sobota, 29 lipca 2017

ROZDZIAŁ 10 - W GRUPIE SIŁA (SASZA)

   Znowu to zrobiłam.
   Zabiłam człowieka.
   Tak samo, jak wcześniej, pod sklepem, nie poczułam nic. Wcześniej wiedziałam, że kiedyś do tego dojdzie. Prędzej, czy później będę zmuszona odebrać komuś życie, by samej przeżyć. Dotychczas myślałam, że jakoś będę to przeżywać. Będę przerażona, załamana, znienawidzę siebie, ale nie czułam nic. Tak jakbym zabiła mrówkę. To było jednocześnie straszne, jak i fascynujące.
   Pełen bólu i wściekłości krzyk mężczyzny obudził mnie z przemyśleń. Prawie w ostatniej chwili zobaczyłam go, biegnącego na mnie z szaleństwem w oczach. Powstrzymałam go mierząc w niego z broni.
   – Masz córkę. – Zerknęłam na stojącą z boku dziewczynę. Ta była w kompletnym szoku. – Nie zmuszaj mnie, by została sama.
   Widziałam wahanie w jego oczach, ale na szczęście wypuścił z dłoni zakrzywiony pręt, który z brzdękiem upadł na brukowany chodnik.
   – Bierzcie tą przeklętą torbę i zejdźcie mi z oczu – powiedział grobowym głosem, patrząc na leżącego chłopaka.
   Bez słowa ruszyłam w kierunku koszów, równocześnie obserwując mężczyznę. Ten jednak nie wyglądał już na zainteresowanego zaatakowaniem mnie, czy Adama. Przykląkł przed ciałem syna i wtedy zaczął płakać. Głośno i żałośnie. Dziewczyna przyklękła obok.
   Zanim opaśliśmy podwórko, wyciągnęłam z torby pistolet oraz garść naboi. Położyłam broń w dobrze widocznym miejscu i dopiero wtedy odeszłam.
   – Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał Adam.
   – Dałam im szansę – odparłam. – Ten świat, by przetrwać, potrzebuje żywych.
   W oczach Adama nie widziałam aprobaty. Wciąż był zszokowany tym, co się wydarzyło, więc rozumiałam go. Nie chciałam się przed nim usprawiedliwiać, ale musiał poznać pewną, życiową prawdę, której nauczyłam się w ciągu tych dni.
   – Posłuchaj. – Zatrzymałam się i spojrzałam mu w oczy. Byliśmy prawie równego wzrostu. – Nie myśl sobie, że zabijanie przychodzi mi z łatwością. Dzisiaj zrobiłam to dwa razy. Nie wiem, czy żałuję, czy nie, bo nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Chcę przeżyć i odnaleźć moich przyjaciół. I zrobię wszystko, by mi się to udało. Możesz mnie nie popierać, a nawet mną gardzić – nie obchodzi mnie to, ale zapamiętaj jedno – żeby przeżyć, trzeba posuwać się do ostateczności, bo będąc martwym, nikomu nie pomożesz.
   Wcisnęłam w dłoń Adama pistolet, po czym ruszyłam przed siebie. Po odgłosach kroków wywnioskowałam, że ten podążał za mną.
   Przeszliśmy przez skrzyżowanie, gdzie kilkanaście aut zderzyło się ze sobą, całkowicie je zastawiając. W niektórych samochodach wciąż uwięzione były trupy, które dociskały swoje wykrzywione w przeróżnych grymasach twarze do szyb. Ignorując ich skowyty oraz warczenie, zaczęłam przechodzić między wąskimi przejściami, trzymając w pogotowiu siekierę.
   – Nie oceniam cię – odezwał się Adam. – W sumie nie mam do tego prawa, bo nawet cię nie znam, ale nie zgadzam się z tobą.
   Zatrzymałam się i odwróciłam w stronę chłopaka. Jego niebieskie oczy patrzyły na mnie ze spokojem. Gdy stał tak, trzymając w jednej dłoni pistolet, z nożem wepchniętym za pasek spodni zastanowiłam się, jak on i Max mogli być rodziną. Z tego, co zdążyłam zauważyć, różnili się nie tylko z wyglądu, ale i charakteru. Podczas gdy ten starszy był mocno zbudowany i silny zarówno psychicznie, jak i fizycznie, ten młodszy brat był szczupły, a jego twarz była łagodna. Noc i dzieńpomyślałam.
   – Nie zawsze musi być „my, albo oni”. Razem można osiągnąć więcej, niż w pojedynkę.  
   On nie pasuje do tego światapowiedział mi głos w głowie. Ta myśl była przykra, ale prawdziwa. Jednak, mimo różnic naszych poglądów, zaczęłam lubić Adama.
   – Być może. – Uśmiechnęłam się blado.
   Nagle poczułam uścisk, a potem mocne szarpnięcie za moją nogę. Upadłam na asfalt, przy okazji wpadając na maskę drogo wyglądającego auta. Rozległo się wycie alarmu. Nie miałam jednak czasu przejmować się tym, że ściągnie ono chmarę zombie z okolicy, bo w moim kierunku czołgał się nieumarły. Dotychczas uwięziony był pod samochodem, ale udało mu się uwolnić i niewiele by brakowało, by mnie ugryzł. W ostatniej chwili Adam odciągnął go ode mnie i zatopił ostrze noża w jego podgardlu.
   – Chodź. – Chwycił mnie za rękę i postawił na nogach, po czym pchnął lekko, zmuszając dobiegu.
   Tak jak sądziłam – alarm samochodowy zwabił chyba wszystkie zombie z okolicy. Te, uwięzione w autach, miotały się, uderzając głowami oraz otwartymi dłońmi w szyby.
   Adam strzelał już od dłuższego czasu i radził sobie całkiem nieźle. Moja rola była jednak ważniejsza, bo musiałam oczyszczać nam drogę. Otyła kobieta w średnim wieku, o czerwonych, krótkich włosach oraz przekrzywionych okularach całą swoją sylwetką zagrodziła nam przejście. Za każdym razem, gdy kłapała zębami, z pomiędzy jej warg wyciekała krew, a między zębami wciąż przeżuwała kawałki mięsa. Nie czekając dłużej doskoczyłam do niej, zamachnęłam się i wbiłam siekierę w bok jej głowy, rozpłatując czaszkę tuż nad prawym uchem. Dźwięk, jaki się wtedy rozległ, przypominał mi chrzęst rozdeptywanego robaka, co wywołało u mnie uczucia jak u niektórych drapanie paznokciami po tablicy. Skrzywiłam się, gdy usłyszałam to ponownie, podczas wyjmowania ostrza. Kolejnym sztywnym był staruszek utykający na lewą nogę, potem młoda dziewczyna z odgryzionym uchem.
   Siekiera zaczęła wyślizgiwać mi się z mokrych od potu dłoni, a mięśnie ramion drżały i bolały z wysiłku. Sięgnęłam więc po glocka.
   – Jeden – powiedziałam trafiając mężczyznę w średnim wieku prosto między oczy.
   Następnie strzeliłam do blondynki, która pojawiła się znikąd. Przez moment wydawała mi się być nawet znajoma. Kolejnym celem stał się chłopiec, na oko dziesięcioletni. Miał bluzę z kapturem z logo popularnego bohatera komiksów, która była prawie całkowicie zakrwawiona krwią z rany na szyi. Przez moment zawahałam się, tak samo jak to było z niemowlakiem w uliczce. Do zabijania zombie-dorosłych można się było przyzwyczaić, ale strzelenie do zombie-dziecka było trudniejsze. Znów miałam wrażenie przejmującego chłodu. Zrób to! – krzyknęłam w myślach. Zrobiłam. Przeskoczyłam nad ciałem chłopczyka, tym samym wydostając się z labiryntu. Adam podążył za mną.
   Do parku stamtąd nie było daleko. Zaledwie dwieście metrów truchtania, ale i tak przyszło mi to z trudem. Unikaj wysiłku fizycznego. Dobre sobie!prychnęłam w myślach, przypominając sobie słowa Zuzy i dotykając obolałych żeber.
   Ta część miasta była spokojna, nie licząc nielicznych ciał zombie oraz ludzi. Wszystko wyglądało normalnie i można było pomyśleć, że to całe szaleństwo tu nie dotarło. Nie było tam żadnych, porzuconych aut, trupów na ulicach, ani rozbitych witryn sklepowych, zniszczonych przez złodziei chcących wykorzystać okazję i się wzbogacić. Była tylko cisza.
   Max czekał obok tablicy informacyjnej, przedstawiającej ciekawe miejsca w Nowogrodzie. Na nasz widok na jego twarzy pojawiła się ulga. Uścisnął dłoń Adamowi, a mnie skinął głową.
   – Nie mieliście problemów? – zapytał.
   Wymieniłam spojrzenie z Adamem.
   – Nie – powiedział. – Jedynie parę zombie, ale daliśmy radę.
   – Pośpieszmy się – powiedziałam, zmieniając temat. – Niedługo zajdzie słońce.
   Przed wyruszeniem w drogę, rozdzieliłam moim nowym towarzyszom broń. Nie ufałam im całkowicie, ale na tyle by wierzyć, że nasza umowa jest nadal ważna. Ja swoją część spełniłam. Teraz była ich kolej.
   Podczas gdy Adam udał się na stronę, a ja nadal sprawdzałam zawartość torby, Max zadał mi pytanie, które obudziło we mnie dotychczas śpiące wątpliwości.
   – Co jeżeli twoich przyjaciół tam nie będzie?
   Zagryzłam policzek, patrząc na trzymany w dłoni pistolet. Smith&Wesson. Ojciec Roba miał w domu podobny i uczył nas z niego strzelać na strzelnicy. Lubiłam tego mężczyznę, który w jakimś stopniu zastępował mi ojca, a ja byłam dla niego przyszywaną córką. Dlatego też przyjaźniłam się z Robem, który z czasem stał się dla mnie jak brat. Myśl, że mógł nie żyć, przerażała mnie. Wtedy naprawdę zostałabym sama.
   – Wtedy będziecie mogli pójść w swoją stronę, a ja w swoją – odparłam z drżącym głosem. – Nie jesteście mi nic winni.
   Max patrzył na mnie dłuższą chwilę wzrokiem, którego nie potrafiłam odgadnąć. To było jedno z tych spojrzeń, które przenikały człowieka na wylot, przeglądały twoje myśli, a ty nie mogłeś nic na to poradzić.
   – Nie dasz sobie rady sama – stwierdził, wyciągając z kieszeni swojej skórzanej kurtki papierosa.
   – Tak sądzisz? – zapytałam z udawanym zdumieniem, a tak naprawdę byłam zła. Mój ton głosu zaraz się zmienił, na wściekłość. – Gówno wiesz.
   Max prychnął, wypuszczając ustami obłok białego, gryzącego dymu.
   – Możesz mieć torbę pełną broni, ale nie masz ludzi, którzy mogliby jej użyć. Sama nie pożyjesz długo.
   – Gadasz jak swój brat – sarknęłam biorąc torbę na ramię.
   – Może dlatego, że mamy rację?
   Rozmowę przerwał Adam, który widząc naszą dwójkę, mierzącą się wzrokiem, wydał się być zdezorientowany. Zbyłam go jednak, tak samo jak Max i zarządziłam ruszenie w dalszą drogę.
   Chociaż nie wydawało mi się, że zostaniemy z Maksem przyjaciółmi, to wiedziałam, że ma rację. Obaj bracia ją mieli. Ciągle chciałam udowodnić każdemu i przede wszystkim sobie, że nie potrzebuję niczyjej pomocy. Myliłam się jednak. Sama nie przeżyłabym ucieczki przed trupami, nie odzyskałabym torby z bronią, nie dostałabym się do parku.
   Szłam obok Adama, kawałek za Maksem i trzymając mocno w dłoni siekierę, rozglądałam się wokół. Znajdowaliśmy się w starej części miasta, gdzie znajdowały się przedwojenne kamieniczki. Budynki w pastelowych kolorach, z krużgankami oraz rzeźbionymi gzymsami były dumą Nowogrodu. Turyści zjeżdżali się tutaj, by podziwiać tą architekturę, a wyjeżdżali z masą zdjęć. W ogóle całe miasto było jednym, wielkim zabytkiem. Mieliśmy tu sporo miejsc, które powstały wieki temu i przetrwały do dziś.
   Przed sklepem zastaliśmy kilka zombie. Wszystkie żerowały na ciałach zabitych ludzi Wiksy, odgryzając im kawałki mięsa.  Rozglądałam się, mając nadzieję, że zaraz zobaczę Roba lub Zuzę, ale ponownie się zawiodłam. Po załatwieniu truposzy, weszliśmy do sklepu. On również okazał się być pusty. Nawet nie było śladu po moich przyjaciołach.
   – Szlag by to! – syknęłam przeczesując palcami włosy. Liczyłam na to głęboko, że Rob i Zuza będą na mnie tutaj czekać.
   – I co teraz?
   Spojrzałam na Adama, który stał przy drzwiach, podczas gdy Max rozglądał się po sklepie.
   – Zabierzmy wszystko, co może się przydać – powiedziałam w końcu. – Trochę tu tego zostało.
   Znaleźliśmy kilka sztuk broni pozostawionych przez Wiksę, których w pośpiechu nie zdążyli zabrać. Nie było tego sporo, ale wystarczająco, jak na naszą trójkę. Były to w większości naboje, co najbardziej mnie ucieszyło. One były najważniejsze. Adam zaopatrzył się w lepsze noże, niż ten, który dotychczas miał. Tamte ostrza były dłuższe i solidniejsze. Ja znalazłam kaburę, w której od razu schowałam swojego glocka. Zaczynałam odczuwać do niego sentyment.
   Nagle na ulicy usłyszeliśmy gwałtowny pisk opon. Instynktownie schowałam się za ladą, Adam za drzwiami, a Max kucnął tuż obok mnie. Rozległo się podwójne trzaśnięcie, a potem kroki, zmierzające do sklepu. Odbezpieczyłam broń i zobaczyłam, że mężczyzna obok ładuje magazynek do pistoletu. Pierwszą moją myślą było to, że ludzie Wiksy wrócili po resztę broni.
   – Nie ruszajcie się – powiedział ostro Adam, zupełnie nie podobnym do siebie głosem.
   Razem z Maksem wstaliśmy zza lady mierząc z broni do nieznajomych. Stał tam mężczyzna i kobieta. Oboje byli jakoś po trzydziestce, mieli takie same, jasne włosy, będące nawet podobnej długości oraz podobne rysy twarzy. Facet był o pół głowy wyższy od swojej towarzyszki. Oboje wyglądali na przerażonych i unosili ręce podczas gdy my mierzyliśmy do nich.
   – Hej, spokojnie – powiedział mężczyzna drżącym głosem.
   – Czego tu szukacie? – zapytałam.
   – Tego, co wy – odparła krótkowłosa kobieta patrząc na mnie wrogo.
   – Inga, spokojnie. – Mężczyzna opuścił ręce i położył dłoń na ramieniu towarzyszki. – Nie chcemy kłopotów. Zobaczyliśmy otwarte drzwi i… zamilkł zakłopotany oglądając się przez ramię. – W samochodzie jest moja żona.
   Max i ja spojrzeliśmy na siebie. Opuściłam broń i ruszyłam w stronę wyjścia. Nieznajomy mężczyzna chciał coś powiedzieć, jednocześnie robiąc krok w moją stronę, ale wtedy Adam przyłożył mu lufę karabinu do pleców. Facet momentalnie się wyprostował.
   Przed sklepem stał błękitny minivan, przez którego lewy bok ciągnęła się szpecąca rysa. W środku, na tylnym siedzeniu siedziała postać, której nie widziałam zbyt wyraźnie przez zaciemnione szyby. Zastukałam w nią i po chwili ze środka wyszła kobieta. W oczy od razu rzucił mi się jej duży brzuch. Była w ciąży. No to pięknie – pomyślałam.
   – Gdzie Paweł? – zapytała kładąc sobie rękę na brzuchu. Mogła być w siódmym, albo w ósmym miesiącu. – Nie róbcie nam krzywdy.
   – Chodź do środka – powiedziałam. Widać było, że kobieta jest przerażona, dlatego schowałam broń. Ostatnie, czego nam brakowało to przedwczesny poród.
   – Paweł. – Kobieta prawie rzuciła się mężczyźnie w ramiona, ale powstrzymałam ją kładąc jej dłoń na ramieniu. Zauważyłam, że Max i Adam także opuścili bronie, ale dalej trzymali je mocno.
   – Nie oddamy wam broni – powiedział Max.
   – Ale my jej potrzebujemy! – sprzeciwiła się mu ostro Inga.
   – Jak wszyscy – mruknął.
   Ta sytuacja przypominała tą jeszcze sprzed kilku godzin. Było prawie tak samo. Nie wiedzieć czemu, ogarnął mnie strach, a ręce zaczęły drżeć. Nie chciałam znowu zostać zmuszona do użycia broni. Nie przeciw tej trójce, która nie wyglądała na niebezpiecznych. Ten chłopak też nie wyglądał prychnął głos w mojej głowie.
   – Moja żona jest w ciąży – powiedział z naciskiem Paweł. – Jak mamy sobie poradzić bez broni? To tak jakbyście skazali nas na śmierć.
   – Hej – przerwałam kłótnię, gdy zobaczyłam na ulicy niewielką grupkę zombie. – Pora się zmywać.
   Wszyscy wyjrzeli na zewnątrz i nastąpiło pośpieszne zabieranie toreb. Jeden z sztywnych nagle wszedł do środka i wyciągnął ręce w stronę Pawła. Mężczyzna odsunął się w porę, a ja kopnęłam zakrwawioną postać w brzuch aż ta wpadła na ścianę. Ostatecznie pozbawiłam bestię resztek życia rozpłatując jej czaszkę na pół siekierą. Kolejne zombie także kierowały się w stronę sklepu, zwabione wizją świeżego mięsa. Paweł złapał mnie za rękę i spojrzał prosto w oczy.
   – W aucie mamy cztery wolne miejsca. Pomóżcie nam, a my pomożemy wam.
   To był argument, który ostatecznie mnie przekonał. My za to byliśmy bez auta, a ucieczka pieszo mogła być kłopotliwa. W szczególności z takim obciążeniem, jak cztery, wypełnione bronią torby. Spojrzałam na Maxa, a ten skinął mi głową.
   – Dobra. Wszyscy do samochodu – zarządziłam.
   Zombie były coraz bliżej, a jeden znalazł się o krok od Ingi. Zareagowałam szybko, doskakując do truposza i rozbijając mu czaszkę siekierą. Kobieta, z pomieszaniem przerażenia i szoku na twarzy, podziękowała mi.
   – Do auta! Już! – Pchnęłam ją lekko w plecy.
   Gdy już sama miałam to zrobić, kątem oka dostrzegłam zbliżającą się na mnie sylwetkę. Nie zdążyłam nawet zareagować, gdy zombie rzucił się na mnie. Krzyknęłam, szarpiąc się z truposzem i próbując nie dać się ugryźć. Brudne zęby kłapały zaledwie centymetry od mojej twarzy, a palce boleśnie wbijały się w ramiona. Potknęłam się o siekierę, która wypadła mi wcześniej, przez co wpadłam na bagażnik minivana, przygnieciona do niego ciężarem zombie. W ostatniej chwili udało mi się złapać go za szyję, odsuwając go od siebie. Nasza szarpanina trwała do momentu, aż z pomocą przyszedł mi Max. Strzałem z bliska rozwalił głowę zombie. Kawałki mózgu, czaszki oraz krew trysnęły mi na twarz.    
   – Ugryzł cię? – Max, po raz pierwszy, patrzył na mnie inaczej, niż z obojętnością.
   Pokręciłam przecząco głową.
   – Chodźmy już. – Chwycił mnie za dłoń i pomógł wstać.
   Gdy otwierał drzwi do minivana, nad jego ramieniem dostrzegłam nową, zbliżającą się, nową grupę zombie. Większą od poprzedniej. Wsiedliśmy do środka w momencie, gdy trupy dotarły do auta i zaczęły uderzać w nie pięściami. Paweł ostro ruszył z miejsca, aż wcisnęło nas w fotele. Szybko zostawiliśmy za sobą sklep i grupkę zombie, która zniknęła mi z oczu gdy minivan skręcił.

☠☠☠

   Odjechaliśmy kilka ulic dalej, parę razy zmieniając trasę, gdy okazało się, że drogi są zastawione opuszczonymi autami lub pełne zombie. Paweł nie chciał narażać Beaty na stres i starał się unikać kolejnych spotkań z nieumarłymi. Powoli zaczynało zmierzchać o czym poinformowałam moich towarzyszy.
   – Musimy się zatrzymać – powiedziałam. Przejeżdżaliśmy właśnie przez osiedle domków jednorodzinnych. Wszystkie wyglądały podobnie.
   – Tutaj? – zapytał sceptycznie kierowca.
   – Lepiej nie jeździć po zmroku. Światła mogą zwabić zombie, albo zaalarmować ludzi. Nie będziemy ryzykować. Zatrzymajmy się w którymś z domów. Jeżeli będziemy cicho, to martwi nas nie namierzą – przekonywałam grupę.
   Nie usłyszałam słów sprzeciwu i już po chwili wszyscy staliśmy na wjeździe przed jednym z bliźniaczo podobnych do siebie domów. Ten miał metalowy płot, ogradzający całą posesję, który może i by nie powstrzymał większej grupy zombie, ale zapewniał jakąś ochronę.
   – Poczekajcie tu. Max i ja sprawdzimy dom – powiedziałam, wysiadając z auta.
   Nie bez powodu wybrałam właśnie Maksa. Potrafił strzelać, był silny i dwukrotnie uratował mi życie. Miałam więc pewność,  że w razie czego, będę ubezpieczana.
   Drzwi do domu okazały się być otwarte, co było trochę dziwne. Wyciągnęłam glocka, a Max odbezpieczył swojego Smith&Wessona. Już mieliśmy wchodzić, gdy powstrzymałam mężczyznę.
   – Poczekaj. – Uderzyłam trzy razy pięścią w futrynę. Oboje wsłuchaliśmy się w ciszę, ale nic jej nie zakłóciło. Dopiero wtedy wkroczyliśmy do środka.
   Gdy szliśmy przez korytarz, podłoga nieprzyjemnie skrzypiała nam pod nogami, niosąc się słabym echem po wnętrzu. Znaleźliśmy się w salonie. W lustrze, wiszącym obok biblioteczki, zobaczyłam odbicie rozczochranej dziewczyny, która na twarzy miała krople krwi.
   Te dwa dni podczas których kilka razy o mało co nie zginęłam, strzelałam do ludzi i walczyłam z zombie zdążyły już odcisnąć piętno na mojej psychice. To było przerażające jak szybko udało mi się dostosować do nowego świata, gdzie rządziło prawo dżungli. „Zmarli nie decydują o moralności tych, którzy pozostają przy życiu” – przypomniałam sobie cytat, który wyniosłam z lekcji polskiego.  
   – Kuchnia i pokoje czyste. –Max nagle wkroczył do salonu. Wzdrygnęłam się, odsuwając od lustra. – Dziwne, że ci, którzy tu mieszkali, niczego nie zabrali.
   – Może nie zdążyli – podsunęłam, podchodząc do wiszącego na ścianie zdjęcia czteroosobowej rodziny. Rodzice i dwie córki.
   – Pójdę po resztę.
   – Max. – Odwróciłam się do wychodzącego mężczyzny. – Miałeś rację. Sama nie dałabym sobie rady.
   Nigdy nie było mi łatwo przyznać się do pomyłki, ale tym razem zrobiłam to bezwiednie. W obecności Maksa zaczynałam zachowywać się swobodnie – zupełnie tak, jakbyśmy znali się od lat.
   – Przynajmniej już to wiesz – powiedział, po czym opuścił salon.
   Poczułam się nieswojo stojąc samotnie w czyimś domu. Podeszłam do okna wychodzącego na ulicę. Widziałam jak Max mówi coś do Pawła, wskazując za dom, a ten kiwa głową. Pozostali wyszli z auta i ruszyli w stronę drzwi. Adam szedł za kobietami, obładowany torbami z bronią. Gdy mnie zauważył, posłał mi uśmiech, a ja odpowiedziałam tym samym.
   Niebo zmieniło kolor z niebieskiego na pomarańczowy, a słońce powoli zmierzało ku zachodowi. Było czerwone, co oznaczało mroźną noc. Już teraz dało się wyczuć, że temperatura gwałtownie spadła. Nie miałam pojęcia co zrobimy, gdy naprawdę nadejdzie zima. Potrzebowaliśmy miejsca, gdzie mielibyśmy stały dostęp do jedzenia, wody i drewna na opał. No i gdzie moglibyśmy się bronić zarówno przed żywymi, jak i martwymi. Takim miejscem był klasztor.
   Inga i Beata od razu usiadły na kanapie dmuchając i rozcierając dłonie. Adam położył torby na ławie przed nimi i usiadł obok.
   – Nie ma prądu – zauważyła po chwili Inga, wciskając włącznik światła.
   – A woda? – zapytała Beata, gładząc się po brzuchu.
   – Sprawdzę. – Ruszyłam do kuchni. Niestety po odkręceniu kurka popłynęła cienka strużka wody, która zaraz zniknęła, a rury zadudniły głucho. Za to lodówka była pełna jedzenia, które wciąż było zmrożone. Poinformowałam o tym pozostałych. Inga wstała z kanapy i zajęła się przygotowywaniem jedzenia na kuchence gazowej.
   Wróciłam do salonu w tym samym czasie gdy weszli do niego Paweł z Maksem.
   – Auto stoi za domem – poinformował nas Paweł, siadając obok żony. – W razie czego będziemy mogli szybko uciekać.
   – Musimy zasłonić okna i zaryglować drzwi – zarządziłam. – Ustalimy też warty. Ktoś z was potrafi strzelać? – zwróciłam się do obu kobiet i Pawła. Po ich minach poznałam odpowiedź. Zagryzłam policzek niezadowolona. W takim wypadku, warty spadły na Maksa, Adama i na mnie.
   Zasłoniliśmy okna kocami, oraz wszystkim tym, co się do tego nadawało, a drzwi wejściowe zastawiliśmy szafą. Te prowadzące na tyły domu zostawiliśmy. Miała to być nasza jedyna droga ucieczki w razie czego. Okolica wydawała się być spokojna, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na żadne ryzyko. Gdy w pobliżu pojawiał się chociaż jeden zombie, to za nim magicznie przybywa horda, a temu domowi daleko było do twierdzy.
   – Spędzimy tutaj noc i z rana wyjedziemy – powiedziałam gdy wszyscy siedzieliśmy z miskami kaszy z mięsem. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie jadłam nic od śniadania w mieszkaniu Zuzy.
   – Dokąd? – zapytała Inga. Nie była już tak wrogo do nas nastawiona. W tych czasach ludzie szybko musieli decydować o tym, czy komuś ufają, czy też nie.
   Odstawiłam miskę na stół i jeszcze raz przyjrzałam się twarzom swoich nowych towarzyszy. Żeby opowiedzieć im o swoim planie, musiałam być pewna, że mogę im ufać. Tylko tak mogłam stworzyć silną drużynę.
   – Niedaleko stąd jest pewna miejscowość – małe miasteczko – zaczęłam. – Jest tam spory budynek z murem, znajduje się kawałek od miasta, ma wieżę, a raczej dzwonnicę…
   – Wiem, o czym mówisz – przerwał mi Paweł. – Chodzi ci o klasztor, prawda?
   – Tak. – Skinęłam głową. – To świetne miejsce. Dałoby się tam przeżyć. Wystarczy tylko się tam dostać, ale musimy to zrobić razem.
   W milczeniu czekałam aż wszyscy przemyślą moje słowa. Zależało mi na tym, by zaakceptowali mój plan. Rozumiałam już słowa Adama i Maxa – w jedności siła. Razem moglibyśmy dotrzeć do klasztoru, gdzie miałam nadzieję spotkać Roba i Zuzę. Wspomniałam przecież przyjacielowi o założeniu tam osady i gdyby miał mnie szukać, to pewnie wybrałby się właśnie tam.
   – W porządku – odezwał się w końcu Adam, zwracając tym samym uwagę wszystkich. – Skoro to takie świetne miejsce, to jedźmy tam.
   Wszyscy pozostali mu przytaknęli, a mi na usta wkradł się zwycięski uśmiech. Miałam drużynę oraz cel. Wszystko zaczynało się układać.

☠☠☠

   Postanowiliśmy spać w jednym pokoju, żeby w razie czego nie biegać za innymi oraz dlatego, że razem byłoby nam cieplej. Temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni, a przy każdym wydechu z naszych ust wydobywała się para. Na szczęście w szafach znaleźliśmy dodatkowe ubrania, które skutecznie chroniły nas przed zimnem.
   Max wziął pierwszą wartę i usytuował się na piętrze, skąd miał dobry widok na okolicę. Z sypialni wynieśliśmy materace oraz pościel i porozkładaliśmy je na podłodze. Mnie przypadło miejsce między Adamem a Ingą. Leżąc tak, pomiędzy tą dwójką, nie mogłam zasnąć. Westchnęłam, przewracając się na plecy.
   – Nie śpisz? – usłyszałam głos Adama. Mówił półszeptem, by nie obudzić reszty, ale rozumiałam go dobrze.
   – Jakoś nie mogę – odparłam. – A ty? Czemu nie śpisz?
   – Myślę – powiedział, przewracając się na plecy. – To wszystko jest jakieś popieprzone. Jednego dnia jest wszystko okej, ludzie żyją, bawią się, mają pracę i rodziny, a drugiego wszystko trafia szlag. Jak jeden wirus mógł wszystko tak spieprzyć?
   – Wirus? – zdziwiłam się. – Skąd wiesz, że to wirus?
   Nawet w ciemności dostrzegłam zmieszanie na twarzy Adama.
   – Strzelam – odparł. – Bo co innego, mogło zmienić żywych ludzi w chodzące trupy?
   Nie miałam pojęcia. Pojawienie się wirusa, lub czegoś, co przemieniło ludzi w zombie nadal było dla nas tajemnicą.
   – Jeżeli ten wirus stworzyli ludzie, to spieprzyli sprawę po całości – powiedziałam.
   Mimo ciemności, instynktowe wyczułam, że Adam się uśmiecha i ja, mimowolnie, zrobiłam to samo.
   – Sądzisz, że to już koniec?
   – Tak myślę. Nie wydaję mi się, żeby kiedyś to wszystko wróciło do normy. Za daleko już to zaszło, by tak się stało. Dlatego musimy wziąć się w garść, znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli żyć w spokoju i walczyć o każdy dzień. Tak teraz trzeba robić.
   – Masz z Maksem wiele wspólnego – stwierdził. – Oboje macie instynkt przywódcy.
   Zaśmiałam się, zaraz zasłaniając usta dłonią.  Zupełnie zapomniałam o pozostałych, którzy spali nieopodal. Zagryzłam policzek, wpatrując się w kontury wiszącego żyrandola.
   – Naprawdę jesteście braćmi? – zapytałam w końcu.  Ta kwestia wciąż nie dawała mi spokoju. – Ty i Max. W ogóle nie jesteście do siebie podobni. Jesteście w ogóle braćmi?
   – Przybranymi – ale tak – odparł Adam. – Jesteśmy braćmi.
   – Bardzo na nim polegasz? – Zerknęłam na niego.
   – Na tyle, na ile to możliwe.
   Zmrużyłam oczy, gdy płomień świecy odbił się od bransoletki Adama i oślepił mnie na moment. Zauważyłam ją wcześniej i widziałam, że na metalowym pasku jest coś wygrawerowane, jednak nie wiedziałam co.
   – Co to znaczy? – zapytałam, dotykając ozdoby.
   No entres donde libremente no puedas salirwyjaśnił. – Nie wchodź tam, skąd nie będziesz mógł swobodnie wyjść. Mateo Alemán. Znasz?
   – Nie bardzo. Trafny cytat. Idealne motto na te czasy.
   Na tym zakończyła się nasza rozmowa i już po chwili usłyszałam, jak oddech chłopaka robi się głębszy, a potem coraz bardziej miarowy. Mnie jednak sen nie był pisany. Nie było mi zimno, nie byłam też głodna, Max czuwał nad naszym bezpieczeństwem, a mimo to czułam niepokój. To był ten sam, który już kilka razy uratował mnie z opresji. W końcu nie wytrzymałam i wstałam z materaca. Stąpając ostrożnie, by nie pobudzić śpiących, ruszyłam schodami na górę.
   Max siedział na fotelu w pokoju, z którego rozpościerał się widok na ulicę. Nie zauważył mojej obecności. Wyglądał jakby nad czymś dumał.
   – W porządku? – zapytałam cicho. Brunet wzdrygnął się.
   – Co tu robisz? Jest spokojnie – odparł, zmieniając nagle temat.
   Z okna rozpościerał się widok na całe osiedle. Te położone było na wzgórzu, z którego dobrze widać było panoramę Nowogrodu. Dzięki światłu gwiazd oraz księżyca, mogłam dostrzec kilka sylwetek, które krążyły po okolicy. Ich widok coraz mniej mnie przerażał. Z zakasującą szybkością zaczynałam się do nich przyzwyczajać.
Jeden z zombie szwendał się po sąsiednim podwórku. Chodził nieporadnie, niekiedy potykając się o własne nogi, obracając głową na różne strony. Zachowywał się jak zwierzę szukające tropu. Gdy wtargnął na teren, zajmowanego przez nas domu, serce zaczęło mi bić szybciej. Ożywieniec przystanął i odwrócił się w stronę budynku. Ze strachu aż wstrzymałam oddech. Przez parę długich sekund, zanim truposz zdecydował się ruszyć dalej, bałam się choćby poruszyć, by nie zdradzić naszej obecności.
   – Nie jest tu bezpiecznie – powiedziałam cicho.
   – Jutro nas już tu nie będzie – odparł Max i spojrzał na mnie uważnie. – Jesteś pewna tego klasztoru?
   Zagryzłam policzek, wciąż patrząc za odchodzącym zombie. Odezwałam się dopiero, gdy zniknął mi z oczu.
   – Nie wiem, co możemy tam zastać – wyznałam szczerze – ale to jakaś szansa. – Splotłam ręce na piersi, gdy niespodziewany dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Zerknęłam na siedzącego w fotelu Maksa. W słabym świetle niemal nie widziałam jego twarzy. – Mogę o coś zapytać?
   – Hm? – Podniósł na mnie spojrzenie szarych oczu.
   – Gdy to się zaczęło, jechaliście dokądś – zaczęłam. – Dalej chcesz tam dotrzeć?
   Przez chwilę Max milczał, jakby nad czymś się zastanawiał.
Nie potrafiłam go rozgryźć. O ile Adam był otwartym człowiekiem i jego zamiary łatwo mogłam przewidzieć, Max był tajemnicą.
   – Nie wiem – powiedział w końcu. – Na razie niczego nie planuję.

   Skinęłam głową, nie pokazując po sobie, że odpowiedź ta mnie zadowoliła. Wróciłam na dół, z lekkim uśmiechem na ustach. Tym razem zasnęłam bez przeszkód. 

piątek, 28 lipca 2017

ROZDZIAŁ 9 - CIĘŻAR ODPOWIEDZIALNOŚCI (ROB)

   – Rob! – krzyk Zuzy był pełen przerażenia, pilnie potrzebowała mojej pomocy, ale zombie za nic nie chciały odsunąć się bym mógł zamknąć drzwi. Uderzałem je po głowach kolbą broni, co dawało mi kilka sekund by zmniejszyć odległość między drzwiami a futryną. Niestety, zaraz potem brudne od krwi dłonie truposzy wślizgiwały się do środka, próbując złapać mnie za ubranie i parę razy im się to udawało, ale wtedy ciąłem ich palce bagnetem lub wyłamywałem.
   – Rob! – kolejny, tym razem błagalny, krzyk dziewczyny wypełnił pomieszczenie sklepu.
   Zuza walczyła z trzema zombie, które zastaliśmy w środku, zaraz po wejściu do sklepu. Moja towarzyszka próbowała wbić grubemu facetowi z oderwanym sporym kawałkiem gardła nóż w czaszkę. Osłaniała jednocześnie siedzącego na podłodze i drżącego ze strachu chłopaka z wrogiej grupy, którą zaatakowaliśmy przed sklepem.
   – Zaraz! – krzyknąłem wkurzony i całym swoim ciałem natarłem na drzwi. Rozległ się chrzęst łamanych palców, ale to mnie nie zraziło. Włożyłem jeszcze więcej wysiłku w swoje działania. Przez to kilka odciętych palców poupadało na podłogę, gdy te w końcu się zatrzasnęły. Przyciągnąłem jeszcze stojącą obok lodówkę z mrożonkami i zastawiłem nią wejście.
   – Uważaj! – Doskoczyłem do Zuzy i w ostatniej chwili uderzyłem idącego na nią trupa w tył czaszki. W lekkie wgniecenie, które powstało po moim ciosie, wbiłem jeszcze lufę broni, która prawie bez oporów przebiła się do mózgu zombie.
   Zuza, w tym czasie, zdążyła unieszkodliwić grubasa przebijając mu nożem oczodół. Ostatniego zombie – kobietę w długiej sukni, załatwiłem tym samym sposobem, co wcześniej. Osunąłem się wyczerpany na podłogę, tuż naprzeciw Michała, który próbował odsunąć się jak najdalej od wypływającej z głowy kobiety cieczy.
   Nie byliśmy daleko od sklepu z bronią, bo z rannym chłopakiem ciężko byłoby nam uciec. Gdyby nie ten sklep, to zapewne leżelibyśmy zjadani przez truposzy. Oby Saszy też się udało – pomyślałem. Zaryzykowała życiem, żeby zdobyć broń ze sklepu. Nawet nie wiedziałem, czy żyje.
   – Co teraz zrobimy? – zapytała Zuza. Na jej policzku pojawił się już fioletowy siniak.
   Wycie i warczenie zombie za drzwiami dekoncentrowało mnie. Miałem ochotę krzyknąć, żeby się zamknęli, ale to zapewne pogorszyłoby sprawę. Trzeba było poczekać, aż stracą nami zainteresowanie.
   – Przeczekamy – odparłem, podnosząc się z podłogi. – Sprawdź, czy na zapleczu nie ma dodatkowego wyjścia. Tylko uważaj. Ktoś może tam być.
   Zuza kiwnęła głową i zniknęła w półmroku pomieszczenia. Przez oklejoną reklamą witrynę sklepową wpadało do środka mało światła, ale dzięki temu zombie nas nie widziały. Rozglądnąłem się po półkach. Jedzenia było jeszcze sporo, ale bez elektryczności miała szybko się popsuć.
   – Co ze mną zrobicie? – zapytał nagle chłopak.
   – A co mamy zrobić? – spytałem, biorąc z półki z lekarstwami wszystkie opatrunki, jakie się tam znajdowały. Zuza musiała zająć się jego nogą zanim ten do końca się wykrwawił.
   – Zabijecie mnie?
   – Nie zabijamy dzieci.
   – Wasza koleżanka by mnie zabiła – powiedział ze złością w głosie.
   Spojrzałem na chłopaka uważnie. Cała jego nogawka była we krwi, która kontrastowała z bladością jego twarzy. Niewątpliwie to za sprawą Saszy tak wyglądał. Widziałem, co mu robiła i byłem tym przerażony. To był jeszcze dzieciak, a ona go torturowała i groziła śmiercią. Rozumiałem, że chciała informacji, ale posuwanie się do takich metod było grubo ponad miarę. Nawet, jak na te czasy.
   – Nie ma drugiego wyjścia – powiedziała Zuza, wychodząc z zaplecza. Od razu podeszła do Michała. – Pomóż mi go położyć na ladzie.
   Wspólnymi siłami podnieśliśmy chłopaka, który krzywił się z bólu i z ledwością powstrzymywał od krzyku. Zuza rozdarła mu nogawkę spodni wzdłuż uda i przyjrzała się ranie.
   – Nie ma rany wylotowej, czyli kula jest w środku – oznajmiła po krótkich oględzinach. – Muszę ją wyjąć. Rob, poszukaj pęsety albo czegoś w tym rodzaju. Mogą być obcążki. I spirytus.
   Pęsety nie znalazłem, ale obcążki już tak. Mieliśmy szczęście, że był to sklep wielobranżowy, a nie zwykły spożywczak. Na półce były też tam paczki opasek zaciskowych. Po chwili namysłu wziąłem jedną i schowałem do kieszeni.
   – Proszę – podałem dziewczynie rzeczy. Ta odkręciła butelkę spirytusu i wylała ją na nogę chłopaka. Młody krzyknął. Szybko zasłoniłem mu usta dłonią, ale było już za późno. Zombie, które zdążyły się trochę uspokoić, znowu zawyły i zaczęły uderzać w szyby oraz drzwi. Sięgnąłem po ręcznik kuchenny i wcisnąłem go Michałowi w usta. – Zagryź to.
   Zuza wzięła głęboki wdech i sięgnęła po obcążki. Po chwili wahania chwyciła też butelkę spirytusu, po czym wzięła łyk. Skrzywiła się i zdusiła w sobie kaszel, a oczy zaszły jej łzami. Wyciągnęła alkohol w moją stronę, który przyjąłem. Spirytus, jak żywy ogień, wlał mi się do gardła i rozgrzał od wewnątrz. Przez chwilę poczułem się lepiej, ale ten stan szybko minął.
   – Trzymaj go mocno. To będzie moja pierwsza operacja i nie będę ściemniać – będzie boleć – oznajmiła bez owijania w bawełnę.
    Bez ostrzeżenia wsadziła obcążki do rany i zaczęła w niej gmerać. Musiałem użyć wszystkich sił, by powstrzymać wierzgającego chłopaka, gdy Zuza głębiej wcisnęła narzędzie, drugą ręką unieruchamiając nogę Młodego. Michał zaciskał zęby w ręczniku, a po jego czerwonych policzkach spływały łzy.
   – Już prawie. Czuję ją. Na szczęście się nie rozpadła. Jeszcze chwila… Mam! – zawołała w końcu Zuza, wyciągając kulę. Oboje spojrzeliśmy ucieszeni na chłopaka, ale ten leżał nieruchomo na ladzie. Przestraszyłem się, że umarł, ale okazało się, że tylko zemdlał. I dobrze się stało, bo czekało go jeszcze szycie.
   – Czyli jednak coś potrafisz – powiedziałem z uznaniem.
   – Nigdy nie twierdziłam, że było inaczej – odparła z udawanym oburzeniem.
   Podczas gdy Zuza zajmowała się ostatnim etapem „operacji”, ja mogłem zająć się pakowaniem najpotrzebniejszych rzeczy do dużych torb ekologicznych. Zanim jednak to zrobiłem, musiałem podjąć pewne środki bezpieczeństwa.
   – Co robisz? – zapytała Zuza gdy skrępowałem ręce chłopaka opaską zaciskową i przyczepiłem ją do rurki przy ladzie.
   – Tak na wszelki wypadek – wyjaśniłem.
   Musiałem dokładnie przemyśleć co zapakować. Nie mogliśmy zbytnio się obciążać, ale z drugiej strony potrzebowaliśmy też większości tych rzeczy, a w szczególności jedzenia. Ostatecznie postawiłem na puszkowaną żywność i wodę.
   – Jaki jest plan? – Zuza niespodziewanie znalazła się obok mnie i zaczęła wrzucać do torby paprykarz w puszkach.
   Była starsza ode mnie o jakieś cztery lata, a ciężar dokonywania wyborów zrzuciła na moje barki. Dopiero wtedy odczułem bolesny brak Saszy. Bałem się podjąć jakąkolwiek decyzję, a potem zmierzyć z jej pozytywnymi, bądź negatywnymi konsekwencjami. Jednak Zuza na mnie polegała. Nie mogłem jej zawieść.
   – Za kilka godzin będzie ciemno, a znalezienie jeszcze jednego bezpiecznego miejsca może być trudne. Ten sklep jest żyłą złota i prędzej czy później ktoś spróbuje tu się dostać. Będziemy musieli opuścić to miejsce jak najszybciej. Jeszcze przed zmrokiem. Pójdziemy pod sklep z bronią.
   – Dlaczego? Pewnie roi się tam od zombie.
   – Jeżeli Sasza żyje, to zapewne tam będzie nas szukać.
   JEŻELI żyje – powtórzyłem w myślach. Te słowa brzmiały nieprzyjemnie i nasuwały mi obrazki, które wolałem zaraz odsuwać. Sasza była moją przyjaciółką, a ten cały syf jeszcze bardziej nas do siebie zbliżył. Nie chciałem stracić kolejnej bliskiej mi osoby. Wystarczy, że nie wiedziałem, co działo się z moją rodziną.
   Przeciągły jęk Młodego zwrócił naszą uwagę. Chłopak próbował się podnieść, ale opaski zaciskowe mu to uniemożliwiły.
   – Co wy? – zapytał charczącym głosem.
   – Będziesz grzeczny, to cię uwolnię – odparłem uspokajająco.
   Zuza napoiła go wodą z butelki, którą ten wypił łapczywie, aż ta spłynęła mu po gładkim podbródku aż pod kurtkę. Młody mógł mieć jakieś czternaście – piętnaście lat, na pewno nie więcej. Z tego co pozostali jego kompani byli raczej w moim wieku lub starsi.
   – Zjemy coś, poczekamy aż zombie się rozejdą i wychodzimy – poinformowałem towarzyszy, otwierając jedną z konserw.
   – Ja nie dam rady iść! – sprzeciwił się głośno Michał.
   – Będziesz musiał, inaczej cię zostawimy – zagroziłem, chociaż nie mówiłem tego na serio. Ten chłopak był zwykłym, przestraszonym dzieciakiem, nie zagrażał nam w żaden sposób. ­– A teraz gadaj, kim była ta grupa, z którą byłeś. Mów wszystko i bez owijania w bawełnę, dobrze ci radzę.
   Starałem się mówić pewnie i tak, by Młody wyczuł, że ze mną nie ma żartów. Podziałało.
   – Mieszkaliśmy wszyscy na jednym osiedlu w Głogowie – zaczął opowieść. – Pierwsze trupy pojawiły się u nas przedwczoraj, ale dopiero wczoraj wszystko zaczęło się pieprzyć. Ludzie zaczęli szaleć. Najpierw kazano wszystkim nie wychodzić z domów i czekać na pomoc, ale to się nie sprawdzało. Nasze osiedle szybko zrozumiało, że nie ma co słuchać glin i tych idiotów z telewizji. Zanim trupy urosły w sile, Wiksa kazał nam wszystkim przenieść się do hotelu.
   – Kim jest ten cały Wiksa? – zapytała Zuza.
   – Koleś, który wszystkim nam uratował tyłki i nami przewodzi. On i jego kumple pomogli nam dostać się do hotelu i dzięki temu przeżyliśmy.
   – Ilu was jest? – tym razem to ja spytałem.
   – Jakieś trzydzieści osób, ale może być więcej, bo przyjmujemy nowych. Was też byśmy mogli – powiedział z zapałem.
   Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. To mogłaby być dla nas szansa na przeżycie. Dołączyć do grupy, która miała broń, ludzi i bezpieczne miejsce – marzenie. Niestety, problemem był fakt, że dopiero co chcieliśmy się wzajemnie pozabijać. To wszystko komplikowało.
   – Pomyślimy-zobaczymy – powiedziałem wyprostowując się. – Na razie zrobimy tak: poczekamy aż zombie sobie pójdą, pobiegniemy szybko do auta i porozglądamy się za Saszą. Może jest gdzieś w okolicy.
   – Porąbało cię? – oburzył się Młody. – Szła za nią horda trupów. Na pewno już po niej.
   Była taka możliwość, owszem, ale wolałem by jednak tak się nie stało.
   – Miejmy nadzieję, że tak nie jest – mruknąłem do siebie.

☠☠☠

   Minęły prawie dwie godziny, zanim okolice sklepu opuścił ostatni zombie. Dla bezpieczeństwa odczekaliśmy jeszcze parę minut, a dopiero wtedy, obładowani torbami, wyszliśmy na zewnątrz. Widziałem kilka truposzy, sennie snujących się po ulicy, ale żaden nas nie zauważył i nie było sensu niepotrzebnie ich atakować. Skradaliśmy się między porzuconymi samochodami, kryjąc się za każdym razem, gdy w pobliżu pojawiał się jakiś ożywieniec.
   Młody szedł w środku, ubezpieczany z tyłu przez Zuzę i z przodu przeze mnie. Chłopak kulał i cicho skarżył się na bolącą nogę, ale nie mogliśmy się zatrzymywać. Nie w środku drogi, gdzie za każdym rogiem mogła się czaić grupa tak wielka, jaka zaskoczyła nas wcześniej.
   Od jednego sklepu do drugiego dzieliło nas niecały kilometr, ale przebyliśmy tą drogę w trzydzieści minut. Wszystko przez Michała, który nas spowalniał. W końcu zobaczyłem szyld sklepu z bronią. Niedługo cieszyłem się z tego faktu, bo pod nim stał niebieski minivan, do którego zmierzała całkiem duża grupa zombie. Samochód ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą nieumarłych, którzy ruszyli jego śladem.
   – Wchodzimy tam? – zapytała Zuza.
   – Nie ma sensu – odparłem przecierając czoło. Byłem wyczerpany całą tą sytuacją. Wszystko szło nie tak, jak powinno. – I tak zabrali już wszystko, co zostało.
   – To co teraz? – spytał Młody opierając się o ścianę i rozmasowując owiniętą bandażem nogę.
   Nie wiedziałem. Naprawdę nie wiedziałem. Miałem nadzieję, że spotkamy Saszę, ona będzie miała gotowy plan i wszystko się ułoży. Ale nie. Dalej musiałem decydować o życiu swoim i dwóch ludzi, których praktycznie nie znałem. Spojrzałem w niebo, jakbym czekał na jakieś wsparcie stamtąd. Przeliczyłem się jednak. Jeżeli Bóg naprawdę istniał, to miał nas gdzieś. Otaczający nas syf był na to niezbitym dowodem.
   Nagle rozległ się krzyk, dochodzący z niedaleka. Niewiele myśląc ruszyłem w tamtym kierunku. W mojej głowie pojawiła się myśl, że była to Sasza i poczułem coś na kształt ulgi. Niestety – pomyliłem się.
   Na ulicy zobaczyłem blondwłosą dziewczynę stojącą na dachu jednego z wielu opuszczonych aut. Wokół niego stało kilka zombie, które wyciągały łapy po nieznajomą, a ta w śmieszny sposób przeskakiwała z nogi na nogę próbując nie dać się złapać. Ściągnąłem z ramienia automat i ruszyłem z nim na najbliższego ożywieńca. Siła z jaką uderzyłem go w czaszkę sprawiła, że jego głowa odbiła się od tylnej szyby auta, pozostawiając na niej siatkę pęknięć. Reszta zaalarmowanych przemienionych ruszyła w moją stronę.
   Było ich czterech. Starszemu mężczyźnie z oderwaną dolną szczęką rozbiłem i tak już pęknięte okulary na nosie. Staruszek upadł prosto na idącą za nim kobietę w podobnym wieku. Kolejny – młody chłopak w szarym dresie – zaatakował mnie w tej samej chwili, gdy upadły poprzednie zombie. Złapał mnie za ramię i zatopił zęby w materiale puchowej kurtki, zbyt grubej, by mógł się przegryźć. Z wrażenia wypuściłem jednak broń. Wyciągnąłem więc zza paska nóż i wbiłem go w zbielałe oko bestii. Ten od razu padł sztywny za ziemię. Już miałem iść z pomocą nieznajomej, która zeskoczyła z auta i siłowała się z jednym z umarłych, gdy poczułem, że ktoś łapie mnie za kostkę. Wylądowałem twarzą na asfalcie i obejrzałem się za siebie. Staruszek i jego towarzyszka czołgali się w moim kierunku, a jeden z zombie właśnie miał się na mnie rzucić. Podniosłem automat, wymierzyłem w idącego na mnie stwora, którego łapy już prawie mnie sięgały i strzeliłem. Zombie padł. Pozostało jeszcze dwóch. Wstałem z ziemi, wyciągnąłem nóż z oczodołu bestii i wróciłem do podnoszącej się już staruszki. Szybko powaliłem ją na ziemię uderzając kolbą w twarz, po czym wbiłem jej ostrze w oko. Odetchnąłem głęboko, próbując ignorować słodkawy smród jaki wydobywał się z ciał zombie.
   Spojrzałem na nadal stojącą przy aucie dziewczynę. Zombie leżał obok niej z nożem w skroni. Nawet z tej odległości widziałem, że jest przerażona. Nagle usłyszałem za sobą niosące się z oddali warczenie. Ku nam szła kilkunastoosobowa grupa zombie.
   – Chodź! – krzyknąłem do dziewczyny wyciągając do niej rękę.
   Nieznajoma, najwidoczniej niepewna co ma robić, najpierw spojrzała za siebie, potem znowu na mnie. Ostatecznie złapała mnie za dłoń i pobiegła ze mną.
   Trupy szły za nami i nic nie wskazywało na to, że odpuszczą. Dlatego, gdy tylko znaleźliśmy się w uliczce, gdzie czekała Zuza z Młodym, ja krzyknąłem:
   – Bieżcie wszystko i spadamy do auta!
   Podałem nieznajomej siatki, które sam wcześniej niosłem i sam podniosłem Młodego. Przerzuciłem go sobie przez ramię, ciesząc się, że ten nie był aż tak ciężki. Tylko wiercił się przez co trochę odstawałem od dziewczyn. Gdy one znalazły się na miejscu, ja dopiero wychodziłem z uliczki. Wtedy zobaczyłem to, co zszokowało mnie, załamało i wkurzyło. Ktoś ukradł nam auto.

☠☠☠

   Po stu metrach biegu z coraz cięższym Młodym na plecach, w końcu musiałem się zatrzymać. Nieważne, że pościg zombie wciąż był za nami. Nieważne, że naboje w automacie prawie się skończyły. Nieważne, że śmierć czekała na nas za każdym rogiem. Ja po prostu już dłużej nie mogłem biec. Byłem wyczerpany, nogi drżały mi z wysiłku, płuca paliły, a przed oczami pojawiały się mroczki. Miałem wielką ochotę zostawić Młodego i samemu dogonić dziewczyny, ale nie mogłem tego zrobić. Świat mógł się zmienić, ale nie ja.
   – Rob! Szybciej! – krzyknęła do mnie Zuza, gdy zatrzymałem się i postawiłem Młodego. Bark promieniował mi bólem.
   Chwileczkę. Tylko złapie oddech. Tylko sekundę odpocznę.
   Jęki zombie były coraz bliżej i zmusiły mnie do ponownego wzięcia Michała na plecy oraz stawiania kolejnych, chwiejnych kroków.
   Zuza torowała nam drogę kijem bejsbolowym, załatwiając pojedyncze zombie i wybierając trasy najmniej przez nie opanowane. Drugiej dziewczynie oddałem swój bagnet i dołączyła ona do rudowłosej w pozbywaniu się kolejnych trupów, ale ci byli jak hydry. Zabijały jednego, to na jego miejsce pojawiało się dwoje kolejnych.
   Na początku, gdy przybiegłem z nią do uliczki, Zuza spojrzała na nią marszcząc brwi, a potem zmierzyła mnie wzrokiem. Dopiero wtedy skojarzyłem fakty. Ta blondynka należała do grupy, z którą się starliśmy. Nie miałem jednak czasu o tym myśleć.  
   – Zuza! Znajdź jakąś kryjówkę! – zawołałem w przerwie pomiędzy oddechami.
   – Wszystko zamknięte! – odkrzyknęła z rozpaczą w głosie dziewczyna, szarpiąc za kolejne drzwi kamieniczek.
   Zombie jak na razie nie było widać, ale te skurczybyki zawsze jakoś zdołały nas wywęszyć. Nie ważne, jacy ostrożni i cisi byliśmy, oni i tak nas odnajdowali. Może mieli niezwykle czuły węch, lub słuch, który zyskiwali po przemianie.
   – Musimy biec dalej. Zaraz się ściemni – powiedziałem, sapiąc ciężko.
   Ruszyliśmy, ale już nie biegiem. Młody kuśtykał wsparty na moim ramieniu, a Zuza z nieznajomą prowadziły nas w nieznanym kierunku. Kilka razy zmuszeni byliśmy wycofywać się nagle, bo okazywało się, że większość ulic pełna była trupów. W końcu znaleźliśmy się na pustej ulicy i wykorzystaliśmy ten fakt, by choć chwilę odpocząć.
   Wyciągnąłem z torby butelkę wody i opróżniłem ją do połowy. Byłem wyczerpany, obolały i przemarznięty. Przy każdym wydechu z moich ust wydobywał się obłok białej pary, a temperatura spadała, wraz z zachodzącym słońcem. Za niedługo miało zrobić się ciemno, a my jeszcze nie mieliśmy miejsca do przenocowania.
   – Lepiej już chodźmy – powiedziałem biorąc ostatni, głęboki wdech.
   – Niby gdzie? – zapytała Zuza, a w jej głosie wyczułem złość. Pewnie przemawiało przez nią zmęczenie.
   – Na razie przed siebie. Byleby nie stać w miejscu.
   Wtedy, jak na zawołanie, zza rogu wyszła para zombie – kobieta w brudnym od krwi płaszczu i mężczyzna ubrany tylko w spodnie od piżamy. W brzuchu faceta zionęła głęboka dziura, przez którą widać było kręgosłup oraz kilka żeber, jelito zwisało mu luźno obijając się o kolana. Bez słowa chwyciłem za nóż i zaatakowałem bliższego truposza, wbijając mu ostrze w gardło, kierując ku górze. Nie poszło mi to łatwo zważywszy na to, że miałem do dyspozycji zwykły nóż kuchenny, ale jakoś udało mi się zabić ożywieńca.
   – Więc? – zapytała rudowłosa, po tym jak załatwiła drugiego zombie. Kij bejsbolowy obrócił jego głowę o dziewięćdziesiąt stopni.
   –Idziemy dalej – odparłem bez namysłu. Innego wyboru nie mieliśmy.
   Zuza westchnęła zmęczona, ale podniosła torbę. 
   – Rusz się. Tamci zaraz tu będą – powiedziała Zuza do nieznajomej, która stała wpatrzona w okna kamienicy.
   – Tam ktoś jest. – Dziewczyna wskazała na okno.
   – Co? – zatrzymałem się, wpatrując we wskazane miejsce.
   – Widziałam dziecko. Tam, w oknie. Dziewczynka stała i na nas patrzyła.
   – Ja nic nie widzę. – Pokręciła głową ruda.
   Przyjrzałem się wskazanemu miejscu, ale również nic nie dostrzegłem. Chociaż… Jakiś cień który poruszył firanką. Może to wiatr? Nie. Cień był ludzkiego kształtu. Rzeczywiście, ktoś był w środku.
   Podbiegłem do drzwi i załomotałem w nie pięścią.
   – Otwierajcie! – krzyknąłem.
   – Rob! – syknęła Zuza karcąco, ale nie przejąłem się tym, że zombie mnie usłyszą. Tak czy siak wkrótce się pojawią, a wtedy będzie po nas, bo nie ma już dla nas ratunku. Wyczerpani, zmarznięci, bez broni i z rannym dzieciakiem. I tak byliśmy już martwi, więc co za różnica, czy byłem cicho, czy nie?
   – Widziałem was, sukinsyny! – Podniosłem garść leżących kamyków i zacząłem ciskać nimi w szyby. W paru miejscach spowodowało to małe pęknięcia. – Otwierajcie te cholerne drzwi!
   – Rob! Chodźmy już! – Zuza szarpnęła mnie za ramię, ale się jej wyrwałem.
   – Oni tam są! – krzyknąłem zdesperowany.
   – Ale nam nie otworzą! – syknęła mi prosto w twarz. – Musimy znaleźć inne miejsce. Zaraz będzie ciemno.
Słońce już prawie zniknęło z nieba, co jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło.
   – Zabijacie nas, wiecie? Zabijacie!
   Rzuciłem resztkę kamieni w okna i odwróciłem się. Podniosłem z ziemi torby z jedzeniem i przełożyłem sobie ramie Młodego przez bark. Nagle rozległ się przeciągły, wwiercający w czaszkę pisk. Wszyscy czworo obejrzeliśmy się za siebie i zobaczyliśmy otwarte drzwi do kamienicy. Stał w nich mężczyzna, w podeszłym wieku, trzymający w dłoniach łom.
   – Chodźcie. Szybko! – syknął otwierając szerzej drzwi i rozglądając się na boki. Nie musiał nam dwa razy powtarzać.
   Wpakowaliśmy się wszyscy do wąskiego korytarzyka, gdzie znajdowały się schody prowadzące na górne piętro. Nieznajomy mężczyzna patrzył na nas wrogo i uważnie obserwował nasze ruchy, mocno zaciskając dłonie na łomie.
   – Dziękujemy – powiedziałem, ale wtedy mężczyzna wymierzył we mnie końcem metalowego pręta, prawie dotykając nim  mojej twarzy.
   – Jeżeli przez ciebie oni się tu pojawią, to osobiście rzucę cię jako pierwszego na pożarcie – powiedział groźnym głosem. Byłem pewien, że nie żartował. Przez chwilę mierzył mnie przekrwionymi, szarymi oczami, po czym kazał iść za sobą na górę.
   Otworzył drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze i wpuścił nas do środka, uprzednio każąc oddać sobie broń. Spojrzeliśmy na siebie niepewnie, ale ostatecznie skinąłem głową i pierwszy podałem mężczyźnie swój automat. Dopiero wtedy pozwolił nam iść dalej. W półmroku salonu dostrzegłem trzy kobiety siedzące na kanapie. Najstarsza była w wieku mężczyzny i na jej twarzy malował się strach. Mysie włosy związane miała w luźny kok, a na kolanach trzymała małą, na oko siedmioletnią dziewczynkę, która zdawała się być jej młodszą i mniejszą kopią z tym samym wyrazem twarzy. Tylko siedząca obok nastolatka patrzyła na nas obojętnie, ze splecionymi na piersi rękami.
   – To moja żona Teresa, córka Maja i siostrzenica Paulina – wskazując na nastolatkę jego głos zmienił się z czułego, w szorstki, a w rewanżu dziewczyna spiorunowała go wzrokiem. – Ja nazywam się Mariusz.
   – Jestem Robert, to Zuza, Michał i…
   – Lena – dokończyła blondynka uśmiechając się do mnie blado.
   – Jesteście głodni? Sami nie mamy dużo, ale…
   – Właśnie, nie mamy dużo – przerwał żonie Mariusz, patrząc na nią wymownie, aż ta zaczerwieniła się i spuściła głowę.
   – Nie szkodzi. Możemy się z wami podzielić – powiedziałem podając mężczyźnie jedną z siat. Ten zaglądnął do środka, po czym wziął ją, bez słowa: „dziękuję” i podał swojej żonie. Kobieta wstała i wyszła z córką z salonu.
   – Usiądźcie – powiedział wskazując na wolną kanapę.
   Młody zrobił to z wyraźną ulgą, bo po tym wysiłku rana na nodze widocznie otworzyła się, bo bandaż przesiąkł krwią na wylot. Zauważył to Mariusz, który zerwał się ze swojego miejsca i ryknął na nas.
   – Przyprowadziliście to ugryzionego? – zapytał tasakując nas wzrokiem.
   –Nie jestem ugryziony! – sprzeciwił się głośno Michał.
   – Naprawdę. To nie ugryzienie. Jestem lekarzem – zaświadczyła Zuza, chociaż to nie było do końca prawdą.
   – To co to za rana? – zapytał podejrzliwie gospodarz.
   – Postrzał – odpowiedziałem.
   Mężczyzna usiadł z powrotem w fotelu, ale dalej trzymał blisko swój łom i nie spuszczał z nas wzroku. Przez chwilę panowała nieznośna cisza, którą przerwała siostrzenica Mariusza, która wróciła do salonu.
   – Jak tam jest? Na dworze? Wujek nie pozwala wychodzić żadnej z nas.
   Mężczyzna spojrzał na nią niezadowolony, ale nic nie powiedział. Była to młoda dziewczyna, może trochę starsza od Młodego. Miała krótkie blond włosy i zielone oczy. Nie była jakoś wyjątkowo ładna, ani brzydka. Raczej przeciętna.
   – Nie jest dobrze – odparłem. – Jesteście pierwszymi żywymi których spotkaliśmy od kilku godzin. Wcześniej była z nami jeszcze nasza przyjaciółka, ale zaginęła.
   – A wy? Widzieliście kogoś? – zapytała Zuza.
   – Ja widziałam. – Usłyszeliśmy za sobą piskliwy głosik. Do salonu wkroczyła Maja. – Przez okno zobaczyłam dziewczynę i dwóch chłopaków.
   To mógł być każdy, ale moja intuicja podpowiadała mi, że to była Sasza.
   – Możesz opisać tą dziewczynę? – zapytałem.
   – Miała siekierę – powiedziała od razu. – Wyglądała jak drwal. Chciałam jej pomachać, ale mama mnie zabrała.
   Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. Nie mieliśmy stuprocentowej pewności, ale oboje przeczuwaliśmy, że to była Sasza. Byliśmy blisko odnalezienia jej, a jednocześnie tak daleko. Zaniepokoili mnie jednak  towarzysze mojej przyjaciółki. Przez myśl przeleciało mi, że to mogli być jedni z tych, z którymi starliśmy się pod sklepem.
   – A ci z którymi szła, prowadzili ją, czy tylko szli obok?
   – Starczy już tego – mruknął Mariusz, najwidoczniej niezadowolony, że rozmawiamy z jego córką. – Paula, weź Majkę do pokoju.
   Nastolatka przewróciła oczami, ale wstała z kanapy i wzięła małą za rękę, po czym obie zniknęły w korytarzu.
   – Zrobimy tak – zaczął Mariusz – Zostaniecie tu na noc, damy wam jeść i miejsce do spania, ale jutro, z samego rana, wyniesiecie się stąd. Nie chcę żebyście mącili w głowie mojej rodzinie.
   – W tym mieszkaniu nie będzie pan bezpieczny – powiedziałem myśląc o tym, jak horda zombie bez problemu wpadła do mieszkania w bloku. Nie chciałem, by tak samo się stało tutaj. Tym bardziej, że to nie byli źli ludzie, było z nimi dziecko.
   – Pozwól, że ja będę decydował o miejscu pobytu mojej rodziny – odprychnął.
   Nie mówiłem już nic więcej. Teresa zrobiła dla wszystkich kolacje, składającą się z trochę twardego już chleba oraz wszystkimi produktami, które rodzina ta miała w lodówce, a które jeszcze się nie przeterminowały. Nie byłem zbyt głodny, ale wmusiłem w siebie trzy kanapki, żeby mieć siły przed następnym dniem.
   Miałem zamiar znaleźć Saszę, ale nie wiedziałem, gdzie jej szukać. Z relacji Mai, wynikało, że miała dwójkę nowych towarzyszy i najwidoczniej nie była ich więźniem. Ale tego mogła tego nie zauważyć. Dzieci czasem nie dostrzegają, że komuś dzieje się krzywda. Wiedziałem to z własnego doświadczenia. W końcu miałem dwóch młodszych braci.
   Pierwszy raz od dwóch dni pomyślałem o mojej rodzinie – co uświadomiłem sobie z poczuciem winy. Ciągle coś się działo i nawet przez chwilę nie zastanowiłem się, czy moi najbliżsi żyją, czy udało im się uciec w porę, czy ktoś z nich nie został zarażony. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby jechać ich szukać. Możne nawet oni szukali mnie? Uspokajała mnie myśl tylko o tym, że tata był policjantem, więc miał broń i w razie czego na pewno obronił mamę i moich braciszków.
   Po kolacji Zuza z pomocą Teresy zajęła się nogą Michała. Szwy rzeczywiście puściły i trzeba było założyć je na nowo. Niestety, tym razem chłopak był przytomny. Nie miałem sił, by słuchać jego stłumionych jęków, więc wyszedłem do kuchni. Tam spotkałem siedzącą przy stole Lenę. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze nie miałem okazji porozmawiać z dziewczyną.
   – Więc jakie masz plany? – zapytałem, siadając naprzeciw dziewczyny.
   – Plany? – zdziwiła się ściągając brwi. Wcześniej tego nie zauważyłem, ale teraz wyraźnie widziałem siniaka na jej policzku.
   – Wracasz do swoich czy zostajesz z nami? Może masz w zamiarach coś jeszcze innego?
   – Moi rodzice nie żyją, siostra i brat prawdopodobnie też – odparła bez cienia żalu w głosie. – Jestem sama, a z Wiksą byłam tylko dlatego, że nie miałam innego wyjścia. On ma ludzi, schronienie i broń. Jednak po tym, jak zostawili mnie pod sklepem, to nie mam zamiaru więcej widzieć tych dupków na oczy.  Chwilowo nie mam żadnego planu.  
   Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Lena stwarzała wrażenie delikatnej, trochę nieporadnej dziewczyny, ale okazało się, że była to tylko przykrywka. Widziałem ją w akcji i byłem mile zaskoczony. Potrafiła się bronić, a to było najważniejsze.
   – Znasz Saszę – bardziej stwierdziła, niż zapytała, wlepiając we mnie uważne spojrzenie zielonych oczu.
   – Przyjaźnimy się – odparłem. – A ty? Skąd ją znasz?
   – Widywałam ją w szkole – wyjaśniła krótko, wyraźnie nie mając chęci rozwijać tego tematu.
   – Ten Wiksa – Nerwowo zacząłem ugniatać palce. – O co z nim chodzi? Dlaczego rządzi?
   Kolory odpłynęły z twarzy Leny. Uciekła wzrokiem na bok, nerwowo wiercąc się na krześle.
   – Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu – zaczęła opowieść. – Wiksę znali tam wszyscy. Trzy lata temu trafił do więzienia za pobicie jakiegoś kolesia, ale wyszedł kilka miesięcy temu. Ludzie się go bali. Gdy się to wszystko zaczęło, od razu kazał swoim kumplom jechać do tego hotelu. Kto chciał to mógł do nich dołączyć. Oczywiście jeśli przeszedł selekcję.
   – Selekcję?
   – Czy nie jest za stary, chory, czy potrafiłby walczyć – wymieniła. – Ci, którzy nie spełniali warunków, wypadali. Gdy byliśmy już pod hotelem, to okazało się, że jest tam jeszcze kilkoro gości i pracowników. Wiksa zapytał ich, czy się przyłączają do niego. Tych, którzy nie chcieli zabijał, a ich ciała wyrzucił na ulicę. „Żeby zombie się nimi zajęły” – tak powiedział. W nocy przed bramą pojawiło się kilkoro ludzi. Chcieli wejść do środka, ale Wiksa ich nie wpuścił. Wtedy zaczęli robić hałas, zwabiając trupiaki. Wiesz, co wtedy zrobił? Powystrzelał wszystkich.
   Po tym co usłyszałem, zacząłem szczerze żałować, że pozwoliłem tym dupkom odjechać. Zasługiwali na śmierć i miałem nadzieję, że kiedyś będę mógł wymierzyć im sprawiedliwość. A w szczególności Wiksie.
Lena musiała jakoś przejrzeć moje myśli, bo złapała mnie za dłoń i ścisnęła mocno.
   – O czymkolwiek myślisz – przestań. Wiksa jest niebezpieczny. Lepiej trzymać się od niego i jego ludzi z daleka. W szczególności teraz, gdy mają broń.
   – Nie zamierzam szukać zemsty. Nie jestem taki – powiedziałem. – Jeżeli Młody i ty będziecie chcieli wrócić do hotelu, to nie będę was powstrzymywał. Ja chcę tylko znaleźć Saszę, a potem wyjechać stąd. Wyjechać, jak najdalej od tego całego syfu. To nie jest mój świat.
   Lena położyła swoją drobną dłoń na mojej i ścisnęła lekko, powstrzymując tym samym od drżenia. Jej spojrzenie było uspokajające.

   – Chyba Zuza skończyła szyć – powiedziałem, szybko wstając z krzesła. – Chodźmy spać, jutro czeka nas ciężki dzień.