sobota, 19 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 13 - W CIEMNOŚCI (SASZA)

   Znowu walczyłam z tą kobietą. Dusiła mnie, a ja usilnie próbowałam dosięgnąć pistoletu schowanego w kaburze. Ten jednak cały czas wyślizgiwał mi się z rąk. Za którymś z kolei razem, gdy udało mi się chwycić kolbę, usłyszałam warczenie. 
   Twarz rudowłosej znajdowała się tuż nad moją i wcale nie wyglądała tak, jak przed chwilą. Była martwa. 
Po bladej skórze chodziły muchy, które ogłuszająco bzyczały, z nosa wychodziły tłuste, białe larwy, żerując w licznych, otwartych ranach. Czułam wyraźny smród rozkładu, ropy oraz krwi. 
   – Zdychaj, suko! – powiedziała charczącym, nienaturalnie niskim głosem. Gdy to zrobiła, z jej ust wypadło setki robaków, które zaczęły wpełzać mi do ust, chociaż starałam się je zaciskać najmocniej, jak umiałam. 
   Nagle rozwarta szczęka zaczęła zbliżać się do mojej twarzy. Białe oczy – choć pozornie niewidome – patrzyły na mnie z nienawiścią oraz rządzą krwi. 
   Znów podjęłam próbę sięgnięcia po broń i tym razem udało mi się wyjąć ją z kabury, gdy jakaś dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku. 
   Pod ścianą, dokładnie w tym miejscu, gdzie powinno znajdować się ciało mężczyzny, którego zabił Adam, siedział Max. On również był martwy, ale się nie przemienił. Na czole miał ślad po kuli, z której wypływała pojedyncza stróżka krwi. Patrzył na mnie oskarżycielsko, jednocześnie uśmiechając się upiornie. 
   – Kto jeszcze zginie? – zapytał, a jego głos zabrzmiał jak zgrzyt metalu. Pochylił się, jeszcze mocniej ściskając mój nadgarstek. – Kto jeszcze przez ciebie zginie?
   Nagle poczułam przeszywający ból w miejscu, gdzie zostałam postrzelona. Tym razem nie była to jednak kula, a zęby kobiety, która akurat oderwała kawałek skóry z mojej szyi. Otworzyłam usta i wrzasnęłam, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk.

☠☠☠

   – Saszo, wstawaj!
   Gwałtowne potrząsanie za ramię wyrwało mnie ze snu. Nie, żeby mi to przeszkadzało. Wciąż słyszałam warczenie przemienionej kobiety, jej mlaskanie oraz zapach rozkładu. Szybko okazało się jednak, że nie były to wrażenia z koszmaru. 
   Zombie. Dziesiątki trupów napierały na drzwi i próbowały dostać się do środka przez puste okna. Adam z Pawłem próbowali nie dopuścić do ich wtargnięcia, ale nie zanosiło się, by to im wyszło. 
   Zerwałam się z posłania, zostawiając tam płaczącą z przerażenia Beatę. Złapałam za glocka, trzymając go tym razem pewnie, mocno. Strzeliłam w głowę trupowi, który leżał przewieszony przez parapet i był o krok od znalezienia się w środku. Truposz padł, ale nie było czasu na triumfy, bo już kolejni próbowali wejść do domu. Gdy ja eliminowałam następne zombie, Paweł z Adamem ciągle siłowali się z drzwiami. Było to jednak z góry przegrane starcie. Słaba konstrukcja oraz brak zamka spowodowały, że ożywieńce miały nad nami przewagę.
   – Cofnijcie się! – krzyknęłam, samej robiąc kilka kroków w tył. 
   – Oszalałaś? – Paweł jęknął.
   – Nie powstrzymacie ich! Bierzcie bronie! 
   Adam i Paweł spojrzeli na siebie, po czym, niemal równocześnie, odbiegli od drzwi. Wtedy do środka wpadła pokaźna grupa zombie. Było ich więcej, niż sądziłam. Gdy mężczyźni mieli już w dłoniach bronie, zaczęliśmy strzelać do trupów. Huki wystrzałów skutecznie zagłuszały płacz kryjącej się za naszymi plecami Beaty. 
   Wtedy nie bałam się. Strach odsunęłam na bok, skupiając się tylko na dwóch czynnościach: celowaniu i strzelaniu. Nie zauważyłam nawet, jak znaleźliśmy się pod samą ścianą, otoczeni przez coraz większą ilość truposzy. 
   – Na górę! – krzyknął ktoś, kogo głosu nie mogłam rozpoznać. 
   Zostałam brutalnie pociągnięta za sobą po schodach, a mimo to nie zaprzestałam ostrzału. Kolejne drzwi – wcale nie lepsze od tych poprzednich – zamknęły się przed samymi nosami truposzy. Byliśmy bezpieczni, ale nie na długo. Pozbawieni jakiejkolwiek drogi ucieczki i z hordą zombie, które mogły się dostać do środka w każdej chwili.
   – Co teraz? – zapytała przez łzy Beata. Mąż próbował ją uspokoić, ale bezskutecznie. 
   Próbowałam się skupić i znaleźć rozwiązanie z tej sytuacji, ale w głowie miałam pustkę. Nie potrafiłam nawet wydusić z siebie jednego, sensownego słowa. Jeszcze nigdy tak bardzo nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w którym się znajdowaliśmy.
   – Teraz milczysz? – zapytał z wyrzutem Paweł. Zostawił Beatę i złapał mnie za ramiona. – Ty nas wprowadziłaś w to bagno, więc teraz nas z niego wyciągnij!
   – Przestań! – syknął Adam, odgradzając ode mnie mężczyznę.
   – Bo co? Dobrze wiesz, że to przez nią! On i tej jej głupie pomysły zaprowadziły nas na śmierć! Niepotrzebnie zgodziłem się was zabrać. To przez was zginęła Inga!
   – Paweł…
   – Zamknij się! – ryknął na żonę, która aż się skuliła. Jej wzrok przypomniał  mi o czymś, czego bardzo nie chciałam pamiętać, a co nieustannie miałam przed oczami. To był ten rodzaj strachu, który sama znałam bardzo dobrze.
   Bez zastanowienia sięgnęłam po broń, mierząc w głowę mężczyzny. Przez krótką chwilę zobaczyłam w nim kogoś, kogo szczerze nienawidziłam. Wizja ta, była tak realna, że byłam gotowa pociągnąć za spust. 
   – Saszo – Adam przemówił spokojnie, choć z drżeniem w głosie. – Opuść broń. 
   Paweł był przerażona, a Beata kuliła się za nim, obejmując oburącz brzuch. To przez wzgląd na nią odpuściłam. 
   Łomotanie w drzwi było irytujące i nie pozwalało się skupić. Zaczęłam nerwowo krążyć w koło, dopiero wtedy odczuwając bezradność, strach i ból ramienia. Dotknęłam ostrożnie opatrunku, przymykając oczy. Wtedy przypomniałam sobie jednak kobietę z koszmaru i zaraz zabrałam rękę.
   Nagle rozległa się seria strzałów.
   Całą czwórką padliśmy na podłogę, zasłaniając sobie głowy rękoma. Nie do nas skierowany był jednak ostrzał. Dobiegał on z zewnątrz, a jego ofiarami były trupy. Co rusz padające na schodach ciała były na to jednoznacznym dowodem.
   Gdy wszystko ucichło, ostrożnie podniosłam się z podłogi i na wpół zgięta podeszłam do okna zasłoniętego przez białą płachtę materiału. Zobaczyłam tam dwa samochody, których reflektory oświecały nasz dom. Przy autach stała czwórka ludzi, trzymających w dłoniach karabiny maszynowe. Mieli niezły ubaw w strzelaniu do zombie, o czym świadczyły salwy śmiechu oraz niewybredne teksty, którymi rzucali między sobą. Nie wzbudzali zaufania. Miałam co do nich bardzo złe przeczucia.
   – Nikogo tu nie ma .– Doszedł nas głos, dochodzący z dołu. – Zwijamy się.
   – Wysil się czasem i zmuś do myślenia – odparł opryskliwie drugi mężczyzna. – Śmierdziele nie lazłyby tu po nic. Na pewno ktoś tu jest. Dawaj na górę. Ja sprawdzę resztę pokoi.
   Spojrzałam na swoich towarzyszy, którzy tak jak ja, chwycili za bronie. Stanęliśmy naprzeciw drzwi, wsłuchując się w kroki niosące po schodach i wyraźniejsze z każdą chwilą. Cała aż się spięłam, gdy klamka poruszyła się, a do środka wszedł nieznajomy mężczyzna. Nasz widok najpierw go zaskoczył, ale po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech. 
   – Rzuć broń – powiedziałam ostro, patrząc na karabin maszynowy w jego rękach.
   – Spokojnie, koleżanko – odparł ten, unosząc obie ręce. – Jesteśmy tu, żeby pomóc.
   Może i bym uwierzyła, ale ten cwaniacki uśmieszek niszczył każdą próbę zaufania mu. 
   – Załatwmy to pokojowo, okej? – próbował negocjować Adam. – Dziękujemy za pomoc z trupami, a teraz każdy z nas rozejdzie się w swoją stronę. Nikt nie będzie musiał ginąć.
   Mężczyzna podrapał się po zarośniętym policzku, zapewne po to, by ukryć coraz szerszy uśmiech. 
   – Może i by się tak dało, ale nie w tym przypadku. – Obejrzał się przez ramię. – Zejdźmy na dół. Są tam moi kumple. Pogadamy. 
   – Nie – sprzeciwiłam się. Położyłam palec na spuście glocka. 
   – Z kim ty gadasz, Rafi? 
   Na górę wszedł drugi mężczyzna. Nie był on starszy od swojego towarzysza, ale wyższy od niego o pół głowy. 
   – Patrz, kogo tu mamy – oznajmił ten pierwszy, wciąż się szczerząc. 
   Patrzyłam na nich wrogo, gotowa w każdej chwili bronić się, gdyby zaszła taka potrzeba. Wtedy w oczy rzuciło mi się coś, co ścięło mi krew w żyłach. 
   Mężczyzna, który dopiero co pojawił się na górze, na ramieniu miał strzelbę. Broń tą poznałam od razu – w końcu sama dałam ją Maksowi. W tym przypadku sytuacja mocno się skomplikowała. 
   – Czego chcecie? – zapytałam, zmieniając ton. 
   – Spokojnie, dziewczyno. Nie mamy złych zamiarów. – Facet ze strzelbą Maksa uniósł obie ręce. – Jestem Osa. A to Rafał. – Wyciągnął ku nam dłoń, ale nikomu z nas nie śpieszyło się, by ją uścisnąć. – Spodziewałem się większej wdzięczności, za uratowanie tyłków – mruknął. 
   – Dziękujemy – powiedział Adam. – Ale dalej poradzimy już sobie sami. 
   – Jasne – prychnął Rafał, lustrując naszą czwórkę. – Ciężarna, goguś w garniaku, blondyneczka i naburmuszona dziewczynka – ekipa roku! 
   – Przymknij się, kretynie – wycedził Osa, czym od razu pozbawił kompana dobrego humoru. – Chodźcie na dół, zanim naszym kumplom przyjdzie do głowy samym tu przyjść. Nie zrozumcie mnie źle, ale oni są mniej cierpliwi od nas. I mniej mili. 
   Zabrzmiało mi to jak groźba i może rzeczywiście tym było. W obliczu tego nie mieliśmy innego wyjścia. 
Schowałam broń, dając swoim znak, by zrobili to samo. 
   Wychodząc na zewnątrz na moment zostaliśmy oślepieni przez światło reflektorów. Zasłoniłam sobie oczy przedramieniem, walcząc z chęcią rzucenia się do ucieczki. Nie wątpiłam już, że mieliśmy kłopoty. I to poważne. Max zniknął, a wszystkie znaki wskazywały na to, że musiał natknąć się na tą grupę. Być może nie żyje  – pomyślałam z goryczą, znów widząc przed oczami jego martwą postać z koszmaru. Chociaż nie nazwałabym go przyjacielem, to uratował mi życie i nie życzyłam mu źle. 
   Stanęliśmy w rzędzie, naprzeciw czteroosobowej grupy. Za nami wciąż byli Osa i Rafał, zapewne trzymając w dłoniach bronie, w każdej chwili gotowi do strzału. 
   – Co tak długo, panowie? – zapytał, siedzący na masce czarnego, terenowego samochodu mężczyzna. 
   – Nie byli skorzy do współpracy  – odparł Osa.  
   Zlustrowałam wzrokiem wszystkich zgromadzonych. Ich przedział wiekowy wynosił od dwudziestu do trzydziestu paru lat. Wszyscy ubrani byli w rzeczy, które już kiedyś widziałam. Grube kurtki moro, bojówki oraz wysokie, wiązane buty. Takie same ciuchy były w sklepie z bronią. 
   Ścisnęło mnie w gardle, a dłonie stały się mokre od potu. Właśnie staliśmy oko w oko z grupą Wiksy. 
   Położyłam dłoń na glocku, gdy ten został mi brutalnie wyrwany. Moi towarzysze także zostali rozbrojeni. Chciałam zaprotestować, ale wtedy poczułam lufę broni, którą przyłożono mi do pleców, oraz ciche kliknięcie. 
   – Bez urazy. – Przywódca grupy uśmiechnął się złośliwie. – Ostrożności nigdy za wiele, prawda?
   Skinął dwójce stojących obok niego mężczyzn, a ci podeszli do nas i zaczęli przeszukiwać. Jeden z nich nie omieszkał zrobić tego dość dokładnie, obmacując mnie w piersiach. Uderzyłam go za to łokciem w twarz.  
   – Kurwa mać! – Facet zatoczył się w tył, łapiąc za nos. Na widok krwi wściekł się. – Ty suko! 
   Jęknęłam, gdy złapał mnie za włosy i pociągnął mocno. Przed twarzą zobaczyłam ostrze noża. 
   – Anton! Zostaw! – Przywódca szarpnął mężczyznę w tył. – Najpierw informacje. Potem przyjemności.
   Anton jeszcze chwilę mierzył mnie wzrokiem, po czym zabrał nóż i puścił mnie. 
   – Czego od nas chcecie? – zapytał ostro Adam. 
   – Szukamy pewnej osoby. – Przywódca skrzyżował ręce na plecach i ruszył powoli w naszym kierunku. – Być może wiecie, gdzie możemy ją znaleźć. 
   Wyraźnie odstawał posturą od swoich kompanów. Był chudszy, ale przy tym wyższy od pozostałych. Miał łagodne rysy twarzy, które zapewne próbował wyostrzyć, zapuszczając brodę.
   Ponownie powiodłam wzrokiem po grupie, próbując ocenić nasze szanse na wyjście z tego cało. Przedstawiały się one marnie. Musiałam jednak coś wymyślić. 
   – Kogo szukacie? – zapytałam. 
   – Parę godzin temu, gdy przeszukiwaliśmy sklep niedaleko stąd, zaatakował nas jakiś koleś – zaczął. – Strzelał do nas, bez ostrzeżenia i zabił dwóch naszych. Rafałowi prawie udało się go dopaść, ale skurwiel zdołał uciec. 
A więc mu się udało – pomyślałam z trumfem. Wymieniłam spojrzenie ze stojącym obok Adamem. On też już wiedział, o kogo chodzi. 
   – Już współczuję kolesiowi, gdy go znajdziecie – powiedziałam, siląc się na przyjazny ton. 
   – To oczywiste. – Mężczyzna zatrzymał na mnie wzrok na dłużej. To spojrzenie ani trochę mi się nie spodobało, ale nie zamierzałam tego dać po sobie poznać. Nawet kiedy zbliżył się on do mnie, nawet nie drgnęłam. – Jak masz na imię?
   – Maria – odparłam bez zastanowienia. To było pierwsze imię, jakie wpadło mi do głowy. 
   – Ja jestem Vegas – odparł. – Skąd jesteście? 
   – Znikąd. Podróżujemy bez celu, szukając dla siebie miejsca – powiedziałam. 
   Vegas obejrzał się na swoich towarzyszy i skinął im głową. Ci opuścili bronie, odsuwając się nieco od Adama, Pawła i Beaty. Ja sama poczułam na swoich plecach dłoń Vegasa, gdy ten zaczął prowadzić mnie na bok. Pochwyciłam niezadowolone spojrzenie Adama, pytające: co ty wyprawiasz? W odpowiedzi mrugnęłam do niego porozumiewawczo. 
   Znaleźliśmy się za wrakiem naszego minivana, gdzie wciąż leżało ciało Ingi. Udałam, że tego nie zauważyłam. 
   – Niedaleko stąd mamy obóz – zaczął Vegas, wyciągając rękę w kierunku mojej twarzy. Zmusiłam się do pozostania w miejscu. – Dużo ludzi, dużo broni, mocne ogrodzenie. Moglibyście się do nas przyłączyć.
   – Ale zakładam, że nie za darmo. – Zagryzłam wargę, niby przypadkiem dotykając paska w jego spodniach. Przyczepiona była do niego pochwa z nożem.
   – Ano nie. – Na widok jego obrzydliwego uśmieszku wzięło mnie na wymioty. Postarałam się jednak o zgrywanie zainteresowanej tą propozycją. – Nic nie ma za darmo. 
   – Może i byłabym zainteresowana – powiedziałam, przesuwając ręką po klatce piersiowej mężczyzny, kierując się na dół. – Jest tylko jeden problem 
   – Jaki? – zapytał. Był tak pochłonięty moimi poczynaniami, że nie zauważył jak wyjęłam jego nóż. 
   Wykorzystując nieuwagę mężczyzny, wbiłam mu ostrze w gardło. Fala cieplej krwi trysnęła na mnie, a z ust Vegasa wydobył się charkot, który stłumiłam zasłonięciem mu ust ręką. Dzięki ciemności oraz ukrywającemu nas autu, byliśmy poza zasięgiem pozostałych członków grupy. Podtrzymałam umierającego, zanim ten upadł i ostrożnie położyłam go na trawie. 
   – Taki, że facet, który was zaatakował, był jednym z nas – syknęłam prosto w twarz, przerażonego wizją śmierci mężczyzny. – A z nami się nie zadziera.
   Jednym, sprawnym ruchem nadgarstka przekręciłam nóż, powodując jeszcze większe obrażenia w gardle Vegasa. Nie miał już prawa tego przeżyć. Po chwili przestał się ruszać, a jego rozbiegany wzrok zastygł wlepiony we mnie w niemym oskarżeniu. Wyciągnęłam pistolet z kabury mężczyzny i wychyliłam się zza pojazdu. Moich towarzyszy pilnowała piątka uzbrojonych ludzi. Nie było szans, bym mogła odbić swoich, bez narażenia ich na śmierć. Zaczęłam intensywnie myśleć nad wyjściem cało z tej sytuacji, aż usłyszałam za sobą niedalekie jęki. Zza niedokończonych budynków zaczęły wychodzić zombie, zapewne zwabione zapachem krwi i niedawnym hałasem. Wtedy do głowy wpadł mi pomysł. 
   – Zombie! Zombie! Pomocy! – krzyczałam, starając się nadać swojemu głosu najbardziej przerażony ton. Strzeliłam też kilka razy, oczywiście nie trafiając w trupy. One mogły się przydać. 
   Gdy tylko przybiegł pierwszy mężczyzna, wymierzyłam w niego i nacisnęłam spust. Kula trafiła go w pierś, zabijając na miejscu. Zdezorientowany kompan niedawno zmarłego nie zdążył nawet unieść broni. Pocisk trafił go prosto w rozwarte w zdziwieniu usta. 
   – Ta suka ma broń! – krzyknął ktoś. Mogłam się założyć, że był to Osa.
   – Zombie! Tu też są! – zawołał inny mężczyzna. – Spieprzamy! Niech ją zjedzą! 
   Wybiegłam zza samochodu akurat w momencie, gdy Adam oraz Paweł zostali siłą wciągnięci do samochodu. Nie dość, że uciekali jak tchórze, to jeszcze porywali moich kompanów. Wściekła wystrzeliłam kolejną serię, prosto w kierowcę i siedzącego obok niego Osę. Na moje nieszczęście, udało im się w porę schylić, tym samym unikając kul. Odjechali z piskiem opon, zostawiając po sobie jedynie ciała oraz zbliżające się zombie.
Wyrzuciłam z siebie wściekłość krzycząc na całe gardło i boleśnie ciągnąć za włosy. Dłuższą chwilę zajęło mi opanowanie się. Pierwsze zombie już rzuciły się na ciała, a reszta zmierzała na mnie. Z satysfakcją patrzyłam, jak zęby truposzy odgryzają kawałki twarzy Vegasa oraz jego ludzi. Zasłużyli sobie na to. 
   Podniosłam leżący na ziemi karabin, który wypuścił jeden z mężczyzn i już miałam odejść, gdy doszło mnie ciche łkanie, dochodzące z pozostawionego samochodu. W środku siedziała Beata. Kobieta obejmowała podciągnięte nogi rękami i płakała, kołysząc się przy tym w przód i w tył. Chwyciłam za klamkę, ale drzwi były zamknięte.
   – Beata, otwórz – poleciłam kobiecie, niespokojnie oglądając się przez ramię. Zombie były coraz bliżej. 
   Nawet na mnie nie spojrzała. Musiała być w szoku. Załomotałam zaciśniętą pięścią w szybę, zwracając tym samym jej uwagę. Patrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem, jakby mnie nie poznawała.
   – Otwórz drzwi! – krzyknęłam. Beata pokręciła głową, i wskazała palcem na coś, co było za mną.
   Odwróciłam się i w tym samym momencie zostałam przygnieciona do boku samochodu przez zombie. Wbiłam palce w przedramiona trupa, odsuwając go od siebie. Ten jednak nie ustępował i za wszelką cenę próbował zacisnąć szczęki na mojej twarzy. Wściekła krzyknęłam, mocnym ruchem odrzucając od siebie ożywieńca. Ten upadł, ale nie długo dane mi było się z tego cieszyć. Kolejny truposz wyrósł jak spod ziemi, atakując mnie z boku. Poczułam tylko zgniły wyziew wydobywający się z jego ust oraz smród rozkładu. Gdy już miał mnie ugryźć, pojawiła się jakaś ciemna postać, która zakończyła żywot nieumarłego, wbijając mu w tył czaszki nóż. 
   – Max? – zapytałam, by się upewnić.
   Mężczyzna nie odpowiedział, bo leżący dotychczas zombie podniósł się i ponownie przystępował do ataku. Tym razem byłam gotowa. Wymierzyłam w głowę truposza, po czym strzeliłam. 
   – Otwieraj te jebane drzwi! – krzyknęłam tak, że aż siedząca w aucie Beata skuliła się, po czym odblokowała zamki. 
   Max od razu wszedł do środka i ja sama miałam to zrobić, ale wtedy spojrzałam w kierunku domu. 
   – Torby! – krzyknęłam i ignorując nawoływania Maksa, ruszyłam biegiem przed siebie. 
   Wpadłam do domu, odpychając na bok zombie, który stanął mi na drodze. Dobiłam go strzałem w głowę, po czym przerzuciłam kilka ciał, pod którymi leżały nasze torby z bronią. Wzięłam wszystkie trzy na ramię, po czym wyszłam na zewnątrz, gdzie czekał już na mnie samochód. Wpadłam na tylne siedzenia, gdy Max gwałtownie ruszył z miejsca. 
   – Oszalałaś? – syknął, patrząc na mnie w odbiciu lusterka wstecznego.
   – Prawdopodobnie tak – odparłam dysząc ciężko i odsuwając w twarzy luźne kosmyki włosów. – Najpewniej tak.
   Wyczerpana opadłam na fotele, ciężko dysząc. Sprawy zaczęły się komplikować.  

☠☠☠

   Znaleźliśmy się poza granicami miasta, które wyznaczały tory, znajdujące się tuż przy linii lasu. Prowadziła tamtędy stara droga, która nadal była przejezdna. Już z oddali widać było stary, zapuszczony budynek, który dobrze znałam. Młodzież chodziła tam, by móc w ukryciu palić oraz pić tanie piwa. Sama nie raz byłam uczestnikiem takich posiedzeń.
   Pokierowałam Maksa, by zatrzymał samochód na zarośniętym wjeździe, skąd zasłaniać go mogły gęste krzaki i niewysokie drzewa. Stojący w osamotnieniu budynek był niegdyś domem pracowników kolei, ale od lat nie był on użytkowany. Temu zbytnio się nie dziwiłam. Jego dawni właściciele, każdego dnia musieli znosić hałas, wywołany przejeżdżającymi obok ich domu pociągami. Teraz jednak budynek był w ruinie. Teren wokół zdziczał.  Wszędzie rosły bezlistne krzewy, zżółkła, wysoka trawa i pnącza dzikich róż. Widziałam też ślady leśnych zwierząt, które przychodziły tu, a niektóre najpewniej zostawały. Na dawnym podwórku znajdowały się resztki dawnej, drewnianej komórki, tuż obok była stara, nieczynna studnia i coś w rodzaju niewielkiego silosu. Okna i drzwi pozabijano płytami, ale nie powstrzymało to nastolatków, przed wchodzeniem do środka. 
   Wzięłam głęboki wdech, chłodnego, nocnego powietrza. Te nieco ostudziło moje skołatane nerwy. Adrenalina zeszła ze mnie, zostawiając tylko strach, wściekłość i bezradność. W ciągu kilku chwil nasza grupka z sześciu osób, zmniejszyła się do trzech. Inga zginęła, ja zostałam postrzelona, a Adam i Paweł porwani. No i nie miałam pojęcia, co z Robem oraz Zuzą. Czy żyli? Jeśli tak, to co się z nimi działo? Czy szukali mnie?
   – Nie myśl o tym. – Max nagle oparł się o bok auta. Drgnęłam, bo nawet nie usłyszałam, kiedy wyszedł na zewnątrz. Ciemność nagle rozgromił płomień zapalniczki, którym mężczyzna przypalił papierosa. 
   – Skąd wiesz, o czym myślę? – sarknęłam, ale zaraz spuściłam z tonu. To nie był dobry czas na przelewanie swoich emocji na Bogu ducha winne osoby. – Dlaczego ich zabrali? Po co? 
   – Najwyraźniej potrzebują ludzi. – Max mówił spokojnie, ale wyczuwałam jego zdenerwowanie. Albo raczej wściekłość.
   – Beatę zostawili. – Spojrzałam przez ramię. Kobieta siedziała na fotelu z zamkniętymi oczami, ale nie spała. Poznałam to po podrygach ramion i cichym, ledwo słyszalnym szlochu. 
   – Bo by się im nie przydała – stwierdził krótko Max, po czym wbił we mnie intensywne spojrzenie. – Wiesz, gdzie pojechali?
   Sztywno skinęłam głową. 
   – Hotel pod Głogowem. Parę kilometrów stąd. Chcesz tam jechać?
   Max zaciągnął się papierosem, po czym rzucił niedopałek na ziemię. 
   – Taki jest plan – odparł. – Ale nie dzisiaj. Wykorzystamy tą resztę nocy, jaka nam została i odpoczniemy. 
   Nie zaprotestowałam, bo naprawdę nie miałam na to sił i pomysł Maksa był najlepszy, na tamtą chwilę. 
Nim jednak powiadomiliśmy o nim Beatę, dłuższą chwilę patrzyliśmy na rozciągające się przed nami pola. Tam, na horyzoncie, pojawiała się już łuna słońca, a niebo powoli przybierało kolor różowy. Nastawał nowy dzień.
   – Czasem czuję się cholernie zmęczona tym światem – powiedziałam. 
   – Świat zawsze będzie dawał nam w kość i już zaplanował nam ciężkie życie. Musimy się do tego przyzwyczaić, albo... 
   – …zginąć – dokończyliśmy w tym samym momencie. 

☠☠☠

   W drzwiach wejściowych zrobiono ogromną dziurę, przez którą bez problemu przecisnąłby się dorosły człowiek i nawet dla zombie nie stanowiłoby to problemu. 
   – Będziemy trzymać wartę. Z górnego piętra musi być wszystko dobrze widać. – Max jakby wyczytał moje obawy w myślach. 
   Pomieszczenia na parterze były w totalnej rozsypce. Bałagan, rozebrane piece kaflowe, śmiecie, resztki mebli, ptasie pióra, kurz – wszystko tak, jak zapamiętałam. Na piętro prowadziły drewniane, spróchniałe schody. Poleciliśmy Beacie poczekać na dole, a sami ruszyliśmy sprawdzić piętro.  
   Weszliśmy na górę pojedynczo i w odstępach. Schody trzeszczały w ciemności, a przy każdym takim dźwięku zastygałam w bezruchu, czekając na ostateczny trzask. Na szczęście spróchniałe drewno utrzymało nasz ciężar.
 Pomieszczenia na górze wyglądały tak samo jak na dole – były kompletnie zniszczone. Cegły walały się po podłodze, w dachu zionęło kilka dziur, przez które wpadał deszcz i tworzył kałuże. Pod stopami chrzęściły nam kawałki szkła z rozbitych okien. Dom jak z horroru. 
   Jedno z okien wychodziło prosto na miasto i to właśnie tam podeszliśmy. W coraz mocniejszym świetle poranka ukazywał się nam zarys martwego miasta. Mojego miasta. Biały dym wskazywał, że powstałe pożary zaczęły wygasać.  Można było nawet sobie pomyśleć, że wszystko jest w porządku. A nie było. Nowogród opanowali martwi. Dla żywych nie było już tam miejsca. Z przymusu musieliśmy opuścić to, co niegdyś należało do człowieka, a brutalnie mu to odebrały żywe trupy. Byliśmy właśnie świadkami upadku rasy ludzkiej.
Spojrzałam na stojącego obok. Maxa. Dopiero wtedy dostrzegłam czerwoną plamę na jego prawym boku. Przypomniały mi się słowa Vegasa o tym, że Rafałowi udało się postrzelić mężczyznę, który ich zaatakował.
   – Jesteś ranny? – zapytałam, odsuwając połę jego skórzanej kurtki. Kawałek materiału, służący za opatrunek, który owijał Maxa w pasie, zdążył już przesiąknąć krwią.
   – To tylko draśnięcie – próbował zbagatelizować swój stan, ale nie pozwoliłam mu na to. W obecnej sytuacji był ostatnią osobą, w której mogłam mieć wsparcie oraz pomoc. 
   – Trzeba to opatrzyć. Zejdźmy na dół. Może w samochodzie jest apteczka. – Słowa same płynęły z moich ust. Nie wiedzieć czemu, myśl, że miałabym zostać sama z ciężarną kobietą-histeryczką, napawała mnie strachem. Gorsze byłoby tylko zostać samą. Max miał rację, nie dałabym sobie rady sama.
   – Saszo. – Mężczyzna złapał mnie za ramiona, co nieco opanowało moje rozdygotanie. – Uspokój się. 
   Roześmiałam się gorzko, przez co zapewne przez chwilę wyglądałam jak oszalała. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że miałam ochotę zarówno się śmiać, jak i krzyczeć oraz płakać. Emocje nagromadzone w ostatnim czasie dawały o sobie znać. Byłam wyczerpana. Ciągła walka, ucieczki, coraz to nowe rany na ciele oraz psychice, jakie odnosiłam… Tego było za wiele. 
   – Sam nie wierzysz w to, co mówisz – prychnęłam. – Adam i Paweł zostali porwani, a szanse, że żyją, są raczej nieduże. Ci kolesie raczej nie zabrali ich na przyjemną przejażdżkę i nie odstawią ich przed kolacją. Bądź realistą, Max. Być może ich już zabili, albo mają dopiero zamiar to zrobić. Tak czy siak – twój brat i mąż Beaty są już martwi. 
   Wyrzuciłam te słowa z siebie, w ogóle się nad nimi nie zastanawiając. Dopiero po wszystkim dotarło do mnie, jakie rzeczy powiedziałam. Rzuciłam Maksowi prosto w twarz, że jego jedyna rodzina nie żyje. Gdybym ja była na jego miejscu, pewnie dałabym sobie w twarz. Ale on tylko patrzył. Wolałabym już żeby mnie zwyzywał, okrzyczał, uderzył, cokolwiek, byleby tylko nie patrzył na mnie w ten pozbawiony emocji sposób. 
   Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Odwróciłam wzrok, splatając ręce na piersi i napotkałam swoje własne spojrzenie, odbijające się w resztkach lustra. Wisiało ono na ścianie, oprawione w niegdyś złotą ramę. Szkło było zakurzone i brudne, ale dało się dostrzec swoje odbicie. Powiedzieć, że wyglądałam źle, to jak nic nie powiedzieć. Moje ubranie było zanieczyszczone zakrzepłą już krwią, którą miałam też na twarzy. Pasma brudnych włosów wisiały wokół mojej głowy, a do tego siniaki oraz otarcia…  W niczym już nie przypominałam dawnej siebie, jeszcze sprzed czterech dni. Tamta „ja” umarła wraz z pierwszym zombie, którego zabiłam. 
   Ale czy musiało tak być? Czy musiałam stać się zimną suką, by przeżyć? Dotychczasowe zachowanie przysparzało mi tylko kłopotów. Chciałam jeszcze wierzyć ludziom i w ich dobre intencje, ale z każdym kolejnym razem, gdy zmuszona byłam odebrać komuś życie, zaczynałam tracić na to ochotę. Im więcej zmarłych pojawiało się na moim sumieniu, tym silniejsza się stawałam. Każdego człowieka zaczynałam traktować jak wroga. Jednak nie mogłam tak postępować ze swoimi sprzymierzeńcami, bo w końcu stałoby się tak, jak się tego obawiałam. Zostałabym sama.
   – Max, przepraszam. Ja nie…
   Nie zdążyłam dokończyć, bo z dołu doszedł nas krzyk. Razem ruszyliśmy na dół, nie dbając już o niebezpieczne schody. Trzymałam przed sobą broń, szukając zagrożenia. Nie zobaczyłam jednak ani zombie, ani ludzi. 
   Beata leżała na podłodze, między zagrzybiała kanapą, a rozpadającym się fotelem, trzymając się za brzuch. Kobieta co chwilę podrywała się do zgięcia i krzyczała. 
   – Co się dzieje? – Uklękłam przed kobietą. Wtedy zobaczyłam kałużę wód płodowych. Zaczęło się – pomyślałam z przerażeniem. 
   Próbowałam zorientować się w sytuacji, wykorzystując do tego całą wiedzę, jaką posiadałam o porodach. Nie było tego wiele i większość wyniosłam z ciąży Katii oraz porodzie, przy którym byłam obecna. Jak miałam z takimi informacjami robić za położną?
   – Ona rodzi? – zapytał z przerażeniem w głosie Max.
   – Nie wiem – burknęłam, zginając nogi kobiety i siadając między nimi. – Być może. Cholera! Nie wiem!
   Nie miałam pojęcia, za co mam się zabrać. Krzyki Beaty oraz coraz częstsze i dłuższe skurcze oznaczały, że dziecko miało się niedługo urodzić. Poleciłam Maksowi znaleźć jakiś czysty koc, a sama zaczęłam instruować Beatę co do oddychania.
   – Wiesz, co robić? – zapytała, oddychając ciężko.
   – Byłam przy narodzinach siostrzeńca – odparłam, uśmiechając się blado. Wątpiłam, czy ta odpowiedź uspokoiła kobietę. Okazji, by się o tym przekonać, nie miałam, bo kolejny jej krzyk wypełnił pomieszczenie. Kobieta zacisnęła dłoń na mojej, aż strzeliły mi kości.
   – Nie przyj – poinstruowałam ją. – Twoje ciało wie, co robić. Samo zacznie, gdy nadejdzie czas.
   – To za wcześnie – powiedziała słabym głosem. – Nie chcę rodzić. Nie tu. Nie teraz.
   – Dasz sobie radę – zapewniłam ją, patrząc jej w oczy. – Pomogę ci. 
   Max wrócił, gdy ja zdjęłam już spodnie Beaty.  Powoli zaczynałam zapominać o strachu oraz panice i działałam tak, jak umiałam najlepiej. Przejęłam od Maksa koc i położyłam go na podłodze. 
   – Jej krzyki na pewno rozniosą się po okolicy – powiedział do mnie cicho. 
   – Mam ją zakneblować? – syknęłam. 
   Nie chciałam być wredna, ale ta sytuacja nie należała do codziennych. Nie mogłam sobie wymarzyć gorszego zakończenia tego dnia, jak odbieraniem porodu. 
   Wiedziałam, że mogą pojawić się komplikacje i nie chodziło już o to, że żadne z nas nie miało wykształcenia medycznego. Warunki, w jakich się znajdowałyśmy, nie były bezpieczne zarówno dla dziecka, jak i matki. W każdej chwili mogliśmy zostać zaatakowani przez zombie. 
   Przez kolejne minuty instruowałam Beatę, dodawałam jej otuchy i motywowałam, podczas gdy Max odliczał czas między kolejnymi skurczami. Gdy krzyki kobiety stały się częstsze, tak samo jak i skurcze, wiedziałam, że nadszedł czas. 
   – To już. Musisz przeć, Beato. Tak mocno, jak tylko potrafisz. Na trzy. Raz, dwa, trzy!
   Wrzask kobiety ponownie odbił się echem od pustych ścian. Musiałam z całych sił się kontrolować, by nie uciec stamtąd. Beata mnie teraz potrzebowała.
   – Kurwa! – głos Maxa na moment oderwał mnie od instruowania rodzącą. 
   Mężczyzna wstał z miejsca i ruszył w stronę drzwi, gdzie stał zombie. Truposz bezradnie machał ręką przez dziurę w wejściu, bezskutecznie próbując się dostać do środka. Max pozbył się ożywieńca, wbijając mu nóż w oczodół, ale to mnie wcale nie uspokoiło. Jeżeli pojawił się tu jeden nieumarły, to mogło i przybyć tu ich więcej. 
   – Dobrze ci idzie, Beato. Jeszcze trochę – powiedziałam, zachęcając kobietę do jeszcze odrobiny wysiłku, chociaż widziałam, że była wyczerpana. Ciemna grzywka lepiła się do jej czoła, po którym spływał pot, wargi miała pogryzione do krwi, a paznokcie połamane od ciągłego wbijania palców w podłogę. Beata była drobną kobietą i już z daleka widać było, że słabą. Taki poród był ponad jej siły.
   Nie oglądałam się za siebie, ale po odgłosach słyszałam, że moje obawy się spełniły. Zombie przybyły, zwabione krzykami. 
   – Ostatni raz, Beato. Przyj ostatni raz – powiedziałam.
   Kobieta napięła wszystkie mięśnie, po czym krzyknęła tak, jak jeszcze nigdy. To wystarczyło, by dziecko zostało wydane na świat. 
   Ostrożnie ujęłam małą, pokrytą czymś śliskim i lepkim główkę, asekurując ją w razie upadku. Reszta ciała niemowlęcia sama się wydostała, a nas doszedł tym razem cieńszy, dziecięcy krzyk. 
   – Udało się – powiedziałam do siebie, patrząc na wierzgające dziecko, wciąż jeszcze połączone z matką pępowiną. Była to dziewczynka. 
   Szybko otrząsnęłam się z szoku i sięgnęłam po nóż, którym odcięłam pępowinę. Niemowlę otuliłam kocem, jednocześnie kołysząc je ramionach.
   – To dziewczynka, Beato. Masz córkę 
   Nie dostałam żadnej odpowiedzi. 
   Młoda matka leżała nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w suficie. Jej klatka piersiowa nie unosiła się, a na twarzy zastygł wyraz ulgi. Usta rozciągnięte były w jakby uśmiechu.  
   Zacisnęłam zęby, na moment odkładając małą na podłogę. Sprawdziłam puls na szyi, a potem nadgarstku Beaty. Nie żyła.
   – Przykro mi – powiedziałam cicho, zamykając i tak już nic nie widzące oczy kobiety.
   Max zdążył już oczyścić schody z trupów, ale reszta podążała w naszym kierunku. Ich widok spowodował, że ogarnęła mnie wściekłość. To przez nie, to dziecko miało przerąbane już na starcie. Ledwie przyszło na świat, a już zostało brutalnie doświadczone przez życie. Straciło matkę i prawdopodobnie ojca. 
   – Jedźmy stąd – Ruszyłam do auta, przyciskając mocno nieustannie łkające niemowlę. Max nic nie powiedział, ani o nic nie zapytał, za co byłam mu wdzięczna. 
   Odjechaliśmy, pozostawiając za sobą zombie, Nowogród i ciało matki, której nawet nie dano okazji by poznała swoje dziecko. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz