poniedziałek, 28 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 23 - BYLIŚMY LUDŹMI (ADAM)

   Przygotowania do wyjazdu do Nowogrodu zaczęły się już z samego rana. Ku mojemu zdziwieniu, Paweł sam zgłosił się, że chce również z nami jechać, na co początkowo nie chciałem się zgodzić. W ciągu ostatnich trzech dni ciągle widziałem go z butelką w ręce, a teraz prezentował się jak wrak człowieka. Zapijaczona, zarośnięta twarz, rozmyte spojrzenie oraz ostry odór alkoholu nadawały mu wygląd menela. Trzęsące się ręce nie były zdolne do trzymania broni, a co dopiero dokładnego celowania. Chciałem jakoś dyskretnie go przekonać, by jednak został w hotelu, ale wtedy pojawił się Garda i zepsuł mój cały plan.
   - No co ty? Niech chłopak jedzie. A nóż się przyda – Zarzucił jedno ze swoich wielkich ramion na barki Pawła, przez to ten ugiął się znacznie. W oczach mężczyzny zobaczyłem czystą złośliwość oraz chęć dogryzienia mi. – Poza tym, brakuje nam jednego człowieka.
   Zacisnąłem zęby, walcząc ze wściekłością. Obecność Gardy komplikowała wszystko, poczynając od wyboru broni, którą mieliśmy zabrać, a kończąc na składzie grupy. Ciężko było być dowódcą, skoro miało się nad głową człowieka, który zamierzał wszystko mi utrudniać.
   - Dobra, wsiadaj – powiedziałem w końcu. Takie ugięcie się przed Gardą mogło mnie w przyszłości sporo kosztować.
   Rozdzieliliśmy się do dwóch samochodów i z ulgą przyjąłem fakt, że Garda znalazł się w drugim aucie. Nie miałem ochoty słuchać jego docinek przez całą drogę. Ucieszyłem się za to, że za towarzyszów w podróży miałem Waldka, Wujka i Reszkę. Z całej społeczności hotelu, to z nimi miałem najlepszy kontakt i śmiało mogłem ich nazywać kumplami.
   Opuściliśmy teren hotelu, przejeżdżając obok pracujących przy bramie ludzi. Ci zajęci byli naprawianiem jej, bądź sprzątaniem ciał zombie, które zdążyły się nagromadzić. Wśród pracowników zobaczyłem młodego chłopaka z opatrunkiem na twarzy. Ten również mnie dostrzegł i na moment złapaliśmy kontakt wzrokowy. Westchnąłem i pierwszy spuściłem wzrok.
   - Cholerne ścierwa – syknął Wujek, dodając gazu gdy na drogę wyszedł zombie. Trup odbił się od maski i upadł tak niefortunnie, że jego głowa skończyła pod kołami auta.
   - Namnożyło się ich ostatnio – zauważył Reszka, skubiąc zębami koniec swojego kciuka.
   - Skończyło im się żarcie w mieście, to ciągną do nas – stwierdził nasz kierowca. – Jesteśmy w końcu największą grupą w okolicy i nic dziwnego, że lgną do bramy.
   - Dobrze chociaż, że ostatnio trochę ich przetrzebiliśmy – powiedział Waldek, szturchając mnie w bok.
   Nie miałem ochoty na kolejną rozmowę o moim ostatnim wyczynie, bo ten temat zaczynał mnie już męczyć, dlatego skierowałem myśli moich towarzyszy na inne tory.
   - Co jeżeli dojedziemy na posterunek, a tam nikogo już nie będzie? – zapytałem. – Może po tym ostatnim ataku przestraszyli się i postanowili wynieść?
   Odpowiedziało mi parsknięcie Reszki oraz uśmieszek Wujka, który zobaczyłem w odbiciu wstecznego lusterka.
   - Nie znasz tamtejszej komendant – powiedział Waldek. – Byliśmy tam dzień po tym, jak wszystko się zaczęło. To wtedy dołączył do nas Andrzej. Też miał dość tej zdzirowatej pindy. Najpierw chcieliśmy załatwić to z nią pokojowo, rozumiesz – dacie broń, a nikomu nic się nie stanie, ale ta suka zaczęła do nas strzelać. Byliśmy osłabieni, bo chwilę wcześniej starliśmy się z inną grupą pod sklepem z bronią. Musieliśmy wiać. Wiksa był wkurwiony jak nigdy i już na drugi dzień wysłał kolejny oddział, żeby, jak to powiedział, „odebrać to, co nasze”. Ale nikt nie wrócił. Dlatego Szef jest taki cięty na tych z posterunku i jeżeli my tego nie załatwimy, to skończy się to dla nas źle.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową i oparłem ją o zagłówek. Byłem mocno skołowany po usłyszeniu całej historii. Wychodziło na to, że ci z posterunku nie byli bez winy i chociaż nie popierałem takich rozwiązań, to rozumiałem działania Wiksy. W końcu stracił sporo ludzi. Dalej nie czułem się jednak dobrze z tym, że miałem poprowadzić atak. Usilnie szukałem jakiegoś wyjścia z tej sytuacji, gdy Wujek zatrzymał auto.
   - Co ci kretyni wyprawiają? – mruknął pod nosem.
   Wychyliłem się zza siedzenia, by lepiej widzieć drogę. Znajdowaliśmy się już spory kawałek od miasta i z obu stron otaczał nas las. Jadący dotychczas przed nami jeep zatrzymał się, a ze środka wyszedł Garda i jego towarzysze. W dłoniach mieli kije bejsbolowe, łomy oraz noże. Dopiero gdy sam wyszedłem na zewnątrz, zobaczyłem o co chodziło.
   Na poboczu drogi stało auto, które częściowo leżało w rowie. Wokół pojazdu tłoczyła się dość spora grupka zombie, licząca około tuzin trupów. W środku pojazdu najwyraźniej ktoś musiał być i miał kłopoty. Zaskoczył mnie fakt, że Garda był taki dobroduszny i chciał komuś pomóc, bo zdecydowanie nie wyglądał na taką osobę. Pozory mylą – pomyślałem wyciągając nóż.
   Podczas gdy chłopaki z drugiego auta zaatakowali dość chaotycznie zombie, ja podszedłem do nich na spokojnie. Jeden z truposzy od razu się mną zainteresował, wydając przeciągły jęk i ruszając na mnie. Byłem przygotowany na atak i poczekałem aż ten się dostatecznie zbliży, po czym zwinnie obszedłem go i wbiłem ostrze w tył jego czaszki. Płynnym ruchem uwolniłem nóż, gotowy do kolejnego starcia. To nadeszło dość szybko, bo kolejny ożywieniec, który wyglądał jak po bliskim spotkaniu z rozpędzoną ciężarówką, wyszedł zza auta wyciągając po mnie ręce. Zrobiłem krok do tyłu i uniosłem broń, gdy kątem oka dostrzegłem ruch. Nie zdążyłem się nawet odsunąć, gdy zombie przygniótł mnie do ziemi. Chwyciłem truposza za gardło, odsuwając od siebie kłapiące szczęki, a drugą ręką próbowałem zaatakować ożywieńca. Gdy w końcu udało mi się wbić ostrze noża w podgardle bestii, tym samym uwalniając falę cuchnącej krwi, zobaczyłem drugiego zombie. Szybko zrzuciłem z siebie truchło, akurat w momencie, gdy truposz rzucał się na mnie. Odepchnąłem go obiema nogami, aż ten wpadł na samochód i sam podniosłem się. Zakończyłem życie ożywieńca, wbijając nóż w jego oczodół. W tym samym czasie walka pozostałych moich towarzyszy również się skończyła. 
   - Żyjesz, stary? – zapytał Waldek, wycierając brudne od krwi ręce w spodnie.
   - Wszystko gra – odparłem chowając nóż  z powrotem za pasek. Gdy podniosłem wzrok, napotkałem spojrzenie Gardy. Na twarzy mężczyzny malował się złośliwy uśmieszek, ale w jego oczach widziałem wściekłość. Nie musiałem długo się zastanawiać, kto pchnął na mnie zombie. To jednak wolałem załatwić później, a najpierw zająć się ludźmi z samochodu.
   Dwóch mężczyzn z drugiego auta otworzyli drzwi do pojazdu i gestem kazali wszystkim wyjść. Ze środka wyszedł około pięćdziesięcioletni mężczyzna w towarzystwie równoletniej sobie kobiety oraz dwóch młodych dziewczyn, prawdopodobnie nastolatek. Te dwie wyglądały na najbardziej przestraszone i unikały naszego wzroku.
   - I co? – Garda położył sobie kij na ramieniu i podszedł do mężczyzny. – Może jakieś „dziękuję” za okazaną pomoc? Hm?
   - Dziękujemy – powiedział ten cicho, nerwowo poprawiając okulary na nosie.
   - Proszę bardzo – Garda uśmiechnął się, co w jego wydaniu wyglądało strasznie.
   Nie wiedzieć czemu, ogarnęły mnie złe przeczucia. Było coś w spojrzeniu Gardy, co kazało mi zapakować wszystkich do aut i jechać dalej. Już nawet otwierałem usta, by wydać takie polecenie, gdy mój towarzysz szybko zdjął kij z ramienia i uderzył nim w głowę starca. Taki cios, zadany przez takiego mężczyznę sprawił, że czaszka pękła jak kawałek kory. Zobaczyłem czerwień krwi oraz wgniecione kości, a zaraz potem nieznajomy upadł, gubiąc przy tym okulary. Z szoku otrzeźwił mnie krzyk trójki kobiet. Te próbowały uciekać, ale na drodze stanęli im dwaj kumple Gardy.
   - Zawrzyjcie się! – ryknął ten, łapiąc najmłodszą z dziewczyn – dość ładną brunetkę w niebieskiej kurtce. Gdy zobaczyłem, jak przyciska ją do boku auta, nie mogłem dłużej stać bezczynnie.
   - Zostaw ją! – Bez zastanowienia wyciągnąłem broń i wymierzyłem w głowę Gardy. Ten obejrzał się na mnie i prychnął.
   - Strzelaj, jeśli masz jaja.
   - Zaraz się możesz o tym przekonać – powiedziałem. Sam byłem zaskoczony, jak groźnie brzmiał mój głos. Byłem jednak zdeterminowany i gotowy pociągnąć za spust. Czekałem tylko na powód.
Garda westchnął głośno i puścił dziewczynę, a ta osunęła się na ziemię. Od razu pojawiła się obok niej matka oraz siostra, które objęły ją i niespokojnie obserwowały sytuację.
Nie opuściłem broni i nadal celowałem w Gardę, który spokojnie podszedł do mnie, że lufa pistoletu prawie dotykała jego czoła.
   - Dalej będziesz się bawić w bohatera? – zapytał kpiąco. – Schowaj tą pukawkę i wtedy zobaczymy, czy jesteś taki odważny.
   Naprawdę byłem gotowy to zrobić, choć w starciu z Gardą raczej nie miałbym szans. Byłem jednak wściekły i adrenalina robiła swoje. Miałem dość tego człowieka, jeżeli jeszcze można było go tak nazwać. Bez mrugnięcia okiem zabił nieznajomego, bezbronnego mężczyznę na oczach jego rodziny. Takie ścierwo jak on nie zasługiwało na życie i wystarczyło tylko pociągnąć za spust, by się go pozbyć.
   - Dobra! Już! – Waldek złapał mnie za nadgarstek i pociągnął moją rękę w dół. – Pokazaliście, jakie to z was samce alfa, a teraz ładować dupska do aut. Mamy robotę.
   Ostatni raz zmierzyłem Gardę wzrokiem, zanim ten uśmiechnął się bezczelnie i ruszył do swojego samochodu. Naprawdę musiałem się powstrzymywać, by nie strzelić mu w plecy. Powstrzymywała mnie jednak dłoń Waldka, którą nadal zaciskał na moim nadgarstku.
   - Zabiję go – powiedziałem, wydając tym samym wyrok na mężczyznę.
   - Możesz, ale zrób to bez świadków, kretynie. I po akcji.
   Waldek ruszył do auta, a za nim pozostali. Zgromiłem spojrzeniem kumpli Gardy, którzy również odeszli od kobiet i zniknęli we wnętrzu swojego jeepa.
   Trójka kobiet klęczała wokół zwłok mężczyzny, płacząc przy tym żałośnie, aż naszły mnie wyrzuty   sumienia. Czułem, że mogłem jakoś zapobiec tej sytuacji. Najstarsza – prawdopodobnie żona – trzymała zmasakrowaną głowę męża na swoich kolanach i głaskała go po siwych włosach z czułością. Dwie córki trzymały ojca za ręce. Podszedłem do nich, ale gdy padł na mnie oskarżycielski oraz pełen nienawiści wzrok wdowy, pożałowałem tego.
   - Jeżeli możemy jakoś pomóc…- zacząłem, lecz zaraz zrozumiałem bezsens tych słów.
   - Po prostu zostawcie nas w spokoju – powiedziała wolno kobieta, cały czas patrząc na mnie w ten sposób.
   Prawdopodobnie je zabiliśmy – pomyślałem gorzko, wracając do auta. Usiadłem na swoim miejscu i patrząc cały czas na trójkę kobiet, ściskałem w dłoni swój pistolet. Wiedziałem już, co zrobić.

***

   Do Nowogrodu dojechaliśmy po niecałej godzinie. Ta droga byłaby krótsza, gdyby nie zastawione autami ulice oraz wchodzące na nie zombie. Przez cały czas z obawą patrzyłem na boki i z ulgą przyjmowałem, że nie spotkaliśmy na nich żadnych ludzi. Nie chciałem powtórki sprzed niedawna, bo wiedziałem, że wtedy nie dam rady się już powstrzymać i nikomu innemu też to się nie uda.
Wjeżdżając do miasta zobaczyłem pierwszą rzecz, która wywołała u mnie zaskoczenie. Wszystkie budynki po lewej stronie ulicy były spalone. Z większości okien nadal unosił się dym oraz gdzie niegdzie można było zobaczyć języki ognia. Ciasno postawione budynki nie uchroniły się przed śmiercionośnym żywiołem, który zamienił je w zgliszcza. Na chodnikach leżały zwęglone ciała, niektóre wciąż się ruszały. Zadziwiające było, jak wirus potrafił kierować zombie, że nawet mając takie obrażenia, wciąż spragnione były mięsa.
   Nie pojechaliśmy prosto pod posterunek. Zatrzymaliśmy się niedaleko niego, w aptece. Budynek ten miał kraty w oknach oraz solidne drzwi. Nie musieliśmy ich nawet wyważać, bo jak się okazało, jeden z kompanów Gardy dość sprawnie posługiwał się wytrychem.
W środku panował zaduch, ale nie czuć było charakterystycznego smrodu rozkładu, który towarzyszył zombie. Oznaczało to, że było bezpiecznie. Usadowiłem się na jednym z plastikowych krzeseł i zacząłem zbierać myśli.
   Chciałem uniknąć zaatakowania posterunku, ale coraz wyraźniej widziałem, że nie dało się tego uniknąć. Jedyne, co mogłem zrobić, to poprowadzić tych ludzi i zadbać, by ucierpiało jak najmniej osób. Ale i to z resztą było niewykonalne. Jak miałem się zachować, gdy rozpocznie się strzelanina? Atakować, czy tylko udawać? Co, jeżeli ktoś będzie próbował mnie zabić? Raz już zmuszony byłem odebrać życie i nie czułem się z tym najlepiej. Teraz to się miało powtórzyć.
   - Już pora – powiedział nagle Waldek.
   Wziąłem głęboki wdech i wstałem z krzesła. Widziałem determinację na twarzach grupy, której mnie brakowało. A nie powinno tak być. Byłem przywódcą. A przynajmniej powinienem go udawać.
   - Wiecie, co mówił Wiksa – zacząłem stanowczym, mocnym głosem. – Mają zginąć wszyscy, oprócz pani komendant. Ona ma przeżyć. Zróbmy to szybko i bez żadnych niepotrzebnych głupstw – Spojrzałem specjalnie na Gardę, który tylko prychnął. – Postarajmy się wrócić wszyscy. I w jednym kawałku. A teraz chodźmy.
   Opuściliśmy aptekę na pieszo, nie chcąc zdradzić nas autami. Poza tym tak było szybciej, ale nie bezpieczniej. Co z tego, że unikaliśmy przedzierania się samochodami przez zastawione drogi, skoro narażeni byliśmy na atak zombie? Zakazałem używać broni, która zaalarmowałaby nie tylko trupy, więc musieliśmy radzić sobie bronią białą.
   Mocno trzymałem swój karabin, czując napływ adrenaliny, która skutecznie wyzbyła ze mnie strach. Na widok wielkiego, niebieskiego napisu na kremowym, dwupiętrowym budynku zrozumiałem, że już nie ma odwrotu.
   Przyczajeni za rogiem obserwowaliśmy posterunek. Drzwi główne zostały czymś zastawione, ale nie widziałem żadnych ruchów w środku. Nie można jednak było wykluczyć opcji, że jednak ktoś tam był. I być może nas w tym momencie obserwował.
   - Podzielimy się na trzy grupy – zarządziłem. – Wujek, Reszka i Paweł zaatakują przód. Użyjcie granatu, by dostać się do środka i drugi rzućcie na wszelki wypadek. Gdy już to zrobicie, Waldek, Garda i ja dołączymy do was. Pozostali zostaną tutaj i będą strzelać do każdego, kto wyjdzie i nie będzie nami. Zrozumiano?
   Energiczne kiwanie głowami i krótkie potwierdzenia były dostateczną odpowiedzią. Pierwsza wyznaczona trójka ruszyła od razu. Musiałem przyznać, że to było dobre posunięcie, by wybrać akurat ich do tego zadania. Zwinnie przedostali się pod sam budynek, do którego przylegli plecami. Zobaczyłem, jak Reszka wyciąga granat z kieszeni i wyciąga zawleczkę. Ten, rzucony dokładnie pod zabitą deskami wyrwę, gdzie powinny znajdować się drzwi, wybuchł po kilku sekundach. Huk, który temu towarzyszył, na moment ogłuszył nawet mnie. Po chwili nastąpiła kolejna eksplozja, która była dla naszej grupy znakiem do działania.
   Ruszyłem pierwszy. Odbezpieczyłem karabin, gdy usłyszałem pierwsze strzały, dochodzące ze środka budynku. Całą trójką przebiliśmy się przez chmurę pyłu i z uniesionymi broniami przystąpiliśmy do ataku. Zobaczyłem Pawła i Reszkę, schowanych za ścianą po przeciwnej stronie, którzy strzelali do kogoś, znajdującego się w głębi korytarza. Niedaleko znajdowały się ciała dwóch mężczyzn, podziurawionych kulami i zmasakrowanych przez kawałki drewna.
   Ledwie zdążyłem się zorientować w sytuacji, gdy w naszą stronę została puszczona salwa kul. Zobaczyłem młodego chłopaka, mniej więcej w moim wieku, który trzymał w dłoni pistolet. Strzeliłem do niego, trafiając w ramię. Jego twarz przeciął grymas bólu oraz wściekłość. Oddał kilka strzałów w moim kierunku, ale w porę udało mi się schować za recepcją. Gdy wyjrzałem ponownie, zobaczyłem jak wbiega po schodach i znika na górze.
   - Jeden pobiegł na górę – zakomunikowałem.
   - Biorę go – Garda przeładował broń i wybiegł zza recepcji.
   Przekląłem w myślach jego brak posłuszeństwa, ale nie miałem czasu dłużej o tym myśleć, bo z korytarza po lewej wybiegło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był wysoki i gruby, a drugi starszy i wyglądał jak bezdomny. Trzymali oni w dłoniach strzelby, z których od razu zrobili użytek. My nie pozostaliśmy im dłużni. Walczyli oni naprawdę zaciekle i byli gotowi nas zabić. Natychmiast pożałowałem, że nie ma przy nas dwóch kumpli Gardy, bo ci bardzo przydaliby się nam w tamtym momencie.
   - Trafiłeś kogoś? – zapytałem, gdy Waldek uśmiechnął się do siebie.
   - Jakiegoś dzieciaka. Tamci zabrali go w głąb korytarza – oświadczył. – Idę za nimi.
Ja sam podbiegłem do miejsca, gdzie strzelał Paweł i Raszka i tam wyjrzałem zza rogu. Zobaczyłem głowę rudowłosej kobiety, która trzymała w rękach strzelbę. Wystrzelony pocisk o mało co nie pozbawił mnie głowy, a zrobił sporą dziurę w ścianie. Posłałem w jej kierunku krótką serię, ale nie trafiłem, gdyż ta zdołała się ukryć w sąsiednim pokoju. W innej części posterunku również słychać było strzały. Usłyszałem nawet czyjś krzyk, ale nie zidentyfikowałem go, jako kogoś ze swoich.
   - Możemy to jeszcze załatwić pokojowo! – krzyknąłem do rudowłosej.
   - Co ty pieprzysz? – syknął Reszka, ale uciszyłem go gestem.
   - Nikt wcale nie musi ginąć! – rozpocząłem próbę negocjacji. Brak odpowiedzi pozostawiał mnie w niepewności, a mimo to postanowiłem wyjść z ukrycia. Nadal mocno trzymając karabin, ruszyłem do przodu. – Nie chcę cię zabijać!
   Rozległ się perlisty śmiech, a za nim ciche kliknięcie.
   - I dlatego idziesz na mnie z karabinem? – zapytała.
   Obejrzałem się przez ramię. Zobaczyłem Reszkę oraz Pawła, którzy podążali za mną. To dodało mi sił.
   - Powiedzmy, że to środek bezpieczeństwa – powiedziałem przylegając do ściany. Skinąłem w kierunku Pawła, który zaczął powoli się zbliżać. Jeżeli zabicie tej dziewczyny miało być nieuniknione, to wolałem chociaż dać jej szansę. – Wyjdź bez broni, to damy ci odejść.
   - Wiesz co? Uroczy jesteś, ale pieprz się.
   Rudowłosa wyszła z ukrycia i wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zobaczyłem w jej dłoniach strzelbę gotową do oddania strzału oraz determinację w niebieskich, dzikich oczach. Rozległ się huk i krzyk Pawła. Mężczyzna upadł na podłogę, trzymając się za dłoń, której brakowało sporej części. Reszka i ja zaczęliśmy strzelać, ale wtedy dziewczyna rzuciła się do okna na końcu korytarza. Szkło pękło, a ona zniknęła na dole.
   - Kurwa! – syknął Reszka, ruszając do okna. – Zwiała!
   Ukucnąłem przy Pawle i zająłem się jego ręką. Pocisk pozbawił go wszystkich palców oprócz kciuka oraz sporej części samej dłoni. Nie wyglądało to dobrze, a krew lała się strumieniami. Oderwałem kawałek materiału ze swojej koszuli o obwiązałem ranę. Ten szybko przesiąkł na wylot.
  - Trzeba go zabrać do hotelu – powiedziałem, pomagając mężczyźnie wstać na nogi. Wyglądał jakby miał zaraz zemdleć. – Wyprowadź go, a ja sprawdzę co z resztą.
   Nadal słyszałem pojedyncze strzały, ale nigdzie nie widziałem swoich towarzyszy. To było bardzo niepokojące. Gdy wracaliśmy do recepcji, zastaliśmy koszmarny widok. U podnóża schodów leżał Wujek, nad którym klęczały trupy. Inne zombie dobijały się do drzwi w drugiej części korytarza, gdzie najwyraźniej ktoś był.
   Wściekły sięgnąłem i wypuściłem serię po trupach, które zdążyły już nas zauważyć. Nie celowałem dokładnie, tylko po to, by się wyżyć, dlatego nie wszystkie padły martwe. Kule przedziurawiały zgniłe ciała, które przecząc wszystkim prawom biologii, nadal trzymały się na nogi. Dobrze wiedziałem, że po takim czasie proces rozkładu powinien być już zaawansowany, a te zombie wyglądały jakby umarły niedawno. Musiała to być zasługa wirusa.
   W końcu ostatni trup padł na podłogę. Obejrzałem się na Reszkę, który z coraz większym trudem trzymał mdlejącego Pawła. U ich stóp zdążyła się już utworzyć dość spora kałuża krwi.
   - Idźcie. Zaraz was dogonię – powiedziałem.
   Ruszyłem w stronę pokoju, do którego niedawno dobijały się zombie. Okazał się być on zamknięty od środka, ale rozwiązałem ten problem sforsowaniem zamka kulami. W środku zobaczyłem blondynkę, która mierzyła do mnie z pistoletu. Obok niej stał młody chłopak, trzymający w dłoniach strzelbę. Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się nawzajem wzrokiem, aż zrobiłem krok na bok, tym samym dając im wolną drogę. Ci wyglądali na zaskoczeni i w pierwszej chwili nie poruszyli się.
   - Jeżeli chcecie uciekać, to teraz – powiedziałem.
   Dziewczyna pierwsza ruszyła do przodu, ale ani ona, ani jej towarzysz nie opuścili broni. Gdy przechodzili obok mnie, na chwilę się zatrzymali. W oczach blondynki zobaczyłem gotowość pociągnięcia za spust, ale wtedy została pociągnięta za rękę przez chłopaka. Oboje wybiegli drzwiami prowadzącymi na tyły posterunku. Uśmiechnąłem się pod nosem, choć sam nie wiedziałem, dlaczego. Być może powodem było to, że nie musiałem nikogo zabić, a i przyczyniłem się do uratowania trzech osób.
   Nagle usłyszałem warczenie. Momentalnie cały mój dobry humor pękł jak mydlana bańka. Wujek podniósł się i zwrócił swoje martwe oczy w moją stronę. Wyglądał okropnie. Twarz była w strzępach, gardło rozerwane, a na piersi i ramionach wielkie plamy krwi. Mimo, że znałem go od niedawna, to poczułem smutek widząc go w tym stanie. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Obiecałem sobie nie stracić żadnego człowieka, a tak się stało.
   - Przykro mi, stary – powiedziałem stając nad nim. Warczenie nasiliło się, a dłoń mężczyzny zacisnęła się na mojej kostce. – Naprawdę mi przykro.
   Strzeliłem. Pocisk przeszył czaszkę Wujka na wylot, rozpryskując jego mózg na podłodze. Ciało upadło głucho, prosto w rosnącą kałużę krwi.
   Otarłem twarz i na moment zamknąłem oczy. Czułem, że ten dzień mnie zmieni. Jeszcze nie wiedziałem, czy na gorsze, czy lepsze, ale byłem pewien, że już nigdy nie będę tym samym człowiekiem. Nie musiałem wcale zabijać żywych, by stać się zły. Wystarczyły takie doświadczenia, które skutecznie niszczyły moją wiarę w ludzkość. Jeżeli już teraz byliśmy zdolni do zabijania się nawzajem, to kim się staliśmy? Na pewno nie ludźmi. Kiedyś gdzieś czytałem, że rzeczą, która odróżnia nas od zwierząt jest sumienie. 
   Wszyscy chwyciliśmy za bronie i unieśliśmy je, gotowi do walki. Znajdowaliśmy się w połowie drogi do aut, ale ta została nam odgrodzona przez sporą ilość nieumarłych. Trupy musiały przechodzić w stadzie, które teraz zainteresowało się nami.
   - Wycofujemy się! – zawołał Garda.
   - Nie! – sprzeciwiłem się, zwracając tym samym uwagę innych. Wybieranie innej drogi było zbyt ryzykowne, a my mieliśmy dość broni i umiejętności, by poradzić sobie z tą grupą. – Wszyscy do jednej linii!
   Pomimo wątpliwości na twarzach, wszyscy mnie posłuchali. Ustawiliśmy się w równym rzędzie, rozciągając na całej długości ulicy. Rozległy się ciche kliknięcia, odbezpieczające bronie, które wywołały gęsią skórkę na moim ciele. Stałem ramię w ramię z Waldkiem i Reszką, którzy dzierżyli w dłoniach karabiny, podobne do mojego. Wszyscy czekali na mój znak.
    Trupy wolnym krokiem zbliżały się do nas, kłapiąc zębami, wyjąc i wyciągając po nas ręce. Brudne, obszarpane postacie były oświetlone blaskiem zachodzącego słońca, które znajdowało się za ich plecami. Czekałem, aż trupy zbliżą się dostatecznie blisko, by mieć pewność, że nikt z nas nie spudłuje. Podświadomie szukałem pośród nich znajomych twarzy. Raz nawet, gdy zobaczyłem brunetkę z brakującym kawałkiem twarzy, byłem pewien, że była to…
   - Adam? – głos Waldka był niecierpliwy. Zerknąłem na niego, a potem wróciłem do brunetki. To nie była Sasza.
   Ta zdolność, to  możliwość wyboru między dobrem a złem. Człowiek potrafi zastanowić się, czy dane zachowanie jest odpowiednia i czy wybór jest właściwy. Zwierzęta działają  instynktownie, nie zdają sobie sprawy z konsekwencji, jakie potem mogą wyniknąć z ich czynów. Teraz widziałem, że my również zaczynaliśmy tak działać. Nie myśleliśmy o tym, co zapoczątkowaliśmy atakiem na posterunek.
   - Skurwysyny zwiały! – Garda wszedł do recepcji, a na jego twarzy malowała się wściekłość.    Zauważyłem krew na jego lewym ramieniu oraz ślady pobicia na twarzy, których wcześniej nie było.    Nie zamierzałem się tym jednak przejmować.
- Wracamy do hotelu – powiedziałem spokojnie i ruszyłem w stronę wyjścia, omijając leżące    wszędzie ciała zombie.
   - Ochujałeś? Możemy ich jeszcze dogonić! Na pieszo i daleko nie zwieją!
- Gówno mnie to obchodzi! – syknąłem stając dokładnie naprzeciw Gardy. Moja ostra reakcja musiała zaskoczyć nie tylko mnie. – Wujek nie żyje, Paweł jest ranny, nie będę nikogo więcej narażał! A ty zamknij ryj i wypieprzaj do auta inaczej dokończę to, co zaczęliśmy na drodze. I tym razem uwierz – nie będę się wahał.
   Byłem gotowy go zabić. Czekałem tylko na jedno słowo, czy chociaż gest. Miałem gdzieś, co zrobi Wiksa gdy dowie się, że zabiłem „swojego”. Wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl, by po powrocie zabić też jego, nie zważając na konsekwencje. Kilka dni temu byłem zwykłym dwudziestoczterolatkiem, który pracował jako mechanik za psie pieniądze, a teraz zabijałem pieprzone zombie i strzelałem do ludzi. Były to straszne rzeczy, ale czułem, że niedługo będę zmuszony robić gorsze i bardziej ryzykowne niż stawianie się bezmózgiej górze mięsa.
   - Nie będziesz mi rozkazywał – warknął Garda, ale nie był już tak pewny siebie.
   - Będę to robił, bo ja tu dowodzę, a ty albo mi się podporządkujesz, albo Wiksa dowie się, że nie tylko Wujek zginął na posterunku.
   Nie sądziłem, że to się stanie, ale Garda odpuścił. Tak po prostu. Nie oszczędził mi spojrzenia, mówiącego „jeszcze pożałujesz”, ale sama jego ucieczka była moim zwycięstwem. No i pełen aprobaty wzrok Waldka dodał mi sił.
   - Wracajmy już – powiedziałem.
   Przez chwilę rozważałem, czy nie pochować gdzieś Wujka, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Przemienił się, czyli był już zombie, a one nie były ludźmi.
   - Co powiesz Wiksie? – zapytał Waldek, gdy całą grupą wracaliśmy do aut. Paweł trzymany był teraz przez dwóch kompanów Gardy, chociaż ten chciał go zostawić. Jedno moje spojrzenie wystarczyło, by zamilkł i zrozumiał, że swój pomysł może sobie wsadzić.
   - Prawdę – odparłem oczywistym tonem. Innej opcji nie brałem pod uwagę.
   Oczywiście, mogłem skłamać i powiedzieć, że cała akcja przebiegła pomyślnie, ale prędzej czy później wszystko i tak wyszłoby na jaw. Spieprzyliśmy na całej linii, dając wszystkim uciec. Nie byłem dobrym przywódcą i nie powinienem był być nominowany do tej roli. Poczucie moralności oraz sumienie jeszcze zbyt mocno się mnie trzymały, bym tak po prostu mógł stać się bezlitosnym ocalałym. Na to było jeszcze za wcześnie i czekała mnie do tego długa droga.
   - Zombie! – krzyknął ktoś.
   - Strzelać – powiedziałem cicho, ale wszyscy mnie usłyszeli.
   Kule zaczęły dziurawić ciała zombie, rozpryskując wszędzie ich krew oraz kawałki mózgu. Na miejsce każdego kolejnego trupa, który upadał, pojawiał się kolejny. A my nie zawsze trafialiśmy. Nieumarłych było sporo, a ja zaczynałem żałować, że nie zarządziłem odwrotu. Teraz jednak nie zamierzałem się już wycofywać. Może to było głupie, ale czułem, że to sprawdzian. Zarówno dla mnie, jak i pozostałych. Pokaz naszych sił, który miał udowodnić, że możemy wygrać z wirusem. Że ludzkość jeszcze się nie poddała. I nie zamierzała tego robić.
   - Cholera! – syknąłem, gdy pociągnąłem za spust, a zamiast huku wystrzały, rozległo się klikniecie. Skończyły mi się naboje. Zauważyłem, że nie tylko ja miałem ten problem. – Ci, którzy mają jeszcze naboje – do tyłu! Osłaniajcie nas!
   Wystąpiłem do przodu, a ze mną Garda, jego kumpel oraz Reszka. Zaatakowałem pierwszego, a zarazem najbliższego truposza, powalając go na ziemię kopnięciem w kolano, a dopiero potem wbiłem mu nóż w oczodół. Garda za to nadział zbliżającego się trupa, przebijając mu podgardle i atakując kolejnego tym samym sposobem. Nie miał z tym problemu, bo górował nad wszystkimi i z łatwością mógł zatrzymywać nieumarłych, by potem ich wykończyć. Mężczyzna działał jednak pod wpływem emocji, dlatego nie zważając na zagrożenie rzucał się na kolejnych ożywieńców, całkowicie zapominając o ostrożności. Nic więc dziwnego, że w końcu został zaskoczony przez truposza, który zaszedł go od tyłu i rzucił mu się na plecy. Gdyby nie osłaniający nas, zapewne zostałby ugryziony. Gdy atakowałem kolejnego ożywieńca, zobaczyłem jak kumpel Gardy – całkowicie zajęty walką z innym nieumarłym – kompletnie nie zauważa kolejnego, idącego na niego z boku.
   - Uważaj! – krzyknąłem i naprędce załatwiłem zombie. Nie zdążyłem jednak ruszyć z pomocą kompanowi. Zombie wgryzł się w jego ramię. Zdołał go jednak pchnąć na ścianę budynku i wykończyć.
   Ostanie ożywieńce zostały zabite przez kule, a my mogliśmy odetchnąć. Byłem wyczerpany tą walką, ręce drżały mi z wysiłku i z ledwością trzymałem się na nogach. Znalazłem jednak siły, by podejść do ugryzionego. Ten był przerażony swoim stanem. Opierał się plecami o ścianę i próbował zatamować krwotok z ramienia.
   - Jak się nazywasz? – zapytałem.
   - Michał – powiedział drżącym głosem, zaraz jednak się poprawił. – Kolos. Mówią mi Kolos.
   - Wiesz, co to oznacza? – wskazałem na ugryzienie. Na działanie wirusa nikt nie był odporny. W teczce napisane to było wyraźnie i wielokrotnie powtórzone.
   - Nic mi nie będzie! Naprawdę! – Spojrzał na pozostałych, jakby szukał u nich wsparcia. – No co wy? Ledwie mnie dziabnął! Wyliżę się z tego!
   - Gówno prawda – Garda splunął na bok. – Zaraz się przemienisz. Chyba, że strzelimy ci w łeb. Ja nawet mogę to zrobić.
   Mężczyzna wyciągnął broń Waldka, ale ten sprzeciwił się, nie chcąc jej oddać. Miedzy nimi wywiązała się ostra wymiana zdań, którą musiałem uciąć.
   - Cisza! – ryknąłem. – Niech Kolos sam zdecyduje.
   Wszyscy spojrzeliśmy na mężczyznę. Miał do wyboru trzy opcje: przemienić się, zabić się samemu, albo pozwolić, by zrobił to któryś z nas. Ja sam nie wiedziałem, co zrobiłbym na jego miejscu, ale na pewno nie chciałbym stać się zombie. To byłoby najgorsze wyjście.
   - Dajcie mi pistolet – powiedział w końcu Kolos.
   Skinąłem Waldkowi, który spojrzał na mnie pytająco. Ten przekazał broń mężczyźnie, który ujął ją niepewnie. Uśmiechnął się blado i zerknął na nas.
   - Gówniany świat – mruknął. – Ale przynajmniej nie opuszczę go sam.
   Nie zdążyłem nawet zrozumieć sensu jego słów, gdy Kolos wymierzył w Gardę i pociągnął za spust. Nie trafił jednak w niego, a w stojącego za nim Reszkę. Zanim zdążył zauważyć swoją pomyłkę, przyłożył sobie lufę do skroni i strzelił. Krew, mózg oraz kawałki kości trysnęły na moją twarz. To wszystko zadziało się tak szybko, że przez chwilę stałem nieruchomo, próbując zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Dopiero jęki Reszki mnie otrzeźwiły.
   - Co z nim? – zapytałem klęczącego obok kumpla Waldka.
   - Dostał w bark – odparł ten, uciskając ranę. – Trzymaj się stary, nie zamierzam tracić kolejnego kumpla.
   - Bierzemy go – zarządziłem, podnosząc Reszkę za jedno ramię, a Waldek za drugie.
   Opuściliśmy ulicę, pozostawiając na niej zwłoki zombie, oraz ciało Kolosa. Zapadał zmrok. Do aut dotarliśmy po paru minutach, a po godzinie drogi byliśmy już w hotelu. Dopiero tam zdałem sobie sprawę, jak bardzo spieprzyłem. Straciliśmy dwóch ludzi i dwoje zostało rannych. Do tego nie wykonaliśmy zadania, bo wszyscy z posterunku uciekli. Wiedziałem, że Wiksa nie będzie szczęśliwy, gdy mu już o wszystkim opowiem.
   Po przeniesieniu Pawła i Reszki do lecznicy, ruszyłem prosto do pokoju Szefa. Byłem wyczerpany, ale musiałem zdać jeszcze raport, a potem liczyć się z konsekwencjami swojej nieudanej misji.
Gdy wszedłem do apartamentu zobaczyłem nieznajomą postać, którą gościł Wiksa. Był to człowiek, mający minimum czterdzieści lat. Miał krótką, rdzawą brodę oraz długie, nieco jaśniejsze włosy. Na prawym policzku miał świeżą ranę, która prezentowała się dość upiornie. Ubrany był bluzę z kapturem bez rękawów, która odsłaniała jego wytatuowane ramiona. Na szyi zawiązaną miał czerwoną bandamkę a czarną na lewym nadgarstku. Przy pasie miał dwa toporki.
   - Adam, wreszcie jesteś – Wiksa gestem wskazał mi miejsce na fotelu. Usiadłem na nim i od razu zostałem zlustrowany wzrokiem przez nieznajomego. – Poznaj Topora.
   Topór – prychnąłem w myślach, patrząc na jego bronie. – Dlaczego by nie?
   - Nasza misja nie poszła zbytnio tak, jak przewidywaliśmy – powiedziałem, ale Wiksa nie przejął się zbytnio moimi słowami.
   - Tym zajmiemy się później. Teraz będziemy mieli więcej na głowie, niż kilka skurwysynów z posterunku. 
   Spojrzenia, jakie wymienił Wiksa oraz Topór nie spodobały mi się ani trochę. Czułem zbliżające się kłopoty.
   - Okazało się, że mamy wspólną znajomą – powiedział, patrząc porozumiewawczo na Topora. – Tak się składa, że Sasza podpadła ona też naszemu gościowi.
   Przeniosłem wzrok na Topora, który kręcił w szklance złotym alkoholem. Błysk w jego oczach świadczył, że był on niewątpliwie groźny.
   - Ptaszyna mi uciekła – powiedział. – Ale tak się składa, że wiem, gdzie ją znaleźć i mam jej przyjaciela.
   Mężczyzna wypił whisky i z trzaskiem odstawił pustą szklankę na stolik. Uśmiechnął się w sposób, od którego dostałem dreszczy.
   - Jedziemy zapolować. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz