał – jest lekarzem. Pomógł mi i mógłby…
   - Nie wpuszczę tutaj ludzi Wiksy – Sasza przerwała mi, patrząc na mnie wzrokiem oburzonym, że w ogóle śmiałem to zaproponować.
   - To nie są już jego ludzie – powiedziałem. – Wiksa nie żyje. Hotel został spalony. To koniec.
   Widziałem, że moje słowa poruszyły Saszą, choć ta starała się pozostać obojętną. Jednak zdradził ją błysk w szarych oczach.
   Poprawiła się na fotelu i pochyliła nieco nad biurkiem, wbijając we mnie badawcze spojrzenie.    Dziwnie było zachowywać się tak, jakbyśmy byli wrogami. Ja nim nie byłem. Nie mógłbym. Nie wobec niej.
   - Co się wydarzyło? – zapytała.
   Streściłem jej to, co działo się od naszego spotkania na moście. Opisałem walkę na arenie, śmierć Wiksy rozerwanego przez zombie oraz relacje Reszki i Waldka ze spalenia hotelu. Powiedziałem też, jak przebiegła nam droga do klasztoru.
   - Oni nie są tacy sami, jak Wiksa – powiedziałem na koniec. – Nie byli z nim z własnej woli. Nie mieli wyboru.
   - Ty też nie miałeś, gdy przeprowadziłeś atak na posterunek? – zapytała z wyrzutem.
   Chciałem potwierdzić – bardzo tego pragnąłem, ale prawda była inna. Wiksa nie przyłożył mi broni do głowy i nie kazał zaatakować komendy. Sam to zrobiłem wierząc, że tak trzeba.
   - Rob tam był. Tak samo jak reszta jego grupy, która teraz jest z nami – w głosie Saszy brzmiała wściekłość. – Ani on, ani pozostali nie zapomną o tym, że należeliście do wrogiej grupy. Mogą wam wybaczyć, ale nie zapomną. Jak mam pozwolić wam tu zostać i codziennie ryzykować, że ktoś w końcu nie wytrzyma i postanowi wymierzyć sprawiedliwość?
   To nie była złość. Raczej bezradność. Klasztor należał do niej i musiała dbać o bezpieczeństwo mieszkających w nim ludzi. My byliśmy – chcąc nie chcąc – zagrożeniem. Może urojonym, ale byliśmy nim.
   - Nie ręczę, że nic się nie wydarzy – powiedziałem patrząc na nią spode łba. – Wiem jednak, że ludzie, z którymi tu przyjechałem potrzebują tego miejsca. Tak samo, jak my wszyscy. Nie potrafię się usprawiedliwić za to, co robiłem, gdy należałem do grupy Wiksy, ale Saszo, zapewniam cię, że nie byłem i nie jestem zdrajcą.
   Dłuższa chwila ciszy upłynęła na wzajemnym badaniu swoich reakcji. Oboje staraliśmy się wywnioskować, o czym myśli druga osoba i na tym stworzyć swoją postawę. Miałem jednak ciężkie zadanie, bo twarz oraz wzrok Saszy stały się nieprzeniknione. Tak, jak dotychczas mogłem rozpoznać jej emocje, teraz przybrała iście kamienny wyraz twarzy. Była jak posąg, który miał zadecydować o przyszłości pięciu osób.
   Coś się w niej zmieniło. Nie chodziło już nawet o wygląd, bo i on był inny. Wraz z ostrzejszym zarysowaniu się kości policzkowych, pojawieniem się błysku w oku oraz powściągnięciu w okazywaniu emocji, Sasza stała się inną osobą. Była jakby dojrzalsza i często dopadała mnie myśl, że siedząca przede mną kobieta nie ma nic wspólnego z dziewczyną, z którą siedziałem w wypełnionym śmieciami kontenerze kilkanaście dni temu. Nie wiedziałem, co spowodowało taką zmianę w zachowaniu Saszy, ale musiało to być coś dużego.
   W końcu Sasza usiadła wygodniej w fotelu, zakładając nogę na nogę.
   - Nie rządzę tutaj – powiedziała, czym trochę zbiła mnie z tropu. – W klasztorze stworzyliśmy coś, na kształt rady złożonej z kilku osób, gdzie każda odpowiada za coś innego. Decydujemy wspólnie i także z tą sprawą powinno tak być.
   - Podobno każda demokracja, prędzej, czy później, prowadzi do dyktatury – stwierdziłem nie mogąc się powstrzymać.


   - Ale nie każda dyktatura, prowadzi do upadku – odgryzła się wstając.
Już mieliśmy opuścić gabinet, gdy Sasza zamknęła z powrotem drzwi i spojrzała na mnie twardo.
   - Postaram się zrobić wszystko, byście tu zostali, Adamie. Ale pamiętaj, że to duży kredyt zaufania dla ciebie i twoich ludzi. Nie chcę potem żałować.
   - Nie będziesz – zapewniłem ją.
   Wtedy jeszcze dałbym za to głowę.

3
   Zapomniałem już, jak uporczywy potrafił być dźwięk budzika rozlegający się o poranku. Zaskakujące było, jak szybko udawało się człowiekowi odzwyczaić od tak prostych czynności, towarzyszących przez całe życie, jak ranne wstawanie. Tym bardziej teraz, gdy wiedziało się, że dzień będzie zimny i pracowity. Mimo to, lubiłem taki stan rzeczy. Codzienna rutyna dawała poczucie bezpieczeństwa i stabilizację. A do tego wieczorna myśl, że zrobiło się coś pożytecznego sprawiała, że zasypiało się lepiej.
   Obróciłem się na drugi bok i na oślep wyłączyłem to piekielne, głośne urządzenie. W mroku pokoju dostrzegłem zarys pleców leżącego na drugim łóżku Reszki. Tego nie obudziłby nawet pochód słoni, gdyby taki tędy przechodził.
   Niechętny i drżący po spotkaniu z chłodnym powietrzem usiadłem na łóżku. Zapaliłem stojącą na szafce świeczkę i zabrałem się za ubieranie. Przy okazji szturchnąłem też śpiącego współlokatora, ale ten wciąż nie był chętny do opuszczenia łóżka.
   - Wstawaj – szturchnąłem go tym razem podeszwą buta, jednocześnie ubierając kurtkę.
   - Spadaj, mamo – mruknął, naciągając kołdrę na głowę.
   Przewróciłem oczami i ściągnąłem z niego kołdrę, którą potem rzuciłem na drugi róg pokoju. Przy akompaniamencie wyzwisk oraz gróźb Reszki opuściłem pomieszczenie.
   - Mamy dzisiaj wypad, zapomniałeś?
   - Super – mruknął siadając na łóżku i przecierając zaspane oczy. – Pojedziemy ryzykować własne tyłki dla kilku puszek fasoli. Zajebiście.
   Ja tak tego nie odbierałem. Męczyła mnie już ta bezczynność oraz siedzenie za murami klasztoru. Minęły ponad trzy tygodnie odkąd staliśmy się członkami tej społeczności i od tego momentu ani razu nie postawiłem stopy na zewnątrz. Tego wymagała Rada, która w ten sposób chciała upewnić się, że nie jesteśmy zdrajcami. Tak więc jedyną bronią, którą miałem w rękach był młotek używany przy budowie strażnic. Dlatego myśl o wypadzie napawała mnie ekscytacją. Świat na zewnątrz był niebezpieczny, ale adrenalina towarzysząca w każdej minucie przebywania tam, była uzależniająca.
   - Masz pięć minut – rzuciłem przez ramię, po czym wyszedłem na korytarz.
   Spotkałem tam już kilka innych osób, które również zmierzały w tym samym kierunku, co ja.    Przywitałem się z kilkoma skinieniami głowy. Nie wszyscy mi jednak odpowiedzieli tym samym. Wyjątkiem był oczywiście Rob, który gardził mną otwarcie od momentu naszego przybycia do klasztoru. Nie ufał mi, nie lubił mnie i nie zamierzał udawać, że kiedykolwiek zostaniemy przyjaciółmi. A ja nie miałem mu tego za złe. W końcu miał prawo mnie nie znosić i dopóki nie wchodziliśmy sobie w drogę, nie zamierzałem nic robić w kierunku pojednania.
   Drugą osobą, z którą moje stosunki nie były najlepsze, był Max. On również zdawał się traktować mnie jak wroga, bo unikał mnie i posyłał podejrzliwe spojrzenia. Grunt jednak, że do tej pory nie zdecydował się mi znowu przywalić. Poprzedni raz uznałem za należną mi karę. Może i było to głupie z mojej strony, bo w końcu znałem Maxa całe życie i traktowałem jak rodzinę, a pozwalałem sobie na pozostawienie naszej relacji w tym popapranym punkcie. Jednak znałem upartość mojego brata i wiedziałem, że to on pierwszy musi chcieć zrobić cokolwiek w kierunku pojednania. W każdym innym przypadku skończyłoby się to fiaskiem.
   Gdy wszedłem do jadalni, zastałem tam już kilka osób, w tym Saszę z małą Nadią na rękach. Stanowiła ona nieodłączny element scenerii każdego poranka. Za pierwszym razem zdziwił mnie jej widok z dzieckiem, bo była ostatnią osobą, z którym bym ją widział. Ona i niemowlę stanowili naprawdę spory kontrast. Zaskakiwało mnie też to, jak bardzo zżyta była Sasza z Nadią i jak wiele czułości dla niej miała. Na zewnątrz mogła zabijać zombie, czy nawet ludzi, prowadziła twardą ręką spotkania Rady, do niej należał ostateczny głos we wszystkich sprawach, a przy dziecku to wszystko jakby znikało.
   Uśmiechnąłem się do niej, na co odpowiedziała mi tym samym i zaraz wróciła do karmienia dziecka butelką. Ja w tym czasie zająłem swoje miejsce przy stole.
   - Czołem, kolego – poczułem klepnięcie na ramieniu, a zaraz potem na krześle po mojej lewej usiadła Libra.
   Dziewczyna ta dołączyła do klasztoru wraz ze swoim towarzyszem – Radkiem – na krótko po naszym przybyciu i od tego momentu nie mieliśmy spokoju. Ta młoda, żywiołowa i wygadana istota wprowadziła zamęt w dotychczas spokojnym życiu naszego obozu. Wszędzie było jej pełno, zawsze było ją słychać i po prostu nie dało się jej nie lubić.
   Zupełnym jej przeciwieństwem był Radek – zwykle spokojny, cichy i trzymający się na uboczu. Nic do niego nie miałem, ale czasem przyłapywałem go na tym, że przygląda się poszczególnym osobą, jakby w myślach analizował ich zachowanie. Najczęściej zdarzało się to w przypadku Saszy. Pomijając fakt, że było to dziwne, w pewien sposób mnie niepokoiło.
   - Cześć – przywitałem się z dziewczyną.
   - Gotowy na dzisiejszy wypad? – zapytała nalewając sobie ciepłej herbaty – prawdziwego luksusu w tych czasach.
   - Raczej tak – westchnąłem. Sama myśl o wyjeździe budziła we mnie ekscytację. – A ty?
   - Pytanie – prychnęła. – Mam już dość siedzenia w zamknięciu. Rozumiem, że Rada chce się upewnić, że nie jesteśmy zdrajcami, ale nie znoszę nudy. 
   Zerknąłem w stronę Saszy. Ta siedziała w pobliżu członków Rady, mając po swojej prawej stronie Maxa. Cała dziewiątka rozmawiała ze sobą, zapewne na tematy klasztoru. Mogło się zdawać, że nigdy nie mieli wolnego. Sasza, jakby wyczuła mój wzrok, bo również spojrzała w moim kierunku. Uśmiechnęła się do mnie, na co odpowiedziałem jej tym samym. Max, który mówił do niej coś akurat, również na mnie spojrzał – jednak wrogo.
   Relacja Saszy i moja była bliżej nieokreślona. Nie ukrywałem, że chciałbym kontynuować to, co było między nami jeszcze przed tym, gdy zostałem zmuszony dołączyć do grupy Wiksy, ale nie byłem pewien jej zdania. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą na takie tematy, chociaż starałem się jej przekazać chociaż aluzje. Zależało mi na Saszy i to pogłębiało się z każdym dniem. Pracując ramię w ramię dużo rozmawialiśmy, poznawaliśmy się. Nie potrafiłem jeszcze nazwać tego, co czułem do Saszy, ale wszystko zdawało się podążać w jednym kierunku.
   - Słuchasz mnie? – Libra dość boleśnie uderzyła mnie łokciem w żebra.
   - Nie bardzo – powiedziałem szczerze, za co dostałem z pieści w ramię.
   - Nie śliń się tak, tylko do niej zagadaj – powiedziała z ustami pełnymi kaszy.
   - Co?
   Libra uśmiechnęła się, unosząc jedną brew wysoko w górę.
   - Proszę cię – prychnęła. – W tych czasach robienie podchodów jest stratą czasu. Lepiej działaj szybko, bo nie wiadomo, czy to nie twój ostatni dzień.
   W tym miała rację. Świat był niebezpieczny i naprawdę niewiele trzeba było, by popełnić mały, pozornie nic nie znaczący błąd, którego skutki mogłyby być tragiczne.
   Po skończonym śniadaniu udałem się do audytorium, gdzie zawsze odbywały się spotkania przed wypadami. Oprócz mnie i Libry jechać też miał Czesiek, Agata, Reszka i Filip. Co do udziału tego ostatniego, młodego chłopaka, miałem spore wątpliwości. Był to jeszcze dzieciak i mógł świetnie strzelać z dachu autobusu, ale w terenie było inaczej. Tam czasu na wycelowanie było o wiele mniej i w wielu sytuacjach musiałeś chronić nie tylko siebie, ale i swoich towarzyszy. Musiałem jednak zaufać postanowieniu Rady, bo to ona nas skompletowała i jeśli ktoś uznał, że Filip jest gotowy, to nie pozostało mi nic innego, jak się z tym pogodzić i mieć chłopaka na oku.
   - Pojedziecie do Torzyma – oświadczyła Sasza, gdy już wszyscy zajęliśmy miejsca przy długim stole, zajmującym prawie całe pomieszczenie. Ta siedziała na jego końcu, mając po swojej prawej stronie Cześka i to na niego wskazała, kontynuując. – Czesiek będzie dowodził. Zna tamtejszą okolicę i cały plan wypadu.
   Mężczyzna poprawił się na krześle i zwrócił w naszą stronę.
   - Torzym jest niecałe trzydzieści kilometrów stąd, ale pojedziemy dłuższą, jednak bezpieczniejszą trasą – powiedział.
   - Nie zmarnujemy w ten sposób paliwa? – zapytał Reszka.
   - Po drodze jest stacja benzynowa. Przy okazji uzupełnimy zapasy benzyny.
   - To trochę jazda w ciemno – stwierdziła Libra. – Jedziemy, ale nie mamy pewności, czy sklep nie został już doszczętnie ograbiony. Tak samo stacja.
   Libra miała rację. Taki wyjazd był sporym ryzykiem, które jednak musieliśmy podjąć. Zapasy w spiżarni jeszcze się nie kończyły, ale to było już tylko kwestią czasu. Był już koniec grudnia, który okazał się być – na całe szczęście – jeszcze bez śniegu. Jednak musieliśmy się pośpieszyć i sprawdzić okoliczne punkty, gdzie moglibyśmy znaleźć żywność. Późniejsze podróżowanie w zaspach byłoby znacznie utrudnione, a może i nawet niemożliwe. 
   - Trzeba się upewnić, nawet jeśli zastaniecie tam puste półki – powiedziała twardo Sasza. – Nie możemy sobie pozwolić na taką ignorancję w stosunku do prawdopodobnie pełnego sklepu. Torzym to nie aż taka duża miejscowość i na dodatek znajduje się niedaleko granicy. Mieszkańcy pewnie uciekali w tamtym kierunku i nie myśleli o robieniu zapasów.
   - To wciąż gdybanie – mruknęła cicho Libra, więc nikt oprócz mnie jej nie usłyszał.
   - Nie uda nam się wrócić dzisiaj – powiedział Czesiek, zmieniając temat. – Przenocujemy w motelu na obrzeżach miasta. Do klasztoru wrócimy najpóźniej pojutrze. Jakieś pytania?
   Rozglądnąłem się wokół, patrząc po twarzach zgromadzonych. Nikt nie podniósł ręki, ani nie wyglądał na chętnego dowiedzieć się czegoś więcej.
   - Idźcie się przygotować – Sasza wstała z miejsca. – Za pół godziny wyjeżdżacie.
   Podnosząc się z krzesła, pochwyciłem znaczące spojrzenie Libry. Zacisnąłem zęby i ruszyłem za Saszą, by zdążyć ją zatrzymać. Ta ciągle miała coś na głowie i trzeba było złapać ją w momencie między jedną pracą, a drugą. Wtedy istniała możliwość, że znalazłaby chwilę na rozmowę. A ja musiałem ją w końcu przeprowadzić.
   - Możemy porozmawiać? – zapytałem.
   - Właściwie, to… - spojrzała na swój zegarek, ale wtedy wbiłem w nią błagalny wzrok. Pokręciła głową z uśmiechem i zrezygnowana opuściła ramiona. – Jasne. O co chodzi?
   Oblizałem suche usta, starając znaleźć się odpowiednie słowa do zaczęcia rozmowy.
   - Wiesz, że wyjeżdżam na niebezpieczną wyprawę?
   Sasza prychnęła rozbawiona, splatając ręce na piersi.
   - Wiem. Sama was odprawiłam – powiedziała.
   - I nie wiem, czy wrócę z niej żywy – kontynuowałem, starając się zabrzmieć nieco dramatycznie. – Chciałbym mieć motywację, by zrobić wszystko, by tu wrócić.
   - A nie masz? – tym razem to Sasza zrobiła krok w moim kierunku.
   - Nie jestem pewny – Spojrzałem na jej usta. Wciąż pamiętałem, jak to było je całować.
   Byłem blisko niej, ale czekałem na jej ruch. Za pierwszym razem to ja wyszedłem z inicjatywą, ale teraz wszystko było inne. Nie wiedziałem, czy odzyskałem zaufanie Saszy i nie chciałem spieprzyć tej delikatnej relacji, która nas łączyła. Zależało mi na tej dziewczynie jak cholera.
   - Nie wiem na czym stoję, Saszo – powiedziałem, chcąc być w końcu szczerym. – Wiem, że wciąż możesz mi nie ufać i uważać za zdrajcę, ale dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebować, bo…


   Niespodziewanie zamknęła mi usta swoimi i to wcale nie był przelotny pocałunek, trwający chwilę. Moje uczucia do Saszy w tamtym momencie stały się realniejsze. Wiedziałem już, że to nie jest tylko zauroczenie.
   Przyciągnąłem ją do siebie i w jednej chwili ogarnęła mnie chęć, by już więcej jej nie wypuszczać. Jednak ona sama zdecydowała o tym, odsuwając się.
   - Taka motywacja ci wystarczy? – zapytała z iskrą w oku.
   - Nie wiem. Przydałaby się większa.
   Sasza pokręciła głową rozbawiona i poszła w swoją stronę. Ja jeszcze przez chwilę nie ruszyłem się z miejsca, a głupkowaty uśmieszek nie chciał mi zejść z ust. W końcu odwróciłem się, by pójść do swojego pokoju przygotować się do wyjazdu, gdy zobaczyłem stojącego na drugim końcu korytarza Maxa. Opierał się o ścianę, splatając ręce na piersi. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale oczy kłuły mnie jak lodowe szpikulce. Chciałem odejść, ale porzuciłem ten pomysł. Nie mogłem dłużej unikać konfrontacji z Maxem.
   - Zależy mi na niej – powiedziałem, nie mając pojęcia, co w ten sposób chcę osiągnąć.
   Zauważyłem, że on i Sasza są blisko, ale była to raczej relacja partnerów, którzy wspólnie prowadzą obóz. Poza tym wiedziałem, że Max nie jest zdolny traktować żadnej kobiety inaczej, niż po przyjacielsku. Wynikało to z jego dzieciństwa, o którym wiedziałem tylko ja, choć nie w pełni. Nigdy nie potrafił się otworzyć całkowicie, a jego tajemnice były zapewne wytłumaczeniem wielu jego zachowań. Jednym z nich było to, że uznawałem go za osobę całkowicie aseksualną. Nigdy nie widziałem go z kobietą, ani też z mężczyzną – o co zdarzyło mi się go podejrzewać. Z czasem doszedłem jednak do wniosku, że Max nie jest zainteresowany nikim, ale to spaczenie znajdowało ujście w tworzeniu silnych relacji czysto platonicznych. Jedną utworzył ze mną, a drugą – najwyraźniej – z Saszą.
   - Max – podszedłem do niego. – Nie jestem wrogiem. Przecież mnie znasz.
   - Nie pieprz mi tutaj łzawych tekstów – syknął. – Zaatakowałeś ludzi na posterunku, choć nic o nich nie wiedziałeś. Byłeś po stronie Wiksy w magazynie i pozwoliłeś, by zabrali Zuzę. Naraziłeś Saszę, każąc jej przyjechać na most, choć prawie przez to zginęła. Nie sądzisz, że po czymś takim mogłem przestać ci ufać?  Nie pierdol mi więc tutaj o tym, że kiedyś cię znałem, bo coraz częściej zastanawiam się nad tym, czy kiedykolwiek tak było.
   Max odwrócił się, kładąc dłoń na klamce do swojego pokoju. Już miał tam wejść, gdy spojrzał na mnie przez ramię.
   - Jeżeli ją choćby narazisz na jakieś niebezpieczeństwo – połamię ci szczękę.
    Nie wątpiłem w to. Max nigdy nie rzucał słów na wiatr.

4
   - No i jesteśmy – oświadczył Czesiek, gasząc silnik ciężarówki, gdy ta zatrzymała się na parkingu przed supermarketem.
   Z ulgą przyjąłem fakt, że ta prawie trzygodzinna podróż nareszcie się skończyła i mogłem w końcu rozprostować kości. Jednak po wyjściu na zimne powietrze, zaraz zatęskniłem za ciśnięciem się w ciasnej szoferce między Cześkiem, a Librą. Przynajmniej było mi tam ciepło.
   Druga ciężarówka zatrzymała się tuż obok naszej i wyszedł z niej Reszka z Agatą i Filipem. Oni, tak samo jak my, mieli przy sobie bronie i gotowi byli wejść do środka.
   Budynek supermarketu wyglądał na lekko doświadczonego paniką pierwszych dni epidemii. Parking pełen był opuszczonych aut, na ziemi leżały produkty w koszykach, lub też zwyczajnie porozrzucane, ale sam sklep był nienaruszony. Okna oraz same, szklane drzwi były całe. Było to optymistyczną wizją, bo w środku mogło coś jeszcze być.
   - Uwaga! – Agata wymierzyła z broni w stronę ulicy. Szła stamtąd para zombie.
   - Biorę lewego – powiedział do mnie Reszka, wyciągając nóż. Zrobiłem to samo i podszedłem do truposza.
   Ożywieniec pokryty był białym szronem, a jego ubranie było rozszarpane na klatce piersiowej. Na zewnątrz przebijały się białe kości, a w oczy rzucał się wyraźny brak kilku organów. Złapałem zombie za resztkę niegdyś długich, ciemnych włosów i pociągnąłem jego głowę w tył. Ostrze noża wbiłem w odsłonięte podgardle, przebijając się do mózgu. Zimna, gęsta ciecz spłynęła po moim nadgarstku, wywołując zniesmaczenie. Otarłem brudną dłoń w spodnie i wróciłem do reszty. Czesiek z Filipem pracowali nad otworzeniem rozsuwanych drzwi za pomocą łomów, a dziewczyny czujnie rozglądały się wokół, wypatrując zagrożenia. Lekkie skrzypnięcie oznaczało wolną drogę do środka sklepu.
   - Idziemy dwójkami – oświadczył Czesiek, poprawiając skórzane rękawiczki na dłoniach. – Reszka – Libra. Adam – Filip. Agata, idziesz ze mną. Jedna osoba z pary bierze wózek, a druga go ubezpiecza. Chyba nie muszę mówić, jakie produkty nas interesują?
   Pokręciliśmy zgodnie głowami. Każdy z nas dobrze wiedział, na brak czego cierpi klasztor i choć jeszcze nie było najgorzej, to musieliśmy uzupełnić te zapasy, by przetrwać najgorszy okres zimy, jaki się zbliżał.
   W ustalonych dwójkach weszliśmy do supermarketu. Przy wejściu posłałem Filipa po wózek, a sam przejechałem słupem światła z latarki po wnętrzu. Mrok spowijał cały sklep. Zauważyłem od razu tabliczkę z oznaczeniem alejki z żywnością konserwową. To tam ruszyliśmy z chłopakiem, odłączając się od naszych towarzyszy.
   Sklep był dość duży, dlatego szybko straciłem z oczu pozostałą czwórkę, która udała się w inne rejony. Jedyną oznaką ich obecności były niesione echem kroki.
   Zatrzymaliśmy się przy długim regale, częściowo wypełnionym konserwami. Skierowałem światło na nie, a Filip zabrał się do pakowania żywności do wózka.
   - Dziwne – powiedział nagle.
   - Co? – zapytałem, rozglądając się wokół, w poszukiwaniu zagrożenia. Takowego nie było.
   - Na parkingu było pełno aut, a sklep był zamknięty. I do tego wszystko wskazuje na to, że ludzie tu byli – wskazał na pozostawione dalej, wypełnione produktami koszyki. – Dlaczego je zostawili?
   Nie odpowiedziałem mu, bo sam nie miałem pojęcia. Patrząc na czerwone koszyki, mój wzrok przyciągnęło coś, leżącego za nimi. Zostawiłem Filipa przy kontynuowaniu swojej pracy, a sam podszedłem do miejsca, które mnie zainteresowało. Z każdym kolejnym krokiem, czułem coraz większe zdenerwowanie, mając nadzieję, że to, nie jest tym, na co wygląda. Płonne były jednak moje nadzieje. Leżała tam ręka. Ludzka, odgryziona ręka, do której ciągnęła się ścieżka zakrzepłej, brązowej krwi. Mój wzrok podążał za słupem światła, które kierowało się za drogą stworzoną z posoki, która zakończyła się na nogach stojącej w mroku postaci. Oświetliłem jej twarz, która od razu rozwarła się w wściekłym grymasie, a z ust wydobyło się warczenie. Za nią znajdowało się jeszcze kilkanaście podobnych jej sylwetek. I wszystkie ruszyły w naszym kierunku.
   Wyciągnąłem pistolet i strzeliłem najbliższemu zombie. Usłyszałem za sobą, jak Filip, prawdopodobnie strąca z półki kilka puszek. Zaraz do tego doszedł jego krzyk. Odwróciłem się, by zobaczyć, jak trzymający go truposz wbija zęby w jego bark. Momentalnie znalazłem się przy chłopaku, zabijając zombie nożem. Chwyciłem przerażonego dzieciaka i pociągnąłem go w stronę wyjścia. Niestety, drogę odcięła nam inna grupka ożywieńców. Jeden z nich prawie mnie chwycił, gdyby nie strzał stojącej za nimi Libry. Razem z Reszką również zmagali się z truposzami, które zaczęły wychodzić zewsząd. Musiały być tu zamknięte – pomyślałem.
   - Tędy! – zawołała Libra, powalając ostatniego truposza z niewielkiej grupki uderzeniem strzelby w głowę.
   Z coraz słabszym Filipem na ramieniu przedarłem się do drugiej części sklepu. Sądząc po wystrzałach dochodzących z alejki Cześka i Agaty, oni także mieli kłopoty. Musieliśmy im pomóc.
   - Zabierz go na zewnątrz! – poleciłem Librze, podając jej chłopaka. Ta przewiesiła sobie jego ramię przez bark i podążyli w kierunku wyjścia.
   Razem z Reszką oczyściliśmy drogę z zombie, które odgradzały nas od pozostałej dwójki. Ci wycofywali się właśnie tyłem, nie widząc zachodzących ich z drugiej strony truposzy. W szczególnym niebezpieczeństwie była Agata, która zajęta strzelaniem nie zauważyła, że jeden z ożywieńców czołga się do jej nóg. Ten pochwycił ją, od razu przewracając. Kobieta krzyknęła, gdy zombie próbował przegryźć się przez jej wysokie buty. Moje kopnięcie odrzuciło głowę przemienionego, nim jego zombie zdążyły zacisnąć się na nodze Agaty.
   - Nie mam naboi! – zawołał Czesiek, wieszając bezużyteczny już karabin na ramieniu.
   - Ja też! Musimy uciekać! – krzyknąłem, pomagając kobiecie wstać. Ta podczas upadku musiała uszkodzić sobie nogę, bo skarżyła się na jej ból.
   Wszyscy zaczęliśmy biec w stronę wyjścia. Czesiek wziął Agatę za drugie ramię, pomagając mi w eskortowaniu jej. Reszka biegł na przedzie, oczyszczając nam drogę. Byliśmy już przy końcu alejki, gdy mój przyjaciel wymierzył do stojącego nam na drodze truposza, ale zamiast wystrzału, rozległo się ciche kliknięcie.
   - Kurwa – przeklął patrząc z przerażeniem na broń.
   Już sięgałem po swój nóż, by mu go podać, ale wtedy stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał.
   Reszka natarł na zombie, pchając je do tyłu. Zrobił to bez zastanowienia i nie odsunął się nawet wtedy, gdy liczba truposzy zwiększyła się. Wciąż spychał je nam z drogi, nie zważając na coraz większą liczbę zębów, które rozszarpywały jego kurtkę.
   - Uciekajcie! – krzyknął, a zaraz potem zawył z bólu, gdy jeden z truposzy zacisnął szczęki na jego szyi. – Już!
   - Chodź! – Czesiek pociągnął mnie, gdy stałem jak słup soli. Nie mogłem oderwać wzroku od zombie, które rozrywały mojego przyjaciela. Otrząsnąłem się dopiero wtedy, gdy poczułem uderzenie w pierś.- Już mu nie pomożesz!
   Zacisnąłem zęby i ruszyłem za resztą. Krzyki Reszki ucichły chwilę później. Zginął, ratując nas.


   Libra siedziała już w jednej z ciężarówek, razem z Filipem obok. My weszliśmy do drugiej i odjechaliśmy spod sklepu.
   Reszka nie żył – te słowa odbijały mi się echem w głowie. Choć znaliśmy się stosunkowo krótko, to zdążyliśmy stać się przyjaciółmi. Przez ostatnie tygodnie dzieliliśmy jeden pokój, pracowaliśmy razem, widzieliśmy się codziennie. A on nie żył.
   - Adam?
   Spojrzałem na Cześka, w którego wzroku widziałem współczucie.
   - Przykro mi – powiedział. – To był dobry chłopak.
   Skinąłem głową. Tylko tyle mogłem zrobić.
   Nagle ciężarówka Libry, jadąca przed nami, zatrzymała się. Wtedy przypomniałem sobie o Filipie. Jeżeli coś jeszcze miało mnie dzisiaj dobić, to śmierć tego dzieciaka.
   - Źle z nim – powiedziała przerażona Libra.
   Otworzyłem drzwi po stronie pasażera i wyciągnąłem chłopaka na zewnątrz. Krew z rany na ramieniu zabarwiła mu całą kurtkę. Ta czerwień ostro kontrastowała z bladością jego cery. Wzrok miał rozmyty, a na czoło wystąpiły mu krople potu. Filip trząsł się, jakby było mu zimno, a wewnątrz trawiła go gorączka.
   - Nie chcę… Nie chcę się zmienić – powiedział cicho, szczękając zębami. – Nie chcę…
   - Nie przemienisz. Obiecuję – Ukucnąłem przed nim i ścisnąłem jego dłoń. miałem wrażenie, że dotknąłem rozgrzanego pieca.
   - Ja umrę – Spojrzał na mnie. jego piwne oczy wypełniły się łzami, przez co wyglądał na jeszcze młodszego.
   - Cicho, już dobrze – Objąłem go, gdy zaczął łkać. – Wszystko będzie dobrze.
   Filip płakał z bezsilności. Był to dzieciak – tylko dzieciak. Nie zasłużył sobie na taki los.
   - Wszystko będzie dobrze – powtórzyłem i jednym, szybkim ruchem wbiłem nóż w tył głowy chłopaka. Jego płacz oraz wstrząsy powodowane szlochem ustały. Dotrzymałem obietnicy. Nie przemienił się.

poniedziałek, 25 grudnia 2017

ROZDZIAŁ 8 - STARE I NOWE RANY (SASZA)

Dzień dobry/dobry wieczór/wesołych świąt!
Korzystając z okazji, spowodowanej wolnym, dodaję nowy rozdział - najdłuższy jak do tej pory i będący wstępem nowych wydarzeń. Wciąż nie znalazłam w sobie sił i weny do pisania, ale myślę, że na dniach to się zmieni ;) 

~~~

1
   - Połóżcie go tu – powiedziała Iza, gdy wnosiliśmy Maxa do gabinetu w lecznicy.
   Razem z Robem, Cześkiem i Hindusem położyliśmy nieprzytomnego Maxa na leżance.
Od kilku minut nie było z nim kontaktu. Kula musiała narobić wielkich szkód, bo rana wciąż krwawiła. Nadal jednak trzymałam kawałek swojej koszulki przy niej, choć materiał już dawno przesiąkł krwią.
   Iza zaczęła otwierać szafki, wyciągać z niej jakieś przedmioty, ampułki, strzykawki. Nie wiedziałam, co ma zamiar zrobić, ale miałam nadzieję, że uda się jej jedno – uratuje Maxa.
   Gdy zobaczyłam, jak on i ten wielki facet szarpią się z bronią, która potem wystrzela, byłam pewna, że to koniec. Myśl o tym, że Max w każdej chwili może umrzeć nie opuszczała mnie aż do samego przyjazdu do kliniki weterynaryjnej. Nawet wiadomość o tym, że Iza może coś z działać, nie zmieniła mojego myślenia. Co mógł zrobić weterynarz? Człowiek, to nie pies, ani kot.
   - Wciąż traci krew – powiedziała kobieta. – Potrzebna będzie transfuzja. Jaką ma grupę?
   Pokręciłam głową i spojrzałam na pozostałych bezradnie.
   - Nie wiemy – odparł Rob.
   - Mam uniwersalną – powiedział Czesiek, od razu ściągając kurtkę i podwijając rękaw koszuli.
   - Siadaj. Będziesz musiał trochę jej oddać – Iza sięgnęła po grubą igłę i pochyliła się nad ręką mężczyzny, szukając żyły. W końcu wbiła ją w zgięcie łokcia Cześka. Krew zaczęła płynąć przez cienką, przezroczystą rurkę prosto do woreczka leżącego na podłodze. – Saszo, uciskaj ranę i sprawdzaj puls. W razie czego… wiesz, co robić.
   Skinęłam głową i odszukałam na przegubie Maxa puls. Był. Słaby, ale był.
   - Rob, potrzymaj – Iza wyciągnęła w stronę chłopaka woreczek, który powoli zaczął napełniać się krwią.
   Kobieta stanęła przy leżance i zaczęła napełniać strzykawki zawartością jakiś ampułek.
   - Co to? – zapytałam.
   - Narkoza. Nie wiem, czy zadziała, ale nic innego nie mam – odparła. – Muszę użyć kilku dawek, by zadziałała.
   Odszukała żyłę na przedramieniu Maxa i wbiła w nią dwie igły.
   - Teraz ważne jest, Saszo, być kontrolowała jego oddech – powiedziała do mnie. – Nie ma tu żadnej aparatury, która robiłaby po za ciebie. Jeśli zdarzy się tak – a może – że przestanie oddychać, wtedy musisz go jak najszybciej reanimować. Ja będę musiała cały czas być przy ranie. Rozumiesz?
   Ponownie pokiwałam głową.
   - Dam radę – powiedziałam pewnie.
   - W porządku – Iza obejrzała się przez ramię na Roba. – Tyle wystarczy. Hindusie, znajdź jakieś oświetlenie. Gówno widać w tych ciemnościach.
   Pomimo zdenerwowania całą tą sytuacją, wszyscy uśmiechnęliśmy się wszyscy, słysząc ostatnie słowa kobiety. Nie była osobą, której pasowały przekleństwa.
   Hindus, który przez cały ten czas trzymał się przy drzwiach, jakby nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, szybko opuścił pokój. Nagle zapragnęłam zrobić to samo – wyjść i poczekać na wiadomość – dobrą, lub złą.
   - Jeżeli czujesz, że nie dasz rady, to możesz wyjść – powiedziała  nagle Iza, jakby przeczytała moje myśli.
   - Mogłabym, ale tego nie zrobię – odparłam czując, jak wstępuje we mnie nowa siła. – Cokolwiek się tutaj stanie, muszę tu być.
   Iza zacisnęła usta w wąską kreskę i pochyliła się nad raną Maxa.
   - Muszę znaleźć kulę – powiedziała, biorąc do ręki narzędzie wyglądające na szczypce. – I sprawdzić, jakich szkód narobiła. Saszo, nie jestem pewna, jaka dawka narkozy działa na człowieka, dlatego bądź gotowa na wszystko. Czesiek – ty też. Może jeszcze będziemy potrzebować twojej krwi. Rob, będziesz mi pomagał.
   W tym samym czasie do pokoju wrócił Hindus z dwoma dość dużymi latarkami.
   - Musimy zasłonić okna – powiedział chłopak i zabrał się do pracy.
   - Rob, podaj mi krew. Tyle wystarczy. Saszo, weź to. Będziesz musiała rozszerzyć ranę zaraz po tym, jak ją natnę – Iza podała mi szczypce, a sama wzięła do ręki skalpel.
   - Wiesz, co robić? – zapytałam.
   - Szczerze? Nie. Operowanie psa po postrzale wiatrówką nie może się równać z… tym. Ale zrobię wszystko, co będę mogła.
   Hindus położył jedną latarkę na blacie a drugą trzymał nad stołem operacyjnym.
   Iza wzięła głęboki wdech i zabrała się do pracy.

2
   - Tu jesteś – Rob wyszedł z lecznicy i usiadł obok mnie, na chłodnych stopniach.
   Znajdowaliśmy się w małym miasteczku – Szlichtyngowa. Znałam je i miałam kilka okazji w nim przebywać, ale to było jeszcze wtedy, gdy wszystko było inne. Normalne. Mogłam nawet sobie wyobrazić tętniący życiem rynek oraz pełen plac uczniów z pobliskiej szkoły. Teraz było… pusto.
   - Musiałam odetchnąć – powiedziałam, patrząc na swoje dłonie – wciąż czerwone od krwi. –Przemyśleć to wszystko.
   - Iza powiedziała, że powinno być z nim dobrze.
   Prawie trzy godziny – tyle trwała operacja. Czesiek dwa razy musiał oddać krew, a zrobił to bez wahania. Byłam mu za to wdzięczna. I Izie też – przede wszystkim jej. Poradziła sobie świetnie i sama twierdziła, że to był jakiś cud, że kula zatrzymała się na żebrze i nie rozpadła się.
   - Nie o to chodzi  - burknęłam. – Znaczy, dobrze, że Max z tego wyjdzie, ale nie o tym myślałam.
   - A o czym?
   Westchnęłam, pocierając kolana. Było naprawdę zimno.
   - Nie było mnie w klasztorze – powiedziałam. – Wyjechałam tego samego dnia, co wy. Pojechałam na to spotkanie.
   Rob nic nie powiedział. Dopiero wtedy, gdy spojrzałam na niego, odezwał się.


   - Wiem. Domyśliliśmy się. Nigdy nie miałaś w zwyczaju słuchać czyjś rad – Rob uśmiechnął się, szturchając mnie w ramię.
   - To właśnie zawsze prowadziło mnie do kłopotów – odparłam. – Wszystko szło dobrze. Adam, Daria i ja prawie uciekliśmy, ale sprawa się skomplikowała. On został ranny, a ja spadłam z mostu.
   Opowiedziałam Robowi całą historię z ostatnich dni, omijając Bruna. Z jakiegoś powodu nie chciałam, by o nim wiedział. To była pierwsza osoba, która zasługiwała na śmierć, a którą puściłam wolno.
   - Gdy wrócimy do klasztoru  - powiedziałam, patrząc na zasłonięte ciężkimi chmurami niebo – wiele będzie musiało się zmienić.
   - To znaczy? – Rob spojrzał na mnie uważnie, wyczekująco.
   Spuściłam wzrok na swoje dłonie. Znajdująca się na nich krew była końcem pewnego okresu i zarazem początkiem nowego. Potrzebowaliśmy zmian – my wszyscy. Kilka z nich musiało nastąpić już teraz.
   - Saszo – Rob zacisnął swoją dłoń wokół mojego nadgarstka. – Nie musisz wszystkiego robić sama.
   - Wiem – powiedziałam, patrząc na nasze dłonie. Ścisnęłam swoją mocno. – Ale inaczej nie potrafię.
   Wróciłam do środka. Na plastikowych krzesłach siedzieli lub drzemali mężczyźni, których zebrał Jarek. On sam rozmawiał o czymś z Markiem, czemu przysłuchiwał się Jurek. Hindus siedział pod ścianą zamyślony, ale uśmiechnął się do mnie, gdy weszłam. Odpowiedziałam mu wymuszonym grymasem i weszłam do pokoju, gdzie leżał Max. Iza stała akurat przy nim, trzymając go za nadgarstek i patrząc na swój zegarek.
   - Puls się normuje – powiedziała, nawet na mnie nie patrząc. – Wszystko wskazuje na to, że z tego wyjdzie.
   - Dziękuję. To, co zrobiłaś było… Dziękuję – powiedziałam, nie mogąc nawet znaleźć odpowiednich słów, które wyraziłby moją wdzięczność.
   - Mój wykładowca powiedział, że nie ważne jakie stworzenie ma się na stole – każde musimy ocalić – Uśmiechnęła się. – A przynajmniej zrobić wszystko, co w naszej mocy. Po prawdzie wydawało mi się, że miał na myśli kota, psa, czy chomika, a nie żywego człowieka, ale chyba udało mi się uratować i to życie.
   Widok Maxa będącego w takim stanie był przybijający. Był on najsilniejszą osobą, jaką znałam, a to, że prawie zginął, dawało mi do zrozumienia, jak bardzo wszyscy ryzykowaliśmy.
   Wszystko, co do tej pory robiliśmy, wynikało z naszego przeświadczenia, że jesteśmy niezniszczalni. Że nic, ani nikt nie jest w stanie nas pokonać. Bardzo się myliliśmy i ktoś z nas musiał otrzeć się o śmierć, bym to w końcu zrozumiała. Nie jesteśmy niezłomni – pomyślałam, czując ścisk w gardle, zaraz jednak ogarnęła mnie złość. Na siebie – w szczególności na siebie.
   Chciałam być dobrym przywódcą, a popełniałam błędy, które odbijały się na ludziach wokół mnie. To właśnie było najgorsze – patrzenie, jak osoby obrywały przez moje decyzje. Najpierw Rob z Zuzą zaginęli, potem zginęła Inga, Beata umarła, Adam prawdopodobnie też już nie żył, a teraz jeszcze Max, którego ledwo co udało się uratować. W każdym z tych nieszczęść miałam swój wkład.
   Działałam zbyt pochopnie, nie myślałam nad wszystkim dokładnie, chciałam zdobyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. To musiało się zmienić.
   - Wyzdrowieje – powiedziała nagle Iza, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Twój chłopak jest twardy.
   - To nie jest mój chłopak – Zaśmiałam się krótko i dopiero wtedy zauważyłam, że ściskam kurczowo dłoń Maxa. Zażenowana rozprostowałam palce. – Max jest jak rodzina – powiedziałam. – Oni wszyscy – Spojrzałam na drzwi, za którymi znajdowała się cała moja drużyna. – Są wszystkim, co mi zostało.
   - Dobrze jest mieć kogoś takiego – Iza założyła luźne kosmyki włosów za ucho i zaczęła porządkować narzędzia na blacie. – Ja mam tylko swoich synów. Mojego męża wywieźli do magazynu. Już nie wrócił.
   Kobieta stała do mnie tyłem, ale zauważyłam, jak jej ramiona podrygują od wstrzymywanego szlochu.
   - Zabili go – powiedziała ze złością. – Najpierw mówili nam, że w bazie będziemy bezpieczni, a potem się zaczęło. Zrobili z nas jakiś pieprzonych niewolników, a tych, którzy byli chorzy lub słabi – wysyłali do magazynu. Mój mąż miał astmę. Nie mógł ciężko pracować. Mówiłam im to, a oni kazali mi się zamknąć i wracać do pracy. Jego i kilku innych zabrali. Nawet nic nam nie powiedzieli. Skurwysyny. Co ja miałam powiedzieć chłopcom? Te skurwiele zabiły im ojca, a ja…
   Urwała, zakrywając sobie usta dłonią. Nie rozpłakała się jednak. Wzięła kilka głębokich wdechów, zamknęła oczy i odetchnęła.
   Nie wiedziałam, co jej powiedzieć. Przeżyła piekło w miejscu, które powinno być dla niej i jej rodziny azylem. Mimo tego, co przeszła, trzymała się, bo miała dla kogo.
   - Idź odpocznij – powiedziałam. – Do świtu pozostało kilka godzin. Wyśpij się.
   - Nie mogę. Muszę…
   - Ja tu zostanę – zapewniłam ją. – W sumie i tak nie sądzę, by udało mi się zasnąć.
   Spojrzałam na niebo, na którym znajdował się idealnie okrągły księżyc. Nigdy nie spałam podczas pełni. Nie miałam pojęcia, skąd to wynikało, ale od zawsze tak miałam.
   - Pójdę do chłopców – powiedziała w końcu Iza. – W razie czego mnie wołaj.
   Usiadłam na krześle pod ścianą i oparłam głowę o nią. Zamknęłam oczy, ale nie zasnęłam. Wspominałam ostatnie dni, doszukując się błędów w moim postępowaniu. Okazało się, że było ich całkiem sporo.
   Miałam dwadzieścia jeden lat – prawie dwadzieścia dwa – a zachowywałam się jak dziecko. Tak – tak właśnie było. Narażałam swoje i innych życie, by spełnić swoje – często nieosiągalne – wyobrażenia. A prawda była taka, że nie byłam tak niezależna, jak próbowałam wszystkim pokazać. Potrzebowałam silnych ludzi wokół, bo to oni dawali mi siłę.
   Moje rozmyślania przerwał nagły jęk Maxa. Natychmiast wstałam z krzesła i podeszłam do niego. Budził się.
   - Kurwa – syknął, krzywiąc się z bólu. Jego ręka powędrowała w kierunku owiniętej bandażem rany, ale ją powstrzymałam.
   - Nie dotykaj – powiedziałam. – Nawet nie wiesz ile musieliśmy się namęczyć, żeby cię połatać. Drugi raz nie zamierzamy.
   Max wydawał się nie rozumieć o czym mówię i dopiero gdy podniósł głowę patrząc na swój brzuch, westchnął.
   - Jebaniec mnie postrzelił – mruknął przecierając oczy.
   - Sam jesteś sobie winien – powiedziałam karcącym tonem. – Kto normalny szarpie się z facetem trzymającym broń? Kompletnie ci odbiło, czy masz za mało adrenaliny?
   - Właśnie zostałem postrzelony, głowa mi pęka, a ty i tak musisz jeszcze robić mi wyrzuty? – powiedział z wyrzutem.
   - Taka kara – odparłam wzruszając ramionami. – Musisz podziękować Cześkowi i temu, że ma grupę krwi Rh-.
   - Co?
   - Oddał ci krew. Dwa razy – wyjaśniłam. – Według niego, wisisz mu skrzynkę piwa.
   Max zaśmiał się, ale zaraz uśmiech przeszedł w grymas. Przestraszyłam się i już chciałam iść po Izę, gdy wokół mojego nadgarstka zacisnęły się palce Maxa.
   - Jeszcze nie umieram.
   - Ale byłeś temu bliski – Spojrzałam na bandaż. – Miałeś cholerne szczęście.
   - Też tak myślę.
Uśmiechnęłam się do siebie i spojrzałam na swoje ręce. Dłoń Maxa nadal trzymała moją. Ścisnęłam ją lekko i poklepałam mężczyznę po ramieniu.


   - Zawołam Izę – powiedziałam. – Niech sprawdzi, czy jeszcze coś z ciebie będzie.
   - Potrafisz pocieszać – mruknął Max.
   - Też tak myślę – odparłam i wyszłam z pokoju.
   Na korytarzu o mało co nie zderzyłam się z Jarkiem, który wyglądał na dziwnie podekscytowanego. 
   - Dobrze, że jesteś – powiedział. – Musisz to zobaczyć.
   Zmarszczyłam brwi i ruszyłam za mężczyzną, który wyszedł z lecznicy i zaprowadził mnie przed nią, gdzie stały zaparkowane ciężarówki, którymi przyjechaliśmy. Było też tam kilka innych osób, które zdawały się być w podobnym nastroju, co Jarek.
   - Spójrz – Mężczyzna wyciągnął z pojazdu jedną z kilkunastu innych paczek, które wypełniały ciężarówki. Takie same znajdowały się też w magazynie. Miała ona nie więcej niż pół metra wysokości oraz szerokości, a po minie Jarka stwierdziłam, że była dość ciężka. Za pomocą składanego scyzoryka rozciął folię, a potem i karton. Moim oczom ukazały się stosy puszek oraz paczki makaronów, ryżu oraz kaszy. Upchnięte też były tam nieduże apteczki oraz baterie.
   - Zestaw kryzysowy – mruknęłam, pochylając się nad paczką.
   - Jest tego pięćdziesiąt skrzynek – oświadczył Jurek.
   - Starczy na kilka tygodni. Przy odpowiednim racjonowaniu.
   - To sporo czasu – Jarek spojrzał na mnie z wyrzutem. – W klasztorze mamy jeszcze trochę żywności. Całość starczy nam akurat do wiosny.
   Wiosna – jak dalekie było to słowo. W czasach, gdy każdy dzień był niepewny, nowa pora roku zdawała się być odległą nadzieją – może i nawet płonną.
   - Nie przesadzajmy z tym optymizmem – powiedziałam. – Wciąż brakuje nam broni. No i zima za pasem. Musimy mieć opał i przydałyby się jakieś generatory. Jeszcze sporo roboty przed nami.
   Jarek westchnął i schował pakunek z powrotem do ciężarówki. Z trzaskiem zamknął klapę.
   - Potrafisz myśleć pozytywnie?
   - Nie. Jestem realistką – odparłam. – Za kilka godzin będzie świtać. Odpocznijcie. Jeszcze dzisiaj wracamy do domu.

3
   - Dam sobie radę – burknął po raz któryś Max, gdy Rob z Hindusem pomagali mu stanąć na nogi, a on uparcie odrzucał ich starania.
   - Miałeś dwie transfuzje, Max. Dwie – podkreśliła to ostatnie słowo Iza, podnosząc w górę dwa palce. – Nie zgrywaj bohatera i daj sobie pomóc.
   - Jeszcze potrafię chodzić – upierał się ten, trzymając za miejsce, gdzie znajdował się opatrunek i próbował przy tym zbytnio nie krzywić się z bólu. – Przestańcie ze mnie robić jakiegoś niedołężnego.
   - Dopiero co oberwałeś i prawie zginąłeś – powiedział Rob.
   - Przestaniecie to powtarzać? – warknął już zirytowany Max.
   Słuchałam ich kłótni, jednocześnie przeglądając broszurę o pielęgnacji psów. W kieszeni miałam obrożę oraz kilka środków na pchły dla Znajdy.
   - Saszo – Rob zwrócił się do mnie. Uniosłam wzrok znad ulotki. – Pomożesz?
   Przewróciłam oczami i niechętnie wstałam z krzesła. Bezceremonialnie podeszłam do Maxa i przełożyłam sobie jego ramię przez bark. Ten mruknął coś niezadowolony, ale nawet nie zwróciłam na to uwagi.
   Odstawiłam Maxa do szoferki jednej z ciężarówek i sama wróciłam do reszty, która rozlokowała się na tyle. Usiadłam na podłodze, obok Roba i wyciągnęłam przed siebie nogi. Nagłe szarpnięcie było znakiem, że wracamy do domu.
   - Chyba przez tydzień nie wstanę z łóżka – mruknął Rob, opierając głowę na moim ramieniu.
   - Te ostatnie dni były gówniane – powiedziałam, rozmasowując bolące udo. Rana na nim prawie się już zagoiła, ale przy dłuższym chodzeniu zaczynała boleć mnie cała noga.
   - Mnie to mówisz? – prychnął Rob.
   Wszyscy wiele przeszliśmy w ostatnim czasie. Prawie zginęliśmy, zyskaliśmy nowe rany oraz blizny. Dotarliśmy do granic swojej wytrzymałości.
   A mimo to, nie zamierzaliśmy się zatrzymywać.
   Po około godzinie jazdy, nasza ciężarówka zatrzymała się, co zrobiła również i ta, jadąca za nami. Zaniepokojona wstałam z podłogi i wyszłam na zewnątrz. Wtedy zobaczyłam, co było powodem naszego postoju.
   Trupy. Na całej szerokości drogi leżały ciała zombie. Ich czaszki były brutalnie zmasakrowane, jakby ten, który to zrobił, działał pod wpływem szału. Doliczyłam się szesnastu truposzy  i każde z nich zostało zabite czymś ciężkim. Jedno przyciągnęło moją uwagę tym, że nie należało do zombie. Był to człowiek. Leżał na brzuchu, a z tyłu głowy miał spore wgniecenie, przez które widać było mózg. Obróciłam go na plecy i zobaczyłam twarz młodego chłopaka, na policzku którego znajdowała się rozległa blizna po poparzeniu, układająca się w kształt litery „W”.
   Nie dopowiadaj sobie – pomyślałam zaciskając oczy i unosząc twarz ku niebu. Wzięłam głęboki wdech i zaraz wypuściłam powietrze ustami. Nie ukoiło to jednak moich nerwów, ani nie odsunęły myśli od jedynej osoby, która moim zdaniem mogła być twórcą tej masakry.
   - Saszo?
   Odwróciłam się do Roba, który podszedł do mnie i z niepokojem spojrzał na leżące wokół ciała.
   - Zaciągnijmy je na bok – powiedziałam, lekko ochrypłym głosem.
   - To jest…
   - To tylko zombie, Rob – przerwałam chłopakowi dość ostro. – A my nie mamy czasu na gdybanie.
   Reszta mężczyzn podeszła do nas i wspólnie zaczęliśmy oczyszczać drogę. Chwyciłam ciało chłopaka za ręce i zaczęłam je ciągnąć w stronę pobocza. Przez ten cały czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jesteśmy obserwowani. Rozglądałam się wokół, ale znajdujące się w pobliżu drzewa oraz gęste zarośla uniemożliwiały dostrzeżenie wroga, nawet jeśli ten by w ogóle istniał. Być może to była tylko moja paranoja.
   - Ohydna – mruknął Jurek, chwytając za wiotkie ręce zombie. Z jego czaszki wylała się ciemnobrązowa ciecz.
   Mimo nerwów, uśmiechnęłam się do siebie i pochyliłam, by zabrać ostatniego truposza.
W tym samym momencie rozległ się głośny huk, a potem na moją twarz trysnęło coś ciepłego. Zareagowałam instynktownie, rzucając się na ziemię, tuż obok Jurka. Mężczyzna patrzył gdzieś w daleko swoim jednym, piwnym okiem, bo drugie stało się ciemną, pustą dziurą. Spomiędzy otwartych ust wystawał język i wypływała z nich krew. Nie żył.
   Nie miałam jednak czasu o tym myśleć, bo padły kolejne strzały. Sądząc po głosach, dostał ktoś jeszcze, ale nie widziałam kto. Kule trafiały w leżące wokół ciała, ale skierowane były do nas oraz w ciężarówki. Jeden z pocisków wbił się nawet tuż obok mojej głowy. Przeczołgałam się do Jurka i zakryłam się nim. Kilka kul trafiło go w tors. Wyciągnęłam pistolet i odbezpieczyłam go.
   Nagle zobaczyłam jak z lasu po lewej stronie zaczynają wychodzić pokraczne sylwetki. Truposze od razu ruszyły w naszą stronę, a świstające wokół kule całkowicie je omijały. Byliśmy w pułapce, z jednej strony atakowani przez nieumarłych, a z drugiej ostrzeliwani.
   Strzeliłam kilka razy w kierunku, skąd padał ostrzał kompletnie na ślepo, ale dało to nam chwilę czasu na działanie. Zobaczyłam, jak Marek trzyma się za prawe ramię i jednocześnie próbuje strzelać do wroga, a Rob pomaga wstać innemu mężczyźnie. Sama wstałam, szukając celów, gdy zobaczyłam młodszego z synów Izy, w pobliżu którego znalazł się zombie. Od razu ruszyłam chłopcu z pomocą, prawie w ostatniej chwili przewracając truposza, a małego biorąc na ręce.
   - Do ciężarówek! – krzyknęłam.
   Już chciałam podbiec do pojazdu, gdy kilka kul trafiło w asfalt tuż przed moimi nogami. Cofnęłam się i poczułam wtedy chłodne palce na szyi. Odskoczyłam jak oparzona od zombie, który rozwarł szczękę i kłapnął nią ze złością. Kolejne zombie odcięły mi drogę do ciężarówek, a świstające wokół pociski zmusiły mnie do ucieczki w las.


   Z mocno obejmującym mnie chłopcem wbiegłam między pierwsze drzewa, oddalając się od zasięgu strzału, ale wciąż mając na ogonie zombie. Słyszałam za sobą zrozpaczone krzyki Izy oraz inne głosy. Zostawiłam je za sobą, gdy przeskoczyłam przez niegłęboki rów. Zatrzymałam się będąc po jego drugiej stronie i z trudem odczepiłam od siebie chłopca. Duże, pełne przerażenia, brązowe oczy rozglądały się wokół w panice. Był bliki płaczu.
   - Już dobrze – powiedziałam, kucając naprzeciw niego. Wzięłam jego twarz w dłonie i zwróciłam ją do siebie. – Uciekniemy im.
   - Dlaczego? Zastrzel ich! – Chłopiec próbował sięgnąć po moją broń, ale pochwyciłam jego dłoń, nim udało mu się to zrobić.
   - Nie możemy robić hałasu – wytłumaczyłam mu spokojnie, choć sama byłam zdenerwowana. – Na drogę na razie wrócić nie możemy. Musimy przejść lasem i wyjść w innym miejscu.
   - Mama będzie mnie szukać – Mały pociągnął nosem i wytarł go w rękaw za dużej na niego bluzy.
   - Jeżeli moi przyjaciele pomyślą tak, jak ja, to spotkamy ich dalej – odparłam i wyprostowałam się. – Chodźmy.
   Chłopiec ujął niepewnie moją dłoń i razem ruszyliśmy przed siebie.
   - Jak masz na imię? – zagaiłam po kilki minutach cichego marszu.
   - Tymek – odparł cicho mój mały towarzysz.
   - Ładnie. Ja jestem Sasza.
   Chłopiec zadarł głowę i spojrzał na mnie mrużąc oczy.
   - To nie jest imię – powiedział wydymając usta.
   - Masz rację – Uśmiechnęłam się do niego.
    Na początku starałam się iść szybko, by nie narazić nas na dogonienie przez zombie, ale potem zwolniłam. Nikt nas nie gonił, a nawet jeśli, to był daleko.
   Po około piętnastu minutach drogi usłyszałam kobiecy głos – zdenerwowany – oraz kilka męskich, które wypowiadały uspokajające słowa.
   - Tam jest mój syn! – krzyczała kobieta. – Musimy tam wrócić!
   - Nie możemy – odparł męski głos. – Sasza na pewno nie wróciła na drogę. Jeżeli już, to prędzej szłaby w tą stronę. Zna się na orientacji w terenie, więc nie musisz się martwić.
   - Goniły ich zombie! – piekliła się dalej kobieta. – Co jeśli…
   W tym momencie urwała, gdy wyszliśmy z zarośli. Iza przyłożyła dłoń do ust, a jej oczy wypełniły się łzami. Kobieta ruszyła ku nam biegiem i od razu pochwyciła syna w ramiona.
   - Dziękuję – powiedziała do mnie, zaciskając dłoń na moim ramieniu.
   Zostawiłam kobietę z synami, a sama podeszłam do reszty. Rob objął mnie i na moment zamknął w ramionach.
   - Nic ci nie jest? – zapytał, patrząc na mnie uważnie.
   - Stoję, żyję, oddycham – chyba wszystko okej – odparłam.
   Rob uśmiechnął się i odszedł na bok. Natrafiłam na spojrzenie Maxa, który wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz zrezygnował.
   Postanowiliśmy wykorzystać ten przymusowy postój na odpoczynek oraz ocenę strat. Oprócz Jurka zginęli jeszcze dwa mężczyźni – w tym jeden w ciężarówce. Kula trafiła w tętnicę udową. Nie dało się nic zrobić. Marek był tylko draśnięty w ramię. Reszta była cała, tylko wciąż w szoku.
   - To byli bandyci? – zapytał Marek, gdy Iza obwiązywała mu ranę bandażem.
   - Nie sadzę – mruknęłam, trąc oczy kciukiem i palcem wskazującym.
   - Tam był jeden z tych kolesi, którzy zaatakowali nas na posterunku – powiedział nagle wysoki i gruby członek grupy Roba.
   - Co? – zdziwił się ten.
   - Poznałem go – odparł Oskar, bo tak się nazywał dryblas. – Był tam jeszcze jeden z tych, którzy byli w magazynie w Nowogrodzie.
   - Czyli to Wiksa? – w głosie Roba zabrzmiała wściekłość.
   - Nie wiadomo – mruknął wyglądającego na bezdomnego mężczyzna.
   - Wrócimy tam? – zapytał Hindus.
   - Nie – powiedziałam, skupiając na sobie spojrzenia wszystkich. – Jeśli nawet to był Wiksa, to najwyraźniej coś się stało, że znalazł się tak daleko od Głogowa i zaatakował nas garstką ludzi. To oznacza, że jest słaby. Nie przeżyje kilku dni.
   - To gdybanie – powiedział Rob.
   - Boisz się go? – zapytałam, patrząc na niego z wyższością. – Jeżeli pojawi się przed klasztorem, to bez problemu go zabijemy. Teraz nie byliśmy gotowi, ale następnym razem będziemy. Wracajmy do domu.
   Wsiadając do ciężarówki, natrafiłam na pełne zwątpienia spojrzenie Maxa. Miał inne zdanie, niż ja, ale nie sprzeczał się ze mną. Może nie miał na to sił.
   Reszta drogi minęła nam spokojnie i dotarliśmy do klasztoru jeszcze kila godzin przed zachodem słońca.
   Przywitała nas grupa złożona kilkunastu osób. Była wśród nich Lena, która minęła mnie i rzuciła się Robowi na szyję. Na mnie spojrzała wrogo i zaraz odwróciła wzrok. Do mnie podeszła Łucja z Nadią, którą wzięłam na ręce.
   - Poprzednio nie miałaś okazji się przywitać – powiedziała kobieta, pomagając mi ułożyć małą w ramionach.
   Uśmiechnęłam się do dziewczynki i zaczęłam ją kołysać. Przechodzący obok Max, asekurowany przez Jarka i Hindusa, zatrzymał się i spojrzał na małą.
   - Cześć, urwisie – powiedział, chwytając ostrożnie małą rączkę noworodka. Ta zacisnęła się wokół palca Maxa.
   Oddałam małą Łucji, gdy zorientowałam się, że jest zbyt chłodno dla tak małego dziecka. Zaraz po tym, jak kobieta przejęła ode mnie Nadię, w moją stronę rzuciła się mała postać w za dużej, kremowej kurtce. Chude ręce ukryte w puchowych rękawach oplotły mnie w pasie.
   - Wróciłaś – powiedziała Hania, ściskając mnie mocno.
   - Przecież mówiłam, że niedługo wrócę – odparłam z udawanym wyrzutem.
   Podniosłam wzrok na Szymona, który zachował swój kamienny wyraz twarzy i tylko siknął mi sztywno głową. Odpowiedziałam mu tym samym. Zaraz jednak musiałam całą swoją uwagę skupić na skaczącym na mnie i skamlącym psie. Ukucnęłam przed Znajdą i potarmosiłam jego kudłaty łeb.
   - Wykąpałam go z Łucją – powiedziała z niemałą dumą w głosie dziewczynka. – Już tak nie cuchnie.
   - Więc dostanie za to nagrodę – Sięgnęłam po schowaną w kieszeni obrożę i podałam ją Hani. Dziewczynka rozpromieniła się i natychmiast założyła psu nową ozdobę.
   Wyprostowałam się i zobaczyłam, że na zewnątrz pozostało już tylko kilka osób, które rozładowywały pakunki z ciężarówek i nieśli je do zagospodarowanego na magazyn pokoju w klasztorze. Sama byłam zbyt zmęczona, by to zrobić. Ruszyłam do środka i od razu skierowałam swoje kroki do mojego pokoju. Ku mojemu zaskoczeniu – zastałam tam dziecięce łóżeczko. Uśmiechnęłam się, gładząc gładkie drewno i patrząc na leżące w środku zabawki. Po raz pierwszy poczułam, że wszystko może się ułożyć.
   Opięłam pas z kaburą i położyłam go na łóżko, kurtkę przewiesiłam przez oparcie krzesła, a brudny od krwi sweter rzuciłam w kąt pokoju. Spojrzałam na swoje odbicie w wiszącym na ścianie, niedużym lustrze. Podciągnęłam koszulkę i dotknęłam ostrożnie fioletowo-żółtych siniaków na żebrach. Kilka znajdowało się też na moich ramionach i na lewym barku. Przejechałam opuszkami palców po jeszcze nie zagojonej ranie na szyi, która zapiekła.
   Wielu ludzi i rzeczy próbowało mnie zabić. Nowe rany zakryły te stare, ale wszystkie bolały tak samo. Wiele ryzykowałam, żyjąc tak, jak dotychczas, ale jeśli chciałam osiągnąć swój cel, nie mogłam zwolnić.
   Nie zamierzałam umrzeć.

4
   Tego dzień postanowiłam już nie urządzać żadnego spotkania rady i dać wszystkim kilka godzin odpoczynku. Jednak nazajutrz, gdy wszyscy zregenerowaliśmy choć trochę siły, kazałam wszystkim członkom rady stawić się w kapitularzu. Siedziałam pochylona nad planami klasztoru oraz zmian w ogrodzeniu, nad którymi pracowałam od rana i witałam skinieniami wszystkich, którzy kolejno wchodzili do środka. W końcu do środka weszła ostatnia osoba i mogliśmy zacząć.
   - Zanim porozmawiamy o klasztorze – powiedziałam na początek – to musimy najpierw ustalić kilka rzeczy. W ostatnich dniach kilkoro z nas było nieobecnych i mam nadzieję, że przez ten czas nic się nie wydarzyło.
   Ostatnie słowa powiedziałam patrząc na Olgierda. Mężczyzna stukał palcami w blat stołu i nawet nie raczył podnieść na mnie wzroku. Nie spodziewałam się po nim więcej, niż właśnie takiego, aroganckiego zachowania.
   - Tylko raz pojawiła się większa grupa zombie – powiedział Edward. – Nie był to jednak duży problem.
   - To dobrze – Poprawiłam się na krześle i splotłam ręce na blacie. – Chciałabym posłuchać relacji z waszych zadań.
   - Chwileczkę – przerwał mi Olgierd. – A gdzie Max? Odsunęłaś go już?
   - Max został ranny – wyjaśniłam spokojnie, ignorując złośliwość w głosie mężczyzny. – Odpoczywa u siebie i zapewniam cię, że dalej ma wpływ na wszystko, co się dzieje w klasztorze. Zgodził się, bym go reprezentowała, więc to robię. Nikt nie został odsunięty.
   Słowem nie wspomniałam o tym, jak ciężko mi było przekonać Maxa do pozostaniu w swoim łóżku. Uparcie twierdził, że nic mu nie jest i może funkcjonować tak samo jak inni. Pewnie nawet chciałby pojechać na jakiś wypad, gdybyśmy nie studzili jego zapędów. Wciąż był osłabiony i mógł mówić, co chciał, ale dopóki miałam cokolwiek do powiedzenia, to zamierzałam przytrzymać go w łóżku aż do całkowitego wyzdrowienia. Na szczęście – byłam jedyną osobą, której jeszcze choć trochę się słuchał.
   Jednak wczoraj, gdy mówiłam rodziną i bliskim zmarłych o ich stracie, brakowało mi obecności Maxa. Owszem, Rob mnie wspierał, ale przy nim nie czułam takiej siły, jaką dawał mi Max. Odkąd staliśmy się partnerami, miałam wrażenie, że razem się dopełniamy. Byliśmy podobni i choć działaliśmy czasem inaczej, to razem stanowiliśmy świetny zespół. Chroniliśmy się nawzajem, decydowaliśmy i działaliśmy. Max stał się dla mnie równie ważną osobą jak Rob – rodziną.
   - Wracając do sprawy – kontynuowałam – Edward, jak stoimy z medykamentami?
   Starszy mężczyzna wyciągnął z kieszeni swojej kamizelki mały notesik i wsunął nisko na nos okulary.
   - Po dostarczeniu waszych zapasów mamy sporo bandaży, antybiotyków i innych medykamentów pierwszego użycia. Wciąż jednak nie mamy niczego mocniejszego, co przydałoby się, gdyby nawiedziła nas grypa lub zapalenie płuc.
   - Musimy zorganizować wyprawę do jakiegoś szpitala – powiedział Jarek. – Najbliższy jest w Nowogrodzie.
   - Nie radzę tam jechać – powiedział Rob. – Byłem tam. Szpital pełen jest zombie. Żeby się tam dostać, trzeba by sporo ryzykować.
   - Więc to na razie odpada – stwierdziłam. – Jest jeszcze Wschowa, a potem Głogów. Można też pomyśleć o Lesznie.
   - Saszo – Rob zwrócił się do mnie. – Dopiero co wróciliśmy z jednej wyprawy. Poczekajmy z kolejną kilka dni.
   Zagryzłam policzek, ale skinęłam głową. Niepokoiła mnie coraz chłodniejsza pogoda i wiszące w powietrzu widmo ostrej zimy. Te kilka dni mogło nic nie zmienić, ale nie chciałam zbyt długo zwlekać. Tym bardziej, że pogoda mogła nam przynieść nowe choroby.
   - Odłożymy to na przyszły tydzień – zadecydowałam, tym samym kończąc sprawę wypadu. – Łucjo, co z żywnością?
   Kobieta poprawiła się na krześle i przeczesała palcami rude loki.
   - No więc – chrząknęła i rozprostowała dotychczas złożoną kartkę. – Policzyłam całą żywność i rozłożyłam ją na poszczególne racje. Wychodzi, że zapasów mamy na około siedemdziesiąt dni.
   - I to tylko wtedy, jeśli pozostaniemy przy aktualnej liczbie ludności – powiedziała Agata, bawiąc się długopisem. Widząc, że skupiła na sobie uwagę wszystkich, kontynuowała. – Aktualnie jest nas w klasztorze trzydzieści dziewięć osób. W ostatnich dniach dołączyło do nas pięć osób. Jeżeli będzie tak dalej, żywność się skończy jeszcze przed końcem miesiąca.
   - Mamy przestać przyjmować ludzi? – zapytał dość ostro Czesiek.
   - Tego nie powiedziałam – odparła blondynka.
   - To w sumie dobry pomysł.
   Po raz kolejny Olgierd nie wykazał się niczym, co mogło mnie zaskoczyć. Nie dość, że arogant, to samolubny skurwiel – pomyślałam przewracając oczami.
   - Chyba sobie żartujesz – prychnął Czesiek, splatając ręce na piersi.
   - Jest nas tu za dużo, ludzie! – mężczyzna wstał z miejsca i oparł się o blat stołu. – Wszystkich nie uratujemy. Przyjmiemy nowych, wykarmimy ich, damy im dach nad głową, a sami zostaniemy z niczym. Pora spojrzeć prawdzie w oczy – od teraz oni niech radzą sobie sami.
   - Chyba nigdy nie byłeś po drugiej stronie, skoro pieprzysz takie głupoty – zauważył z przekąsem Rob.
   - Może, ale wiem, jak to wygląda z tej – odgryzł się Olgierd. – Idzie zima. Zapasy będą się nam kończyć, a do wiosny jest jak stąd do Warszawy. Nie mamy jak zacząć uprawiać żywności, a niedługo ta puszkowana się skończy. Musimy zacisnąć pasa.
   - Więc może zaczniemy od ciebie? – zapytał złośliwie Czesiek, patrząc na wydatny brzuch mężczyzny.
   - Spokój! – poderwałam się z miejsca. – Kłócić możecie się na zewnątrz. Tutaj decydujemy wspólnie i nie będę tolerować dziecinnego przekomarzania się. Wszyscy macie po części rację – spojrzałam na Olgierda. – Jest nas za dużo i jeżeli pójdzie tak dalej, to zabraknie tu miejsca dla wszystkich, a nie tylko żywności. Ale – przeniosłam wzrok na Cześka – nie zamkniemy bram. Każdy, kto się tu pojawi i zechce do nas dołączyć, będzie mógł to zrobić. Nie odetniemy się od świata. Będziemy organizować za to więcej wypadów. Wciąż jest wiele miejsc, które mogły nie zostać splądrowane.
   Spod stosu papierów wyciągnęłam mapę pobliskich miejscowości. Krzyżykami zaznaczyłam na niej duże sklepy oraz te mniejsze. Podałam plan siedzącemu najbliżej Robowi, który omiótł ją wzrokiem i podał dalej.
   - Wiem, że wciąż macie w pamięci ostatni wypad, ale z tym naprawdę musimy się śpieszyć. Nie mówię, że mamy jechać już na dniach, ale jak najszybciej by się dało – powiedziałam i spojrzałam Robowi prosto w oczy. – To naprawdę ważne.
   Rob pokiwał głową, a ja wiedziałam, że mam jego poparcie. Uśmiechnęłam się w duchu i poczekałam, aż wszyscy zaznajomią się z mapą.
   - Pora umocnić też bramę i zbudować wieże – powiedziałam posyłając kolejne plany w obieg. – To będzie twoje zadanie, Olgierdzie.
   Mężczyzna zerknął na mnie znad papierów i potarł swoją dużą, grubopalczystą dłonią pokryte zmarszczkami, wysokie czoło. Ta zaraz przesunęła się na rzadkie, poprzetykane gęsto siwizną, ciemne włosy. W jego ciemnych oczach pojawiła się konsternacja.
   - Żeby to zbudować, potrzeba nam materiałów – powiedział.
   - Zdobędziemy je – zapewniłam go, w duchu przybijając sobie piątkę. Pierwsze, małe zwycięstwo w drodze do porozumienia z Olgierdem.
   - Mam pytanie – Agata uniosła dłoń. – Te umocnienia mają chronić nas przed zombie, czy jest jakieś inne zagrożenie? Wybacz, że mówię to w taki sposób, ale wszyscy tworzymy tu jakąś namiastkę demokratycznej władzy, a mimo to mam wrażenie, że nie wszyscy jesteśmy wtajemniczeni w sprawy klasztoru. Nie zrozum mnie źle, Saszo. Szanuję cię, tak samo jak wszystkich, ale nie mogę zgodzić się na zatajanie przed nami jakichkolwiek zagrożeń.
   Spojrzałam uważnie na tą niespełna trzydziestoletnią kobietę, którą postanowiłam wcielić do rady i już wiedziałam dlaczego. Choć Agata nie wyróżniała się niczym szczególnym, nie znałam jej też za dobrze, ale miałam nosa co do ludzi. W tej szczupłej i niskiej blondynce o hardym spojrzeniu dostrzegłam umiejętność zjednywania ludzi. Dlatego też takie dostała zadanie – dbanie o mieszkańców klasztoru. Dzisiaj upewniłam się, co do słuszności moich przeczuć – Agata była inteligenta i przejmowała się losem wszystkich.
   Poczułam na sobie wzrok Roba, ale gdy na niego spojrzałam, ten odwrócił wzrok.
   - Mamy wrogów – powiedziałam prosto z mostu. – Nie znam ich zamiarów, co do nas, ale z całą pewnością nie są nam oni przyjaźni. Człowiek, nazywany Toporem, stoi za kalectwem Kuby. Wiksa ma obóz w hotelu w Głogowie. Jego grupę spotkałam zarówno ja, jak i Rob i oboje doświadczyliśmy na własnej skórze, jak niebezpiecznym jest on człowiekiem.
   - Jest też Rokita – podjął mój przyjaciel. – Jego ludzie trzymali nas w bazie wojskowej przez te dni. Nie dzieje się tam dobrze. Żołnierze traktują ludzi jak niewolników. Iza i jej synowie byli tam i postanowili z nami uciec.
   - Czyli mamy wrogów gdzie byśmy nie spojrzeli – podsumował Edward.
   - Co zrobimy w takim razie? – zapytała zaniepokojona Łucja.
   Sytuacja zrobiła się napięta. Widziałam strach wymalowany co na niektórych twarzach. Dotychczas myśleli, że zombie są najgorszym, co może ich spotkać – jakże się mylili!
   - Na razie zajmiemy się szkoleniem ludzi w strzelaniu – powiedziałam. – Jeszcze nie powiemy im o innych obozach, by nie siać paniki. Muszą być jednak gotowi się bronić.
   - Nas – poprawił mnie Rob. – Nas bronić. Siebie i nas.
   - Tak. Nas.
   Spotkanie zakończyło się i wszyscy rozeszli się do swoich zajęć. Rozmawiałam jeszcze chwilę z Jarkiem na temat zebrania opału potrzebnego na zbliżające się mrozy, gdy zostałam porwana przez Roba.
   - Myślisz, że to dobry pomysł? – zapytał, gdy wychodziliśmy z kapitularzu. – Ukrywanie przed ludźmi prawdy.
   - To dla ich dobra – powiedziałam, gdy przemierzaliśmy korytarz. – Jeżeli się dowiedzą o Wiksie, Toporze i Rokicie mogą zacząć świrować. Mogą chcieć odejść. A potrzebujemy ich tutaj. Sami nie zwyciężymy.
   Rob zatrzymał się przed drzwiami pokoju, który dzielił z Leną. Wciąż nieprzychylnie patrzyłam na jego związek z dziewczyną, ale nie wnikałam. Bądź, co bądź, to nie była moja sprawa.
- Może wszyscy powinniśmy to zrobić. Poszukać nowego miejsca do życia. Z dala od tych wszystkich problemów.
   W jednej chwili poczułam się zdradzona. To było tak, jakby ostatnia podtrzymująca mnie podpora upadła, a ja trzymałam się tylko na drżących nogach i za chwilę miałam sama wylądować na ziemi. Liczyłam na wsparcie Roba, bo znaliśmy się całe życie. Był dla mnie jak brat – zawsze mnie wspierał. A teraz zaproponował coś, co nie dość, że było sprzeczne z moją naturą, to jeszcze odebrało mi sens całej mojej dotychczasowej walki.
   Tak – walczyłam. Cały czas robiłam wszystko, by klasztor stał się naszym azylem. Naszą ostoją. Nie mogłam jej porzucić.
   - Nie możemy, Rob – powiedziałam cicho i spojrzałam na chłopaka miażdżącym wzrokiem. – Nie uciekniemy.
   Ruszyłam na górę, nim mój przyjaciel zdążyłby powiedzieć coś jeszcze. Nie miałam sił się kłócić, a byłam pewna, że dłuższa rozmowa do tego właśnie by się sprowadziła. Byłam zbyt zmęczona walką fizyczną, by dodatkowo obciążać się zmaganiami psychicznymi.
   Dotarłam do ostatniego pokoju na piętrze, znajdującego się dokładnie naprzeciw mojego. Zapukałam szybko do ciemnobrązowych, lakierowanych drzwi i nie czekając na zaproszenie weszłam do środka.
   - Max, możemy…

   Urwałam, gdy wlepione zostały we mnie dwie pary oczu. Mój wzrok przyciągnęły jednak plecy Maxa, a raczej to, co się na nich znajdowało.
   Blizny. Mnóstwo długich, cieńszych, bądź grubszych białych linii, ciągnących się zbyt nieregularnie, by można było uznać je za wypadek lub jednorazowy dowód znęcania się. Było ich tak dużo, że poczułam ścisk w gardle na myśl o tym, jak mogły się one pojawić. Max był przecież z domu dziecka, więc któryś z jego bliskich mógł…
   - Rana zaczyna się goić – powiedziała Iza, lekko ochrypniętym głosem. – Jednak wciąż musisz się oszczędzać. I mów, gdyby cokolwiek się działo.
   - Zapamiętam – mruknął Max, ubierając koszulkę. Unikał przy tym mojego wzroku tak dobitnie, że nie mogłam tego nie zauważyć.
   Iza zebrała swoje rzeczy i wychodząc uśmiechnęła się do mnie. Odpowiedziałam jej tym samym, choć w moim wydaniu musiało wyglądać to jak grymas. Kobieta zamknęła za sobą drzwi, a w bliźniaczo podobnym do mojego pokoju nastała krępująca cisza.
   Podeszłam do stojącej obok okna komody – takiej samej, jak moja – i oparłam się o nią. Max w tym czasie wydobył spod poduszki nienapoczętą paczkę papierosów. Skąd on je bierze? – zastanowiłam się.
   - Nie patrz tak – powiedział patrząc na tlącą się czerwonym żarem końcówkę papierosa.
   - Jak? – Splotłam ręce na piersi zmieszana tym, że faktycznie się na niego gapiłam. To było głupie, bo czekałam aż Max sam zacznie temat swoich blizn, choć wiedziałam, że jest ostatnią osobą, która chciałaby się komukolwiek z czegokolwiek zwierzać.
    - Jakbyś chciała mnie o to zapytać – odparł patrząc na mnie przenikliwie.
    Skubany – zawsze musi wszystko wiedzieć – przewróciłam oczami.
   - Nie będę – zapewniłam go i postanowiłam szybko zmienić temat na bezpieczniejszy. – Na radzie doszliśmy do wniosku, że będziemy czekać na kroki tamtych.
   Max pokiwał głową, wypuszczając na długim wdechu gryzący dym i kręcąc w palcach papierosem.
   - Ryzykowne – stwierdził.
   - Zaatakowanie ich byłoby jeszcze gorsze – powiedziałam z trudem tłumiąc w sobie złość. Kolejna osoba swoimi opiniami rzucała mi kłody pod nogi. – Nie mamy ludzi, broni, nic. Musimy się skupić przede wszystkim na obronie. I szkoleniu ludzi w strzelaniu. Trzeba też zdobyć więcej zapasów, umocnić ogrodzenia…
   - Nie powiedziałem, że to zły pomysł – Max przerwał mi. – Tylko, że ryzykowny. Ale dobry. W takim stanie i tak gówno byśmy zdziałali.
   - W twoim na pewno – powiedziałam cicho, wyglądając przez okno. Czesiek miał wartę przy bramie.
   Broń, zapasy, broń, zapasy, broń, zapasy – te dwie kwestie nieustannie siedziały w moim umyśle i męczyły mnie po nocach. Gdybyśmy je rozwiązali, zniknęła by przynajmniej połowa naszych problemów. A tak wciąż musieliśmy żyć w tej cholernej niepewności o jutro. Ta niepewność mnie dobijała. Zawsze lubiłam mieć jasno postawione sprawy, wiedzieć, na czym stoję. To, co siedziało, doprowadzało mnie do szału.
   Nagle zobaczyłam, jak Czesiek unosi broń i mierzy w kierunku drogi, jednocześnie krzycząc coś do chodzących po placu ludzi. Ci również zajęli pozycje obronne.
   - Kurwa – syknęłam.
   - Co jest? – Max podszedł do okna.
   - Nic, co by cię w tym momencie mogło interesować – powiedziałam asekuracyjnie sprawdzając, czy mam broń przy pasie. – Zostań tu – rozkazałam mu tonem nieznoszącym sprzeciwu. Mierząc w niego końcem palca i zaraz wyrwałam mu papierosa, którego rzuciłam na podłogę, po czym zdeptałam butem. – I nie pal.
   Zostawiłam Maxa zdezorientowanego w pokoju, a sama zbiegłam na dół, o mało co nie łamiąc sobie nóg na schodach. Przy drzwiach prowadzących na plac prawie zderzyłam się z Robem, który trzymał oburącz strzelbę. Razem wyszliśmy na zewnątrz i skierowaliśmy się ku bramie, gdzie znalazło się dość sporo ludzi. Pierwszy zauważył mnie Czesiek, którego mina mówiła, że jest mocno zmieszany.
   Ludzie rozstąpili się przed nami, a ja mogłam zobaczyć stojącego po drugiej stronie busa oraz znajdującą się obok nich szóstkę osób. Widok trojga z nich odebrał mi na moment zdolność mówienia, a radosne, błękitne spojrzenie wydawało się być zbyt nieprawdopodobne.


   - Obiecałem, że do ciebie dołączę – powiedział Adam, po czym spojrzał na swoich towarzyszy. Była wśród nich Zuza i Daria. Ta pierwsza patrzyła na Roba z szerokim uśmiechem na twarzy, a druga z dziewczyn trzymała się blisko równego jej wzrostem, krótkowłosego blondyna. Pozostałych nie znałam.
   Spojrzałam na Roba, w którego oczach pojawiły się łzy, na widok odnalezionej, zaginionej przyjaciółki. Przez chwilę podzielałam jego radość, ale potem dostrzegłam stojącą w oknie na piętrze sylwetkę. To jedno spojrzenie obudziło we mnie obawy.
   Powrót, oznacza otworzenie się starych ran oraz powstanie nowych. Nie wiedziałam, czy ktokolwiek z nas jest na to gotowy.
   Ja nie byłam.