To już ostatni rozdział TLD :) Kolejne trzy będą epilogami, podzielonymi na 3 części. Nie chciałam dodawać ich
jako jednego, bo wtedy byłyby za długi i trudno by było się połapać.
Ten rozdział pozbawiony jest zombie, ale dużo tu ważnych
wątków, które pojawią się jeszcze w tym tomie ;)
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Kapitularz po usunięciu z niego
materacy, śpiworów i wszelkich rzeczy, które miały imitować łóżka, stał się
naprawdę przestronną salą, która mogła pomieścić dużą grupę ludzi. Długie,
drewniane stoły oraz krzesła wróciły na swoje miejsce, dzięki czemu
mieliśmy miejsce do prowadzenia rozmów.
Ta miała się zacząć dopiero za godzinę, ale nie
mogłam sobie znaleźć zajęcia, więc siedziałam już tam od dłuższego czasu.
Miałam sporo spraw do przemyślenia, które nie dawały mi spokoju.
Kiedy klasztor uwolnił się spod uciążliwej
władzy Wacława oraz jego braci poczułam, że wszystko może się jeszcze ułożyć.
Że wspólnymi siłami stworzymy prawdziwy bastion ludzkości, który przetrwa
wszystko. Późniejsza wspólna walka przeciw zombie tylko mnie w tym upewniła.
Miałam wokół siebie naprawdę silnych i odważnych ludzi, którzy mogli stać się
tylko jeszcze lepsi. Wystarczyło tylko, bo poczuli skalę otaczającego ich
zagrożenia, by uśpione dotychczas w nich instynkty się obudziły.
Powinnam się cieszyć. Być zadowolona, że mogę
prowadzić to miejsce, ale tak nie było. Powrót Roba ucieszył mnie, ale gdy
zobaczyłam Lenę i Młodego przypomniałam sobie, że wciąż są gdzieś moi wrogowie.
I dalej działają przeciw nam, odbierając mi kolejną osobę. A ja nie mogłam na
razie zrobić nic innego, jak tylko czekać.
Ludzie w klasztorze nie potrafili walczyć. Na
palcach jednej ręki mogłam policzyć tych, którzy potrafili dobrze strzelać.
Nocne starcie z zombie mocno też nadwerężyło nasze zapasy naboi, których
wcześniej i tak nie było za wiele. Pójście do walki z tym, co mieliśmy, było
jak strzelenie sobie w kolano.
- Tu jesteś.
Max wszedł do sali. Nie mogłam nie zauważyć, że
lekko przy tym utykał. Wcześniej mięliśmy tyle pracy, że nawet nie zdążyliśmy
porozmawiać.
- Co ci się stało? – zapytałam siadając na stole.
- Małe nadwerężenie. Ludzie cały czas pytają,
czego ma dotyczyć to zebranie – powiedział wymijająco. – W sumie też chciałbym
wiedzieć.
Zadarłam głowę, patrząc na znajdujący się u góry
witraż. Był to po prostu zbiór różnokolorowych szkiełek, w którym nie dało się
dopatrzyć żadnego wzoru, ani logiki. Nie wiedzieć dlaczego, skojarzyło mi się
to ze mną samą. Byłam zbiorem mnóstwa różnych zachowań, uczuć, decyzji i
postaw, a razem tworzyłam coś, czego sama nie potrafiłam zrozumieć.
- Gdy nocowaliśmy w tym domu, na osiedlu –
zaczęłam wspominając tamte chwile. - Adam powiedział, że ty i ja mamy ten sam
cel. Że chcemy wszystkich uratować. Powiedziałam mu, że władza mnie nie
interesuje. I tak było. Chciałam tylko znaleźć bezpieczne miejsce, tak samo jak
chyba każdy człowiek. Ale nie mogłam stać bezczynnie, obserwując wszystko z
boku. To wszystko samo ze mnie wychodzi i choćbym nie chciała, to muszę
działać. Powiedz, gdy zacznę pieprzyć.
Max uśmiechnął się i oparł o stół
obok mnie.
- Zawsze pieprzysz – stwierdził, za co posłałam
mu oburzone spojrzenie. – Do czego zmierzasz?
Zagryzłam wargę, starając się nie pokazać, jak
bardzo roztrzęsiona byłam. Ta noc, jak i poprzednia, były dla mnie bezsenne, a
wypicie litrów kawy tylko sprawiły, że drżały mi ręce. Jak miałam spać wiedząc,
co nas czeka? Poza tym Mała i tak nie dałaby mi zmrużyć oka. Chociaż Łucja
zaproponowała, że może się nią zająć, ja odmówiłam. Po tym, co stało się z
Oksaną, nie chciałam zostawiać jej więcej pod opieką obcych ludzi. Poniekąd czułam się za
nią odpowiedzialna.
- Spotkałeś go, prawda?
Nie musiałam nawet patrzeć na Maxa by wiedzieć,
że cały się spiął. Mimo tego, że znaliśmy się stosunkowo niedługo, to
potrafiłam go przejrzeć na wylot. Działało to też w drugą stronę. Miałam
wrażenie, że znamy się od lat, chociaż tak naprawdę nic o sobie nie
wiedzieliśmy.
- Był na posterunku i w magazynie –
powiedział. – Dołączył do nich.
Pokiwałam głową w milczeniu. Nie chciałam
pokazać, że zdrada Adama w jakikolwiek sposób mnie poruszyła.
- Rozmawiałeś z nim?
- Tak.
- I?
- To już nie on, Saszo. Nie wiem, przez co
przeszedł i jakie rzeczy musiał robić, ale jedno wiem na pewno – to nie jest
już mój brat.
- Max…
Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo do sali
zaczęli wchodzić ludzie.
Zeskoczyłam z blatu i zajęłam miejsce na końcu
stołu. Spróbowałam wyłapać jeszcze spojrzenie Maxa, ale ten usiadł na
parapecie, poza zasięgiem mojego wzroku.
W zebraniu miało wziąć kilka osób, które według
mnie mogły mieć największe predyspozycje do pomocy w rządzeniu klasztorem.
Wśród nich znaleźli się ludzie, których już znałam, ale zdałam się też na
Edwarda, który wybrał z parę osób, które wobec niego powinny znaleźć się na
naradzie.
Uśmiechnęłam się uspokajająco do Roba, który
odpowiedział mi tym samym. Byłam mu wdzięczna, że nie przyprowadził ze sobą
Leny. Mogłam zaakceptować jej obecność w klasztorze, ale nie to, że mogłaby się
znaleźć na zebraniu i znać nasze plany. Nie ufałam jej ani trochę.
Dałam ludziom jeszcze chwilę czasu, na ciche
rozmowy oraz zajęcie miejsc. Łącznie było nas dziewięć osób. Dziewięcioro
ludzi, od których być może zależała przyszłość tego miejsca i jego mieszkańców.
Skinęłam Edwardowi, który od razu zabrał się do
uciszania ludzi. Po chwili w sali panowała idealna cisza, a uwaga wszystkich
skupiona była na mnie.
Nigdy nie przepadałam za byciem w centrum uwagi,
ale w takich sytuacjach zawsze potrafiłam się odnaleźć. Przemawianie nie było
dla mnie problemem, bo zazwyczaj słowa same płynęły z moich ust i były tym, o
czym myślałam. Zwołując to spotkanie miałam zaplanowane, jakie kwestie
chciałabym poruszyć, ale widząc tą różnorodność ludzi oraz charakterów
wiedziałam, że ta rozmowa zejdzie na różne tory.
- Cieszę się, że wszyscy postanowili się tu
pojawić – powiedziałam na początek. Zdążyłam zauważyć, że wśród paru
mieszkańców klasztoru nie jestem zbyt lubiana. Nie wszyscy pochwalali, a co
najważniejsze rozumieli, co zrobiłam z Wacławem i resztą. Na to jednak nic nie
mogłam poradzić. Mogłam mieć tylko nadzieję, że ludzie pójdą po rozum do głowy.
– Wiem, że nie rozumiecie powodu tego spotkania i tego, dlaczego akurat wy się
na nim znaleźliście, ale za chwilę wszystko stanie się dla was jasne.
Wyciągnęłam z kieszeni zgiętą kartkę, którą
rozprostowałam i zaczęłam czytać.
- Klasztor obecnie liczy trzydzieści sześć osób,
w tym piętnaście kobiet, siedemnastu mężczyzn i czworo dzieci. Łucjo, zrobiłaś
to, o co cię prosiłam?
Kobieta drgnęła na krześle i poprawiła okulary
na nosie. W jej dłoni pojawił się mały, niebieski notes.
- Po sprawdzeniu zapasów jedzenia okazało się,
że przy obecnych racjach żywności starczy nam na niecałe trzy tygodnie.
Po sali poniósł się szmer zaskoczenia. Tak jak
myślałam, ludzie w ogóle nie wiedzieli, na czym stoją. Gdyby nie żywność, którą
przywieźli Max i Czesiek, spiżarnia zionęłaby pustkami jeszcze przed końcem
tygodnia.
- A co z medykamentami? – zapytałam.
Łucja wyraźnie zakłopotana zaglądnęła do swojego
notesu, szukając czegoś wzrokiem.
- Oprócz kilku paczek środków przeciwbólowych i
na przeziębienie, nie mamy nic więcej.
Widziałam coraz większe oburzenie i
zakłopotanie na twarzach zebranych, ale kontynuowałam. Im lepiej zdaliby sobie
sprawę ze swojej sytuacji, tym szybciej moglibyśmy przystąpić do rzeczy.
- Cześka, jak stoimy z bronią?
Mężczyzna chrząknął i splótł ręce na blacie
stołu. Wszyscy czekali na jego słowa, po jego minie przeczuwając, że te nie
będą wcale lepsze od relacji Łucji.
- W magazynie mamy dwanaście pistoletów, cztery
strzelby, jeden karabin maszynowy i jeden snajperski. No i siedem sztuk noży.
- A naboje?
- Na wyczerpaniu – powiedział opadając na
oparcie.
Pokiwałam głową, kierując wzrok na Jurka. Ten od
razu jakby przeczuł, o co chcę go zapytać i sam zaczął mówić.
- Potrafiących w miarę dobrze strzelać jest
osiem osób – oświadczył. – Oczywiście bez twoich ludzi.
Dostrzegłam ukradkowe spojrzenie Roba,
wyrażające zaskoczenie. Zignorowałam je jednak.
- Ostatnie starcie z zombie musiało ich nieco
przyuczyć. Mają już podstawy, więc dalsza nauka będzie łatwiejsza. Zajmiesz się
tym.
- Ja? – zdziwił się mężczyzna. – Chyba nie
jestem do tego najlepszą osobą. Może lepiej ty, albo Max…
- Widziałam jak strzelasz – powiedziałam twardo.
– Poradzisz sobie z wyszkoleniem kolejnych. Każdy ma swoje zadania, a to jest twoje.
Nie widziałam przekonania na twarzy Jurka, ale
ten już nie sprzeciwiał się.
- Wszystko ładnie, pięknie – odezwał się
dotychczas milczący Olgierd. – Ale jak mają się uczyć, skoro naboje są na
wyczerpaniu?
Złośliwość w jego głosie nie była dla mnie
zaskoczeniem. Mężczyzna ten od początku wrogo się do mnie odnosił, a w
ostatnich dniach przemieniło się to niemal w nienawiść. Miałam wrażenie, że
Olgierd tylko czeka na jakieś moje potknięcie tylko po to, by samemu zająć moje
miejsce. Teraz, widząc ten kpiący uśmieszek na jego twarzy poczułam, że nie
pomyliłam się co do niego.
- Do tego właśnie zmierzałam, zanim mi
przerwałeś – odparłam spokojnie. – Zorganizujemy wypad do amerykańskiej bazy
wojskowej w Żaganiu. Jeżeli gdzieś mamy znaleźć broń, to tylko tam.
- Zakładając, że baza nie upadła – zauważył
nieco sceptycznie Rob.
- Dlatego będzie to twoje zadanie – powiedziałam
i zanim Rob zdążyłby cokolwiek powiedzieć, szybko dodałam. – Z nas wszystkich
najwięcej czasu spędziłeś za murami klasztoru, więc świetnie sobie poradzisz.
- Żagań jest prawie sto kilometrów stąd. Nie
wiem, czego moglibyśmy się tam spodziewać.
- Max pojedzie z tobą. Weźmiecie też kilku
rozgarniętych ludzi, którzy wam pomogą.
- Chwileczkę – Olgierd wstał z krzesła mierząc
mnie wzrokiem. – Kto w ogóle zrobił cię przywódcą? Nie przypominam sobie
żadnego głosowania.
Oczekiwałam tego po Olgierdzie, tak
więc nie byłam zaskoczona jego próbą przejęcia inicjatywy. Zamiast jednak mu
przerwać i tym samym zdusić bunt w zarodku, pozwoliłam mu mówić.
- Ja i moja rodzina pojawiliśmy się tutaj jako
jedni z pierwszych – mówił. – Przez ten czas zdążyłem poznać wszystkich
mieszkających tu ludzi. Znam ich i wiem, że potrzebują oni kogoś, kto pomoże im
przetrwać ten syf czający się za murami. Kogoś, kto zna ich imiona, rodziny.
Kogoś, kto nie jest dziewczynką biegającą z pistoletem i zabijającą ludzi na
ich oczach.
Siedziałam spokojnie, obserwując jak twarz
Olgierda staje się coraz bardziej czerwona. Zapewne oczekiwał, że jego słowa
mnie zdenerwują, a wtedy będzie mógł wszystkim pokazać, że rzeczywiście jestem
zagrożeniem. Jednak moje opanowanie zniweczyło jego plan.
- Masz na myśli siebie? – zapytałam.
- Nie wykluczam tego – odparł wyprostowując się
i odgarniając z czoła grzywkę długich, płowo czarnych włosów.
Pokiwałam ze zrozumieniem głową, siadając
wygodniej na krześle.
- Mówisz, że jesteś tutaj od początku – zaczęłam
spokojnie, uważnie obserwując reakcję Olgierda. – Czyli zapewne nie zabiłeś
żadnego zombie?
Wyraz twarzy mężczyzny był jednoznaczną
odpowiedzią.
- Wiem, jakim są zagrożeniem – powiedział na
swoją obronę.
- Oni? – prychnęłam. – To nie trupy są
zagrożeniem. A przynajmniej nie takim, jak myślisz. Wydaje ci się, że ta cała
broń, której potrzebujemy jest tylko na nich? Żywi są o wiele gorsi, niż
martwi. Wiesz dlaczego?
Grdyka Olgierda uniosła się i opadła, a w oczach
pojawiła się mu niepewność.
- Bo żywi myślą. Zombie są jak zwierzęta –
niebezpieczne, nienasycone, kierujące się instynktem, ale głupie. Zombie nie
wpadnie na pomysł by wziąć broń do ręki, czy odpalić samochód. Tylko żywi mogą
to zrobić, a to czyni ich o wiele niebezpieczniejszymi, niż ci się wydaje.
- To nie znaczy, że trzeba ich zabijać – sarknął
mężczyzna, próbując ratować resztki swojej godności.
- To prawda. Nie musimy tego robić –
przytaknęłam. – Zabiłam wielu ludzi. Więcej, niż bym chciała. I wiem, że to
jeszcze nie koniec. Nie, dopóki nasi wrogowie żyją, a przyjaciele są przez nich
trzymani. Odbijemy ich, a każdego, kto stanie nam na drodze – zabijemy.
Zapewne w większości zgromadzonych wzbudziłam
zaskoczenie, albo i nawet strach, ale o to właśnie chodziło. Lęk mógł ich tylko
zmotywować do działania.
- Przepraszam – około trzydziestoletnia brunetka
nieśmiało uniosła dłoń. Nie zdążyłam jeszcze poznać jej imienia, ale kojarzyłam
ją. – Ale o jakich wrogach właściwie mówisz?
Wymieniałam spojrzenia z Robem, a ten chrząknął
i zaczął swoją opowieść.
- W Głogowie powstała dość silna i na pewno
nieprzyjazna grupa. Miałem z nią do czynienia już dwa razy i jedyne, co mogę
wam powiedzieć, to, że są oni dużym zagrożeniem dla nas wszystkich. Nie wahają
się zabijać. Zabili ludzi, których znałem i porwali moją przyjaciółkę.
- I to ma być niby powód, dla którego mamy się
narażać? – prychnął Olgierd, splatając ręce na piersi.
Nie miałam już sił się z nim wykłócać, ale na
szczęście zostałam wyręczona.
- Nikt ci nie wciska broni w ręce i nie zmusza
do walki – sarknął Rob. – Nikt nie będzie zmuszony do tego, by się narażać dla
kompletnie mu obcej osoby. Zuza to moja przyjaciółka, która uratowała mi nie
raz życie. Jest lekarzem. Gdy policjant z posterunku, na którym byłem, został
postrzelony, nie wahała się i podjęła operacji. Teraz, gdy trzymają ją tamci
ludzie, nie będę siedział bezczynnie udając, że to nie mój problem. Wszyscy
wiecie, jaki jest teraz świat. Twoja córka – zwrócił się do Olgierda – ma
astmę, prawda? Nie sądzisz, że odbicie Zuzy jest też w twoim interesie?
Uśmiechnęłam się, widząc gwałtowną
zmianę wyrazu twarzy Olgierda. Wiedziałam już, że nam pomoże, choćby i tylko ze
względu na córkę.
- Wyjazd do Głogowa musimy jednak odłożyć –
powiedziałam. – Najpierw musimy zebrać broń i zapasy. Sprawą priorytetową jest
też naprawa i umocnienie bramy. W tym stanie nie przetrwa kolejnego oblężenia
przez zombie.
- Odłożyć? – oburzony Rob wstał z miejsca. – Oni
mają Zuzę! Cholera wie, co teraz z nią robią!
- Ale wiemy, co zrobią z nami, jeżeli pojawimy
się przed ich bramą nieuzbrojeni i niewyszkoleni – powiedziałam ostro, co
zgasiło bunt w oczach Roba. Nie zniknęła jednak złość, której nie mogłam znieść.
- Koniec spotkania. Wracajcie do swoich zajęć –
zarządziłam i jako pierwsza opuściłam salę.
Może to nie było dojrzałe. Może nie zapewniłam
sobie takim wyjściem szacunku w oczach pozostałych. Może i pomyśleli nawet, że
nie potrafię sobie ze wszystkim poradzić. Może właśnie tak było…
Wyszłam na zewnątrz i od razu skierowałam swoje
kroki do autobusu, gdzie pełniono akurat wartę. Weszłam na górę i uniosłam
dłoń, gdy siedzący na składanym krześle, młody chłopak chciał wstać.
Zmierzyłam wzrokiem okolicę. Dzięki
temu, że klasztor znajdował się na niewielkim wzniesieniu, mieliśmy widok na
najbliższą okolicę. Gdyby tylko wcześniej ktoś pełnił wartę, nie doszłoby do
wtargnięcia zombie oraz zniszczenia bramy. Ta była akurat naprawiana przez
dwóch mężczyzn, ale nie zanosiło się, że tak szybko skończą.
- Jak się nazywasz? – zapytałam młodego
wartownika. Miał on na głowie wełnianą czapkę, spod której wystawały jasne
włosy, kilka piegów na policzkach i niepewność w piwnych oczach. Nie wyglądał
na więcej, niż szesnaście lat.
- Filip – odparł nieco piskliwie.
Przyjrzałam się chłopakowi jeszcze
raz, tym razem uważniej.
- Ile masz lat?
- Szesnaście – powiedział.
- I siedzisz tutaj sam? Z bronią?
Filip poprawił się na krześle, a na blade policzki wpełzł mu
rumieniec. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby pełnił wartę, ale będąc pod
czyimś nadzorem. W końcu to był jeszcze dzieciak, a ktoś włożył mu w ręce broń
i kazał pilnować bezpieczeństwa całego klasztoru.
- Pan Jurek powiedział, że dam sobie radę – odparł
cicho, ale pewnie. – W naszej szkole była reprezentacja strzelecka. Byłem
najlepszy.
- Naprawdę? Przekonajmy się.
Wzięłam od Filipa strzelbę myśliwską i
spojrzałam przez celownik. Szybko odnalazłam włóczącego się u stóp wzgórza
zombie. Spokojnie wymierzyłam przez celownik w jego głowę i pociągnęłam za
spust. Rozległ się huk, a truposz padł na ziemię.
- Nieźle – powiedział już swobodniej Filip. –
Ale poszłoby ci to lepiej, gdybyś wstrzymała oddech.
- Zapamiętam. Twoja kolej – oddałam strzelbę
chłopakowi i zasłoniłam sobie oczy przed słońcem, które wyszło zza chmur.
Na pojawienie się drugiego trupa nie trzeba było
długo czekać. Pokraczna sylwetka wyłoniła się zza budynków miasta i
powłóczystym krokiem podążała w naszą stronę. Filip zdjął zombie szybko. Nawet
z daleka widziałam, że pocisk trafił truposza w sam środek czoła. Widząc to
zagwizdałam z uznaniem.
- Chyba będę miała dla ciebie zajęcie –
powiedziałam ponownie przejmując karabin.
Wypatrzyłam przez lornetę kolejnego
zombie i już miałam strzelić, gdy zobaczyłam coś, co wytrąciło mnie z równowagi.
Drogą z dość dużą prędkością jechał
samochód. Czerwona terenówka nie wyglądała jednak normalnie. Jego maska była
pokryta blachami, które zapewniały mu wzmocnienie oraz ochronę przed trupami.
Dzięki temu zamiast je omijać, na pełnym gazie taranowały stające mu na drodze
zombie.
- Schyl się – syknęłam kucając i pociągając
Filipa za sobą.
Samochód zwolnił nieco, gdy znalazł się przy
ścieżce prowadzącej do klasztoru. Nie czekając na zatrzymanie się auta,
ktoś wypchnął ze środka ciało. Zaraz potem terenówka przyśpieszyła i z piskiem
opon zniknęła za rogiem.
- Co to miało być? - zapytał półszeptem Filip,
jakby się bał, że tamci go usłyszą.
- Na pewno nic miłego - powiedziałam i zeskoczyłam
z autobusu na ziemię.
- Chcesz tam wyjść? To może być pułapka!
Owszem, ale i tak zamierzałam to sprawdzić.
- Osłaniaj mnie – rzuciłam tylko chłopakowi i
wyszłam furtką.
Opuszczając teren klasztoru poczułam się
dziwnie. Zaskakujące było to, jak szybko człowiek przyzwyczajał się do
bezpieczeństwa.
Ruszyłam w stronę ciała, trzymając broń w
pogotowiu. Okolica wydawała się być pusta, ale miałam wrażenie, że jestem
obserwowana. Obejrzałam się na Filipa, który ze strzelbą w rękach obserwował
okolicę. On także wyglądał na zdenerwowanego.
Byłam już kilka kroków od postaci, którego głowa
schowana była w białym worku. Przez materiał przebijała się krew. Wyglądał on
na mężczyznę, widocznie mocno skatowanego. Ubrany był tylko w porwany, zielony
sweter, który miał rdzawe plamy w różnych miejscach, oraz spodnie. Nie miał
butów, a jego bose stopy były dotkliwie poranione. Ręce związane miał na
plecach.
Ostrożnie ukucnęłam przed ciałem, w każdej
chwili gotowa do działania, gdyby zaszła taka potrzeba. Chwyciłam za skrawek
worka, skrywający twarz mężczyzny i ściągnęłam go. Widząc znajomą,
aczkolwiek dotkliwie pobitą twarz mężczyzny, zamarłam.
- Kuba? To był on, chociaż ciężko mi było go rozpoznać.
Był pokiereszowany i nieprzytomny, ale żył. Nie mogłam w to uwierzyć.
Spojrzałam za plecy mężczyzny. Lewa ręka związana była z luźnym rękawem prawej,
która została odcięta przez Topora kilka dni temu. Rozejrzałam się wokoło,
czując rozlewający się w mojej głowie strach. Świadomość, że ten mężczyzna
wiedział, że tu jesteśmy sprawiała, że ogarniało mnie przerażenie.
Nagle z gardła Kuby wydobył się charkot.
Przestraszona odskoczyłam od niego i ścisnęłam mocniej broń. Mężczyzna zaniósł
się kaszlem, plując krwią. Poszłam mu z pomocą i obróciłam go na bok.
- Nie... nie rób mi... krzywdy - wyszeptał.
- Spokojnie, Kuba. To ja, Sasza. Jesteś
bezpieczny – rozcięłam więzy na jego nadgarstkach, które były przetarte do
krwi.
Mężczyzna spojrzał na mnie zapuchniętymi
oczami. Jego czoło było mokre od potu, a sam wyglądał, jakby miał zaraz
zemdleć.
Nagle ręka Kuby zacisnęła się na moim ramieniu i
pociągnęła mnie do siebie. W oczach mężczyzny pojawił się strach, ale i coś, co
mnie samą przeraziło.
- Nie jesteście tu bezpieczni – powiedział z
naciskiem, po czym stracił przytomność.
***
- I jak z nim? – zapytałam wchodząc do tego
samego pokoju, gdzie jeszcze niedawno Edward opatrywał mnie. Tym razem miał
jednak cięższy orzech do zgryzienia. Obrażenia Kuby z całą pewnością były
cięższe i przerastały umiejętności emerytowanego kierowcy autobusu, który z
medycyną zetknął się podczas poboru do wojska.
- Pobity, odwodniony i niedożywiony – wyliczył.
- Ci, którzy go tak urządzili nie mieli do końca poukładane w głowie.
Spojrzałam na obwiązany bandażem kikut. Wciąż
miałam przed oczami moment, gdy Topór odcinał rękę Kuby od reszty jego ciała. I
nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to moja wina.
- Jedyny plus, że w żadną ranę nie wdało się
zakażenie. Nawet kikut dobrze się goi. Wszystko zostało fachowo opatrzone
i dzięki temu jeszcze żyje.
- Szczęście w nieszczęściu, co? – Usiadłam
na krześle obok łóżka Kuby.
- Chociaż tyle – westchnął Edward. - Znasz go,
prawda?
Pokiwałam głową.
- Był z Samantą i jeszcze jednym chłopakiem, gdy
się poznaliśmy – powiedziałam. – Prowadził ich. Zgodziłam się
przyprowadzić ich tutaj, ale wtedy spotkaliśmy Topora. Odrąbał mu tą rękę na
naszych oczach.
Edward nie ukrywał swojej złości.
- Sukinsyn – syknął.
- Żebyś wiedział – mruknęłam w zamyśleniu.
Jedno było już dla mnie wtedy pewne - pojawienie
się Kuby, nie oznaczało dla nas nic miłego. Jeżeli Topór wiedział, gdzie
jesteśmy, to z całą pewnością ta wiedza nie zostałaby dla niego obojętna. Może
nie dzisiaj, nie jutro, pojutrze, czy w ciągu kilku najbliższych dni, ale
wiedziałam, że w końcu się pojawi.
Nagle z gardła Kuby wydobył się jęk. Mężczyzna
poruszył się na łóżku niespokojnie i zaczął mamrotać niezrozumiałe słowa. Od
razu pochyliłam się nad nim, kładąc dłonie na jego ramionach. Potrząsnęłam nim,
aż ten otworzył oczy. W pierwszej chwili musiał mnie nie poznać, bo próbował
odsunąć się ode mnie, a w oczach miał przerażenie.
- Spokojnie – powiedziałam. – To ja. Pamiętasz
mnie?
Kuba wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę. W
końcu jednak przestał się wyrywać i położył się ponownie na poduszkę.
- Sasza. Pamiętam cię - jego głos był drżący. -
Gdzie ja jestem?
Przez wąskie szparki opuchniętych powiek,
przekrwione oczy mężczyzny zaczęły niespokojnie lustrować pokój. Zauważyłam, że
jego lewa dłoń cały czas drży, mimo tego, że palce zaciskały się na krawędzi
pościeli.
- W klasztorze - powiedziałam. - To jest moja
przyjaciel - Edward. Opatrzył cię.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie do
mężczyzny.
- M-miło m-mi - wydukał Kuba. Jego kikut
poderwał się, ale zaraz opadł z powrotem na poduszkę, gdy mężczyzna spojrzał na
miejsce, gdzie powinna być jego dłoń.
- Wiesz, jak tu trafiłeś? - zapytałam, by
odciągnąć go od nich myślenia nad swoją stratą.
Kuba utkwił wzrok w pościeli, marszcząc brwi.
Wyraźnie próbował sobie coś przypomnieć. Być może uraz głowy jakiego doznał,
wcale nie był taki niegroźny.
- Kazał mnie tu przywieźć – powiedział. – Mówił,
że to będzie ostrzeżenie. Że…
- Że, co? – usiadłam ponownie na krześle,
ściskając ciągle drżącą dłoń mężczyzny. Miał on informacje, od których mogło
zależeć nasze życie. – Powiedz wszystko, co wiesz. To bardzo ważne.
Kuba nie wyglądał na pewnego, ale
pokiwał głową.
- Zamknęli mnie w pokoju i trzymali tam. Długo.
Nie wiem ile. Za ścianą musieli trzymać jeszcze kogoś, bo słyszałem stamtąd
krzyki. Była to kobieta. On chyba… on ją chyba krzywdził.
Zacisnęłam zęby, tłumiąc w
sobie gniew.
- Mów dalej – zachęciłam Kubę.
- Dzisiaj… albo wczoraj. Nie wiem. Ale przyszedł
do mnie jeden z nich – powiedział żywiej. – Powiedział mi, co się ze mną stanie i dał mi
list. Miałem go w bucie.
Edward od razu podszedł do stolika, gdzie leżały
rzeczy Kuby. Z lewego buta wyciągnął zmiętą kartkę papieru.
- Powiedział, że mam ci to przekazać.
- Topór ci to dał? – zdziwiłam się rozkładając
kartkę.
- Topór? – Kuba wyraźnie skulił się, a w oczach
znowu miał przerażenie. – To nie Topór kazał mnie tu przywieźć. Więził mnie
Wiksa. To on chciał wiedzieć, gdzie jesteś. Topór mnie mu sprzedał. Ja nie
chciałem im mówić. Ale nie mogłem już wytrzymać. Przepraszam.
- W porządku - powiedziałam. - To nie twoja
wina. Zrobiłeś, co musiałeś. Teraz odpocznij.
Zaczęłam podnosić się z krzesła, gdy dłoń Kuby
zacisnęła się wokół mojego nadgarstka. Widziałam ten strach wymalowany na jego
twarzy, ale uśmiechnęłam się do niego uspokajająco.
- Jesteś tu bezpieczny. Obiecuję, że nic ci się
tu nie stanie. Odpoczywaj.
Skierowałam się do wyjścia, kurczowo ściskając w
dłoni list. Nie wiedziałam, co w nim było, ale przeczuwałam, kto był jego
nadawcą.
Rozwinęłam kartkę i omiotłam wzrokiem linijki
nieco koślawych liter, pobrudzonych przez czerwone plamy.
Saszo,
Jeżeli Max dotarł do klasztoru, to
pewnie powiedział Ci o naszym spotkaniu. Wiem, jak to wszystko mogło wyglądać,
ale nie zdradziłem was. Wiksa jest niebezpieczny i szykuje się do napadu na
klasztor. Nie mógłbym uciec z Maxem wiedząc o tym.
Możesz jednak zakończyć tą wojnę,
zanim się jeszcze by w ogóle rozpoczęła. Przyjedź jutro w południe na most w
Głogowie – pewnie wiesz, gdzie to jest. Ale musisz być SAMA. Proszę,
zaufaj mi i zrób to. Ocalisz dzięki temu wielu ludzi. Nie potrzeba nam więcej
śmierci.
Bądź
ostrożna,
Adam
***
- I co o tym myślisz? – zapytałam, gdy Max
skończył czytać.
Jego twarz wyrażała złość, jak i niedowierzanie.
Bez słowa przekazał list Robowi.
- Chyba nie myślisz, by tam pojechać –
powiedział. – Przecież to z daleka zajeżdża pułapką.
- To napisał twój brat – przypomniałam mu. – Nie
ufasz mu?
- Sam napisał, że Wiksa jest niebezpieczny i
chce nas zaatakować. Jeżeli mimo to chce, żebyś się podłożyła, to raczej nie jest
już po naszej stronie.
- Max ma racje – przytaknął Rob, odkładając list
na stół. – Nie znam Adama, ale ta wiadomość to jedna wielka podpucha. Pisze, że
masz się pojawić na terenie Wiksy sama, a to już jest samo w sobie
niebezpieczne. Gdyby chciał, żeby Wiksa zginął, to na pewno nie naciskałby na
to, byś przyjechała w pojedynkę.
- Sądzisz, że chce mnie wystawić? – zapytałam
naprawdę już skołowana.
- Gdyby Adam chciał się z tobą spotkać bez
wiedzy Wiksy, nie podkreśliłby, że masz być sama. To pułapka, Saszo. Nie możesz
tam jechać.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi, a po chwili
do środka weszła Zofia z Małą na rękach. Podziękowałam jej i przejęłam dziecko.
Miała ona tylko tydzień i była wcześniakiem, ale wiedziałam, że wyrośnie na
silną dziewczynę. Zaczęłam chodzić po pokoju kołysząc ją i myśląc nad tym, co
powinnam zrobić.
Max i Rob mieli rację. Ten list mógł być pułapką
– co było bardzo prawdopodobne. Jednak ostatnie słowa, które zostały tam
napisane, nieustannie siedziały mi w głowie.
- Mają jej ojca – powiedziałam poprawiając
kołnierz ubranka Małej. – Mam ją pozbawić też drugiego rodzica?
- Jeżeli tam pojedziesz, to pozbawisz ją też
najbliższej jej osoby – zauważył Max.
Nagle Mała zacisnęła swoją drobną rączkę na moim
palcu. Wiedziałam, że był to tylko odruch, ale nie mogłam nie pomyśleć, że to
była próba zatrzymania mnie przy sobie.
- Dobra. Nie pojadę – westchnęłam wstając. Była
właśnie pora drzemki Małej. Wsadziłam ją do głębokiej skrzynki, która aktualnie
służyła jej za łóżeczko. – Wy za to powinniście się szykować. Z rana
wyjeżdżacie, a Żagań jest kawałek stąd.
Spojrzałam znacząco na przyjaciół. Ci wymienili
się spojrzeniami i czując, że mnie przekonali, zaczęli się zbierać do wyjścia.
Max jednak zatrzymał się i zaglądnął do Małej.
- Powinna mieć imię – stwierdził. – Nazywanie
jej dzieckiem, niemowlakiem, czy dziewczyną robi się nudne.
- Nie ja powinnam to zrobić – odparłam. Nadal
sądziłam, że tylko Paweł ma do tego prawo. Był jej ojcem, a ja tylko obcą
osobą. – Z resztą, nawet nie miałabym pomysłu.
- Może Nadzieja? – zaproponował.
- Serio? – parsknęłam próbując się nie roześmiać.
- To imię – Max wzruszył ramionami. – Poza tym,
najlepsze, jakie mogłabyś jej dać.
Zagryzłam policzek patrząc na coraz głębiej
oddychającą Nadzieję. Rzeczywiście, to imię jej pasowało.
- Zawszę można mówić Nadia –
stwierdziłam.
- Najwyżej ciebie będzie obwiniać za to imię.
Otworzyłam usta, by rzucić kilkoma niewybrednymi
tekstami, ale stwierdziłam, że to jest niewarte obudzenia Nadii. Zamiast tego
wskazałam na drzwi, siląc się na groźny wyraz twarzy.
- Wynocha z mojego pokoju.
Max uniósł ręce w obronnym geście i opuścił mój
pokój z uśmiechem na ustach. Ja sama byłam rozbawiona – pierwszy raz od
dłuższego czasu. Jednak gdy drzwi zamknęły się za mężczyzną, mój humor
momentalnie znikł.
Usiadłam na łóżku i omiotłam wzrokiem swój
pokój. Było tu wszystko, czego człowiek potrzebował w dzisiejszych czasach. Kto
dał mi prawo, by odbierać to innym, a tak pewnie by się stało, gdyby treść
listu okazała się prawdziwa. Nie miałam wątpliwości, że Wiksa wiedząc, że tu
jesteśmy, nie odpuści nam. Nie wiedziałam, czego tak naprawdę chciał, ale fakt,
że jego ludzie skłonni byli zabijać świadczył, że on wcale nie był lepszy.
Westchnęłam, ukrywając twarz w dłoniach. Nie
sądziłam, że podjęcie tej jedynej, słusznej decyzji okaże się tak trudne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz