poniedziałek, 27 maja 2019

ROZDZIAŁ 11 - ŻNIWO (ZUZA)

W całej kaplicy, gdzie na łóżkach i materacach leżeli chorzy, unosił się nieprzyjemny zapach. Dusząca mieszanka leków, potu i innych nieprzyjemnych wydzielin z ciał przynosił wspomnienia z pracy w szpitalu. Tak właśnie pachniała śmierć.
Łącznie w lecznicy leżało siedmiu chorych i wbrew pozorom – nie była to szczęśliwa liczba. Ulga, po tym jak przywiezione leki poprawiły stan zarażonych, szybko przeminęła. Gorączka, która na moment spadła, szybko wróciła, a kaszel przybrał na sile.
Miałam coraz więcej wątpliwości co do pochodzenia choroby, która zapanowała w klasztorze. To mogło być silne zapalenie płuc, ale niekoniecznie gruźlica – jak się obawialiśmy. Objawy nie były typowe dla żadnej z tych chorób.
Poprzedniego dnia w lecznicy pojawiła się kolejna osoba. Eva. Wieczorem, gdy przyszłam do jej pokoju, zastałam dziewczynkę w swoim łóżku, ledwie przytomną od trawiącej ją gorączki. Pot spływał po jej bladej twarzy, przez co grzywka ciemnych włosów lepiła się jej do czoła. Do tego drżała jak osika.  
– Jesteś chora – powiedziałam łagodnie, w ostatniej chwili powstrzymując się od dotknięcia jej. Każdy kontakt z osobą chorą mógł skończyć się zarażeniem.
Kucnęłam przy łóżku dziewczynki, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować.
Gdy syn Izy zachorował, wszyscy jeszcze wierzyliśmy, że chłopiec może wyzdrowieć. Liczyliśmy na działanie lekarstw. Te jednak nie pomagały, a stan Witka pogarszał się. Nie chciałam, by Eva przechodziła przez to samo. 
– Będziesz musiała przenieść się do lecznicy, dobrze? Tam się tobą zajmiemy – mówiłam tak łagodnie, jak tylko potrafiłam. – Pójdziesz ze mną?
Nie odpowiedziała. Ledwo widocznie skinęła głową i sama zaczęła się podnosić. Nie pomogłam jej, chociaż serce mi się krajało, na ten widok. Dziecko nie powinno przez to przechodzić.
Starałam się. Bardzo. Od paru dni praktycznie nie wychodziłam z kaplicy, pomagając chorym, jak tylko się dało. Niewiele mogłam dla nich zrobić, ale starałam się jak mogłam.
– Powinnaś odpocząć.
Drgnęłam, gdy Rysiek położył mi dłoń na ramieniu. Obejrzałam się na niego, w milczeniu kiwając głową i przecierając piekące oczy.  
– Później. Muszę sprawdzić, czy nikt niczego nie potrzebuje – powiedziałam, poprawiając chustkę na twarzy. Było mi pod nią gorąco i duszno, ale nie odważyłam się jej zdjąć. Tak samo było z grubymi rękawicami. Sposób przenoszenia się choroby nadal był dla nas tajemnicą, więc lepiej było nie ryzykować.
– Tak. Ty potrzebujesz. Snu. – Rysiek usiadł na krześle obok mnie. – Od ponad doby jesteś na nogach.
Stłumiłam ziewnięcie i odwróciłam głowę w drugą stronę. Mój wzrok przesunął się po leżących na posłaniach ludziach. Większość z nich spała, a inni leżeli, ze spojrzeniem wbitym w martwym punkcie.
Adam leżał na samym końcu sali i był jednym z tych, którzy mieli się najgorzej. Zachorował jako pierwszy i jak na razie jego stan się nie zmieniał.
Chociaż protestowałam, Rada zarządziła, by przedsięwziąć pewne środki bezpieczeństwa wobec Adama. Moje próby przekonania ich, że będąc w takim stanie ma problem ze zrobieniem choćby paru kroków samemu, a co dopiero wyrządzeniu klasztorowi krzywdy. Mój głos został jednak zagłuszony, a ręka Adama przykuta kajdankami do łóżka.
– Myślisz, że wyzdrowieją? – zapytałam cicho, tak, by nikt mnie nie usłyszał. – Że wszyscy przeżyją?
Rysiek westchnął i dopiero wtedy zauważyłam, że i on nie wyglądał najlepiej. Nie byłam jedyną osobą, która miała za sobą długą noc. Mężczyzna przetarł swoje ciemne, zaczerwienione oczy, po czym ponownie westchnął.
– Jako lekarz, powinienem tak myśleć – odparł.
– Ale przekonany nie jesteś.
– Nie. Silne organizmy mają szansę. Ale inni…
Rozumiałam.
Przerwał nam głośny kaszel.
Spojrzałam w stronę Adama. Nagły atak duszności był tak silny, że chłopak zaczynał robić się siny. Biegiem ruszyłam w jego stronę.
– Podnieś się! – Chwyciłam Adama za ramię i pociągnęłam go, aż ten usiadł. Dopiero wtedy mógł wziąć porządny oddech, a kaszel powoli zaczął ustępować.
Obejrzałam się na Ryśka i skinęłam mu głową. Mężczyzna zajął się innymi chorymi.
– Umieram, tak? – wystękał chrapliwym głosem Adam.
– Nie umierasz. Nie pieprz głupot – powiedziałam, ocierając jego czoło z potu. Przejąłem od Ryśka kubek z gorącą herbatą. – Napij się.
Pomogłam mu się podnieść, przytrzymując jego głowę. Trzymałam go jeszcze chwilę, obserwując jego unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Gdy już miałam odejść, Adam odezwał się. 
– Czuję się paskudnie.
– I tak też wyglądasz. – Uśmiechnęłam się lekko, po czym dodałam: – Będzie dobrze.  
Adam spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko kwaśny grymas. Na czoło znów wystąpił mu pot.
– Miło, że kłamiesz. 
– Adamie... 
Chłopak zakaszlał – mocniej i dłużej, niż wcześniej. Znów sięgnęłam po kubek, ale Adam potrząsnął gwałtownie głową. Spojrzał na mnie, nie odzywając się przez dłuższą chwilę.
– Chcę porozmawiać z Saszą. Sprowadzisz ją?
– Saszę? – zdziwiłam się. – Adamie, Sasza nie wróciła z wypadu, trzy dni temu. Wszyscy uważają, że nie żyje.
O tym, że nie powinnam była tego mówić, zorientowałam się dopiero widząc minę Adama.
Na chwilę jakby cała choroba zniknęła i wróciły mu wszystkie siły. Spojrzał na mnie z przerażeniem w niebieskich oczach, które przerodziło się w niedowierzanie. Pokręcił gwałtownie głową, aż mokre od potu strąki włosów opadły mu na czoło.
– Nie. Kłamiesz.
– Adamie… – Chciałam położyć mu dłoń na ramieniu, lecz ten szybko zabrał rękę. Tak rozgoryczonego i zarówno wściekłego nie widziałam go nigdy.
Chłopak usiadł na łóżku, wpatrując się w ścianę. W jego oczach pojawiły się łzy.


– Jak to się stało? – zapytał.
Oblizałam usta, nie będąc pewna, czy powinnam cokolwiek mu mówić. I tak był w złym stanie, a kolejne zmartwienia mogły mu go tylko pogorszyć.
– Mów! – wrzasnął nagle, a ja aż podskoczyłam.
– Pojawiła się jakaś inna grupa. Nieprzyjazna. Potem też zombie. Sasza uciekła z Cześkiem. Znaleźli jej zakrwawioną kurtkę – tłumaczyłam.
– I nie szukali jej? – Głos Adama był coraz pełniejszy wściekłości
Tylko chwilę zawahałam się nad odpowiedzią, ale to wystarczyło, by Adam złapał mnie za nadgarstek i ścisnął tak mocno, że aż syknęłam.
– Szukali?
– Chyba nie. Nie mieli czasu. Schodziły się zombie i…
Adam puścił moją rękę. Rozmasowałam nadgarstek, na którym pojawiły się czerwone ślady. Później miały zastąpić je ciemne siniaki.
Wstałam z krzesła i odsunęłam się.
Nie bałam się Adama. Nigdy. Jednak w tamtym momencie wzbudził we mnie nie tyle strach, co niepokój. Jego utkwiony w dali wzrok przywiódł mi na myśl tamtą sytuację z naszej podróży do klasztoru, gdy znaleźliśmy w aucie tamtego faceta. Jak on się nazywał? Tomek? Chyba tak.
Zaskoczyło nas stado. Adam, Reszka i właśnie ten mężczyzna odłączyli się od nas. Tomek został ugryziony, krzyczał. Adam go zabił, by chronić innych. Musiał, ale pamiętałam jego wyraz twarzy, gdy otworzyliśmy ciężarówkę. To było jak pozbawiona uczuć maska, w której niebieskie oczy były pozbawione emocji, najbardziej niepokojące.
– Idź już – powiedział beznamiętnie, kładąc się na poduszce.
Chciałam coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam. Potrzebował czasu, by oswoić się ze śmiercią Saszy. Mimo tego wszystkiego, nadal ją kochał. A nie ma nic gorszego, niż uczucie, które wyniszcza.

☠☠☠

Rysiek miał rację. Naprawdę potrzebowałam odpoczynku. Gdy położyłam się spać w naszym wspólnym pokoju naprzeciw kaplicy, odpłynęłam chwilę po położeniu głowy na poduszce.  Nawet nie przeszkadzał mi hulające po posadzce zimne wiatry oraz okrutnie twardy materac.
Przestałam już miewać sny. Albo ich nie zapamiętywałam. Dobrze się działo. Wcześniej często miewałam koszmary z okresu niewoli u Wiksy. Znowu siedziałam zamknięta w tym przeklętym pokoju, bezbronna, a ten skurwiel przychodził i… Nie. Nie myśl o tym – skarciłam się. Tamte wydarzenia należały do mojej przeszłości, ale nie musiałam nimi żyć. Wiedziałam, że o nich nie zapomnę, ale ta nienawiść oraz wściekłość dawały mi siłę. Tylko myśl o zemście sprawiała, że wstawałam z łóżka.
Usiadłam na swoim posłaniu, mocniej owijając się kocem. Tego dnia było zimniej, niż zwykle, ale przynajmniej nie szczękałam zębami.
Rysiek nadal spał, odwrócony do mnie plecami, chociaż dochodziła siódma. Nie chciałam go jednak budzić. Pewnie co chwilę wstawał w nocy, by zrobić obchód w kaplicy. On bardziej potrzebował odpoczynku.
Zastanawiałam się, czy to, co mówił o szansach na przeżycie zarażonych mogło się sprawdzić. Mieliśmy siódemkę chorych, w tym dwójkę dzieci oraz niepełnoletnią Wiktorię, a stan Adama i Łucji był najgorszy. Co prawda poprzedniego wieczoru leki w końcu zaczęły przynosić jakieś efekty i trzem osobą gorączka spadła, ale wciąż byłam niespokojna. Najmłodsi byli jednocześnie najsłabsi, a ci, u których zaraza zaczęła się najwcześniej, ledwo już oddychali.
Chciałam im pomóc, ale za cholerę nie wiedziałam jak.
Wyszłam z pokoju zapinając grubą bluzę, w której było mi przyjemnie ciepło i nie krępowała ona moich ruchów, nałożyłam rękawice, a twarz owinęłam chustą. Spojrzałam w lewo, gdzie na końcu korytarza, stał stół, pełniący funkcję barierki. Żaden mieszkaniec klasztoru nie mógł przekraczać tej granicy. Dość już było nam problemów i chociaż nikt jeszcze nie zmarł, nie zamierzałam też do tego dopuścić.
Na stole stała skrzynka z kilkoma konserwami oraz garnkiem ubogiej, wodnistej zupy. Racje żywnościowe zmniejszały się z każdym dniem. Jeszcze nie głodowaliśmy, ale chorzy potrzebowali więcej energii. Miałam jednak świadomość, że inni mieszkańcy niechętnie przystaną na oddania nam jedzenia. Gdy chodziło o przetrwanie, ludzie zawsze poświęcali najsłabszych.
Wzięłam skrzynkę i wróciłam pod drzwi kaplicy, gdy dostrzegłam coś, co mnie zaniepokoiło. Były otwarte. Od razu pomyślałam, że któryś chory wyszedł z lecznicy, pomimo naszego surowego zakazu. Czym prędzej odstawiłam jedzenie i weszłam do środka.
Na samym progu przywitała mnie spora kałuża krwi. Ta znajdowała się też na drzwiach oraz klamce, czerwona smuga ciągnęła się w głąb kaplicy, aż do miejsca, gdzie klęczała Łucja. Tuż obok pustego łóżka Krystiana.
W pierwszej chwili pomyślałam, że kobieta przewróciła się, ale wtedy dostrzegłam czyjeś nogi i jeszcze więcej krwi. Dźwięk siorbania oraz mlaskania. Plaśnięcie czegoś o podłogę. Z daleka wyglądało to na kawałek mięsa ze skórą.
Nikt się nie obudził. Wszyscy spali, zmorzeni gorączką. Nie słyszeli cichych powarkiwań, ani też wcześniej przemiany Łucji oraz zaatakowania przez nią Krystiana. Znaleźli się w ogromnym niebezpieczeństwie, nawet o tym nie wiedząc.
Cofnęłam się z powrotem do wyjścia, cały czas mając Łucję na oku. Modliłam się, by żadna deska nie zaskrzypiała pod moją stopą. Kątem oka dostrzegłam stojący na komodzie przy wejściu metalowy krucyfiks. Ruszyłam w jego stronę, będąc już tylko kilka kroków od komody. Wyciągałam po niego dłoń, gdy uderzyłam butem w nogę krzesła. Te przesunęło się z piskiem po podłodze, a ja przeklęłam w duchu.
Łucja obróciła głowę w moją stronę. Miała twarz umazaną we krwi, puste spojrzenie i wyszczerzone zęby, w których wciąż znajdowały się kawałki mięsa. Kobieta zaczęła się podnosić, a ja chwyciłam krucyfiks i wyszłam jej na spotkanie.
– No, dalej, chodź. – Zważyłam w dłoni krzyż, chwytając go mocno, by zadać idealny cios.
Łucja, chwiejne szurając stopami po podłodze, znalazła się na wyciągnięcie ręki. Ciężka podstawka krucyfiksu trafiła ją tuż pod okiem, prawdopodobnie łamiąc kość policzkową. Kobieta zachwiała się pod siłą tego uderzenia i wpadła na stojące w pobliżu łóżko. Hałas ten obudził śpiącą na nim Wiktorię. Dziewczyna szybko zorientowała się w sytuacji, krzyknęła, wyrywając ze snu pozostałych.
– Uciekajcie! – krzyknęłam. – Już!
Wiktoria wyciągnęła z łóżka Witka i wybiegła z nim z kaplicy, w ostatniej chwili unikając pochwycenia przez Łucję. Rafał wolniej posuwał się ku wyjściu, kaszląc przy tym mocno.
Cofnęłam się, gdy Łucja prawie rzuciła się na mnie. Uderzyłam ją znów, tym razem w czubek głowy. Krew, która jeszcze nie zastygła w żyłach, spłynęła po jej czole, zalewając oczy. Chciałam wykorzystać ten moment, by ostatecznie rozprawić się z przemienioną, ale wtedy zobaczyłam ruch ze swojej lewej.
Krystian, nad którym właśnie przechodził Rafał, nagle złapał mężczyznę za nogę, a ten uderzył o podłogę. Kolejny przemieniony ryknął, rzucił się na swoją ofiarę, a z jego rozszarpanego brzucha wypadły wnętrzności. Zobaczyłam, jak zombie wgryza się w bark Rafała, a potem wielka siła przycisnęła mnie do ściany. Czerwone od krwi zęby zmierzały w moim kierunku, ale zablokowałam je przedramieniem. Krzyknęłam z bólu oraz przerażenia, gdy mocne szczęki zacisnęły się na nim. Kiedyś ugryzł mnie pies, jednak tamto było sto razy mniej bolesne, niż to.
Walnęłam Łucję krucyfiksem najpierw raz, a potem drugi, ale to nic nie dawało. W końcu, wściekła i kierowana adrenaliną, naparłam na nią, odpychając ją od siebie. Kobieta była ode mnie cięższa, więc nie przyszło mi to łatwo, ale się udało.
Spojrzałam na swoją rękę i ze zdziwieniem oraz ulgą zobaczyłam, że materiał bluzy nie był przerwany. Chroniona podwójnie przez wysoką rękawicę skóra nie została przecięta. Chwila mojej radości z tego powodu minęła szybko, bo doszedł mnie przerażony pisk.
Eva wciąż siedziała w swoim łóżku, najwyraźniej zbyt przerażona, by cokolwiek zrobić. Łucja upadając zerwała zasłonę i zobaczyła dziewczynkę. Ruszyła na nią, a ta odsunęła się na drugi koniec łóżka. Już chciała z niego wyskoczyć, ale jej nogi zaplątały się w pościel i ta upadła na podłogę. Zombie rzucił się za nią.
Chciałam ruszyć jej z pomocą, ale na mojej drodze stanął Krystian. Rafał leżał na ziemi, już się nie ruszał. Miał rozszarpane gardło, a jego twarz praktycznie zniknęła.
Zombie złapał mnie za ramiona, a ja odpychałam go od siebie. Z każdą chwilą zaczynało brakować mi sił. Moje ręce drżały przeciążone wysiłkiem, a kłapiące zęby były coraz bliżej. Krucyfiks wypadł mi wcześniej. Byłam bezbronna, ale całą swoją uwagę skupiałam na Evie.
Dziewczynce udało uwolnić się ze zmiętej kołdry i na czworakach posuwała się na koniec kaplicy. Truposz – niestety – ruszył za nią. Eva prawie dotarła pod samą ścianę, na której wciąż wisiał święty obraz, czym sama wpędzała się w sytuację bez wyjścia. Nie miałaby szans uciec przed zombie, ani też się obronić, gdyby nie Adam.
Ten, jakimś sposobem, wyłamał deskę z oparcia łóżka, wokół której zapięte były kajdanki, i uderzył owym drewnem Łucję w głowę. Nie zobaczyłam, co działo się później, bo Krystian naparł na mnie ponownie. Byłam pewna, że tego natarcia nie zdołam już odeprzeć i będzie to koniec.
Głośny huk wstrząsnął całą kaplicą. Lepka krew trysnęła na moją twarz, Krystian nagle upadł. Z dziury w jego skroni wydobywała się cienka strużka dymu.  
Spojrzałam na bok. Rysiek stał zaledwie kilka kroków dalej, trzymając w obu dłoniach pistolet. Ręce mu się trzęsły, a twarz miał bladą. Patrzył dalej przed siebie, aż rozległ się trzask, a potem łupnięcie. Oboje obejrzeliśmy się na Adama. Głowa Łucji pod wpływem długiego i mocnego zaciskania, niemal całkiem odpadła od reszty ciała. Łańcuch zmiażdżył jej kręgi, paraliżując ją, a mimo to zęby wciąż kłapały. Eva kuliła się pod ścianą, cała dygocząc. Było już po wszystkim.


Zorientowałam się, że nie oddycham. Przez ściśnięte gardło wypuściłam powietrze z płuc. Było mi słabo, niedobrze i miałam wrażenie, że za moment nogi się pode mną ugną. Musiałam jednak sprawdzić, co z Evą.
– Co tu, do cholery jasnej, się stało? – zapytał Rysiek drżącym głosem.
– Łucja się przemieniła – powiedziałam. – Zaatakowała Krystiana, a potem on Rafała.
Podeszłam do Evy. Dziewczynka spojrzała na mnie z trwogą i przez chwilę myślałam, że rzuci się do ucieczki. Nie dziwiłam jej się. Musiałam wyglądać okropnie.
– Nie bój się – powiedziałam tak spokojnie, jak tylko potrafiłam. – Już dobrze. Już po wszystkim.
Ciemne oczy dziewczynki były nieufne. Jej dolna warga drżała, jakby zaraz miała się rozpłakać. Oddychała szybko, z sykiem wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Wyglądało to na atak paniki.
– Eva? – Wyciągnęłam umazaną krwią rękę w stronę dziewczynki. Ta drgnęła, skuliła się bardziej, ale nie uciekła. W końcu jednak strach zaczął mijać, a mała rzuciła mi się w ramiona. Przytuliłam ją mocno.
– Nic wam nie jest? – zapytał Rysiek.
– Nam nie – odparłam, spoglądając na Adama. Wrzynający się w nadgarstek metal przeciął mu go do krwi. Chłopak spojrzał na mnie krótko, szybko odwracając wzrok. Szpiczastym kawałkiem drewna, które podniósł, ostatecznie rozprawił się z głową Łucji.
Wypuściłam Evę z objęć, ale dziewczynka dalej kurczowo się we mnie wtulała.
– Wiktoria do mnie przybiegła – mówił Rysiek. – Musiałem wziąć najpierw pistolet. – Uniósł broń i obejrzał się na ciało Rafała. – Gdybym zrobił to szybciej…
– Nic by to nie zmieniło – dokończyłam. – Zginął zanim Wiktoria zdążyła cię zaalarmować. Posprzątajmy tutaj. Będziemy musieli spalić zwłoki.
Troje ludzi. Straciliśmy trzy osoby jednego poranka.
Domyślałam się, że Łucja musiała poczuć się gorzej, chciała wyjść. Może zawiadomić mnie lub Ryśka, poprosić o pomoc. Nie zdążyła. Umarła przed drzwiami, przemieniła się, a potem wszystko zaczęło dziać się w ekspresowym tempie.
Choroba jednak zebrała swoje żniwo.
– Weźmy się do roboty, zanim…
Rysiek nie zdążył dokończyć, gdy zza jego pleców wyrósł Rafał.
Przemieniony złapał lekarza za szyję, wbijając mu palce w grdykę, a zęby w miejsce, gdzie znajdowała się tętnica.
– Nie! – krzyknęłam, ale było już za późno. Krew trysnęła czerwoną fontanną, Rysiek zarzęził, wybałuszając oczy i wypuszczając z dłoni pistolet.
Biegiem rzuciłam się w ich stronę, podnosząc broń. Rysiek ugiął się, dzięki czemu miałam czysty cel. Wpakowałam w głowę oraz tors Rafała cztery kule. Tyle, ile osób zginęło tego poranka.  
– Rysiek? – Uklękłam przy mężczyźnie, tamując krew dłońmi. To było bezcelowe – krwotoku nie dało się zatrzymać, a nawet jeśli, to i tak był ugryziony. Załkałam nad swoją bezsilnością.
Mężczyzna wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Dławił się własną krwią. Zaczął szukać czegoś dłonią, aż natrafił na pistolet. Wzięłam go, a on ledwie widocznie skinął mi głową.


W tym świecie niewielu można było mieć przyjaciół. Ci często umierali, a jak nie oni, to my mogliśmy w każdej chwili pożegnać się z życiem. Doceniałam tych, których miałam przy sobie, a Rysiek niewątpliwie do nich należał. Był dobrym człowiekiem. Tacy nie powinni ginąć.
Wzięłam głęboki wdech i przyłożyłam lufę pistoletu do skroni lekarza. Drugą
– Musisz odpocząć – powiedziałam, uśmiechając się łagodnie. Łzy wciąż spływały po moich policzkach. – Musisz odpocząć.

 Rysiek zamknął oczy i wtedy nacisnęłam spust. 

niedziela, 19 maja 2019

ROZDZIAŁ 10 - DOM (ROB)

Stado było jeszcze daleko, ale atmosfera w klasztorze była taka, jakby trupy już szturmowały bramę. Każdy był nerwowy i zdawało się, że widok byle truposza sprawi, że chwyci za broń.
Ograniczona ilość pistoletów, nie pozwalała obdzielić wszystkich, więc dostali ją tylko najlepsi i najodpowiedzialniejsi strzelcy. Pozostali uczyli się walki tym, co nadawało się do rozwalania czaszek zombie. Tak więc w ruch poszły noże, pałki, a także zaostrzone na końcach kije. Wszyscy musieli być gotowi na spotkanie ze stadem. I Wiksą. Ten na razie nie dawał znaku życia, ale miałem nieprzyjemne przeczucie, że niedługo to może się zmienić.
Żałowałem, że nie było z nami Saszy. W tamtej chwili jej brak odczuwałem najmocniej. Ona zawsze wiedziała, co robić. Ja ciągle się wahałem między tym, co właściwe, a co konieczne. Te dwie kwestie czasem nie pozwalały mi podjąć najlepszej decyzji.
– Trzymaj kij mocniej! Musisz to zrobić mocno! Zdecydowanie! Nie tak! Uważaj! Jeszcze raz!
Komendy wykrzykiwane przez Librę niosły się po okolicy i zacząłem się obawiać, że ściągną kolejne truposze z okolicy. Potem jednak uświadomiłem sobie, że to może i lepiej. W końcu sześcioosobowa grupka musiała się w końcu jakoś przyuczyć do walki z wrogiem twarzą w twarz.
Zombie, którego miałem przed sobą, był niegdyś mężczyzną z długą, gęstą brodą, ale za to kompletnie łysym. Miał tylko jedno oko, bo w drugim tkwił częściowo zatopiony widelec. Truposz miał na sobą podartą na strzępy koszulkę, spod której wyłaniało się mnóstwo ran po ugryzieniach – niektóre odsłaniały kości żeber.
Chwyciłem ożywieńca za brodę i szarpnąłem za nią w dół, odsłaniając potylicę. Wbiłem nóż w cienką kość, przebijając się do mózgu. Trzask oraz mlaśnięcie oznaczało dla zombie koniec jego tułaczki.
– Kurwa mać! – syknęła Libra, gdy bezwładne ciało dopiero co uśmierconego truposza upadło jej prosto pod nogi.
– Sorki – powiedziałem, cofając się o krok. Dziewczyna zrobiła to samo i przez chwilę wspólnie obserwowaliśmy walczącą grupkę oraz ubezpieczających ich Maksa, Hindusa i Oskara. Gdyby nie oni, nasi młodzi adepci mieli by niemałe kłopoty.
– Dopiero się uczą, Rob – odezwała się Libra, jakby czytała w moich myślach.
– Lepiej późno niż wcale? – Spojrzałem na nią, wysoko unosząc brwi.
– Nie. To, że tak późno zaczęli się przygotowywać, może ich zabić. – Uniosła swój toporek i strzepnęła z niego krew oraz kawałki tkanek. – Teraz może pożyją dzień dłużej. Może.
Zacisnąłem usta, znów patrząc na trójkę zombie, zmierzających na szóstkę przerażonych, zagubionych ludzi. Wśród nich był Olgierd i musiałem przyznać, że obserwowanie go w walce było dla mnie niezmiernie satysfakcjonujące. To, jak odsuwał się na bok, chcąc uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z truposzami, podsuwało mi na myśl bojowniczego kundla, który dopiero co szczekał na wszystko i wszystkich, ale chował się za czym popadnie, gdy tylko ktoś podniósł na niego rękę.
Nie byliśmy w Błoniach tylko po to, by szkolić ludzi. Od ostatnich trzech dni przyjeżdżaliśmy do miasteczka, by ustawić na prowadzących do niego drogach auta. Chcieliśmy jakoś uratować klasztor, w razie gdyby nasz plan się nie powiódł. Takie zapory pewnie nie powstrzymałyby nadciągającego stada, ale mogły znacznie ograniczyć ilość tych osobników, które mogłyby się przedrzeć. Potrzebowaliśmy choć cienia szansy, że uda nam się uratować nasz dom.
– Nie dajcie się przyprzeć do ściany! – zawołałem widząc, jak grupa posuwa się coraz bliżej muru budynku. Trójka niezbyt silnych zombie była dla nich najwidoczniej zbyt dużym wyzwaniem.
Już miałem dać znać pozostałym, że pora zakończyć tą farsę, nim komuś stanie się krzywda, gdy na przód wystąpiła Ruta.
Dziewczyna kijem uderzyła na odlew truposza w głowę, a gdy ta odskoczyła w tył, wbiła zaostrzony koniec w odsłonięte podgardle ożywieńca. Zrobiła to tak sprawnie i szybko, że wzbudziła tym mój podziw.
– Ruta świetnie sobie radzi – powiedziałem.
– Yhm. Żebyś się nie zakochał – kwaśno skwitowała Libra, jednocześnie znacząco się uśmiechając. Pokręciłem głową, przewracając oczami.  
Ostatnie wydarzenia dobitnie pokazały mi, że nie mam szczęścia do kobiet. Najpierw Edyta wykiwała Saszę oraz mnie, zabierając nam samochód i prawie przy tym skazując na śmierć, a potem Lena okazała się być zdrajczynią, która wykorzystała mnie do osiągnięcia własnych celów. Nie w głowie już mi były kolejne związki. Teraz musiałem skupić się na klasztorze.
– Koniec na dzisiaj! – obwieściłem sześciu nowicjuszom. Ci dyszeli ciężko, próbując zetrzeć z siebie krew zombie i odsunąć od leżących pod ich nogami ciał. – Zbierzcie się do ciężarówki. Wracamy do klasztoru.
– Poczekaj chwilę, Rob. – Hindus podszedł do mnie i zniżył głos. – Ulicę stąd jest sklep ogrodniczy.
– Łopat i grabi mamy w bród – powiedziałem trochę zdziwiony pomysłem bruneta.
– Nie o to mi chodzi. – Spojrzał na mnie zirytowany. – Nasiona. Potrzebujemy nasion, jeśli chcemy zacząć uprawiać ziemię.
Mówiąc prawdę, ogródek był ostatnim, o czym wtedy myślałem. Zbliżające się stado, żałoba po Saszy, wciąż ciężka sytuacja z chorymi i czający się gdzieś tam Wiksa całkowicie skupiały moją uwagę. Ale musiałem zacząć myśleć też o przyszłości. Przeżyliśmy zimę dzięki zapasom, ale kolejne miesiące – ba! – nawet dni zmniejszały je. Wiosna mogła okazać się dla nas jeszcze gorsza, niż ostatnie tygodnie.
– To dobry pomysł. Nie pomyślałem o tym. Dobra robota. – Poklepałem przyjaciela po plecach.
Powiedziałem reszcie o małej zmianie planów, na co każdy przystanął. Każdy oprócz Maksa.
Nie trudno było się domyślić, dlaczego w ostatnim czasie był oderwany od rzeczywistości, przestał się angażować w sprawy klasztoru, a to, że zgodził się na przyjazd do Błoni, było prawie cudem. Przyjaźnił się z Saszą, a jej strata wyraźnie go podłamała. Od początku łączyła ich silna więź. Być może nawet silniejsza, niż nasza.
Nie pogodziłem się z jej śmiercią, ale przyjąłem ją do świadomości. Minęło pięć dni. Jeśli w tym czasie nie wróciła, oznaczać to mogło, że nie mogła. A tego powody mogły być różne. W tym śmierć mojej siostry. Paskudna, ale realna opcja.   
– Chodźcie tutaj wszyscy – powiedziałem do grupy dziesięciu osób. Wszyscy zbliżyli się zainteresowani.
– Nie wrócimy jeszcze do klasztoru – oświadczyłem, na co rozległo się parę westchnień i jęków niezadowolenia. – Wiem, że jesteście zmęczeni, ale to ważne. Niedługo w obozie zaczniemy przygotowywać ogród i potrzebujemy nasion. Skoro już tu jesteśmy, to odwiedzimy sklep ogrodniczy.
– Niedługo zajdzie słońce – zauważyła Samanta, biorąc Rutę pod ramię. Dziewczyny zaprzyjaźniły się w ostatnim czasie.
– Mamy jeszcze parę godzin – odparłem.
– A broń? Mamy używać tylko tego? – Mężczyzna w wieku Maksa, nazywany Kretem pomachał swoim łomem.  
– Nic innego nie będzie nam potrzebne. Nie sądzę, by w okolicy były jakieś większe grupy zombie, a jeśli tak, to używanie pistoletów tym bardziej będzie ściśle verboten. Nie możemy zwracać na siebie uwagi, rozumiecie?
Cztery głowy nowicjuszy pokiwały mi ze zrozumieniem. Jedynie Olgierd i Zyga stali z boku, patrząc na mnie z niechęcią oraz wyraźną drwiną na twarzach.
– Coś nie tak? – zwróciłem się do nich. Pozostali również odwrócili się do mężczyzn. – Macie inne zdanie?
Zyga i Olgierd spojrzeli na siebie. Miny im zrzedły. Wiedziałem, że się mi nie postawią. Dużo gadali, ale nigdy w twarz, chociaż od śmierci Saszy stawali się coraz bardziej zuchwali.
Dochodziły mnie słuchy o ich próbach podburzania mieszkańców klasztoru. Co prawda były one nieudane, ale sam fakt pojawienia się takich wieści sprawiał, że wszystko się we mnie gotowało. Wkładaliśmy dużo pracy w to, by nasz obóz jakoś funkcjonował i nie zamierzałem wszystkiego stracić przez dwóch dupków.
– Dużo gadacie, jak na gości, którzy walczą gorzej niż dziewczyny – powiedziałem, czym wywołałem wśród reszty grupy rozbawienie.
Olgierd zaczerwienił się, a Zyga nabrał powietrza w płuca, po czym wymamrotał coś pod nosem.
– Co powiedziałeś? – zwróciłem się do niego.
– Żebyś się pierdolił – warknął ten.
Nie miałem pojęcia na czym polegał problem tej dwójki. Może chodziło o to, że uwłaczał im fakt, że przewodziły osoby spokojnie mogące być ich dziećmi, bądź też po prostu byli chujami. W to nie zamierzałem się zagłębiać. Zależało mi tylko na tym, by utrzymać spokój.


– Chcesz udowodnić, że jesteś coś wart? – zapytałem, zbliżając się do niego. Przewyższałem mężczyznę o kilka centymetrów, ale tą małą różnicę wzrostu odczuwałem bardzo wyraźnie. – W porządku. Pójdziesz w naszej grupie i pomożesz nam patrolować okolicę. Pokażesz, że nadajesz się do czegokolwiek.
Rozdzielenie dwójki tych dupków nie było trwałym rozwiązaniem, ale na tamtą chwilę mi to starczyło.
Podzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza, w której skład wchodził Hindus, Libra, Olgierd i Samanta, miała zająć się przeszukaniem sklepu. Druga za to, czyli Max, Ruta, Oskar, Zyga, Siwy, Kret i ja, mieliśmy patrolować okolicę, by uniknąć niespodzianki w postaci jakiejś większej grupy zombie.
Niezbyt pamiętałem wygląd Błoni sprzed epidemii, ale nietrudno było sobie wyobrazić stan owego miasteczka z dawnych czasów. Spora jego część zachowała się w niemal niezmienionym stanie, a liczba porzuconych aut, trupów – zarówno tych poruszających się, jak i nieszkodliwych – była stosunkowo mała. Nie wiedziałem, czemu to zawdzięczać. Szybkiej ewakuacji mieszkańców czy też może jakiejś sile wyższej?
– Pieprzyć domysły – mruknąłem do siebie.
– Co? – Idący obok Max spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
– Nic. Spokojnie tutaj – szybko zmieniłem temat. – Uwiniemy się raz dwa i wracamy do domu.
Dostrzegłem grymas na twarzy przyjaciela i od razu wydał mi się on niepokojący.
– Coś nie tak?
Max zatrzymał się, więc ja zrobiłem to samo.
Staliśmy przed rozerwaną barierką, mającą chronić przejeżdżające samochody przed zjechaniem z kilkumetrowej górki, prosto w rosnące na dole drzewa. Jednemu tirowi nie udało się przed tym uchronić. Pojazd leżał doszczętnie spalony pod nami, w otoczeniu zwęglonych drzew i sczerniałej trawy.  
– Gdy Adam wyzdrowieje, a stado nie będzie wam już zagrażać – zaczął, patrząc przed siebie – zabiorę go z klasztoru. Wyjedziemy.
Potrzebowałem chwili, by przeanalizować te słowa i poradzić sobie z początkowym szokiem. Po nim szybko nadeszła wściekłość. Max chciał nas zostawić.
– Chyba sobie żartujesz! – syknąłem. Kątem oka dostrzegłem, jak Oskar, Zyga, Ruta i pozostali zatrzymali się kawałek od nas. Zerknąłem na ich zainteresowane twarze, spuszczając nieco z tonu. – Nie możesz tego zrobić.
– Muszę – odparł spokojnie Max. – Nie mogę pozwolić, by Adam znów trafił do celi. I tak spędził tam za dużo czasu.
– Nie bez powodu.
– Całkowicie bez powodu – syknął. – Wiedziałem, że nie działał z Wiksą, a mimo to pozwoliłem go zamknąć. Człowieka, którego znałem od dziecka i którego traktowałem jak brata.
Przejechałem dłonią po głowie, próbując pozbierać myśli. Żadne argumenty, mające pomóc mi w odwiedzeniu Maksa od jego niedorzecznego pomysłu nie chciały mi przyjść do głowy.
Nie trudno mi było się domyślić co skłoniło mojego przyjaciela do podjęcia takiej decyzji. Od zniknięcia Saszy stał się jakby bardziej wycofany. To pogłębiało się z każdym kolejnym dniem. Zupełnie tak, jakby stracił nadzieję w cokolwiek.
– Nie możesz wyjechać – powiedziałem ponownie. – Klasztor, to też twój dom.
– Zrozum, że od jakiegoś czasu ten dom – spojrzał za siebie, na wzniesienie, na którym stał nasz obóz – już nie jest moim domem.
– Od zniknięcia Saszy?
– Tak.
Ta odpowiedź mnie zaskoczyła. Chociaż już dawno zauważyłem, że Max wcale nie patrzy na moją siostrę tylko jak na przyjaciółkę, to swoje opinie zostawiałem dla siebie. To nie była moja sprawa. Wszystko się jednak zmieniło. Saszy nie było, a Max nie potrafił sobie z tym poradzić. Może nawet bardziej, niż ja.
– Nie mieliśmy pewności, Rob – powiedział, patrząc na mnie takim wzrokiem, że aż ścisnęło mnie w gardle. – Ani ty, ani ja. Żadnego dowodu. Tylko tą pieprzoną kurtkę, którą uznałeś za pewnik. Skreśliłeś ją, a ja razem z tobą. Oboje ją zostawiliśmy.
Na myśl o Saszy poczułem rosnącą w gardle gulę. Musiałem kilkukrotnie zamrugać powiekami, by pozbyć się napływających do oczu łez. Zajmując się wszystkim, co wpadało mi w ręce, nie myślałem o siostrze. Jednak słowa Maksa sprawiły, że zacząłem się bać. Jeśli Sasza nie zginęła, to zostawiliśmy ją samą sobie, prawdopodobnie na śmierć. Ta myśl wżerała się w moje sumienie jak szczur, kąsając i wywołując poczucie winy oraz złość na samego siebie.
To ja nalegałem, by wrócić do klasztoru, kierując się tylko zakrwawioną kurtką, którą wziąłem za dowód najgorszego. A co jeśli tak nie było? Jeśli Sasza nie zginęła tam, a przynajmniej nie tamtego dnia? Do końca życia mieliśmy już zastanawiać się, czy ją zostawiliśmy? Trwać w tej przeklętej niepewności?
– Nigdy jej nie skreśliłem – powiedziałem tak pewnie, jak tylko potrafiłem. – Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy. Czy rzeczywiście zaprzepaściliśmy jej szanse na przeżycie, ale wiem, że moja siostra się nigdy nie poddaje. Jeśli żyje, jeśli jej się udało, to wróci. Sasza zawsze wraca.
– Próbujesz uspokoić moje sumienie, czy swoje?
Chciałem dać mu w twarz. Naprawdę miałem na to ochotę i niewiele brakowało, bym to zrobił. Powstrzymał mnie jednak niesiony wiatrem smród. Tego fetoru nie można było pomylić z niczym innym.
Uniosłem rękę, alarmując tym pozostałych.
– Zombie? – zapytała Ruta szeptem.
– Nie wiem – odparłem równie cicho. – Być może.
Ledwie się obróciłem, szukając zagrożenia, a z bocznej uliczki wyszła kilkuosobowa grupka zombie – a przynajmniej tak nam się na początku wydawało. Już sekundę później okazało się, że mamy do czynienia z niewielkim, aczkolwiek stadem.
– Kurwa! – Max i ja przeklęliśmy w tym samym momencierównocześnie dobywając broni. Jego topór ze świstem przeciął powietrze, a potem z trzaskiem wbił się w czaszkę najbliższego zombie. Obok ożywieńca zaraz padł drugi trup, którego załatwiłem wbiciem ostrza w podgardle.
– Półkole! – zawołałem do kompanów. – Tak, jak ćwiczyliśmy!
Oskar sprawnie przetrącał karki zbliżającym się truposzom, machając na lewo i prawo swoim kijem do krykieta, a Ruta dobijała te, które padły na ziemię. Jedynie Zyga trzymał się z dala od walki, stojąc niepewnie z nożem na wysokości brzucha.
Eliminowaliśmy kolejne zombie, a których stopniowo zaczynało ubywać. Walcząc wspólnie, ramię w ramię, chroniliśmy się nawzajem i załatwialiśmy kolejne truposze z zaskakującą łatwością. Jednak by zachować bezpieczną odległość, musieliśmy się stopniowo cofać. Przez to dotarliśmy niemal do krawędzi zbocza.
Obejrzałem się przez ramię sprawdzając, ile miejsca nam pozostało, gdy kątem oka dostrzegłem nagły ruch Zygi. Na mężczyznę szedł dość postawny ożywieniec, którego zamiast załatwić, złapał i pchnął prosto na mnie. Zatoczyłem się do tyłu, chwytając napastnika za przód bluzy. W twarz buchnął mi odór zgnilizny, a z gardła umarlaka wydobył się warkot.
– Rob! Uważaj! – usłyszałem krzyk Ruty.
Nim zdążyłem się zorientować przed czym mnie ostrzegała, poczułem, jak grunt osuwa mi się spod nóg. Razem z zombie zaczęliśmy staczać się po wzniesieniu. Czułem, jak truposz próbuje mnie ugryźć. Kilka razy rozdarł mi kurtkę na piersi oraz ramionach. Starałem się trzymać ożywieńca tak daleko, jak się tylko dało, ale nie było to łatwe podczas gdy cały świat, łącznie z nami, wirował. Nagle uderzyłem mocno plecami w ziemię, aż wypchnęło mi to powietrze z płuc. Zombie przycisnął mnie swoim ciężarem, całkowicie unieruchamiając.
– Rob! – krzyknął ktoś. Prawdopodobnie znów Ruta.
– Nie mogę wycelować! – Rozpoznałem głos Maksa.
Zombie kłapał zębami, jednocześnie machając rękoma przed moją twarzą. Trzymałem go na wyprostowanych ramionach, ale z każdą sekundą moje mięśnie zaczynały słabnąć. Wiedziałem, że jeśli szybko ktoś mi nie pomoże, truposz rozszarpie mi gardło. Kątem oka dostrzegłem zbiegających z górki przyjaciół. Byli jednak wciąż za daleko.
Złapałem ożywieńca za szyję i zacisnąłem na nim palce z całej siły. Poczułem chłód jego skóry oraz jej miękką, nieco galaretowatą strukturę, a potem, gdy przebiłem się przez tkankę, również i zimną krew. Na zombie nie zrobiło to jednak wrażenia. Jego machająca dłoń w końcu udzieliła mnie w twarz tak mocno, że aż na chwilę mnie zaćmiło. To wystarczyło, bym stracił uwagę i puścił truposza. Ten od razu padł na mnie, a jego ryk otrzeźwił mnie w sekundę. Już czułem zęby, zaciskające się na mojej skórze, gdy nagle ciężar zniknął.
Max pojawił się za plecami zombie, zaciskając ramię dookoła jego szyi. Warkot truposza przemienił się w charczenie, ale wciąż machał rękoma w moją stronę, próbując mnie dorwać. Jednak chwyt mojego przyjaciela był mocny. Ułamek sekundy później obok niego pojawiła się Ruta z nożem w ręce. Dziewczyna aż po rękojeść wbiła ostrze w oko ożywieńca.
– Nic ci nie jest? – zapytał Max, chwytając moją rękę i stawiając mnie na nogi.
– Nie. Dzięki. – Spojrzałem w górę. Zyga stał na szycie zbocza i patrzył na mnie z wyraźnym niezadowoleniem.
Sukinsyn – pomyślałem.
Weszliśmy z powrotem na górę, gdzie przywitał nas fałszywie zaniepokojony głos mężczyzny.
– Wszyscy cali? – Oparł ręce na biodrach, wypinając pierś.
– Jak widać – powiedziałem, zatrzymując się naprzeciw mężczyzny. – A ty?
Zyga rozłożył ręce, pokazując swój nienaganny stan. W porównaniu z nim, ja – brudny, zakrwawiony i pokryty różnymi innymi obrzydlistwami – wyglądałem paskudnie.
– Cały i…
Uderzyłem Zygę w twarz z taką siłą, że on zatoczył się do tyłu, a ja poczułem silny ból w pięści. Syknąłem, strzepując dłonią i kilkukrotnie ją zaciskając.
– Co ty, kurwa, chciałeś zrobić? Zabić mnie? – warknąłem, potrząsając mężczyzną.  
– Rob…– Oskar położył mi dłoń do ramieniu, jakby chciał powstrzymać mnie przed zrobieniem czegoś głupiego. Ale niepotrzebnie. Nie zamierzałem nic robić.
Pchnąłem Zygę, aż ten się zatoczył i rozmasowałem dłoń. Napotkałem pełne dezaprobaty spojrzenie Maksa. Szybko więc odwróciłem wzrok.
– To było stado? – zapytał Kret, patrząc przestraszony na zombie.
– Za mało ich było na stado – odparł Oskar. – To chyba mieszkańcy miasta.
– Najpewniej – powiedziałem. – Wracajmy do reszty.
Ruszyliśmy przez leżące ciała w stronę sklepu ogrodniczego, gdzie czekali nasi. Czułem ulgę, że to już koniec wypadu. Chociaż starałem się tego nie okazywać, to byłem zmęczony. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
– W porządku? – zagaiła Ruta, pojawiając się obok mnie.
– Jasne. A u ciebie?
– Szczerze? Gównianie. – Uśmiechnęła się. – Przeraża mnie, że zbliża się to ogromne stado i jeszcze Wiksa… – Spojrzała na mnie. – Ty też się boisz.
Czyiś krzyk przeciął powietrze. Chwyciłem za broń, odwracając się.
Zombie, którego cios w głowę nie do końca zabił, podniósł się nagle i złapał Zygę za nogę, wgryzając się w nią. Wrzask mężczyzny przybrał na sile. Ruszyliśmy mu na pomoc.
Pierwszy przybył Kret. Złapał truposza za kark, manewrując nożem tak, by wbić go w głowę zombie. Ostrze jednak parę razy ześlizgnęło się po czaszce, jedynie przecinając skórę. W końcu udało mu się oderwać ożywieńca od Zygi, ale wtedy potknął się o inne ciało i upadł. Truposz wgryzł się w jego policzek.


– Nie! – krzyknąłem, kopniakiem zwalając zombie z Kreta. Truposz upadł na bok, a wtedy zajął się nim Oskar.
Klęknąłem przy Krecie, którego okulary zwisały przekrzywione, nie mając oparcia. Zombie odgryzł mu nos, a także spory kawałek policzka. Krwi było mnóstwo.
– O Boże. O Boże. O Boże – powtarzała w kółko Ruta, próbując jakoś zatamować krwawienie. Jej bordowy szalik w parę chwil stał się czarny.
Zapanowało spore zamieszanie. Kret krzyczał i dusił się własną krwią, z Zyga zawodził. Siwy oraz Oskar trzymali go, obwiązując mu nogę kawałkiem jakiegoś materiału. Mieliśmy dwóch rannych. Dwóch ugryzionych.
– Spokojnie! Uspokój się! – wołał Oskar, trzymając Zygę. Ten był w takim szoku, że niewiele do niego docierało.
– On się dławi! Zróbcie coś! – krzyczała Ruta, przewracając Kreta na bok.
Podniosłem się, przez moment głuchy na wszystko, co działo się dookoła.
Wiedziałem, jak przebiegała przemiana. Ugryziony najpierw dostawał wysokiej gorączki, z którą żadne lekarstwa nie mogły sobie poradzić. Potem pojawiały się gwałtowne i niekontrolowane skurcze ciała, po których serce nagle stawało. Chory umierał, a potem budził się jako żądny mięsa żywy trup. Cały ten proces różnił się u poszczególnych osób. U niektórych trwał on zaledwie kilka minut, a u innych nawet parę godzin. Na to nie było reguły, jednak koniec był taki sam dla wszystkich. Bez wyjątków.
Nawet nie zauważyłem, kiedy położyłem dłoń na kolbie pistoletu. O tym zdałem sobie sprawę, gdy zobaczyłem wzrok Maksa. Ten, ledwie widocznie, skinął mi głową.
– Rob? – Ruta patrzyła na mnie zaskoczona i trochę przerażona.
– Przykro mi – powiedziałem, wyciągając pistolet. – Tak trzeba.
– Co? Nie! – Zyga chciał się podnieść, ale zaraz znów upadł. Krew przesiąkła przez całą jego nogawkę. – Nic mi nie jest!                  
Obficie spływający po jego czole pot, mówił co innego. Wirus działał bardzo szybko.
– Chcesz ich zabić? – syknęła dziewczyna.
– Ruta…
– Nie! Tak nie można! To ludzie i mają prawo…
Huk wystrzału przeszył powietrze. Wszyscy obejrzeliśmy się na Zygę, który leżał na ziemi, w rosnącej kałuży krwi. W głowie miał spory otwór, przez który widać było zmasakrowany mózg, tonący w czerwieni. Na asfalt trysnęła ta szaro-czerwona breja, wraz z kawałkami czaszki, do których wciąż przyczepione były włosy. Drugi strzał nastąpił sekundę później i trafił Kreta w lewą skroń.


Max, najspokojniej w świecie, schował pistolet z powrotem do kabury i spojrzał na nas.
– Wracajmy, zanim zjawi się ich tu jeszcze więcej – powiedział.
Nie wiedziałem dlaczego ogarnęła mnie taka złość. Przecież jeszcze przed chwilą sam chciałem zabić tą dwójkę. Skąd wzięła się więc ta wściekłość?
Przypomniałem sobie to, jak wyglądał Max wtedy, gdy odrąbywał nogę temu chłopakowi, a potem, bez cienia emocji, czy wahania, zabił go. Ja bym tak nie potrafił i byłem o tym przekonany. Max, we wszystkim, co robił, był pewny. Mną nieustannie targały wątpliwości.
Nie był złym człowiekiem – co do tego miałem pewność. Jednak było w nim coś, co czasem mnie przerażało. On był stworzony do życia w tym świecie. Nie chciałbym mieć w nim wroga, a bez Saszy… Cóż. Bez niej to mogłoby być możliwe.

Przynajmniej do tego miałem pewność.  

środa, 27 marca 2019

ROZDZIAŁ 9 - OSTATNIE SŁOWO (ROB)

Skład Rady znów uległ zmianie. Miejsca, które należały do Olgierda, Łucji i Saszy, zajęli Hindus, Waldek, Libra oraz Zuza. Ryśka nie było. Nie opuszczał lecznicy, chyba, że było to absolutnie konieczne, ale nawet wtedy trzymał się odizolowanego korytarza. Piątka zarażonych, to było dużo.
– Stado. Cholernie duże stado idzie w naszym kierunku – podsumował moje słowa Czesiek. – Ile ich jest? Sto? Dwieście?
– Możliwe, że około pięciuset – powiedziałem szczerze, choć wiedziałem, jakie emocje może to wywołać wśród ludzi.
– Zajebiście – prychnął mężczyzna.
– Bez paniki – powiedział Edward, chcąc choć trochę uspokoić nastroje. Obawiałem się, że z marnym skutkiem. – Jeżeli zaczniemy panikować, w niczym nam to nie pomoże. Wręcz przeciwnie.
– Ciężko jest siedzieć spokojnie po tym, co się zobaczyło, dziadku. – Waldek rzucił starszemu mężczyźnie wymowne, trochę zirytowane spojrzenie. – Było ich cholernie dużo.
– Wyobrażam sobie, synu – rzekł Edward, tak samo ironicznie jak chłopak. – I dlatego teraz jest nam potrzebny spokój. Musimy pomyśleć, co zrobić, a nie panikować.
– Ale ludzie prędzej czy później i tak zaczną to robić! – oburzyła się Libra drżącym głosem. – Kurwa! Ja już panikuję! Zagraża nam cholernie duża horda! 
– Chyba nie będziemy się ewakuować? – zapytał niepewnie Hindus. 
– To nie wchodzi w grę – powiedział zaraz Czesiek i zerknął na siedzącą obok Agatę. 
– Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu – próbowałem uspokoić sytuację. – Najważniejsze jest, żebyśmy ustalili jakiś plan, zanim powiadomimy o wszystkim ludzi.
– Co?
Spojrzałem na zdziwionego moimi słowami Cześka.
– Chcesz powiadomić ludzi? Oszalałeś? – syknął.
Bycie przywódcą nie opierało się tylko na wydawaniu poleceń i podejmowaniu decyzji. To było też dbanie o wspólnotę. W końcu to dzięki niej istnieliśmy. Do tej pory mieszkańcy klasztoru traktowani byli jak osobny świat, do którego nie przenikały nasze problemy, choć tamci zdawali sobie z nich sprawę. Mimo to, niewiele osób chciało coś zmienić i zacząć decydować o miejscu, które było nie tylko ich schronieniem, ale i domem. Ci żyli tak, jakby kiedyś wszystko miało wrócić do normy. A to mogło ściągnąć zagładę nie tylko na nich, ale i również na nas.
– Najwyższa pora – powiedziałem, a widząc nieprzekonaną minę Cześka, dodałem: – W końcu się dowiedzą o stadzie, a im szybciej zaczniemy ich przygotowywać, tym lepiej dla nas wszystkich.
– Żyjesz w tym samym miejscu i wśród tych samych ludzi, co ja? – zapytał wzburzony. – Oni traktują klasztor jak azyl, miejsce, w którym są bezpieczni. Wszyscy wiemy, co było po ataku Wiksy. Chcesz powtórki?
Pojawienie się Wiksy, śmierć ludzi i późniejsze tego skutki mocno wstrząsnęły mieszkańcami. Wielu chciało odejść. Z trudem udało nam się ich od tego odwieść, tylko dzięki przekonaniu ich, że nie poradzą sobie na zewnątrz. To była prawda. Zginęliby, nim opuściliby Błonie. Teraz nastroje się uspokoiły, ale wciąż dawało się zobaczyć strach na twarzach oraz usłyszeć szepty w parze z krzywymi spojrzeniami. To było tak, jakbyśmy zawinili całej sytuacji.
– Nikt z nas nie chce – powiedziałem spokojnie, chociaż zaczynałem się irytować. – Ale zrozum, że jeżeli stado dotrze do Błoni, będziemy potrzebowali każdej pary rąk. W klasztorze jest trzydzieści sześć osób, w tym ponad połowa mogłaby wziąć do ręki broń.
– Której aktualnie nie mamy – zauważył Hindus.
– W starciu ze stadem pistolety będą bardziej przeszkadzać, niż pomagać – odparłem. – Już dawno powinniśmy przerzucić się na noże i kije. Naboje zostawmy na ludzi.
– Kiedy możemy się spodziewać stada? – zapytał Edward.
Wymieniłem spojrzenia z Maksem. Przez to, że milczał od początku zebrania, zapomniałem o jego obecności.
– Prawdopodobnie za kilka dni – powiedział.
– I nie ma szansy, żeby nas minęło?
– Nie sądzę. Obserwowaliśmy je z Robem przez godzinę i wygląda na to, że wędrują prosto przed siebie zwartą grupą. Nawet jeżeli jakaś część się odłączy, to będzie zbyt mała, by osłabić stado.
Wymiana pomysłów trwała jeszcze parę minut, a każdy kolejny, odrzucony pomysł podłamywał ludzi. Sam miałem wrażenie, że zapędzamy się w kozi róg, z którego niełatwo znaleźć będzie wyjście.
Stado, które zmierzało w naszym kierunku, budziło we mnie lęk nie tylko przez możliwości krzywd, jakie mogło nam wyrządzić. To jego rozmiar przerażał mnie tak, jak jeszcze nic do tej pory. Pokazywało, jak wielkie straty poniosła ludzkość i ile jeszcze mogliśmy stracić.
– Co więc możemy w tej sytuacji zrobić? – zapytała Agata. – Uciekniemy z klasztoru?
Na jej pytanie odpowiedziały głosy sprzeciwu oraz oburzenia. Kobieta spuściła wzrok zawstydzona, kuląc się na swoim miejscu.
– To będzie ostatecznością – powiedziałem, chcąc szybko załagodzić nastroje. – Na razie zadziałamy , póki stado jest daleko.
– Jak? – zaciekawił się Hindus.
– Nim zacznę, chcę żebyście wiedzieli, że dzisiaj zwołamy spotkanie w kościele. Ze wszystkimi.
– Po co? – zapytała Libra, po chwili wymian zdziwionych spojrzeń.
– Żeby ludzie wiedzieli, co się szykuje – odparł Max.
– To konieczne? – Hindus nie brzmiał na przekonanego do mojego pomysłu. – Ludzie zaczną panikować.
– Mają prawo wiedzieć – oburzyła się Zuza.
– Prawo, ale nie obowiązek.
– Nie kłóćcie się – wtrąciła Libra. – Prędzej czy później mieszkańcy połapią się, że coś jest na rzeczy. Moim zdaniem lepiej, żeby to wyszło od nas na oficjalnym spotkaniu. W razie czego i tak słowo należy do nas.
– Teraz wprowadzamy dyktaturę? – prychnęła Zuza. Gdy nikt więcej się nie zaśmiał, a ona zrozumiała, że popieramy Librę, mina jej zrzedła. – Naprawdę chcecie najpierw dać ludziom złudzenie, że mogą mieć na coś wpływ, a potem i tak zrobić to, co wy chcecie? To po co w ogóle jest to zebranie? 
– Nie unoś się tak, Zuzo – łagodnym tonem powiedział Edward. – Nie było mowie o żadnej dyktaturze. Librze chodzi tylko o to, że emocje tłumu nie mogą wpłynąć na najlepszą decyzję, jaką podejmiemy.
Zuza zacisnęła usta, przez chwilę wyglądała, jakby miała dalej oponować, ale ostatecznie opadła na oparcie odpuszczając.
Podziękowałem Edwardowi skinięciem głowy i znów zwróciłem się do zebranych.
– Wiem, że jest ciężko, odkąd Sasza… zniknęła. – Słowo „zginęła” nie chciało mi przejść przez gardło. – Ale teraz, gdy zbliża się do nas jeszcze większe zagrożenie, niż Wiksa, musimy się wziąć w garść i zacząć działać. Może być ciężko, ale wierzę, że damy radę. Musimy tylko zacząć działać razem. Jesteście ze mną?
Nikt się nie odezwał, a ja dałem zebranym chwilę na zastanowienie się.
– Jesteśmy – powiedział w końcu Edward. – Jesteśmy razem. Jesteśmy rodziną.

☠☠☠

Wszyscy mieszkańcy klasztoru zebrali się w kościele. Ponad czterdzieści par oczu wpatrywało się we mnie w napięciu i oczekiwaniu na to, co miałem im przekazać. Nie denerwowałem się, choć może powinienem. Po przekazaniu ludziom wieści o stadzie, mogli zachować się różnie.


– Proszę o uwagę! – zacząłem podniesionym głosem, chociaż wcale nie musiałem. Echo w kościele wzmacniało mój głos co najmniej dwukrotnie. – To jest pierwsze zebranie, w którym udział bierzemy wszyscy i nie zostało zwołane bez powodu.
Denerwowałem się. Publiczne wystąpienia nigdy nie były moją mocną stroną i czymś, za czym przepadałem ale stłumiłem tremę.
Biorąc głęboki wdech wszedłem na podwyższenie, gdzie nie było już ołtarza. W ogóle wygląd świątyni uległ znaczącej zmianie, stając się zarówno magazynem najróżniejszych przedmiotów, bawialnią dla dzieci oraz sypialnią tych, dla których nie było już miejsca w klasztorze. Jedynymi pozostałościami po dawnej świętobliwości tego miejsca były kolorowe witraże w oknach, obrazy na ścianach oraz wielki krzyż, wiszący za moimi plecami.
– Dzisiaj grupa, która pojechała do Nowogrodu po lekarstwa, w drodze powrotnej zobaczyła coś, co stanowi dla nas zagrożenie.
Wziąłem wdech, zatrzymując powietrze w płucach na dłuższą chwilę, po czym powoli je wypuściłem.
– Do Błoni zmierza spora grupa zombie. Możliwe, że parę setek – powiedziałem, nie owijając w bawełnę. 
Początkowy szok szybko zmącił szum szeptów. Ten poniósł się po kościele i rósł z każdą chwilą, wraz z postępującym przerażeniem na twarzach ludzi.
Spojrzałem niespokojnie na Maksa i Edwarda. Ich miny również były niespokojne. Poważnie zacząłem zastanawiać się, czy to aby na pewno była dobra decyzja.
– Dużo ich? – zapytał ktoś. 
– Prawdopodobnie pół tysiąca – odpowiedziałem.
– Skąd się tu wzięli?
– Naprawdę idą w naszą stronę? – Jedna z kobiet uniosła się z miejsca.
– Tak. Są już przed Sulechowem. Do Błoni dotrą w najbliższych dniach.
– Skąd się wzięła taka grupa?
– Kto ich tam wie? – wtrąciła Libra, odwracając się za siebie. – Może migrują. W większych miastach nie ma już co jeść. 
– Szukają żarcia u nas? – gniewnie burknął Zyga.
– To teraz nie ma znaczenia – uciąłem dyskusję. – Ważne, że są tuż pod naszym nosem i jeśli się zorientują, że tu mogą znaleźć pożywienie, będziemy mieli kłopoty. 
– Przejebane – mruknął niezbyt cicho Czesiek. Nikt nie zwrócił uwagi na jego przekleństwo w otoczeniu świętych przedmiotów. 
Wszyscy spodziewaliśmy się takich reakcji, ale nikt z nas nie wiedział, jakie będą ich skutki. Opcji było kilka, ale ta najgorsza przedstawiała bunt oraz odejście ludzi z klasztoru. na to nie mogliśmy pozwolić.
– To, skąd idą,  nie jest istotne – powiedziałem. – Wszyscy wiemy przecież, że kiedy już zaczną iść w jakimś kierunku, to nie zatrzymają się, aż nie natrafią na jedzenie. Teraz są od niego rzut kamieniem. 
– To miało nas pocieszyć? – zapytał złośliwie Olgierd.
– Nie. To miało was uświadomić. Zombie nie zburzą muru, ale brama nie wytrzyma naporu kilku setek. Ostatnim razem mniejsza grupa zdołała ją rozwalić. 
– Czy naprawdę musisz tak cholernie krakać? – Olgierd poderwał się z miejsca. 
– Usiądź, człowieku – polecił mu Czesiek, ale mężczyzna go nie posłuchał. 
– Oni się tu wedrą – powiedział, zwracając się do zebranych. – I wszyscy to wiecie. Ja wiedziałem. Wiedziałem, że ściągniecie na nas niebezpieczeństwo odkąd się tylko tu pojawiliście!
– To nie jest najlepszy moment na szukanie winnych. – Edward spiorunował mężczyznę wzrokiem. – To spotkanie jest po to, byście poznali nasz plan działania. Uspokójcie się wszyscy, proszę i posłuchajcie Roba.
Słowa mężczyzny podziałały. Tłum uciszył się, znów wlepiając we mnie spojrzenia.
– Przed przyjściem tu, na spotkaniu Rady, ustaliliśmy plan działania. To nie jest ostateczna decyzja, liczymy  na wasze poparcie i pomoc. Ona będzie nam bardzo potrzebna.
Przedstawiłem mieszkańcom pomysł odciągnięcia stada, polegający na rozbiciu go na kilka mniejszych grup i skierowanie ich na niedaleko biegnącą autostradę, którą potem horda miałaby się kierować przez kilkanaście kilometrów, aż przestałaby zagrażać klasztorowi. Plan ten był dobry i przy odpowiedniej organizacji sił oraz współdziałaniu, mógłby się udać. Potrzebowaliśmy jednak do tego ludzi.
– By nam się powiodło, w akcji musi wziąć udział pięć grup – powiedziałem, zmierzając do końca wystąpienia. – Pięć grup, w której każda będzie liczyła co najmniej pięć osób. Mamy już siedem. – Spojrzałem na Maksa, Cześka, Hindusa, Waldka, Librę i – co mnie zdziwiło oraz wywołało początkowy sprzeciw – Edwarda. Z uwagi na jego wiek nie chcieliśmy dopuścić, by wziął udział w tej ryzykownej misji, ale ten nie chciał słyszeć o odmowie. Jak sam twierdził – klasztor był i jego domem, więc musiał go bronić. Przeciw temu nikt już nie oponował.
– Potrzebujemy waszej pomocy. – Nie czułem już stresu. Mówiłem swobodnie i pewnie. Patrzyłem w oczy wszystkim, a zarazem każdemu z osobna. Starałem się dotrzeć do nich, ich sumień. – Nie zmuszamy nikogo, by się narażał, ale liczymy na to, że sami się zgłosicie. Musimy walczyć o klasztor. To nasz dom. Nasz wszystkich. Jeśli nam się nie powiedzie, stracimy wszystko.
Te ostatnie słowa wpadły mi do głowy niespodziewanie i były dość ryzykowne. Musiałem jednak przerazić ludzi i ich uświadomić. Od tego, jak by zareagowali, zależał los nas wszystkich.
– Nie możemy po prostu siedzieć cicho i poczekać, aż stado minie klasztor? – zapytała nieśmiało Samanta.
– To zbyt ryzykowne – odparłem od razu.
– Mówicie tak, jakbyście zakładali, że zombie opanują klasztor – powiedziała cicho Agata, w obronnym geście kładąc dłoń na brzuchu. Czesiek opiekuńczo objął ją ramieniem. 
Napięcie wśród zebranych wzrosło. Bezsprzecznie przyczyniły się do tego słowa Agaty. Dotychczas na pewno nikt nie założył, że klasztor może upaść, a to było realne zagrożenie. 
– Musimy być przygotowani na najgorsze. Jeżeli już ustalimy plan działania…
Olgierd potrząsnął głową i poderwał się z miejsca. Kilkanaście par oczu zwróciło się w jego stronę, a Hindus wykonał ruch, jakby chciał znów go usadzić na miejscu. Powstrzymałem go gestem.
– Wiedziałem, że tak się to skończy! – Olgierd odepchnął rękę swojej żony, Ireny, gdy ta próbowała go zatrzymać na miejscu. Mężczyzna wstał i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych. – Wszyscy dobrze wiemy, od kogo zaczęły się nasze problemy i przez kogo zginęło tylu ludzi.
Wiedziałem do czego zmierza Olgierd i sam już chciałem uciszyć mężczyznę, ale jakaś część mnie kazała mi stać i słuchać.
– Dobrze wiecie, że Sasza nigdy nie nadawała się na przywódcę, a jej śmierć jest najlepszym, co mogło nas spotkać. A teraz on – wskazał na mnie – chce zająć jej miejsce i tak samo jak ona, narazić nas na śmierć!
– Raczej uratować was wszystkich! – Max zerwał się z miejsca. Pierwszy raz widziałem go tak wściekłego. – Chociaż cholera wie, czy na to zasługujecie!
Gdy powiedział to w taki sposób, większa część zgromadzonych spotulniała, tracąc dopiero co zyskany dzięki Olgierdowi zapał. Wiedziałem, że znalazłyby się osoby, które poparłyby bunt mężczyzny, gdyby tylko zyskały szansę. Nasza społeczność była bardzo niestabilna. Już jakiś czas temu zauważyłem, że ludzie podzielili się na trzy osobne obozy: jedni popierali Saszę, inni stali za Olgierdem, a pozostali lawirowali między dwiema tymi grupami. Odkąd rozeszła się wieść o śmierci mojej siostry (mimo tego, że nikt z nas jej nie potwierdził), zacząłem się obawiać, że wszystkie trzy obozy zjednoczą się pod nieodpowiednią władzą. Naszym zadaniem było do tego nie dopuścić.
Wtedy jednak, gdy Max stanął przed tymi ludźmi, którzy byli zbyt słabi i przerażeni by wziąć los w swoje ręce, nagle zobaczyłem w nich potencjał. W miarę tego, jak mój przyjaciel mówił, ich strach zaczynał przygasać. Działo się to stopniowo, przechodząc przez różne fazy uczuć, przez wstyd, poczucie winy, nadzieję i pewność siebie.  


 – Ciągle krytykujecie – syknął Max, ciągle nie spuszczając z tonu. – Od początku to robiliście, kryjąc się ze swoimi opiniami po kątach. Krytykowaliście Wacława, potem Saszę, teraz Roba i nas wszystkich. Słyszymy to i widzimy, ale nic z tym nie robiliśmy, chociaż powinniśmy. Świat się skończył, a wy jakby tego nie zauważyliście. Żyjecie tylko dzięki murom i tym, którzy ryzykują, przekraczając je. Ale nawet tego nie potraficie docenić. Ilu już zginęło, próbując ratować was? Zbyt wielu. Teraz pora, byście wy zrobili coś dla innych.
Ciszę, która zapadła, zakłócił szept Olgierda do siedzącego obok Zygi. Obaj mężczyźni zaśmiali się do siebie samych, co zwróciło nie tylko moją uwagę.
– Co mówiliście? – zapytał Max.
Twarze obu mężczyzn stężały. Zniknęło ich rozbawienie oraz hardość, a zastąpiła je niepewność oraz cień strachu. Grdyka Olgierda uniosła się, a potem opadła, usta otworzyły i zaraz zamknęły. Jeżeli był ktoś, kogo ten mężczyzna naprawdę się obawiał i przed kim odczuwał jakikolwiek respekt, to był właśnie Max.
– Powiedz to na głos – powiedział, stając naprzeciw Olgierda. Jego głos był spokojny, ale przepełniony czymś, co nawet u mnie wywoływało uczucie pokory.
Olgierd przesunął językiem po wargach, zerkając na boki, jakby szukał u kogoś wsparcia bądź pomocy. Gdy nikt nie zareagował, nawet Zyga, podjął ostatnią próbę ratowania twarzy. Wyprostował się i uniósł dumnie głowę. Nie wyglądał jednak pewnie – wręcz przeciwnie. Stał się marną karykaturą człowieka, który chciał ocalić resztki godności.
– Niby wspierałeś Saszę i teraz jego – zerknął na mnie – a dalej robisz to samo. Próbujesz ich wygryźć i rządzić po swojemu – powiedział i z każdym słowem nabierał coraz więcej pewności siebie. – A może wy obaj pozbyliście się Saszy? to by miało sens.
Ledwie Olgierd dokończył to zdanie, a na jego lewy policzek spadła zaciśnięta pięść. To uderzenie posłało mężczyznę na ławkę, a wśród zgromadzonych poniósł się jęk zaskoczenia. Irena rzuciła się na pomoc mężowi, który zalał się krwią.
W sekundę znalazłem się przy Maksie, nim ten zdążyłby wyprowadzić kolejny cios. Chociaż Olgierd zasługiwał na dostanie w mordę, w tej sytuacji nie mogliśmy sobie na to pozwolić.
– Nie teraz – syknąłem. – I nie tutaj.
Max albo mnie posłuchał, albo sam doszedł do wniosku, że nie warto. Odpuścił i rzucając Olgierdowi ostatnie, wrogie spojrzenie, wyszedł z kościoła.
– Od dzisiaj zmieniamy zasady – powiedziałem do wciąż szepczącego tłumu. Ten zaraz jednak zamilkł, uważnie wsłuchując się we mnie. – Koniec z waszym siedzeniem za murami i zrzucaniem odpowiedzialności na kilka osób. Koniec z waszą bezczynnością, podczas gdy inni narażają się na zewnątrz. Koniec z waszą słabością. Nauczycie się strzelać, walczyć i bronić. Zaczniecie bronić klasztoru tak, jak my. W innym przypadku…
Urwałem, prostując się. Wtedy pojąłem, co czuli ludzie, występujący na zgromadzeniach. To uczucie władzy nie można było z niczym porównać.
– To ostatni moment dla tych, którzy jeszcze nie opowiedzieli się po żadnej ze stron, a wiem, że nie wszyscy pałacie do mnie przyjaźnią. – Te słowa skierowała do Olgierda. – Ale mam to gdzieś. Nie musicie mnie uwielbiać. Chcę tylko wiedzieć, czy staniecie ze mną, gdy pojawią się nasi wrogowie. Zrobicie to, czy stchórzycie? To dom nas wszystkich i wszyscy mamy obowiązek go bronić. Jeśli boicie się wziąć broń do rąk, to klasztor nie jest miejscem dla was. Skończyłem.
Zszedłem z podwyższenia i ruszyłem w stronę wyjścia.

Ostatnie słowo należy do nas – pomyślałem. – Ale ostateczna decyzja jest ich.