wtorek, 29 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 28 - SŁUSZNE DECYZJE (SASZA)

To już ostatni rozdział TLD :) Kolejne trzy będą epilogami, podzielonymi na 3 części. Nie chciałam dodawać ich jako jednego, bo wtedy byłyby za długi i trudno by było się połapać.

Ten rozdział pozbawiony jest zombie, ale dużo tu ważnych wątków, które pojawią się jeszcze w tym tomie ;) 

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

   Kapitularz po usunięciu z niego materacy, śpiworów i wszelkich rzeczy, które miały imitować łóżka, stał się naprawdę przestronną salą, która mogła pomieścić dużą grupę ludzi. Długie, drewniane stoły  oraz krzesła wróciły na swoje miejsce, dzięki czemu mieliśmy miejsce do prowadzenia rozmów.
   Ta miała się zacząć dopiero za godzinę, ale nie mogłam sobie znaleźć zajęcia, więc siedziałam już tam od dłuższego czasu. Miałam sporo spraw do przemyślenia, które nie dawały mi spokoju.
   Kiedy klasztor uwolnił się spod uciążliwej władzy Wacława oraz jego braci poczułam, że wszystko może się jeszcze ułożyć. Że wspólnymi siłami stworzymy prawdziwy bastion ludzkości, który przetrwa wszystko. Późniejsza wspólna walka przeciw zombie tylko mnie w tym upewniła. Miałam wokół siebie naprawdę silnych i odważnych ludzi, którzy mogli stać się tylko jeszcze lepsi. Wystarczyło tylko, bo poczuli skalę otaczającego ich zagrożenia, by uśpione dotychczas w nich instynkty się obudziły.
   Powinnam się cieszyć. Być zadowolona, że mogę prowadzić to miejsce, ale tak nie było. Powrót Roba ucieszył mnie, ale gdy zobaczyłam Lenę i Młodego przypomniałam sobie, że wciąż są gdzieś moi wrogowie. I dalej działają przeciw nam, odbierając mi kolejną osobę. A ja nie mogłam na razie zrobić nic innego, jak tylko czekać.
   Ludzie w klasztorze nie potrafili walczyć. Na palcach jednej ręki mogłam policzyć tych, którzy potrafili dobrze strzelać. Nocne starcie z zombie mocno też nadwerężyło nasze zapasy naboi, których wcześniej i tak nie było za wiele. Pójście do walki z tym, co mieliśmy, było jak strzelenie sobie w kolano.
   - Tu jesteś.
   Max wszedł do sali. Nie mogłam nie zauważyć, że lekko przy tym utykał. Wcześniej mięliśmy tyle pracy, że nawet nie zdążyliśmy porozmawiać.
   - Co ci się stało? – zapytałam siadając na stole.
   - Małe nadwerężenie. Ludzie cały czas pytają, czego ma dotyczyć to zebranie – powiedział wymijająco. – W sumie też chciałbym wiedzieć.
   Zadarłam głowę, patrząc na znajdujący się u góry witraż. Był to po prostu zbiór różnokolorowych szkiełek, w którym nie dało się dopatrzyć żadnego wzoru, ani logiki. Nie wiedzieć dlaczego, skojarzyło mi się to ze mną samą. Byłam zbiorem mnóstwa różnych zachowań, uczuć, decyzji i postaw, a razem tworzyłam coś, czego sama nie potrafiłam zrozumieć.
   - Gdy nocowaliśmy w tym domu, na osiedlu – zaczęłam wspominając tamte chwile. - Adam powiedział, że ty i ja mamy ten sam cel. Że chcemy wszystkich uratować. Powiedziałam mu, że władza mnie nie interesuje. I tak było. Chciałam tylko znaleźć bezpieczne miejsce, tak samo jak chyba każdy człowiek. Ale nie mogłam stać bezczynnie, obserwując wszystko z boku. To wszystko samo ze mnie wychodzi i choćbym nie chciała, to muszę działać. Powiedz, gdy zacznę pieprzyć.
Max uśmiechnął się i oparł o stół obok mnie.
   - Zawsze pieprzysz – stwierdził, za co posłałam mu oburzone spojrzenie. – Do czego zmierzasz?
   Zagryzłam wargę, starając się nie pokazać, jak bardzo roztrzęsiona byłam. Ta noc, jak i poprzednia, były dla mnie bezsenne, a wypicie litrów kawy tylko sprawiły, że drżały mi ręce. Jak miałam spać wiedząc, co nas czeka? Poza tym Mała i tak nie dałaby mi zmrużyć oka. Chociaż Łucja zaproponowała, że może się nią zająć, ja odmówiłam. Po tym, co stało się z Oksaną, nie chciałam zostawiać jej więcej pod opieką obcych ludzi. Poniekąd czułam się za nią odpowiedzialna.
   - Spotkałeś go, prawda?
   Nie musiałam nawet patrzeć na Maxa by wiedzieć, że cały się spiął. Mimo tego, że znaliśmy się stosunkowo niedługo, to potrafiłam go przejrzeć na wylot. Działało to też w drugą stronę. Miałam wrażenie, że znamy się od lat, chociaż tak naprawdę nic o sobie nie wiedzieliśmy.


   - Był na posterunku i w magazynie – powiedział. – Dołączył do nich.
   Pokiwałam głową w milczeniu. Nie chciałam pokazać, że zdrada Adama w jakikolwiek sposób mnie poruszyła.
   - Rozmawiałeś z nim?
   - Tak.
   - I?
   - To już nie on, Saszo. Nie wiem, przez co przeszedł i jakie rzeczy musiał robić, ale jedno wiem na pewno – to nie jest już mój brat.
   - Max…
   Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo do sali zaczęli wchodzić ludzie.
   Zeskoczyłam z blatu i zajęłam miejsce na końcu stołu. Spróbowałam wyłapać jeszcze spojrzenie Maxa, ale ten usiadł na parapecie, poza zasięgiem mojego wzroku.
   W zebraniu miało wziąć kilka osób, które według mnie mogły mieć największe predyspozycje do pomocy w rządzeniu klasztorem. Wśród nich znaleźli się ludzie, których już znałam, ale zdałam się też na Edwarda, który wybrał z parę osób, które wobec niego powinny znaleźć się na naradzie.
   Uśmiechnęłam się uspokajająco do Roba, który odpowiedział mi tym samym. Byłam mu wdzięczna, że nie przyprowadził ze sobą Leny. Mogłam zaakceptować jej obecność w klasztorze, ale nie to, że mogłaby się znaleźć na zebraniu i znać nasze plany. Nie ufałam jej ani trochę.
   Dałam ludziom jeszcze chwilę czasu, na ciche rozmowy oraz zajęcie miejsc. Łącznie było nas dziewięć osób. Dziewięcioro ludzi, od których być może zależała przyszłość tego miejsca i jego mieszkańców.
   Skinęłam Edwardowi, który od razu zabrał się do uciszania ludzi. Po chwili w sali panowała idealna cisza, a uwaga wszystkich skupiona była na mnie.
   Nigdy nie przepadałam za byciem w centrum uwagi, ale w takich sytuacjach zawsze potrafiłam się odnaleźć. Przemawianie nie było dla mnie problemem, bo zazwyczaj słowa same płynęły z moich ust i były tym, o czym myślałam. Zwołując to spotkanie miałam zaplanowane, jakie kwestie chciałabym poruszyć, ale widząc tą różnorodność ludzi oraz charakterów wiedziałam, że ta rozmowa zejdzie na różne tory.
   - Cieszę się, że wszyscy postanowili się tu pojawić – powiedziałam na początek. Zdążyłam zauważyć, że wśród paru mieszkańców klasztoru nie jestem zbyt lubiana. Nie wszyscy pochwalali, a co najważniejsze rozumieli, co zrobiłam z Wacławem i resztą. Na to jednak nic nie mogłam poradzić. Mogłam mieć tylko nadzieję, że ludzie pójdą po rozum do głowy. – Wiem, że nie rozumiecie powodu tego spotkania i tego, dlaczego akurat wy się na nim znaleźliście, ale za chwilę wszystko stanie się dla was jasne.
   Wyciągnęłam z kieszeni zgiętą kartkę, którą rozprostowałam i zaczęłam czytać.
   - Klasztor obecnie liczy trzydzieści sześć osób, w tym piętnaście kobiet, siedemnastu mężczyzn i czworo dzieci. Łucjo, zrobiłaś to, o co cię prosiłam?
   Kobieta drgnęła na krześle i poprawiła okulary na nosie. W jej dłoni pojawił się mały, niebieski notes.
   - Po sprawdzeniu zapasów jedzenia okazało się, że przy obecnych racjach żywności starczy nam na niecałe trzy tygodnie.
   Po sali poniósł się szmer zaskoczenia. Tak jak myślałam, ludzie w ogóle nie wiedzieli, na czym stoją. Gdyby nie żywność, którą przywieźli Max i Czesiek, spiżarnia zionęłaby pustkami jeszcze przed końcem tygodnia.
   - A co z medykamentami? – zapytałam.
   Łucja wyraźnie zakłopotana zaglądnęła do swojego notesu, szukając czegoś wzrokiem.
   - Oprócz kilku paczek środków przeciwbólowych i na przeziębienie, nie mamy nic więcej.
Widziałam coraz większe oburzenie i zakłopotanie na twarzach zebranych, ale kontynuowałam. Im lepiej zdaliby sobie sprawę ze swojej sytuacji, tym szybciej moglibyśmy przystąpić do rzeczy.
   - Cześka, jak stoimy z bronią?
   Mężczyzna chrząknął i splótł ręce na blacie stołu. Wszyscy czekali na jego słowa, po jego minie przeczuwając, że te nie będą wcale lepsze od relacji Łucji. 
   - W magazynie mamy dwanaście pistoletów, cztery strzelby, jeden karabin maszynowy i jeden snajperski. No i siedem sztuk noży.
   - A naboje?
   - Na wyczerpaniu – powiedział opadając na oparcie.
   Pokiwałam głową, kierując wzrok na Jurka. Ten od razu jakby przeczuł, o co chcę go zapytać i sam zaczął mówić.
   - Potrafiących w miarę dobrze strzelać jest osiem osób – oświadczył. – Oczywiście bez twoich ludzi.
   Dostrzegłam ukradkowe spojrzenie Roba, wyrażające zaskoczenie. Zignorowałam je jednak.
   - Ostatnie starcie z zombie musiało ich nieco przyuczyć. Mają już podstawy, więc dalsza nauka będzie łatwiejsza. Zajmiesz się tym.
   - Ja? – zdziwił się mężczyzna. – Chyba nie jestem do tego najlepszą osobą. Może lepiej ty, albo Max…
   - Widziałam jak strzelasz – powiedziałam twardo. – Poradzisz sobie z wyszkoleniem kolejnych.    Każdy ma swoje zadania, a to jest twoje.
   Nie widziałam przekonania na twarzy Jurka, ale ten już nie sprzeciwiał się.
   - Wszystko ładnie, pięknie – odezwał się dotychczas milczący Olgierd. – Ale jak mają się uczyć, skoro naboje są na wyczerpaniu?
   Złośliwość w jego głosie nie była dla mnie zaskoczeniem. Mężczyzna ten od początku wrogo się do mnie odnosił, a w ostatnich dniach przemieniło się to niemal w nienawiść. Miałam wrażenie, że Olgierd tylko czeka na jakieś moje potknięcie tylko po to, by samemu zająć moje miejsce. Teraz, widząc ten kpiący uśmieszek na jego twarzy poczułam, że nie pomyliłam się co do niego.
   - Do tego właśnie zmierzałam, zanim mi przerwałeś – odparłam spokojnie. – Zorganizujemy wypad do amerykańskiej bazy wojskowej w Żaganiu. Jeżeli gdzieś mamy znaleźć broń, to tylko tam.
   - Zakładając, że baza nie upadła – zauważył nieco sceptycznie Rob.
   - Dlatego będzie to twoje zadanie – powiedziałam i zanim Rob zdążyłby cokolwiek powiedzieć, szybko dodałam. – Z nas wszystkich najwięcej czasu spędziłeś za murami klasztoru, więc świetnie sobie poradzisz.
   - Żagań jest prawie sto kilometrów stąd. Nie wiem, czego moglibyśmy się tam spodziewać.
   - Max pojedzie z tobą. Weźmiecie też kilku rozgarniętych ludzi, którzy wam pomogą.
   - Chwileczkę – Olgierd wstał z krzesła mierząc mnie wzrokiem. – Kto w ogóle zrobił cię przywódcą? Nie przypominam sobie żadnego głosowania.


   Oczekiwałam tego po Olgierdzie, tak więc nie byłam zaskoczona jego próbą przejęcia inicjatywy. Zamiast jednak mu przerwać i tym samym zdusić bunt w zarodku, pozwoliłam mu mówić.
   - Ja i moja rodzina pojawiliśmy się tutaj jako jedni z pierwszych – mówił. – Przez ten czas zdążyłem poznać wszystkich mieszkających tu ludzi. Znam ich i wiem, że potrzebują oni kogoś, kto pomoże im przetrwać ten syf czający się za murami. Kogoś, kto zna ich imiona, rodziny. Kogoś, kto nie jest dziewczynką biegającą z pistoletem i zabijającą ludzi na ich oczach.
   Siedziałam spokojnie, obserwując jak twarz Olgierda staje się coraz bardziej czerwona. Zapewne oczekiwał, że jego słowa mnie zdenerwują, a wtedy będzie mógł wszystkim pokazać, że rzeczywiście jestem zagrożeniem. Jednak moje opanowanie zniweczyło jego plan.
   - Masz na myśli siebie? – zapytałam.
   - Nie wykluczam tego – odparł wyprostowując się i odgarniając z czoła grzywkę długich, płowo czarnych włosów.
   Pokiwałam ze zrozumieniem głową, siadając wygodniej na krześle.
   - Mówisz, że jesteś tutaj od początku – zaczęłam spokojnie, uważnie obserwując reakcję Olgierda. – Czyli zapewne nie zabiłeś żadnego zombie?
   Wyraz twarzy mężczyzny był jednoznaczną odpowiedzią.
   - Wiem, jakim są zagrożeniem – powiedział na swoją obronę.
   - Oni? – prychnęłam. – To nie trupy są zagrożeniem. A przynajmniej nie takim, jak myślisz. Wydaje ci się, że ta cała broń, której potrzebujemy jest tylko na nich? Żywi są o wiele gorsi, niż martwi. Wiesz dlaczego?
   Grdyka Olgierda uniosła się i opadła, a w oczach pojawiła się mu niepewność.
   - Bo żywi myślą. Zombie są jak zwierzęta – niebezpieczne, nienasycone, kierujące się instynktem, ale głupie. Zombie nie wpadnie na pomysł by wziąć broń do ręki, czy odpalić samochód. Tylko żywi mogą to zrobić, a to czyni ich o wiele niebezpieczniejszymi, niż ci się wydaje.
   - To nie znaczy, że trzeba ich zabijać – sarknął mężczyzna, próbując ratować resztki swojej godności.
   - To prawda. Nie musimy tego robić – przytaknęłam. – Zabiłam wielu ludzi. Więcej, niż bym chciała. I wiem, że to jeszcze nie koniec. Nie, dopóki nasi wrogowie żyją, a przyjaciele są przez nich trzymani. Odbijemy ich, a każdego, kto stanie nam na drodze – zabijemy.
   Zapewne w większości zgromadzonych wzbudziłam zaskoczenie, albo i nawet strach, ale o to właśnie chodziło. Lęk mógł ich tylko zmotywować do działania.
   - Przepraszam – około trzydziestoletnia brunetka nieśmiało uniosła dłoń. Nie zdążyłam jeszcze poznać jej imienia, ale kojarzyłam ją. – Ale o jakich wrogach właściwie mówisz?
   Wymieniałam spojrzenia z Robem, a ten chrząknął i zaczął swoją opowieść.
   - W Głogowie powstała dość silna i na pewno nieprzyjazna grupa. Miałem z nią do czynienia już dwa razy i jedyne, co mogę wam powiedzieć, to, że są oni dużym zagrożeniem dla nas wszystkich. Nie wahają się zabijać. Zabili ludzi, których znałem i porwali moją przyjaciółkę.
   - I to ma być niby powód, dla którego mamy się narażać? – prychnął Olgierd, splatając ręce na piersi.
   Nie miałam już sił się z nim wykłócać, ale na szczęście zostałam wyręczona.
   - Nikt ci nie wciska broni w ręce i nie zmusza do walki – sarknął Rob. – Nikt nie będzie zmuszony do tego, by się narażać dla kompletnie mu obcej osoby. Zuza to moja przyjaciółka, która uratowała mi nie raz życie. Jest lekarzem. Gdy policjant z posterunku, na którym byłem, został postrzelony, nie wahała się i podjęła operacji. Teraz, gdy trzymają ją tamci ludzie, nie będę siedział bezczynnie udając, że to nie mój problem. Wszyscy wiecie, jaki jest teraz świat. Twoja córka – zwrócił się do Olgierda – ma astmę, prawda? Nie sądzisz, że odbicie Zuzy jest też w twoim interesie?
Uśmiechnęłam się, widząc gwałtowną zmianę wyrazu twarzy Olgierda. Wiedziałam już, że nam pomoże, choćby i tylko ze względu na córkę.
   - Wyjazd do Głogowa musimy jednak odłożyć – powiedziałam. – Najpierw musimy zebrać broń i zapasy. Sprawą priorytetową jest też naprawa i umocnienie bramy. W tym stanie nie przetrwa kolejnego oblężenia przez zombie.
   - Odłożyć? – oburzony Rob wstał z miejsca. – Oni mają Zuzę! Cholera wie, co teraz z nią robią!
   - Ale wiemy, co zrobią z nami, jeżeli pojawimy się przed ich bramą nieuzbrojeni i niewyszkoleni – powiedziałam ostro, co zgasiło bunt w oczach Roba. Nie zniknęła jednak złość, której nie mogłam znieść.
   - Koniec spotkania. Wracajcie do swoich zajęć – zarządziłam i jako pierwsza opuściłam salę.
   Może to nie było dojrzałe. Może nie zapewniłam sobie takim wyjściem szacunku w oczach pozostałych. Może i pomyśleli nawet, że nie potrafię sobie ze wszystkim poradzić. Może właśnie tak było…
   Wyszłam na zewnątrz i od razu skierowałam swoje kroki do autobusu, gdzie pełniono akurat wartę. Weszłam na górę i uniosłam dłoń, gdy siedzący na składanym krześle, młody chłopak chciał wstać.
Zmierzyłam wzrokiem okolicę. Dzięki temu, że klasztor znajdował się na niewielkim wzniesieniu, mieliśmy widok na najbliższą okolicę. Gdyby tylko wcześniej ktoś pełnił wartę, nie doszłoby do wtargnięcia zombie oraz zniszczenia bramy. Ta była akurat naprawiana przez dwóch mężczyzn, ale nie zanosiło się, że tak szybko skończą.
   - Jak się nazywasz? – zapytałam młodego wartownika. Miał on na głowie wełnianą czapkę, spod której wystawały jasne włosy, kilka piegów na policzkach i niepewność w piwnych oczach. Nie wyglądał na więcej, niż szesnaście lat.
   - Filip – odparł nieco piskliwie.
Przyjrzałam się chłopakowi jeszcze raz, tym razem uważniej.
   - Ile masz lat?
   - Szesnaście – powiedział.
   - I siedzisz tutaj sam? Z bronią?


   Filip poprawił się na krześle, a na blade policzki wpełzł mu rumieniec. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby pełnił wartę, ale będąc pod czyimś nadzorem. W końcu to był jeszcze dzieciak, a ktoś włożył mu w ręce broń i kazał pilnować bezpieczeństwa całego klasztoru.
   - Pan Jurek powiedział, że dam sobie radę – odparł cicho, ale pewnie. – W naszej szkole była reprezentacja strzelecka. Byłem najlepszy.
   - Naprawdę? Przekonajmy się.
   Wzięłam od Filipa strzelbę myśliwską i spojrzałam przez celownik. Szybko odnalazłam włóczącego się u stóp wzgórza zombie. Spokojnie wymierzyłam przez celownik w jego głowę i pociągnęłam za spust. Rozległ się huk, a truposz padł na ziemię.
   - Nieźle – powiedział już swobodniej Filip. – Ale poszłoby ci to lepiej, gdybyś wstrzymała oddech.
   - Zapamiętam. Twoja kolej – oddałam strzelbę chłopakowi i zasłoniłam sobie oczy przed słońcem, które wyszło zza chmur.
   Na pojawienie się drugiego trupa nie trzeba było długo czekać. Pokraczna sylwetka wyłoniła się zza budynków miasta i powłóczystym krokiem podążała w naszą stronę. Filip zdjął zombie szybko. Nawet z daleka widziałam, że pocisk trafił truposza w sam środek czoła. Widząc to zagwizdałam z uznaniem.
   - Chyba będę miała dla ciebie zajęcie – powiedziałam ponownie przejmując karabin.
Wypatrzyłam przez lornetę kolejnego zombie i już miałam strzelić, gdy zobaczyłam coś, co wytrąciło mnie z równowagi.
   Drogą z dość  dużą prędkością jechał samochód. Czerwona terenówka nie wyglądała jednak normalnie. Jego maska była pokryta blachami, które zapewniały mu wzmocnienie oraz ochronę przed trupami. Dzięki temu zamiast je omijać, na pełnym gazie taranowały stające mu na drodze zombie.
   - Schyl się – syknęłam kucając i pociągając Filipa za sobą.
   Samochód zwolnił nieco, gdy znalazł się przy ścieżce prowadzącej do klasztoru. Nie czekając na  zatrzymanie się auta, ktoś wypchnął ze środka ciało. Zaraz potem terenówka przyśpieszyła i z piskiem opon zniknęła za rogiem. 
   - Co to miało być? - zapytał półszeptem Filip, jakby się bał, że tamci go usłyszą. 
   - Na pewno nic miłego - powiedziałam i zeskoczyłam z autobusu na ziemię. 
   - Chcesz tam wyjść? To może być pułapka!
   Owszem, ale i tak zamierzałam to sprawdzić. 
   - Osłaniaj mnie – rzuciłam tylko chłopakowi i wyszłam furtką.
   Opuszczając teren klasztoru poczułam się dziwnie. Zaskakujące było to, jak szybko człowiek przyzwyczajał się do bezpieczeństwa.
   Ruszyłam w stronę ciała, trzymając broń w pogotowiu. Okolica wydawała się być pusta, ale miałam wrażenie, że jestem obserwowana. Obejrzałam się na Filipa, który ze strzelbą w rękach obserwował okolicę. On także wyglądał na zdenerwowanego.
   Byłam już kilka kroków od postaci, którego głowa schowana była w białym worku. Przez materiał przebijała się krew. Wyglądał on na mężczyznę, widocznie mocno skatowanego. Ubrany był tylko w porwany, zielony sweter, który miał rdzawe plamy w różnych miejscach, oraz spodnie. Nie miał butów, a jego bose stopy były dotkliwie poranione. Ręce związane miał na plecach.
   Ostrożnie ukucnęłam przed ciałem, w każdej chwili gotowa do działania, gdyby zaszła taka potrzeba. Chwyciłam za skrawek worka, skrywający twarz mężczyzny i ściągnęłam go. Widząc znajomą, aczkolwiek dotkliwie pobitą twarz mężczyzny, zamarłam. 


   - Kuba?    To był on, chociaż ciężko mi było go rozpoznać. Był pokiereszowany i nieprzytomny, ale żył. Nie mogłam w to uwierzyć. Spojrzałam za plecy mężczyzny. Lewa ręka związana była z luźnym rękawem prawej, która została odcięta przez Topora kilka dni temu. Rozejrzałam się wokoło, czując rozlewający się w mojej głowie strach. Świadomość, że ten mężczyzna wiedział, że tu jesteśmy sprawiała, że ogarniało mnie przerażenie.
   Nagle z gardła Kuby wydobył się charkot. Przestraszona odskoczyłam od niego i ścisnęłam mocniej broń. Mężczyzna zaniósł się kaszlem, plując krwią. Poszłam mu z pomocą i obróciłam go na bok. 
   - Nie... nie rób mi... krzywdy - wyszeptał. 
   - Spokojnie, Kuba. To ja, Sasza. Jesteś bezpieczny – rozcięłam więzy na jego nadgarstkach, które były przetarte do krwi.  
   Mężczyzna spojrzał na mnie zapuchniętymi oczami. Jego czoło było mokre od potu, a sam wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. 
   Nagle ręka Kuby zacisnęła się na moim ramieniu i pociągnęła mnie do siebie. W oczach mężczyzny pojawił się strach, ale i coś, co mnie samą przeraziło.
   - Nie jesteście tu bezpieczni – powiedział z naciskiem, po czym stracił przytomność.

***

   - I jak z nim? – zapytałam wchodząc do tego samego pokoju, gdzie jeszcze niedawno Edward opatrywał mnie. Tym razem miał jednak cięższy orzech do zgryzienia. Obrażenia Kuby z całą pewnością były cięższe i przerastały umiejętności emerytowanego kierowcy autobusu, który z medycyną zetknął się podczas poboru do wojska.
   - Pobity, odwodniony i niedożywiony – wyliczył. - Ci, którzy go tak urządzili nie mieli do końca poukładane w głowie.
   Spojrzałam na obwiązany bandażem kikut. Wciąż miałam przed oczami moment, gdy Topór odcinał rękę Kuby od reszty jego ciała. I nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to moja wina.
   - Jedyny plus, że w żadną ranę nie wdało się zakażenie. Nawet kikut dobrze się goi. Wszystko zostało fachowo opatrzone i dzięki temu jeszcze żyje.
   - Szczęście w nieszczęściu, co? – Usiadłam na krześle obok łóżka Kuby.
   - Chociaż tyle – westchnął Edward. - Znasz go, prawda? 
   Pokiwałam głową.
   - Był z Samantą i jeszcze jednym chłopakiem, gdy się poznaliśmy – powiedziałam. – Prowadził  ich. Zgodziłam się przyprowadzić ich tutaj, ale wtedy spotkaliśmy Topora. Odrąbał mu tą rękę na naszych oczach. 
   Edward nie ukrywał swojej złości. 
   - Sukinsyn – syknął.
   - Żebyś wiedział – mruknęłam w zamyśleniu.
   Jedno było już dla mnie wtedy pewne - pojawienie się Kuby, nie oznaczało dla nas nic miłego. Jeżeli Topór wiedział, gdzie jesteśmy, to z całą pewnością ta wiedza nie zostałaby dla niego obojętna. Może nie dzisiaj, nie jutro, pojutrze, czy w ciągu kilku najbliższych dni, ale wiedziałam, że w końcu się pojawi. 
   Nagle z gardła Kuby wydobył się jęk. Mężczyzna poruszył się na łóżku niespokojnie i zaczął mamrotać niezrozumiałe słowa. Od razu pochyliłam się nad nim, kładąc dłonie na jego ramionach. Potrząsnęłam nim, aż ten otworzył oczy. W pierwszej chwili musiał mnie nie poznać, bo próbował odsunąć się ode mnie, a w oczach miał przerażenie. 
   - Spokojnie – powiedziałam. – To ja. Pamiętasz mnie? 
   Kuba wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę. W końcu jednak przestał się wyrywać i położył się ponownie na poduszkę.
   - Sasza. Pamiętam cię - jego głos był drżący. - Gdzie ja jestem? 
   Przez wąskie szparki opuchniętych powiek, przekrwione oczy mężczyzny zaczęły niespokojnie lustrować pokój. Zauważyłam, że jego lewa dłoń cały czas drży, mimo tego, że palce zaciskały się na krawędzi pościeli. 
   - W klasztorze - powiedziałam. - To jest moja przyjaciel - Edward. Opatrzył cię.  
   Starszy mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie do mężczyzny.
   - M-miło m-mi - wydukał Kuba. Jego kikut poderwał się, ale zaraz opadł z powrotem na poduszkę, gdy mężczyzna spojrzał na miejsce, gdzie powinna być jego dłoń. 
   - Wiesz, jak tu trafiłeś? - zapytałam, by odciągnąć go od nich myślenia nad swoją stratą. 
   Kuba utkwił wzrok w pościeli, marszcząc brwi. Wyraźnie próbował sobie coś przypomnieć. Być może uraz głowy jakiego doznał, wcale nie był taki niegroźny. 
   - Kazał mnie tu przywieźć – powiedział. – Mówił, że to będzie ostrzeżenie. Że…
   - Że, co? – usiadłam ponownie na krześle, ściskając ciągle drżącą dłoń mężczyzny. Miał on informacje, od których mogło zależeć nasze życie. – Powiedz wszystko, co wiesz. To bardzo ważne.
Kuba nie wyglądał na pewnego, ale pokiwał głową.
   - Zamknęli mnie w pokoju i trzymali tam. Długo. Nie wiem ile. Za ścianą musieli trzymać jeszcze kogoś, bo słyszałem stamtąd krzyki. Była to kobieta. On chyba… on ją chyba krzywdził.
 Zacisnęłam zęby, tłumiąc w sobie gniew.
   - Mów dalej – zachęciłam Kubę.
   - Dzisiaj… albo wczoraj. Nie wiem. Ale przyszedł do mnie jeden z nich – powiedział żywiej. –    Powiedział mi, co się ze mną stanie i dał mi list. Miałem go w bucie.
   Edward od razu podszedł do stolika, gdzie leżały rzeczy Kuby. Z lewego buta wyciągnął zmiętą kartkę papieru.
   - Powiedział, że mam ci to przekazać.
   - Topór ci to dał? – zdziwiłam się rozkładając kartkę.
   - Topór? – Kuba wyraźnie skulił się, a w oczach znowu miał przerażenie. – To nie Topór kazał mnie tu przywieźć. Więził mnie Wiksa. To on chciał wiedzieć, gdzie jesteś. Topór mnie mu sprzedał. Ja nie chciałem im mówić. Ale nie mogłem już wytrzymać. Przepraszam.
   - W porządku - powiedziałam. - To nie twoja wina. Zrobiłeś, co musiałeś. Teraz odpocznij.
   Zaczęłam podnosić się z krzesła, gdy dłoń Kuby zacisnęła się wokół mojego nadgarstka. Widziałam ten strach wymalowany na jego twarzy, ale uśmiechnęłam się do niego uspokajająco.
   - Jesteś tu bezpieczny. Obiecuję, że nic ci się tu nie stanie. Odpoczywaj.
   Skierowałam się do wyjścia, kurczowo ściskając w dłoni list. Nie wiedziałam, co w nim było, ale przeczuwałam, kto był jego nadawcą.
   Rozwinęłam kartkę i omiotłam wzrokiem linijki nieco koślawych liter, pobrudzonych przez czerwone plamy.

Saszo,
Jeżeli Max dotarł do klasztoru, to pewnie powiedział Ci o naszym spotkaniu. Wiem, jak to wszystko mogło wyglądać, ale nie zdradziłem was. Wiksa jest niebezpieczny i szykuje się do napadu na klasztor. Nie mógłbym uciec z Maxem wiedząc o tym.
Możesz jednak zakończyć tą wojnę, zanim się jeszcze by w ogóle rozpoczęła. Przyjedź jutro w południe na most w Głogowie  – pewnie wiesz, gdzie to jest. Ale musisz być SAMA. Proszę, zaufaj mi i zrób to. Ocalisz dzięki temu wielu ludzi. Nie potrzeba nam więcej śmierci.
Bądź ostrożna,
Adam

***

   - I co o tym myślisz? – zapytałam, gdy Max skończył czytać.
   Jego twarz wyrażała złość, jak i niedowierzanie. Bez słowa przekazał list Robowi.
   - Chyba nie myślisz, by tam pojechać – powiedział. – Przecież to z daleka zajeżdża pułapką.
   - To napisał twój brat – przypomniałam mu. – Nie ufasz mu?
   - Sam napisał, że Wiksa jest niebezpieczny i chce nas zaatakować. Jeżeli mimo to chce, żebyś się    podłożyła, to raczej nie jest już po naszej stronie.
   - Max ma racje – przytaknął Rob, odkładając list na stół. – Nie znam Adama, ale ta wiadomość to jedna wielka podpucha. Pisze, że masz się pojawić na terenie Wiksy sama, a to już jest samo w sobie niebezpieczne. Gdyby chciał, żeby Wiksa zginął, to na pewno nie naciskałby na to, byś przyjechała w pojedynkę.
   - Sądzisz, że chce mnie wystawić? – zapytałam naprawdę już skołowana.
   - Gdyby Adam chciał się z tobą spotkać bez wiedzy Wiksy, nie podkreśliłby, że masz być sama. To pułapka, Saszo. Nie możesz tam jechać.
   Rozległo się ciche pukanie do drzwi, a po chwili do środka weszła Zofia z Małą na rękach. Podziękowałam jej i przejęłam dziecko. Miała ona tylko tydzień i była wcześniakiem, ale wiedziałam, że wyrośnie na silną dziewczynę. Zaczęłam chodzić po pokoju kołysząc ją i myśląc nad tym, co powinnam zrobić.
   Max i Rob mieli rację. Ten list mógł być pułapką – co było bardzo prawdopodobne. Jednak ostatnie słowa, które zostały tam napisane, nieustannie siedziały mi w głowie.
   - Mają jej ojca – powiedziałam poprawiając kołnierz ubranka Małej. – Mam ją pozbawić też drugiego rodzica?
   - Jeżeli tam pojedziesz, to pozbawisz ją też najbliższej jej osoby – zauważył Max.
   Nagle Mała zacisnęła swoją drobną rączkę na moim palcu. Wiedziałam, że był to tylko odruch, ale nie mogłam nie pomyśleć, że to była próba zatrzymania mnie przy sobie.
   - Dobra. Nie pojadę – westchnęłam wstając. Była właśnie pora drzemki Małej. Wsadziłam ją do głębokiej skrzynki, która aktualnie służyła jej za łóżeczko. – Wy za to powinniście się szykować. Z rana wyjeżdżacie, a Żagań jest kawałek stąd.
   Spojrzałam znacząco na przyjaciół. Ci wymienili się spojrzeniami i czując, że mnie przekonali, zaczęli się zbierać do wyjścia. Max jednak zatrzymał się i zaglądnął do Małej.
   - Powinna mieć imię – stwierdził. – Nazywanie jej dzieckiem, niemowlakiem, czy dziewczyną robi się nudne.
   - Nie ja powinnam to zrobić – odparłam. Nadal sądziłam, że tylko Paweł ma do tego prawo. Był jej ojcem, a ja tylko obcą osobą. – Z resztą, nawet nie miałabym pomysłu.
   - Może Nadzieja? – zaproponował.
   - Serio? – parsknęłam próbując się nie roześmiać.
   - To imię – Max wzruszył ramionami. – Poza tym, najlepsze, jakie mogłabyś jej dać.
   Zagryzłam policzek patrząc na coraz głębiej oddychającą Nadzieję. Rzeczywiście, to imię jej pasowało.


   - Zawszę można mówić Nadia – stwierdziłam.
   - Najwyżej ciebie będzie obwiniać za to imię.
   Otworzyłam usta, by rzucić kilkoma niewybrednymi tekstami, ale stwierdziłam, że to jest niewarte obudzenia Nadii. Zamiast tego wskazałam na drzwi, siląc się na groźny wyraz twarzy.
   - Wynocha z mojego pokoju.
   Max uniósł ręce w obronnym geście i opuścił mój pokój z uśmiechem na ustach. Ja sama byłam rozbawiona – pierwszy raz od dłuższego czasu. Jednak gdy drzwi zamknęły się za mężczyzną, mój humor momentalnie znikł.
   Usiadłam na łóżku i omiotłam wzrokiem swój pokój. Było tu wszystko, czego człowiek potrzebował w dzisiejszych czasach. Kto dał mi prawo, by odbierać to innym, a tak pewnie by się stało, gdyby treść listu okazała się prawdziwa. Nie miałam wątpliwości, że Wiksa wiedząc, że tu jesteśmy, nie odpuści nam. Nie wiedziałam, czego tak naprawdę chciał, ale fakt, że jego ludzie skłonni byli zabijać świadczył, że on wcale nie był lepszy.
   Westchnęłam, ukrywając twarz w dłoniach. Nie sądziłam, że podjęcie tej jedynej, słusznej decyzji okaże się tak trudne. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz