środa, 21 czerwca 2017

ROZDZIAŁ 1 - POCZĄTEK KOŃCA (SASZA)

   Ten dzień zaczął się jak setki innych, sobotnich poranków, jakie przeżyłam w ciągu dwudziestu jeden lat swojego życia. Niezbyt przyjemny i świdrujący czaszkę dźwięk budzika rozległ się niespodziewanie, wyrywając mnie brutalnie ze snu. Westchnęłam ciężko i wyłączyłam to piekielne, aczkolwiek bardzo przydatne urządzenie, które „pomagało” mi wstać z łóżka każdego ranka. Zielone kreski na czarnym ekranie wskazywały godzinę siódmą. Już miałam wynurzyć się z pościeli, pokonać kilkumetrowy odcinek między łóżkiem, a szafą, odnaleźć w panującym wewnątrz rozgardiaszu jakieś ciuchy i z kanapką w ręce wyjść do pracy, gdy przypomniałam sobie o tym, że była przecież sobota. Dzień wolny. Z uśmiechem zadowolenia przekręciłam się na drugi bok, próbując wpaść w objęcia Morfeusza.
   Ukończenie szkoły i rozpoczęcie dorosłego życia niosło za sobą tyle samo problemów, co radości. Z jednej strony musiałam nauczyć się polegać tylko na sobie, ale z drugiej cieszył mnie fakt osiągnięcia samodzielności. Od zawsze zwykłam chodzić własnymi ścieżkami, a ukończone trzy lata wcześniej osiemnaście lat dawało mi możliwość decydowania za siebie. No i w końcu skończyłam ten etap życia, gdzie musiałam być podporządkowana systemowi szkolnictwa. Nigdy nie przepadałam za siedzeniem w ławce, co wcale nie oznaczało, że z ledwością przechodziłam z klasy do klasy. Nowe wiadomości z łatwością wchodziły mi do głowy, ale po przeanalizowaniu ich dochodziłam do wniosku, że są one kompletnie nieprzydatne. Jednak przekonywanie nauczycieli, że wkuwanie na pamięć kolejnych wzorów w żadnym stopniu nie pomoże nam w dorosłym życiu, było jak walka z wiatrakami. Zacisnęłam więc zęby, skończyłam liceum, po czym podjęłam swoją pierwszą w życiu pracę. Co prawda polegała ona na kelnerowaniu w barze, gdzie większą część klienteli stanowiły niewielkie pijaczki albo dzieciaki, którym „na lewo” udawało się kupić piwo. Była to mało ambitna robota, ale zawsze jakaś. Poza tym – lubiłam ją. Dzięki niej miałam pieniądze na rachunki, nie głodowałam i z tej pensyjki dało się wyżyć. Oczywiście nie byłoby tak, gdybym mieszkała sama.
   Po śmierci mamy i późniejszej wyprowadzce ojca, zostałam sama z siostrą. Przez cztery lata mieszkałyśmy we dwie, aż w końcu Katia nie zaszła w ciążę, wyszła za mąż, a potem nie pojawił się mój siostrzeniec. Mieszkanie w czwórkę na pięćdziesięciu metrach kwadratowych nie wchodziło w grę, więc niemal siłą zmusiłam młodych do przeniesienia się na swoje.
   – Nie musisz mnie już niańczyć – mówiłam, obserwując jak Katia wkłada do kartonu książki.
   – Ale pilnować – odparła, patrząc na mnie spode łba. Siostra podeszła do mnie, kładąc mi obie dłonie na policzkach w geście, który przejęła od mamy. Ona robiła tak samo, gdy byłyśmy jeszcze małe. – Kto będzie pilnował, żebyś nie pchała się w kłopoty?
   – Ktoś zawsze się znajdzie. – Wzruszyłam ramionami. – Mało jest wariatów na świecie?
   Katia nie podzielała mojego optymizmu i szczerze zdziwiłabym się, gdyby tak było. Ona była racjonalistką – brała życie, patrząc na wszystkie jego ciemne i jasne strony. Zazwyczaj przeważały te pierwsze, przez co moja siostra podchodziła do wszystkiego ostrożnie, z dużym dystansem. Ja marzycielką nie byłam, ale przeciwności losu mnie nie przerażały. Raczej traktowałam je jak wyzwanie.
   – Nie martw się, Katiusza – powiedziałam, ściskając siostrę. – Ja zawsze spadam na cztery łapy.
   – Wiem, Tasza. Ty masz kilka żyć. 
   Od wyprowadzki Katii minęły dwa lata. Ona, Piotr i mały Tymek mieszkali teraz w Nowej Soli, a widywaliśmy się sporadycznie. Nie dało się nie zauważyć, że mój kontakt z siostrą znacznie osłabł, ale nie miałam jej tego za złe. Miała swoją rodzinę i swoje sprawy. Ja sobie radziłam.
   By nie zalegać z wypłatami wynajmowałam pokój studentce – Dominice. Żyło nam się w przyjaznych stosunkach, chociaż nie była to osoba, z którą mogłabym się zaprzyjaźnić. Dopóki jednak dokładała się do rachunków, nie urządzała imprez i nie sprowadzała obcych ludzi do mieszkania, nie było problemu.  
   Znajdowałam się już na granicy snu, gdy usłyszałam stłumione, jakby dochodzące z daleka łupnięcie. Nie podniosłam się jednak, by to sprawdzić. Chęć przespania jeszcze kilku godzin była silniejsza. Nim się obejrzałam, znów odpłynęłam.

💀💀💀

   Obudziłam się, gdy było kilka minut po ósmej. Zanim zwlokłam się z łóżka, minęło kolejne kilka. Przechodząc przez pokój, przelotnie spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Przeczesałam palcami włosy i po chwili namysłu je związałam.
   Wyszłam z pokoju i od razu ruszyłam do kuchni. Od razu dostrzegłam panującą w mieszkaniu ciszę. W każdy inny dzień nie zwróciłabym na to uwagi, ale była sobota, a moja współlokatorka była typem rannego ptaszka, który nawet w weekendy wstawał o siódmej. Ku mojemu nieszczęściu – robiła to dość głośno. Tak więc zadziwił mnie brak odgłosów z łazienki, salonu czy też właśnie kuchni. Może gdzieś wyszła? – Takie wytłumaczenie wpadło mi do głowy.
   Przechodząc przez salon, pod bosymi stopami poczułam coś mokrego. Instynktownie cofnęłam się i ze zdziwieniem, pomieszanym ze zniesmaczeniem zobaczyłam czerwoną ciecz. Krew. Ta tworzyła na jasnych panelach ścieżkę, prowadzącą wprost do kuchni. Każda kolejna kropla była większa od pozostałej, a na kremowych, kuchennych kafelkach były to już małe kałuże.
   – Dominika? – zawołałam niepewnie, zatrzymując się w połowie drogi do kuchni. Taka ilość krwi wskazywała na to, że dziewczyna musiała się zranić. Być może poważnie. 
   Nie tracąc więcej czasu weszłam do kuchni, która na pierwszy rzut oka była pusta. Dopiero po podejściu bliżej wyspy kuchennej, za którą kończył się trop z krwi, zauważyłam leżącą na podłodze współlokatorkę. Na jej widok zachłysnęłam się powietrzem, a nogi się pode mną ugięły. Początkowy strach, który dotychczas mi towarzyszył, zmienił się w przerażenie.
   – O cholera! – jęknęłam, kucając przed Dominiką.
   Dziewczyna leżała na brzuchu w kałuży krwi wydobywającej się z jej ust oraz nosa. Szeroko otwarte oczy dziewczyny pokryte były czymś w rodzaju błony, przez którą niemal nie widać było tęczówek i źrenic mojej współlokatorki. Gdy przewróciłam współlokatorkę na plecy, poczułam chłód jej skóry, na który aż się wzdrygnęłam, a żołądek podszedł mi do gardła. Odrzucając obrzydzenie zaczęłam szukać pulsu zarówno na szyi, jak i nadgarstkach Dominiki. Gdy go nie wyczułam, przerażenie na moment mnie sparaliżowało.
   Nie panikuj. Nie teraz. Nie waż się panikować! – skarciłam się w myślach i zmusiłam do działania.
   Ślizgając się na krwi pobiegłam do telefonu, stojącego w salonie i cała drżąc wykręciłam numer ratunkowy. Zamiast dyspozytora, rozległ się głos automatycznej sekretarki, mówiący o tym, że linie są chwilowo zajęte. Nie odpuściłam jednak i próbowałam dalej, przez jeszcze trzy razy.
   Kończyłam kurs pierwszej pomocy, ale w tamtej chwili miałam kompletną pustkę w głowie. Nie potrafiłam sobie przypomnieć niczego, co mogłoby mi pomóc w tej sytuacji, chociażby tak oczywistego, jak zawiadomienie sąsiadów czy wykonanie masażu serca. Strach i panika robiły swoje.
   Gdy już miałam po raz czwarty wystukać trzy cyfry w telefonie, usłyszałam za sobą szmer, a chwilę potem nienaturalne, gardłowe charczenie. Odwróciłam się i zobaczyłam Dominikę stojącą w drzwiach kuchni. Przez moment się ucieszyłam pewna, że źle sprawdziłam puls lub też po prostu go nie wyczułam. Ale gdy dostrzegłam, jak wyglądała dziewczyna, z którą mieszkałam od ponad roku, uśmiech zastygł mi na ustach. To nie była Dominika. Wyglądała jak ona, ale z całą pewnością nią nie była.
   Postać, stojąca parę kroków ode mnie, przekrzywiała się lekko w prawo, obracając głową na wszystkie strony, kłapiąc zębami i wydając cały czas jeden, charczący dźwięk. Jej blond włosy były zmierzwione, a biała bluzka od piżamy została splamiona zaschniętą już krwią.
   Jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w to „coś”, nie wiedząc nawet kiedy telefon wypadł mi z dłoni. Wraz z jego uderzeniem o ziemię, Dominika paralitycznym, ale szybkim krokiem zaczęła iść w moją stronę. Kierując się instynktem, złapałam stojący na szafce mosiężny świecznik.
   – Nie zbliżaj się. Nie chcę zrobić ci krzywdy – powiedziałam, wycofując się ze świecznikiem trzymanym przed sobą.
   Dziewczyna jednak nie posłuchała mojego ostrzeżenia. Wydała z siebie przeciągły, mrożący krew w żyłach skowyt i wyciągnęła ku mnie ręce. Odsunęłam się na bok, unikając złapania i uderzyłam współlokatorkę w twarz. Wykorzystując to, że mój cios zachwiał równowagą Dominiki, rzuciłam się do ucieczki.
   Dopadłam do najbliższych drzwi i szybko przekręciłam zamek. Zanim zdążyłam się odsunąć, rozległ się łomot oraz stłumione warczenie. W tych odgłosach nie było nic ludzkiego. Bardziej przypominały… Właśnie. Co? To nie było podobne do niczego, co żyje.
   Usiadłam na krawędzi wanny, zanim rozdygotane nogi odmówiłyby mi posłuszeństwa. Serce biło mi jak oszalałe, a ręce drżały. Spojrzałam na świecznik, który nadal trzymałam w dłoni i ścisnęłam go. Jak na razie, była to moja jedyna broń.
   – Co tu się, do cholery, dzieje? – zapytałam się, chowając twarz w dłoniach.
   Zamiast odpowiedzi dostałam kolejną porcję skowytów zza drzwi. Dominika nieustannie uderzała w nie oraz, sądząc po dźwiękach, również drapała. Połączenie tych wszystkich odgłosów tylko wzmagało we mnie niemal paraliżujący lęk, a dłonie same zaciskały się na mosiądzu, jakby gotowe w każdej chwili się bronić.
   Poderwałam się na równe nogi, gdy nad głową usłyszałam łupnięcie, a potem krzyki kilku ludzi. W mieszkaniu żyjących wyżej Wilewskich również musiało dziać się coś złego. Przez kilka dłuższych chwil słyszałam przerażające piski kobiety, niemniej wypełnione strachem wrzaski mężczyzny i cichsze warczenie, które już dobrze znałam. Jasne było, że ktoś tam staczał właśnie walkę, która zakończyła się jeszcze głośnym piskiem i kilkoma walnięciami w podłogę.
   – To się nie dzieje naprawdę. – Pokręciłam głową, jakbym chciała obudzić się z koszmaru, do którego trafiłam. Gdy nic to nie dało, przeczesałam palcami włosy, mocno za nie pociągając. Ale nie mogłam się obudzić, bo wcale nie spałam.
   Podeszłam do małego okna i w momencie, gdy je otworzyłam, uderzył we mnie panujący na zewnątrz chaos. Krzyki, piski opon oraz klaksony aut, wyraźnie odznaczające się postaci, goniące za ludźmi – to wszystko działo się na mojej ulicy. Zobaczyłam, jak jakiś mężczyzna w czarnym płaszczu rzuca się na innego, przewraca go, przyciska do ziemi i potem…
   Zatrzasnęłam okno i odsunęłam się od niego tak, jak wcześniej od drzwi. Tym razem żołądek nie wytrzymał. Dopadłam do muszli, targana torsjami, próbując wyprzeć sprzed oczu obraz wgryzania się faceta w płaszczu w twarz powalonego nieszczęśnika.
   – To się nie dzieje – powtórzyłam, siadając na chłodnej podłodze.
   Instynkt samozachowawczy kazał mi wcisnąć się w jak najdalszy kąt łazienki i oczekiwać pomocy, ale rozsądek mówił wręcz przeciwnie. Coś się działo – coś złego i to było w moim bloku, na mojej ulicy, może i w całym Nowogrodzie. W głowie miałam już najczarniejsze wizje, w których przodowała moja śmierć.
   Ile uderzeń mogły wytrzymać niezbyt solidne drzwi ze sklejki, tym bardziej, że uderzenia te były miarowe i wcale nie słabnące? Jeżeli Dominika miałaby być tak zdeterminowana, jak do tej pory, to raczej niewiele.
   – Ogarnij się, Sasza – powiedziałam cicho, biorąc kilka głębokich wdechów. – Myśl. Myśl logicznie.
Byłam zamknięta w łazience, z oszalałą współlokatorką za drzwiami, najwyraźniej chcącą zrobić mi krzywdę, bez telefonu i możliwości wezwania pomocy, a jedyną moją bronią był świecznik. W wielkim skrócie: miałam przerąbane.
   Nagle stało się coś nieoczekiwanego. Nie wiedzieć dlaczego, walenie w drzwi ustało. Trwającą kilka sekund ciszę zdawało się mącić jedynie walenie mojego serca. Przełknęłam tkwiącą w gardle gulę, zbierając całą odwagę wstałam i podeszłam do drzwi. Dotarcie do nich dłużyło się w nieskończoność. Może się opamiętała? – pomyślałam, a zaraz po tym umysł podsunął mi kolejną myśl. – Albo umarła.
   Ledwie jednak położyłam dłoń na klamce i sięgnęłam do zamka, gdy w drzwi po drugiej stronie coś uderzyło, a warczenie wzmogło się. O wiele głośniejszy i bardziej szaleńczy łomot spowodował, że odskoczyłam do tyłu, zakrywając sobie usta dłonią. Wycofałam się pod przeciwną ścianę, mając wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. To COŚ, znajdujące się po drugiej stronie z całą pewnością nie było moją współlokatorką. Już nie.
   Odgarnęłam z twarzy luźne kosmyki włosów, które wydostały się spod gumki i wzięłam jeszcze jeden głęboki, drżący wdech. W wiszącym nad umywalką lustrze dostrzegłam swoje odbicie i z niesmakiem dostrzegłam krople krwi na swojej białej koszulce oraz czerwone smugi na twarzy. Chociaż przepełniały mnie one obrzydzeniem, nie miałam czasu się ich pozbyć.  Najważniejsze było to, bym wydostała się z potrzasku i znalazła pomoc.
   Oprócz drzwi, łazienka miała jeszcze jedno wyjście – okno. Co prawda balansowanie osiemnaście metrów nad ziemią nie należało do rzeczy, które koniecznie chciałam zrobić, ale nie miałam innego wyboru. Idąc po dość szerokim gzymsie, otaczającym blok, mogłam dostać się na swój balkon, a potem do salonu. Przy odrobinie szczęścia istniało prawdopodobieństwo, że uciekłabym z mieszkania, nim Dominika zdążyłaby się zorientować.
   – Do dzieła – powiedziałam, znów otwierając okno.
   Nie miałam lęku wysokości, ale odległość, dzieląca mnie od ziemi, mogła przerazić. Już w głowie gotowała mi się myśl, by porzucić ten niedorzeczny pomysł, gdy za moimi plecami rozległo się trzaśnięcie. W drzwiach, w okolicy górnego zawiasu, pojawiło się pękniecie. Kolejne uderzenie mojej współlokatorki powiększyło je, a na podłogę posypał się tynk z ramy.
   – Szlag by to! – syknęłam i jak najszybciej zaczęłam wychodzić na zewnątrz.
   Gdy postawiłam stopę na zimnym gzymsie, przeszedł mnie dreszcz. Jak najbardziej się dało, przyległam do ściany, kurczowo trzymając się parapetu. Starałam się nie myśleć o nieprzyjemnym w skutkach upadku, który niewątpliwie czekałby mnie, gdybym tylko popełniła jakiś błąd. Ślimaczym tempem zaczęłam przesuwać się w stronę balkonu, do którego odległość wydawała się być nieskończenie wielka. Nagłe powiewy wiatru nie ułatwiały mi balansowania na gzymsie i przy każdym mocniejszym podmuchu zastygałam w bezruchu, z całych sił zaciskając oczy oraz wstrzymując oddech. Byłam tak skupiona na utrzymywaniu równowagi, że nie usłyszałam huku, który towarzyszył wyważonym drzwiom.
   Byłam już w jednej trzeciej trasy, a od balkonu dzieliły mnie niecałe trzy metry, gdy na swojej prawej ręce poczułam ścisk. Dominika wychylała się z okna, usiłując przyciągnąć mnie do siebie. Szarpanie się na takiej wysokości nie mogło się skończyć dobrze. Jej tipsy boleśnie drapały moją skórę aż do krwi, a sama zaczęłam tracić równowagę. Próbowałam jeszcze uderzyć dziewczynę świecznikiem, ale przy drugiej, nieudanej próbie, ten walnął w ścianę i wypadł mi z ręki.
   – Od-pieprz się! – krzyknęłam wściekła. Adrenalina zrobiła swoje, zmuszając mnie do wybrania jedynego ratunku, przed moją oszalałą współlokatorką.
   Nie czekając dłużej, rzuciłam się w kierunku balkonu, mając już przed oczami wizję swojej śmierci na chodniku. Wyciągnęłam ręce przed siebie, dzięki czemu dosięgłam metalu, którego od razu się złapałam. Zawisłam uczepiona barierki, z sercem walącym ze strachu, kompletnie niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Dopiero po paru sekundach, gdy pojawił się ból w mięśniach, zaczęłam się wspinać. Udało mi się. Cudem, ale udało.
   Drzwi balkonowe były uchylone, co zapewne było zasługą mojej współlokatorki. W duchu dziękowałam, jej nałogowe palenie, idące w parze z zapominalstwem, przez które nigdy nie zamykała drzwi. Skradając się, przeszłam do kuchni, cały czas nasłuchując warczenia dochodzącego z łazienki. Przechodząc obok blatu, sięgnęłam po leżący na nim nóż. Mając go w dłoni, od razu poczułam się pewniej, ale nie byłam pewna, czy dam radę go użyć, nawet, jeżeli moje życie będzie zagrożone.
   Wróciłam do salonu. Już miałam pobiec w kierunku drzwi wyjściowych, gdy zobaczyłam wychodzącą na korytarz Dominikę. Dziewczyna na mój widok zawyła, od razu ruszając na mnie.
   Od wyjścia dzieliła mnie tylko kanapa, którą zamiast ominąć, chciałam przeskoczyć. Skok ten okazał się być na tyle nieudany, że upadłam, przy okazji przewracając stolik z lampą. Ledwie zdążyłam się unieść, gdy kątem oka dostrzegłam idącą na mnie współlokatorkę. W ostatniej chwili przewróciłam się na bok, dzięki czemu ta nie rzuciła się na mnie, a zderzyła z podłogą, czym w ogóle się nie przejęła. Nim zdążyła wznowić atak, podniosłam się, szukając upuszczonego przy upadku noża. Ten leżał w przedsionku korytarza. Podnosząc go nadepnęłam na kawałek szkła z rozbitej lampy, który boleśnie wbił mi się w stopę. Zawyłam z bólu, ale ścisnęłam rękojeść i trzymając ostrze przed sobą, wycofałam się. Dominika już wstawała.
   – Jeżeli mnie rozumiesz, to zostań tam, gdzie jesteś. Naprawdę nie chcę zrobić ci krzywdy – powiedziałam, będąc już prawie w kącie pokoju, zaledwie parę metrów od przedpokoju, od którego zostałam odcięta. Trzymając nóż tak, by moja współlokatorka go widziała, miałam jeszcze nadzieję, że się opamięta. – Cofnij się!
   Dziewczyna jednak nie posłuchała mnie i szła dalej, szczerząc przy tym zęby. Mimo, że oczy miała pokryte błoną, to miałam wrażenie, że widziała mnie doskonale. Warknęła, wyciągając po mnie ręce. Zamknęłam oczy, obiema dłońmi trzymając nóż. Zachwiałam się, czując nacisk na swoje ręce. Zobaczyłam przed sobą niewiarygodny obrazek. Dominika nadziała się na ostrze, które weszło po samą rękojeść w okolicy jej klatki piersiowej. Krew płynęła obficie i dziewczyna nie miała prawa stać na własnych nogach, a mimo to tak było.
   – Czym ty jesteś? – zapytałam, nie wierząc w to, co sama widziałam.
   W odpowiedzi dostałam kolejną porcję warknięć. Dominika zaciskała palce na moich przedramionach, próbując jeszcze bardziej się do mnie zbliżyć.
   W przypływie wściekłości, zdezorientowania i przede wszystkim krążącej w żyłach adrenaliny, kopnęłam współlokatorkę w brzuch. Dziewczyna upadła na podłogę. Przygniotłam ją do niej, zanim zdążyła wstać i unieruchomiłam jej obie ręce pod swoimi kolanami. Zaczęłam wbijać raz po raz nóż w klatkę piersiową Dominiki, lecz ona nie umierała.
   – Dlaczego. Nie. Umierasz?
   Ostatnie słowo przypieczętowałam wbiciem ostrza w lewe oko dziewczyny. Dopiero, gdy nóż przebił się przez oczodół, Dominika przestała walczyć i znieruchomiała. Umarła.
   Pozostawiając narzędzie zbrodni w głowie dziewczyny, zsunęłam się z niej, po czym odsunęłam się, jak najdalej mogłam. Gdybym nie miała pustego żołądka, pewnie bym znów zwymiotowała. Z obrzydzeniem spojrzałam na swoje dłonie, na których była krew.
   – Kurwa – jęknęłam, przecierając oczy, na które spłynął mi pot. Nie przyszło mi do głowy, że równie dobrze mogłam przy okazji rozmazać na twarzy krew.
    Na drżących nogach podeszłam do leżącego na podłodze telefonu by zadzwonić po pomoc. Szumiało mi w uszach, a podnosząc słuchawkę i wybierając numer działałam bezwiednie. Jakbym nagle znalazła się poza własnym ciałem. Dopiero głos automatycznej sekretarki nieco mnie otrzeźwił. Nie czekając dłużej, założyłam buty i wyszłam z mieszkania. Skierowałam się prosto do sąsiada z naprzeciwka – Arka.
   Arkadiusz Milewski mieszkał z matką w mieszkaniu naprzeciw i był ostatnią osobą, do której zwróciłabym się o pomoc, ale wtedy nie miałam innego wyjścia.
   Załomotałam w drzwi tak, że obudziłoby to zmarłego. Ta myśl najpierw wywołała u mnie uśmiech, a zaraz potem przerażenie. Przed chwilą właśnie zabiłam człowieka.
   – Kto tam? – usłyszałam nieufny, choć przerażony głos po drugiej stronie.
   – Sasza – odparłam krótko, opierając się o futrynę. – Potrzebuję… Potrzebuję pomocy.
   Oblizałam suche usta równie suchym językiem. Czekałam, aż Arek mi otworzy, każe spieprzać – zrobi cokolwiek. Ale w mieszkaniu panowała cisza.
   – Arek – powtórzyłam, już nieco zirytowana. – To naprawdę ważne. Coś się dzieje. Nie wiem co, ale Dominika…
   Rozległa się seria trzasków, a potem i pisk zawiasów. Z mrocznego przedpokoju wychyliła się biała twarz dwudziestotrzylatka.
   – O Boże. – Tylko tyle zdołał powiedzieć na mój widok, czemu się nie dziwiłam. Chłopak zlustrował mnie całą i choć zdawało się to być niemożliwe – zbladł jeszcze bardziej. – Czy to krew?
   Nie odpowiadając niemal siłą weszłam do mieszkania Arka, bo ten stałby tam jak słup soli, nie wiedząc, jak ma się zachować w takiej sytuacji.
   – Działa twój telefon? – zapytałam chwytając słuchawkę starego, stacjonarnego aparatu.
   – Linie są nieczynne – odparł, przekręcając zamki. Dopiero gdy wszystkie trzy zamknięte były na trzy spusty, podszedł do mnie. – Co się stało? To krew? Twoja?
   Na żadne z pytań nie odpowiedziałam. Obejrzałam się tylko na niego, obrzucając uważnym spojrzeniem.
   Był chudy i przy tym wysoki, ubrany w koszulkę z wizerunkiem Batmana, kraciaste spodenki i japonki. Przetłuszczone, jasne włosy miał związane w kucyk na karku, a jego okulary w cienkich oprawkach były trochę przekrzywione. Patrząc na Arkadiusza Milewskiego nie miało się wrażenia, że może on w czymkolwiek pomóc.
   – Czyja to krew?
   Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wtedy rozległo się wycie karetki przejeżdżającej pod oknami bloku. Chwilę potem kolejnej. I następnej. I następnej. Znów poczułam ścisk w gardle oraz szybsze bicie serca. Odruchowo zacisnęłam prawą dłoń, jakbym chciała ścisnąć rękojeść noża. Zdegustowana rozprostowałam ją i szybko podeszłam do okna, odsuwając grube zasłony. Arek jęknął, pewnie chcąc mnie przed tym powstrzymać, ale było już za późno.
   Na ulicy było gorzej, niż wcześniej. Ludzie biegali, uciekając przed czymś w panice, auta blokowały drogę, taranując siebie nawzajem, a nad wszystkim tym próbowała zapanować policja. Bezskutecznie. Wyglądało to jak żywcem wyjęte z jakiegoś filmu o końcu świata. Coś się działo. Coś złego.
   – Wojna? – zapytał z nie dającym się ukryć lękiem Arek.
   Coś gorszego – pomyślałam. Chciałam zapytać o coś chłopaka, gdy zobaczyłam włączony cicho telewizor. Chwyciłam za pilot i pogłośniłam.
   Na wszystkich kanałach prezenterzy oraz dziennikarze mówili o fali agresji w całym kraju, kanibalizmie, a także ogólnej panice. Pokazywano nagrania z różnych miast w Polsce, gdzie ludzie uciekali przed nieznanym zagrożeniem. Widziałam zakrwawione ciała, ze śladami ugryzień, pożary, wielkie korki na ulicach, burdy. Wszędzie padało jedno słowo: zombie.
   Mało nie wybuchłam śmiechem. Gdyby nie to, że był koniec listopada, to pomyślałabym, że to primaaprilisowy żart. Zombie? Potwory z filmów? Nie, to niedorzeczność! Zombie to była fikcja, bajka stworzona do straszenia. Nie jest możliwe, by zmarli wrócili do życia.
   Na terenach wybuchów ognisk wirusa organizowane są masowe ewakuacje – mówił dziennikarz, stojący na tle ogarniętej paniką ulicy. – Służby porządkowe nawołują do opuszczenia miast i udania się we wskazane przez nich miejsca, gdzie utworzono ośrodki kryzysowe. Prosi się też o…
   Wtedy na ekranie pojawiła się wykręcona w spazmatycznych podrygach sylwetka mężczyzny, która szła w kierunku operatora kamery. Postać miała na twarzy czarne żyły, jego oczy pokryte były białą błoną. Kamerzysta krzyknął do stojącego na ekranie prezentera, by uciekał, ale ten zmarszczył brwi i gdy zobaczył zbliżające się zagrożenie – to było już za późno. Mężczyzna zacisnął zęby na nosie dziennikarza. Trysnęła krew, a krzyki pracowników telewizji zmieszały się ze sobą. Operator kamery rzucił ją na ziemię i wtedy ekran telewizora zniknął, a pojawił się komunikat o chwilowych problemach.
   – O Boże – jęknął Arek, odwracając wzrok.
   – To niemożliwe – powiedziałam, już po raz któryś kręcąc głową.
   Nagle krzyki z ulicy nasiliły się. Oboje poderwaliśmy się do okna, zupełnie nie gotowi na to, co mieliśmy zobaczyć.
   Przez drogę zaczął się przedzierać duży autobus. Szło mu to nawet całkiem nieźle, aż zakończył swą brawurową jazdę na ścianie budynku sklepu spożywczego. Młody policjant pobiegł z pomocą kierowcy. Funkcjonariusz otworzył drzwi, ale wtedy wyskoczyło na niego kilka ludzi, którzy wspólnie powalili glinę na ziemię, a potem zaczęli odgryzać mu kawałki ciała. Nie widziałam, co działo się dalej, bo Arek zaczął wystukiwać jakieś numery w telefonie.
   – Gdzie dzwonisz? – zapytałam.
   – Do mamy. Wyszła do sklepu. Cholera jasna! – syknął, gdy po paru próbach połączenia się z kimś nic z tego nie wynikło. – Nie ma zasięgu.
   To, co się działo, było jakimś chorym snem, z którego nie mogłam się obudzić. Arek dalej próbował połączyć się z matką, komentując przy tym głośno swoje porażki, a ja stałam wpatrzona w akcję rozgrywającą się za oknem. Na ulicy utworzył się korek złożony z kilkunastu aut, które chciały przedostać się dalej, ale inne stały im na drodze. Syreny służb porządkowych mieszały się z klaksonami samochodów oraz krzyków ludzi tworząc przerażającą symfonię, która budziła we mnie dreszcze. To się nie dzieje – pomyślałam, zamykając na chwilę oczy i mając nadzieję, że gdy je otworzę, to znajdę się w swoim łóżku, ale nic takiego się nie stało.
Wtedy, jak obuch, uderzyły we mnie dwie myśli – Katia i Rob.
   – Muszę wrócić do mieszkania – powiedziałam, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że przez cały czas wbijałam paznokcie w przedramię.
   – Pójdę z tobą – powiedział tonem godnym prawdziwego obrońcy. Niestety, w jego wydaniu nie wyszło to zbyt przekonująco.
   Nie chciałam brać Arka ze sobą, tym bardziej, że nadal było tam ciało Dominiki. Wiedziałam jednak, że chłopak nie odpuści. Był przerażony zaistniałą sytuacją, więc trzymanie się razem było w jego mniemaniu najrozsądniejsze.
   Przekradając się przez klatkę schodową dotarliśmy do mojego mieszkania. Podczas gdy Arek zamykał drzwi zaledwie jednym zamkiem w moich drzwiach, ja szybkim krokiem przeszłam przez salon do mojego pokoju. Starałam się nie patrzeć na zwłoki współlokatorki, ale mój wzrok cały czas uciekał w tamtą stronę. Wyobraźnia podsuwała mi obrazki, w których ta się podnosiła, a ja znów musiałam toczyć z nią walkę, tylko tym razem miałam przegrać.
   – O cholera! – Usłyszałam pełen obrzydzenia głos Arka, a potem jego szybkie kroki.  Sądząc po dźwiękach – zwymiotował.
   Chwyciłam za swoją komórkę i na ekranie zobaczyłam trzy nieodebrane połączenia od Katii oraz dwa od Roba. Natychmiast wybrałam numer do siostry.
   – Odbierz, Katiusza – mruknęłam, schylając się pod łóżko i wyciągając spod niego plecak. – Odbierz, do cholery!
   W końcu w słuchawce rozległ się głos mojej siostry.
   – Sasza? O Boże. Jak dobrze, że zadzwoniłaś. Bałam się, że ty też… – mówiła na wpół płacząc. Ciągle słyszałam, jak pociąga nosem.
   – Nic mi nie jest – starałam się powiedzieć to pewnie i spokojnie, ale mój głos również drżał. – Jestem bezpieczna.
   Na razie – dodałam w myślach.
   – Co się dzieje? Wiesz coś? Na ulicach są ludzie… Oni…
   – Posłuchaj – przerwałam siostrze. – Niech Piotrek was stamtąd zabierze. Najlepiej na wieś. Gdziekolwiek, tylko z dala od ludzi i dużych miast, słyszysz?
   – Nic nie rozumiem – załkała. W tle usłyszałam płacz siostrzeńca oraz podniesiony głos Piotra. – Wiesz, co się dzieje?
   – Nie. – Podeszłam do okna.  Rozgrywający się horror nie ustawał. – Ale będzie gorzej.
   Predchuvstviye?– zapytała. Oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak się przy tym uśmiecha.
    Predchuvstviye – przytaknęłam, również się uśmiechając, po czym dodałam: – Neschast'ya, kotoryye predchuvstvuyut, pochti vsegda sluchayutsya.
   Rzadko miałam okazję mówić w swoim rodzimym języku, a jeśli już, to tylko z siostrą. Ona była jedyną moją rodziną.
   – Gdzie się spotykam? Mamy po ciebie przyjechać? – zapytała.
   Wyjrzałam przez okno. Ludzie, zombie, czy cholera wie, co to właściwie było, w coraz większej ilości pojawiało się na ulicy. Łatwo dało się ich dostrzec wśród tłumu. Zazwyczaj byli dotkliwie poranieni, niekiedy ich wnętrzności wylewały się z brzuchów. Na chodnikach leżały ciała, wszędzie była krew, jęki i skowyty… Śmierć. Wszechobecna śmierć. Gdyby mojej rodzinie coś się stało, gdy ci próbowaliby mnie ratować, nie wybaczyłabym sobie tego.
   – Nie. Nie przyjeżdżajcie – powiedziałam twardo.
   – Sasza…
   – Nie. Dam sobie radę. Jak zawsze. Zaufaj mi.
   Katia milczała dłuższą chwilę, podczas której nie ruszyłam się z miejsca i wciąż patrzyłam na rozgrywający się na zewnątrz horror. Wciąż czułam strach oraz dezorientację, ale nie mogłam się im poddać. Wtedy, najważniejszym było, bym ratowała siebie i swoich najbliższych. A w tym wypadku został mi jeszcze Rob.
   – Uważaj na siebie, Taszka – odezwała się w końcu Katia cichym, drżącym głosem.
   – Wy też. Odnajdziemy się później.
   Bardzo starałam się wierzyć we własne słowa, ale przeczucie mówiło mi, że raczej tak nie będzie. Ale przecież nie mogłam tego powiedzieć siostrze, choć miałam wrażenie, że ona czuje tak samo.
   Uvidimsya pozzhe, sestrapowiedziała i już nie miałam wątpliwości, że płacze.
   Uvidimsyaodparłam, przymykając oczy, nim te zaszkliłyby się od łez. Nienawidziłam płakać. – Kocham cię.
   – Ja ciebie też.
   Zakończyłam połączenie, nim rozpłakałabym się na dobre i wzięłam głęboki wdech. Myśl o tym, że mogłam już nigdy nie zobaczyć swojej rodziny nie była łatwa.
   – Wszystko gra? – Arek, nie wiadomo kiedy, pojawił się w moim pokoju.
   – Tak – skłamałam, odwracając wzrok. Ten trafił na stojące na biurku zdjęcie. Przedstawiało ono Katię i mnie sprzed dwóch lat. Widząc nas obie razem ciężko było stwierdzić, że byłyśmy siostrami. Różniło nas niemal wszystko – od wzrostu, po kolor włosów. Podczas gdy ja byłam wysoką brunetką o szczupłej sylwetce, Katia miała filigranową figurę i była blondynką. Jedynie oczy miałyśmy takie same – duże i szare. W dzieciństwie wielokrotnie słyszałam, że ona wdała się w naszą mamę, a ja w ojca. Tego nienawidziłam. Posiadanie jakichkolwiek wspólnych cech z tym człowiekiem mi uwłaczało.
   – Saszo?
   – Hm? – Spojrzałam na Arka.
   – Pytałem, co zamierzasz.
   Zagryzłam policzek, podchodząc do szafy. Wyjęłam z niego ubrania i mijając Arka, ruszyłam do łazienki. Widząc roztrzaskane drzwi, chciałam się wycofać, ale zaraz skarciłam się za to. Naprawdę nie miałam czasu na panikowanie.
   – Muszę się przebrać, a potem pomyślę – oznajmiłam chłopakowi. Ten zmieszał się, ale skierował się do salonu, dając mi choć trochę prywatności. 
   Nim się ubrałam, zmyłam z rąk i twarzy krew oraz opatrzyłam skaleczenie na stopie. Rana ta nie była poważna, ale nieco doskwierała podczas chodzenia. Zakładając czarne spodnie oraz równie czary golf, zastanawiałam się, co właściwie zamierzam zrobić. Próbowałam dodzwonić się do Roba, ale zasięg pojawiał się i zaraz znikał, więc przestałam próbować, nie chcąc rozładować komórki.
   Rob był moim przyjacielem od niemal zawsze. Traktowałam go jak brata, a jego rodzinę jak swoją. Zależało mi na nim niemniej, niż na Katii, ale z tą różnicą, że jego miałam zamiar odnaleźć. On był w Nowogrodzie, o czym miałam pewność.
   Wróciłam do pokoju i do plecaka wrzuciłam kilka koszulek, latarkę z zapasem baterii oraz nóż, który kupiłam kilka miesięcy wcześniej. Była to niemiecka broń survivalowa, wykonana z czernionej stali. Trzydziestopięciocentymetrowe ostrze było z jednej strony ząbkowane, a z drugiej niesamowicie ostre. Gdy go nabyłam, co zrobiłam pod wpływem impulsu, nie sądziłam, że będzie dane mi go użyć. A tym bardziej w takich okolicznościach.
   Przypinając pochwę z nożem do paska, wyszłam z pokoju, lecz zaraz do niego wróciłam. Wyjęłam zdjęcie z siostrą z ramki i schowałam je do plecaka.
   – Zawsze spadam na cztery łapy – powiedziałam do siebie.
   Arek stał w kącie salonu, blady tak, jak jeszcze nigdy i patrzył na ciało Dominiki. Widząc ją znów poczułam wyrzuty sumienia, które zaraz stłamsiłam. Musiałam się bronić. Nie miałam innego wyjścia – tłumaczyłam sobie. Kocem przykryłam jednak ciało współlokatorki – tyle chociaż mogłam zrobić.
   – Była… taka? – Arek skinął głową w stronę okna.
   – Tak – odparłam. – Ale dlaczego?
   Zakrywając twarz dziewczyny zobaczyłam na jej barku opatrunek, który odsłoniła koszulka. Ostrożnie odkleiłam plaster i moim oczom ukazał się półokrągły ślad, wyglądający jak odcisk zębów. Zmarszczyłam brwi, próbując poukładać sobie te wszystkie nowe rzeczy. Kto ugryzł Dominikę? Czy zrobił to jeden z zombie? Jeśli tak, czy oznaczało to, że w ten sposób można było stać się jednym z nich?
   – Wychodzisz?
   – Wynoszę się stąd – odparłam. Z lodówki wyjęłam wszystkie konserwy, jakie w niej były oraz dwie butelki wody. – I tobie radzę to samo. Niedługo zrobi się jeszcze niebezpieczniej.
   – Skąd…
   Arek nie dokończył pytania, gdy przerwał mu głośny huk, a potem kilka następnych. Odruchowo skuliliśmy się, ale na szczęście sufit nie posypał nam się na głowy. Kilka ulic dalej, nad dachami budynków unosił się czarny dym. W tamtym miejscu znajdowała się stacja benzynowa, więc nietrudno było się domyślić co się stało. To tylko ponagliło mnie do jak najszybszego opuszczenia mieszkania i ucieczki z miasta.
   – Chcesz uciec? Sama? Dokąd? – Arek złapał mnie za ramię, zatrzymując w miejscu. – Tam jest niebezpiecznie.
   – Nie będę siedziała i czekała bezczynnie aż przyjdą tu tamci. – Wskazałam na okno. – A przyjdą tu na pewno. Prędzej, czy później.
   Arek więcej nie oponował. Pewnie wiedział, że nie ma co mnie dłużej przekonywać. Byłam zdeterminowana i nic nie było w stanie mnie zatrzymać w tym mieszkaniu.
   Kierując się do wyjścia obejrzałam się na ciało Dominiki. Ogarnął mnie smutek, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłam. Nie był on jednak spowodowany śmiercią współlokatorki, a losem, jaki ją spotkał. Pomyślałam o jej rodzicach, którzy nie mieli pojęcia, co się z nią działo. Tak samo, jak ja, myśląc o Katii.
   Stojąc na klatce, zamknęłam drzwi na klucz, a ten schowałam pod wycieraczkę. Nie miałam pewności, czy kiedyś nie będę musiała tam wrócić. Co prawda dla szabrownika drzwi nie stanowiłyby problemu, ale dla mniej bojowa osoba mogłaby sobie odpuścić. 
   – Powinieneś iść ze mną. – Spojrzałam na Arka.
   – Nie mogę. – Szybko pokręcił głową. – Mama może wrócić. Muszę być w domu. Rozumiesz…
   Przytaknęłam, choć nie byłam pewna, czy chłopak na serio myśli tak, jak mówi, czy po prostu się boi. Nie wnikałam. Przemilczałam też fakt, że jeśli pani Milewska była na zewnątrz, gdy to wszystko się zaczęło, to miała niewielkie szanse na przeżycie.
   – Więc – odwróciłam się do chłopaka, wyciągając w jego stronę zaciśniętą pięść – do zobaczenia.
   – Oby – odparł, przybijając mi „żółwika”.
   Nie oglądając się, zbiegłam po schodach na dół, nim jeszcze bym się rozmyśliła. Chwilę potem usłyszałam pisk i trzask zamykanych drzwi, niosący się echem po klatce. Naprawdę miałam nadzieję, że Arek sobie poradzi. Nie przepadałam za nim, ale też nie życzyłam mu źle.
   Będąc na parterze, zobaczyłam siekierę w szklanej gablocie, tuż obok gaśnicy. Z braku klucza, musiałam wybić szybę stojącą na parapecie doniczką. Szkło posypało się na podłogę, a ja swobodnie wyjęłam broń. Siekiera była trochę ciężka, ale poręczna. Wydawała się być dobrą bronią przeciw zombie.

   Gdy już miałam wyjść z bloku, usłyszałam krzyki dochodzące z mieszkania obok. Mieszkali tam państwo Maliccy wraz z dziećmi. Rozpaczliwe, kobiece wołania o pomoc, trzaski i łomoty mieszały się z przerażonymi piskami siedmioletniego chłopca oraz niespełna dwuletniej dziewczynki. Najpewniej mieli tam jednego z NICH. Krzyki wzmogły się, aż przeszły mi ciarki. Ruszyłam po schodach na dół, starając się wypełnić głowę czymś innym, niż obrazami pożeranych żywcem dzieci i ich matki.

5 komentarzy:

  1. Nareszcie znalazłam blog o takiej tematyce ;) czuję, że będę miała co czytać

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajne, bardzo fajne. Przypomina mi troche Infekcje Andrzeja Wardziaka. Super :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobry wieczór!
    Chcesz poćwiczyć swoje pisarskie umiejętności i przy okazji wygrać książki, upominki, reklamę bloga i grafikę? Tak? W takim razie zapraszam Cię serdecznie do konkursu literackiego „Już nie zapomnisz mnie” – www.przedwojenny-konkurs.blogspot.com Wystarczy napisać opowiadanie o dowolnej tematyce do 5 stron i… co dalej? Dowiedz się szczegółów, czytając regulamin na blogu. Pozdrawiam ciepło!

    Ps. Przepraszam za spam, ale wiadomo, jak trudno jest się zareklamować. A może akurat Cię zainteresuje konkurs?

    OdpowiedzUsuń