wtorek, 29 sierpnia 2017

EPILOG 3/3 - BAZA (ROB)

   Od samego wyjazdu z klasztoru nie opuszczały mnie złe przeczucia. Początkowo myślałem, że spowodowane to jest stresem ostatnich dni, wyjazdem w nieznane, czy świadomością, że moja przyjaciółka jest więziona przez naszego wroga. Jednak doszedłem do wniosku, że to nie było to.    Uporczywie siedzący w mojej głowie głos kazał mi się czymś martwić, nie podając nawet czym. Przez to byłem rozdrażniony i niewiele rozmawiałem z towarzyszami podróży.
   Gdy Sasza powiedziała, że mamy się wybrać do bazy wojskowej znajdującej się w samym Żaganiu, nie byłem zadowolony – delikatnie mówiąc. Nie sprzeciwiłem się jednak, bo wiedziałem dobrze, że broń jest nam potrzebna. Mimo wszystko nie chciałem tam jechać. Nie po tym, jak dostaliśmy taką wiadomość od Wiksy. Nie wątpiłem, że była ona zwiastunem zbliżającego się starcia – tego nie dało się uniknąć.
   - Zróbmy postój – zaproponował Czesiek, zjeżdżając na pobocze drogi. – Mój pęcherz dłużej nie wytrzyma tej jazdy.
   Uśmiechnąłem się pod nosem, odpinając pas. Mnie także przydałoby się rozprostować kości.
Znajdowaliśmy się… pośrodku niczego. Z obu stron otaczały nas pola, a za nimi lasy. Przy ciągnących się przy drodze rowach rosły łyse drzewa, za jedno z których od razu ruszył Czesiek. Ja w tym czasie oparłem się o bok naszego auta, wciągając w płuca chłodne, rześkie powietrze. Nie mogłem się jednak odprężyć. Ten niepokój wciąż dawał o sobie znać.
   - Kurwa – mruknąłem do siebie, przecierając oczy. Gdy je otworzyłem, natrafiłem na zdziwiony wzrok Maxa. – Sorry, jestem zdenerwowany.
   - Nie ty jeden – odparł stukając o dach auta zapalniczką.
   - Też masz złe przeczucia? – zapytałem.
   Max podwinął rękaw swojej skórzanej kurtki i spojrzał na zegarek na nadgarstku.
   - Pewnie jest już w drodze – powiedział.
   - Kto?
   Max spojrzał na mnie z politowaniem.
   - Naprawdę sądziłeś, że nas posłucha i nie pojedzie na to spotkanie?
   Szczerze – to tak właśnie myślałem. Więcej – byłem o tym przekonany. Z tylko tego względu zgodziłem się jechać na ten wypad. Wierzyłem, że Sasza zrobi tak, jak powinna.
   - Myślałem, że wybiliśmy jej ten pomysł z głowy – powiedziałem szczerze. – Skąd wiesz, że pojechała?
   - Widziałem to w jej oczach – odparł chowając zapalniczkę do kieszeni. – Od początku chciała to zrobić.
   - I nie zrobiłeś nic, żeby ją powstrzymać? – zapytałem ze złością.
   - Może nie znam jej tak długo jak ty, ale wystarczająco, by wiedzieć, że zawsze sobie poradzi i postawi na swoim. Nawet gdybyśmy wszyscy byli w klasztorze, to ona i tak znalazłaby sposób, żeby się wymknąć. Nawet, gdyby musiała nam mierzyć w twarz  z broni.
   W to akurat wierzyłem. I wiedziałem, że Max ma rację. Sasza już taka była – uparta. Gdy już sobie coś postanowiła, to nie dało się jej od tego odwieść.
   - Co ja mam z nią zrobić? – westchnąłem. – Zawsze robiła głupoty, ale tym razem, to już przesada.
   - Cała Sasza – powiedział Czesiek, uśmiechając się pod wąsem. - Chce ratować wszystkich, nawet za cenę własnego życia. 
   - Co masz na myśli? - zapytał Max.
   - Sasza ma kompleks męczennika – odparł wyciągając paczkę papierosów i częstując nas. Skorzystali wszyscy, oprócz mnie. – Chce dla wszystkich jak najlepiej, nawet jeżeli ma zgarnąć za to baty. To niezdrowa postawa i na dłuższą metę nie przyniesie nic dobrego. 
   Słowa Cześka sprawiły, że zacząłem się bać o Saszę. Mimo, że znałem ją wiele lat, to dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak wiele prawdy było w tym, co powiedział Czesław. Sasza zawsze brała na sobie odpowiedzialność za wszystkich. Nawet kary. Wtedy tego nie zauważałem, ale teraz widziałem to wyraźnie. Jeśli naprawdę było coś takiego jak kompleks męczennika, to moja przyjaciółka na pewno go miała. 
   - Powinniśmy zawrócić – powiedziałem.
   - Albo jechać dalej i zrobić wszystko, byśmy byli gotowi na następstwa tego spotkania. Jakiekolwiek by one nie były.
   To było ciężkie, ale przytaknąłem Cześkowi, choć trudno mi było zaakceptować, że moja siostra prawdopodobnie jest teraz w sporym niebezpieczeństwie. My musieliśmy zadbać, by zapewnić klasztorowi bezpieczeństwo. W końcu po to właśnie pojechała Sasza.

***

   Nie pojechaliśmy od razu pod bazę wojskową, bo to byłoby zbyt ryzykowne. Jeżeli byliby tam żołnierze, to mogliby zareagować dość gwałtownie, a nikt z nas nie chciał dostać kulki na powitanie. Zatrzymaliśmy auto na leśnej drodze, skąd przeszliśmy pozostałą odległość pieszo.


   Do zmierzchu pozostało nam jeszcze dużo czasu, chociaż ten dzień był dość pochmurny i sądziłem, że ciemność zapadnie dzisiaj szybciej. Miałem jednak nadzieję, że wrócimy do klasztoru zanim ona nadejdzie.
   - Wszystko gra? – zapytałem idącego obok Hindusa. Przez całą drogę milczał i wyglądał na zamyślonego.
   - Tak, ale wiesz… - powiedział niemrawo, poprawiając strzelbę na ramieniu. – Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem.
   - Miejmy nadzieję, że dzisiaj to się nie zmieni – powiedziałem z uśmiechem.
   To był wypad poznawczy. Mieliśmy zorientować się, czy baza jest zamieszkana przez kogoś, jeżeli tak, to przez kogo, a jeśli nie, to spróbować zabrać zgromadzoną tam broń. Nie chciałem żadnej wymiany ognia.
   - A jak z tobą? Musiałeś kiedyś… wiesz.
   Wziąłem wdech, odruchowo dotykając rannego ramienia.
   - Dwa razy. Jeden był ugryziony, a drugi chciał zabić mnie – odparłem.
   - Przejebane – mruknął Hindus. – Dziwne, że ludzie tak szybko parszywieją.
   - Może to przez otoczenie? – podsunąłem. – Parszywy świat – parszywi ludzie.
   Wtedy, jak na zawołanie, z pobliskich zarośli wyszedł zombie. Była to niegdyś kobieta, której pomarańczowy strój mówił, że pracowała kiedyś w służbie drogowej. Cały kombinezon był pokryty brązowymi plamami i pełen połamanych gałązek, które znajdowały się też w krótkich włosach truposza. Ożywieniec warcząc ruszył na idących z przodu Maxa i Cześka. Ten pierwszy sięgnął po nóż i zaatakował trupa, najpierw go powalając, a potem wbijając ostrze w skroń.
   - Obyśmy my nie sparszywieli – powiedział Hindus, wznawiając podróż.
   Też mam taką nadzieję – pomyślałem poprawiając plecak na ramieniu.
   Przeszliśmy jeszcze spory kawałek, aż znaleźliśmy się na wzniesieniu, z którego widać było teren bazy wojskowej. Właściwie były to połączone dwie brygady, dywizja i wojskowa komenda, ale wszyscy mówili na ten kompleks po prostu baza wojskowa. Przycupnęliśmy za stosem kamieni, która dawała nam niewidzialność przed potencjalnym wrogiem i obserwowaliśmy.
   Widziałem budynki rozlokowanej po całym kompleksie, kilka samochodów, a nawet czołgi, ale nie ludzi. Wyglądało to tak, jakby cała baza została opuszczona. Gdyby żołnierze przegrali walkę z zombie, bądź zdezerterowali, po terenie chodziłby zombie, lub chociaż ludzie. Nie sądziłem, by mieszkańcy Żagania i okolicznych miejscowości nie wpadli na to, by się tam osiedlić. To było świetne miejsce, o którym zapewne bym pomyślał o ewentualnym obozie, gdyby nie klasztor.
   - Co robimy? – zapytał Hindus, przerywając ciszę.
   - Wygląda na to, że nikogo tam nie ma – powiedział Czesiek.
   - Czyli wchodzimy? – Hindus mocniej ujął w ręce strzelbę.
   - Nie – sprzeciwił się Max, odsuwając lornetkę od oczu, którą podał mi bez słowa. – Przy koparce.
   Odnalazłem wspomniany obiekt. Przy srebrnej maszynie, zatrzymanej w trakcie jakiejś budowy, stał młody chłopak, ubrany w mundur żołnierza. Opierał się on o koparkę, paląc papierosa. Na ramieniu miał broń, ale nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby jej użyć. On nie mógł mieć więcej, niż siedemnaście lat i z całą pewnością nie był żołnierzem.
   - To dziwne – powiedziałem, podając lornetkę Cześkowi.
   - To przecież dzieciak – stwierdził ten.
   - Powołali go? – zdziwiłem się.
   - Możliwe – mruknął Max, nie przestając obserwować kompleksu. Wiedziałem, co chodzi mu po głowie, bo sam o tym myślałem.
   - Poczekamy – powiedziałem. – Zorientujemy się, ilu może być tu ludzi i wtedy pomyślimy, co zrobić.
   Wszyscy się zgodzili.
   Ustaliliśmy godziny, gdy jeden miał obserwować bazę, a reszta mogła zając się sobą. Ku mojemu zdziwieniu, ani razu nie pojawiło się w pobliżu żadne zombie. Oprócz tego, które spotkaliśmy po drodze, wyglądało tak, jakby cała okolica była od nich wolna. Było to niepokojące, bo oznaczało, że jeśli kompleks rzeczywiście jest zamieszkany, to przez sporą ilość ludzi.
   - Kurwa – przeklął Czesiek wstając.
   - Co jest? – zapytałem.
   - Mój pieprzony pęcherz – to jest! – burknął kierując się w stronę znajdujących się nieopodal zarośli.
   - Tylko uważaj tam – przestrzegłem go.
   - Spokojnie. Jeżeli jakiś zombie odgryzie mi wacka, to będziesz pierwszym, który się o tym dowie.
   Wszyscy trzej parsknęliśmy śmiechem. Za to właśnie lubiłem Cześka – potrafił rozbawić człowieka    w nawet najgorszej sytuacji.
   Oparłem się z powrotem o pień sosny, strzepując z ramienia kilka igieł. Długo już tam siedzieliśmy i żaden z nas nie zobaczył więcej ludzi. Postanowiliśmy jednak poczekać do zmierzchu, a dopiero potem zbliżyć się do bazy. Pomysł powrotu do klasztoru odpadł już na starcie. Skoro przez tyle czasu nie zobaczyliśmy więcej niż jednego człowieka, to wracanie z niczym było głupotą. Poza tym, naprawdę potrzebowaliśmy broni.
   Usłyszałem szelest, dochodzący z krzaków, w których zniknął Czesiek. Było to niby takie nic, w końcu wiedziałem, że on tam był, a mimo to poderwałem się z ziemi. Zmrużyłem oczy, próbując wypatrzyć cokolwiek w coraz gęściejszej ciemności.
   - Max – zwróciłem się do kompana, który również rozglądał się wokoło.
   Czesiek nie wracał, a to było niepokojące. Gdyby został zaatakowany przez zombie, to pewnie usłyszelibyśmy jego krzyk lub warczenie. A tak panowała złowroga cisza.
   Przerwał ją trzask, dobiegający zza moich pleców. Od razu odwróciłem się w tamtą stronę i zobaczyłem dwie postacie za plecami Hindusa. Zanim zdążyłem go ostrzec, on złapany za ramiona, z których wyrwano mu broń. W błyskawicznym tempie został powalony na ziemię, a w usta wciśnięto mu knebel.
   Chciałem ruszyć mu z pomocą, odbezpieczając broń, ale wtedy na drodze pojawiła się czyjaś sylwetka. Zdążyłem tylko skrzyżować spojrzenie z twardymi, pustymi oczami nieznajomego, gdy ten uderzył mnie z pięści w twarz. Zatoczyłem się, upadając na ziemię, niefortunnie uderzając skronią w kamień.
   Wszystko zaczęło mi wirować, a w głowie pojawił się nieprzyjemny pisk. Wszelkie głosy stały się dla mnie odległe, a obrazy niewyraźne. Zobaczyłem jeszcze tylko, jak Max strzela w kierunku jednego z napastników, po czym zostaje powalony na ziemię. Inny mężczyzna uderzył go w głowę kolbą jego broni, aż ten stracił przytomność.
   - Skurwy-syny – jęknąłem, obracając się na plecy.
   Zobaczyłem nad sobą tego samego mężczyznę, który mnie uderzył. Uśmiechał się w upiorny sposób, trzymając w dłoni karabin.
   - Dobranoc, księżniczko – powiedział, po czym zadał mi cios w twarz.
   Zemdlałem. 

EPILOG 2/3 - ARENA (ADAM)

   Pomimo bólu zaciskałem mocno palce na metalowej barierce, patrząc w szybki nurt Odry. Wśród wartkich fal szukałem czegokolwiek, co dałoby mi nadzieję, że jednak nie wszystko spieprzyłem. Widziałem jednak tylko kawałek zatopionej ciężarówki, niesione z prądem gałęzie oraz różne śmieci. Nic więcej.

   - Kurwa! Kurwa! Kurwa! – Wiksa przy każdym wykrzyczanym przekleństwie uderzał zaciśniętą, zdrową pięścią w barierkę, aż ta się cała trzęsła. – Kretyni! Jak mogliście pozwolić jej uciec? Pierdoleni idioci!

   O ile reszta kuliła się przy każdym słowie, ja nadal patrzyłem w płynącą wodę. Czułem się tak, jakbym sam ją wypchnął. Jakbym ją zabił.

   - Szefie, powinniśmy wracać do hotelu – odezwał się ktoś. – Pana ręka…

   Wiksa jakby dopiero wtedy zorientował się, że przed chwilą został postrzelony. Stracił spory kawałek przedramienia, aż wśród sporej ilości krwi widoczna była pęknięta kość. Daria spudłowała, ale przynajmniej udało jej się uciec. Nie miałem jej tego za złe. Gdyby nie Sasza, sam bym uciekł.

   - Wracamy – zarządził Waldek, przykładając do rany Wiksy kawałek materiału. Ten zacisnął zęby, krzywiąc się i sycząc z bólu. – Ona chyba i tak nie żyje.

   - Chyba? – warknął Wiksa zwracając się do swojego człowieka. – „Chyba” nie daje mi jebanej pewności. Chcę mieć „na pewno”!

   - To osiemdziesiąt metrów – zauważył Waldek. – Nie ma szans, żeby to przeżyła.

   Wymieniliśmy ukradkowe spojrzenia. Tyle wystarczyło, by rozpalić moją nadzieję. Przecież to była Sasza – jej nic nie było w stanie zabić.

   - Ty – Wiksa warknął w moim kierunku, idąc do mnie chwiejnym krokiem.

   Nie miałem sił na ucieczkę, czy chociaż podniesienie leżącego niedaleko pistoletu. Ból w ranie, gdzie zostałem postrzelony, był zbyt wielki. Miałem wrażenie, jakby ktoś wsadził mi w brzuch rozżarzone ostrze i kręcił nim na wszystkie strony. Dociskałem dłoń do rany czując, jak krew przelewa mi się przez palce. Nagle, wszystko zaczęło ciemnieć.   

   Upadłem na ziemię, widząc nad sobą wściekłą twarz Wiksy. Czekałem, aż ten sięgnie po broń, ale to nie nastąpiło.

   - Ma przeżyć – powiedział. Jego głos brzmiał, jakby wydobywał się z dna szklanej butelki. – Choćbym miał zejść po niego do samego piekła, to chcę mieć skurwiela żywego.


***


   Wiedziałem, że to sen, a mimo to przeżywałem to tak samo intensywnie, jakby wszystko działo się na żywo.

   Znowu byliśmy na moście. Próbowałem zatamować krwawienie po dźgnięciu przez człowieka Wiksy, jednocześnie idąc w stronę jego oraz Saszy. Dziewczyna znajdowała się na samym skraju mostu, a przed upadkiem powstrzymywała ją tylko ręka Wiksy. Mężczyzna trzymał pistolet, wymierzony w jej twarz. Chciałem go powstrzymać. Nie zważając na ból, powoli sunąłem w ich kierunku, ale każdy mój krok zdawał się trwać wieczność. Gdy byłem już na wyciągnięcie ręki od nich, rozlegał się strzał, a potem ciało Saszy spadało.

   Nie wiem, ile razy już to widziałem, ale przerażenie w oczach dziewczyny miałem zapisane w pamięci. Nie widziałem jej ciała, które powinno wypłynąć na powierzchnię. Żywa, czy martwa – zniknęła. Tej niepewności co do jej losu nie mogłem znieść.

   Otworzyłem oczy, zaraz je mrużąc przed ostrym światłem, wpadającym przez okno. Od razu rozpoznałem pokój, w którym leżałem. Już tam byłem i to na tym samym łóżku, gdy przyniesiono mnie po wybuchu stacji benzynowej. Tylko, że teraz nie miałem sił by się od razu podnieść, ani też takiej możliwości. Moje ręce były przywiązane do oparć. Nie próbowałem się nawet oswobodzić, bo wiedziałem, że to nic nie da. Zamiast tego z powrotem opadłem na poduszkę.

   - Nawet nie wiesz, jakim kretynem jesteś.

   Spojrzałem na Ryśka, który stanął nade mną. Jego twarz wyrażała złość, ale i odrobinę współczucia.

   - Jak długo spałem? – zapytałem patrząc na wenflon w swoim przedramieniu.

   Rysiek usiadł na krześle, które przysunął do mojego łóżka.

   - Trzy dni – odparł. – Gdy cię tu przywieźli, byłeś nieprzytomny. Szanse na to, że bym mógł cię uratować były niewielkie, ale Wiksa wysłał kilku ludzi do szpitala po całą aparaturę. Bardzo mu zależało na tym, żebyś przeżył.

   - Domyślam się – mruknąłem.

   - Gówno się domyślasz – syknął mężczyzna gniewnie. – Wiksa jest wściekły, czemu się nie dziwię. Pomogłeś uciec Darii, a ona go postrzeliła. Musiałem mu odciąć rękę.

   Mimo sytuacji, w której się znalazłem, uśmiechnąłem się. Kalectwo Wiksy było niedostateczną karą, ale zawsze jakąś.

   - Muszę mu powiedzieć, że się obudziłeś – Ryszard wstał i wygładził fartuch.

   - Jasne – odparłem. Było mi już wszystko obojętne. Przeze mnie Sasza być może nie żyła.    Chciałem zakończyć wojnę, zanim ta jeszcze w ogóle by się zaczęła, a tak wydałem wyrok śmierci    nie tylko na siebie, ale i wszystkich wokół.
   Odprowadziłem wzrokiem Ryszarda do samych drzwi, przy których ten się zatrzymał.

   - Domyślasz się chyba, jak to się skończy?

   Przed oczami stanęła mi arena. Zombie, tłoczące się w klatkach, wyjące i trzęsące konstrukcją przy każdym ruchu ich przyszłej ofiary. Wzrok Wiksy, gdy będę stał tam, na dole, pełen pogardy oraz zadowolenia. Świadomość, że przegrałem.

   - Wiem – odparłem.

   Rysiek w milczeniu pokręcił głową, po czym wyszedł z pokoju. Zanim zamknął za sobą drzwi, zobaczyłem stojącego przed nimi strażnika. Po jego spojrzeniu stwierdziłem, że nie jestem już tu ani lubiany, ani szanowany. Byłem zdrajcą.


***


   Skrzywiłem się, siadając na łóżku. Każdy gwałtowniejszy ruch był dla mojej rany jak kolejne wbijanie noża. Ignorowałem to jednak. Co z tego, że miałem zerwać szwy, skoro za kilka godzin i tak miałem umrzeć?

   Gdy ubierałem buty, do pokoju wszedł Waldek w towarzystwie tego samego strażnika, który mnie pilnował. Wystarczyło, bym raz spojrzał na swojego kumpla bym wiedział, że na tym zakończyła się nasza przyjaźń.

   - Idź stąd – Waldek zwrócił się do młodego chłopaka. – Sam sobie poradzę.

   - Ale Wiksa mówił…

   - Wiksy tu nie ma – warknął. – Chwilowo ja tu rządzę i każę ci spieprzać. Już.

   Chłopakowi nie pozostało nic innego, jak spełnić polecenie Waldka. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Waldek spuścił z tonu.

   - Jesteś kretynem – powiedział siadając.

   - Jesteś drugą osobą, która mi to dzisiaj mówi – odparłem.

   - Bo to prawda – burknął. – Co ci strzeliło do tego pustego łba? Chciałeś nas wszystkich zabić?

   - Nie was, tylko Wiksę – uściśliłem.

   - To trzeba było mu wpakować kulkę w łeb przy pierwszej lepszej okazji – Waldek zerwał się z krzesła. – Po chuj odpieprzałeś taką akcję? Wkopałeś w to jeszcze Darię, pieprzony samolubie. Mogła zginąć.

   Spojrzałem badawczo na Waldka, który odwrócił wzrok. Nie wiedziałem, że Daria mu się podobała.  Jeżeli jednak tak było, to miał powód by nienawidzić Wiksy. To dało mi nadzieję.
   - Daria jest zapewne już w bezpiecznym miejscu – powiedziałem. – Wiesz dobrze gdzie.

   Waldek nic nie powiedział, chociaż w jego zielonych oczach pojawił się błysk.

   Wstałem z łóżka, dotykając opatrunku na brzuchu. Waldek chciał przyjść mi z pomocą, ale uniosłem rękę dając znak, że sobie poradzę.

   - Chodźmy już – powiedziałem.

   - Jeszcze jedno.

   W ręce Waldka pojawiły się kajdanki oraz lniany worek. Bez słowa sprzeciwu skrzyżowałem ręce na plecach, pozwalając by je skuł i dałem sobie zasłonić twarz. Nagle poczułem coś jeszcze. Do mojego buta zostało włożone coś chłodnego i ciężkiego. Nie widziałem co to było, ale Waldek dodatkowo przymocował to sznurkiem.

   - Tym razem tego nie spieprz – syknął mi do ucha i pchnął lekko w plecy.


***


   Cała droga od hotelu do szkoły minęła mi w ciemności i bardziej niż kiedykolwiek wyostrzonym zmyśle słuchu. Przez to, że nic nie widziałem, pozostałe zmysły były silniejsze. Dzięki temu zorientowałem się, że oprócz mnie na arenę jedzie ktoś jeszcze. Nie wiedziałem jednak kto.

Cały czas starałem się oddalać swoją prawą nogę od ludzi, którzy mnie pilnowali. Wtedy już wiedziałem, że miałem ukryty pistolet. Dzięki temu miałem szansę przeżyć, a jeśli nie, to chociaż zemścić się na jednej osobie, która odpowiadała za to wszystko.

   - Co tak długo? – krzyknął ktoś, gdy otwarto drzwi busa, skąd brutalnie mnie wyciągnięto.

   - Pierdol się, Anton – odparł prowadzący mnie facet. – Śmierdziele pchały się na drogi. Musieliśmy zmieniać trasy.

   - Ja to rozumiem, ale wytłumacz to Szefowi. Jest wkurwiony.

   Usłyszałem parsknięcie przy uchu, ale przyśpieszyliśmy kroku.

   Po zmianie brzmienia naszych kroków oraz niosących się echem głosach poznałem, że jesteśmy już w środku.

   Kakofonia dźwięków budziła uśpiony dotychczas we mnie strach. Głosy rozmów, kroki, oraz odległe, ale przerażające wycie zombie – to wszystko przypominało mi o tym, że to mógł być mój ostatni dzień. Chciałem już sięgnąć po broń i uciec od razu, ale musiałem iść za ciosem. Choćbym miał przy tym sam zginąć, to na pewno nie sam.

   Rozległo się skrzypnięcie, a we mnie uderzyła fala różnych głosów. Krzyki, niekoniecznie wiwaty, przeplatane z przekleństwami oraz gwizdami. Także charakterystyczne warczenie i jęki zombie, a także skrzypienie niestabilnych klatek. Byliśmy na arenie.


   Gwar trwał jeszcze chwilę, aż zatrzymaliśmy się, a z mojej głowy został zdjęty worek. Oślepiło mnie światło porozwieszanych na ścianach pochodni, które znajdowały się nawet na trybunach. Tam znajdowało się dość sporo ludzi, którzy otaczali nas z każdej strony. Była to zapewne spora część hotelu. Wiksie zależało, by każdy się przekonał, jak kończą jego wrogowie.

   Jego samego wypatrzyłem dość szybko. Siedział on w miejscu oddalonym od reszty, a w towarzystwie dwóch ludzi z karabinami. Złapaliśmy szybko kontakt wzrokowy, najpierw mierząc się wrogo. Jednak gdy zobaczyłem kikut prawej ręki uśmiechnąłem się zwycięsko.

   - Cisza! – ryknął, a od razu wszyscy umilkli.

   Na zombie jednak to nie podziałało. Wciąż jęczały, wyciągając przez kraty swoje łapska.    Rozejrzałem się i wtedy zobaczyłem, kto towarzyszył mi na arenie. Była to Ruda. Starała się nie pokazywać strachu, ale jej oczy mówiły wszystko. Bała się, niemniej niż ja.
   - Wszyscy wiecie, co się stało kilka dni temu – zaczął donośnie Wiksa. – Jeden z nas, człowiek, któremu wszyscy ufaliśmy, któremu ja ufałem, zdradził nas. Sprzymierzył się z naszymi wrogami i zwabił nas poza teren hotelu. Zabili dwóch naszych ludzi. Dobrych ludzi! A mnie, zrobili to – Wiksa uniósł kikut tak, by każdy mógł go zobaczyć. - Wciągnął w swoją intrygę też Darię, która zdołała uciec. Wiemy jednak, gdzie jest. Gdzie są wszyscy ci, którzy chcą naszej śmierci! Osoba, która nimi przewodziła, nie żyje, więc są bezradni. Odpowiemy na ten atak! Nie pozwolimy, by zabijali naszych! My, albo oni!


   Odpowiedzią na jego słowa były entuzjastyczne krzyki. Byłem pewien, że każdy człowiek na arenie był gotowy od razu jechać do klasztoru. Wystarczyło im tylko włożyć  w ręce broń i wskazać kierunek.
   Odwróciłem się do Rudej, która podeszła do mnie. Chciałem dodać jej otuchy, ale sam jej potrzebowałem.
   - Zrobimy to! – kontynuował Wiksa. – Zabijemy wszystkich! To będzie nasza zemsta za wszystkich, którzy przez nich nie żyją! Najpierw jednak – ściszył głos i spojrzał na naszą dwójkę. W naszym kierunku poleciał nóż, który ująłem. – Zapłacą oni. Otworzyć klatkę!
   Brzdęknęły łańcuchy i pierwsza klatka stanęła otworem.

EPILOG 1/3 - MOST (SASZA)

I oto epilog!
Składać on się będzie z 3 części, każdej poświęconej innemu bohaterowi. Każdej też części nadałam tytuł, który odnosić się będzie do lokalizacji, w której ci się znajdują.
No i nie mogłam się powstrzymać od cliffhangerów ;)


Data dodania 1 rozdziału 2 tomu – nieznana.

 -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

   Wyszłam na zewnątrz i od razu skierowałam swoje kroki na plac, gdzie grupa przygotowywała się do wyjazdu. Ostatecznie wyszło na to, że jechali w czwórkę. Oprócz Roba i Maxa w skład grupy wszedł Czesiek i Hindus. Ostatnią osobę sama zaproponowałam. Chciałam się przekonać, czy nowy w klasztorze poradzi sobie w terenie, co było ważne. Każdy powinien wiedzieć, jak sobie radzić na zewnątrz murów.
   - Gotowi? – zapytałam podchodząc do mężczyzn.
   - Mamy prowiant, bronie i sprawne auto – wyliczył Czesiek, wrzucając do bagażnika plecaki. –    Powinniśmy wrócić żywi.
   - Na to liczę – powiedziałam klepiąc mężczyznę w ramię. – Kiedy macie zamiar wrócić?
   - Droga do Żagania powinna nam zająć nie więcej niż dwie godziny – stwierdził Rob. – Oczywiście jeżeli nie natrafimy na żadne problemy, ale postaramy się jechać przez wioski. Będzie na pewno dłużej, ale bezpieczniej. Mam tylko obawy co do samej bazy.
   - Też o tym myślałem – odezwał się Czesiek. – Może się okazać, że baza nie upadła i jest pełna mających sporo broni żołnierzy, albo – co gorsza – cywilów. Możemy mieć wtedy spore kłopoty.
   - Więc obserwujcie to miejsce z daleka – zaproponowałam. – Jeżeli zobaczycie kręcących się po terenie ludzi, to nie ryzykujcie. Lepiej odpuścić sobie broń, niż z niej dostać.
   - Zapamiętamy – Rob zapiął pas z kaburą i objął mnie na pożegnanie. – Bądź ostrożna.
   - To ty wyjeżdżasz – przypomniałam mu.
   - Wiesz, o co mi chodzi – spojrzał na mnie uważnie. – Postaraj się nie robić nic głupiego.


   Na moje szczęście przed dalszym, badawczym wzrokiem Roba uratowała mnie Lena. Dziewczyna skutecznie odwróciła uwagę swojego chłopaka ode mnie, a ja mogłam się dzięki temu niepostrzeżenie odsunąć.
   Ukradkiem spojrzałam na żegnającą się parę. Odkąd tylko Rob stanął w obronie Leny, pierwszej nocy, wiedziałam, że jest między nimi coś więcej, a ostatnie dni to potwierdziły. Nie podobało mi się to, ale nie mogłam też nikomu niczego zabraniać. Jeżeli Rob był szczęśliwy z Leną, to mnie nie pozostało nic innego, jak to zaakceptować.
   Chyba, że udałoby mi się „spowodować” nieszczęśliwy wypadek.
   - Dlaczego mam złe przeczucia?
   Otrząsnęłam się z nieprzyjemnych wizji, które nawiedziły moją głowę. Chociaż nikt nie mógł ich przeczytać, to i tak speszyłam się.
   - Może dlatego, że od trzech dni nie opuściłeś klasztoru? – podsunęłam splatając ręce na piersi. – Człowiek szybko przyzwyczaja się do wygód.
   - Możliwe – Max oparł się o bok auta, przeszukując kieszenie swojej skórzanej kurtki, na którą było stanowczo za zimno. W końcu wydobył z jej odmętów zmiętego papierosa. – Ale to chyba nie to.
   - Odpowiadając na twoje jeszcze nie zadane pytanie – nie, nie zamierzam robić nic głupiego – powiedziałam.
   - Nie zamierzałem o to pytać – Max spojrzał na mnie w ten przyszpilający sposób. – Myślałem, że sama najlepiej o tym wiesz.
   Spuściłam wzrok, czując nadchodzące wątpliwości. Decyzja, która jeszcze rano wydawała się być tak słuszna, teraz miała w sobie zbyt wiele niepewności.
   Nagle naszła mnie ochota, by ktoś wybił mi ten durny pomysł z głowy, kazał zostać i kategorycznie zabronił opuszczania klasztoru. Sama nie byłam w stanie się powstrzymać. Potrzebowałam kogoś, kto zrobiłby to za mnie, a kogo na pewno bym posłuchała.
   - Max, ja…
   - Dobra, panowie! – Czesiek klasnął w schowane w rękawiczkach dłonie. – Jedziemy, zanim nas tu zima zastanie.
   Znowu wybawiona – pomyślałam gorzko.
   - Uważajcie na siebie – powiedziałam czwórce, odsuwając się, zanim Max zdążyłby mnie o coś spytać.
   - Będę miał tych idiotów na oku – zapewnił mnie Czesiek, salutując niedbale.
   Uśmiechnęłam się wraz z pozostałymi, obserwując, jak wszyscy wsiadają do auta. Nawet nie zauważyłam, gdy obok mnie stanęła Lena.
   - Jeżeli coś mu się stanie – powiedziała, nie odrywając wzroku od Roba – to będzie to tylko i wyłącznie twoja wina.
   Zacisnęłam zęby słysząc te słowa. Lena mogła być fałszywa, głupia i wredna, ale w tym momencie miała rację. Śmierć któregokolwiek byłaby moją winą. Kogokolwiek.
   Wątpliwości, które nawiedzały mnie jeszcze przed chwilą, zniknęły. Może moja decyzja nie była ani mądra, ani rozważna, ale słuszna.
   Nie potrzeba nam więcej śmierci – powtórzyłam w myślach, wierząc w te słowa tak, jak jeszcze nigdy.

***

   - Wyjeżdżasz? Ale dokąd?
   Wrzuciłam plecak na tylne siedzenie niebieskiego suva i sama usiadłam za kierownicą. Edek podążał za mną jak cień, zadając mi te same pytania odkąd powiedziałam mu, żeby się wszystkim zajął pod moją nieobecność. Był on osobą najbardziej szanowaną w klasztorze i wierzyłam, że będzie wszystkim zarządzał, gdy ja w tym razie będę robiła niewyobrażalnie głupią rzecz.
   - Potrzebujemy zapasów – powiedziałam. Na całe szczęście byłam dobrym kłamcą. – Nadii kończy się mleko. Znajdę jakąś aptekę i przy okazji zabiorę parę leków.
   - Rozumiem, ale niebezpiecznie jest, byś jechała sama – Edward powstrzymał drzwi, które próbowałam zamknąć. – Weź kogoś ze sobą.
   - Nie ma takiej potrzeby – westchnęłam opadając na siedzenie. – Poradzę sobie i pójdzie mi szybciej. Naprawdę. Zawsze daje sobie radę.
   Po minie mężczyzny stwierdziłam, że wcale go nie przekonałam, ale przecież nie mogłam powiedzieć mu prawdy. On zapewne też próbowałby wybić mi ten pomysł z głowy.
   - Nie pojadę daleko – Ścisnęłam lekko dłoń mężczyzny. – Wrócę, nim się obejrzysz.
   - Mam taką nadzieję.
   Edward ruszył w stronę mających wartę przy bramie mężczyzn, dając im znak, by ją otworzyli. Odpaliłam silnik i przypomniałam sobie moją ostatnią, „brawurową” jazdę. Zdawać by się mogło, że minęły od tego lata, ale podobno prowadzenie auta jest jak jazda na rowerze – tego się nie zapomina.
Powoli opuściłam teren klasztoru, machając Edwardowi na pożegnanie, na co ten odpowiedział sztywnym uniesieniem dłoni. Mocniej zacisnęłam palce na kierownicy, dociskając gaz. Szybko opuściłam wzgórze, a potem samo miasteczko i wyjechałam na otoczoną lasami drogę.
   Trzymałam się drogi głównej, co było niebezpieczne, ale znikała możliwość, że spotkam samochód Roba. W końcu mieliśmy ten sam początek trasy, a ci jechać mieli przez małe miejscowości. Nie chciałam na nich wpaść.
   Po godzinie dość spokojniej jazdy, nadszedł moment, gdy na mojej drodze pojawiła się dość pokaźna grupa zombie. Nie było ich dużo, ale liczba ta uniemożliwiała mi staranowanie ich. Nie chciałam ryzykować, że rozwalę samochód w połowie drogi. Do dwunastej pozostały mi tylko dwie godziny. Zmiana trasy zmuszałaby mnie do wycofania się o dobre kilka kilometrów, a tego nie chciałam.
   - Kurwa – syknęłam biorąc pistolet i nóż z siedzenia obok.


   Trupy od razu się mną zainteresowały. Ponad tuzin włóczących się dotychczas między opuszczonymi autami postaci ruszyło na mnie. Wyglądali jednak na niedożywionych, więc miałam trochę czasu, zanim udałoby się do mnie dotrzeć, ale musiałam też pamiętać o mojej jeszcze nie do końca wyleczonej nodze. Rana odzywała się, gdy zbytnio ją obciążałam, a wtedy zaczynałam kuleć. Ostatnie, czego chciałam, to śmierć przez swoją nieuwagę.
   Znajdowałam się na odcinku drogi, która przebiegała na wzniesieniu, więc otaczały ją z dwóch dość strome górki. Dodatkowym plusem było to, że dwa stojące tam auta tworzyły korytarz, przez który trupy mogły przejść tylko pojedynczo.
   Stanęłam na samej krawędzi  i asekuracyjnie sięgnęłam po nóż. Pierwszy zombie niezgrabnie odbił się od bagażnika jednego z samochodów i ruszył w moją stronę. Pozwoliłam mu na to, aż znalazł się na tyle blisko, że mogłam złapać go za bark i pchnąć na dół zbocza. Zombie stoczył się, ale nie było czasu na triumfy, bo nadchodził kolejny ożywieniec. Ta taktyka była skuteczna, ale kilka razy o mało co sama nie spadłam i raz prawie zostałam pociągnięta wraz ze spadającym truposzem. W porę udało mi się jednak złapać kęp rosnącej na poboczu trawy, ale upadając uderzyłam się niefortunnie w ranne udo. Zacisnęłam zęby, stając na nogi. W tym samym momencie na moich ramionach zacisnęły się brudne od krwi dłonie. Szybko zorientowałam się, że mam do czynienia z silniejszym osobnikiem żywych trupów. Walczył on zajadle, chcąc mnie ugryźć, a jego szarżowanie nie pozwalało mi na trafienie nożem w czaszkę, czy choćby dosięgnięcie broni. Jedyne, co mi się udało, to przebić ostrze przez brudne ubranie truposza i rozciąć mu brzuch. Zimne oraz lepkie wnętrzności wypadły na ulicę, a także moje buty. Zombie taki uraz oczywiście nie mógł zabić, ani też zmniejszyć jego zapału. Krzyknęłam wściekła i z całej siły natarłam na ożywieńca, pchając go na barierkę. Rozległ się trzask, a truposz został unieruchomiony na metalowej konstrukcji. Co prawda nie mógł już chodzić, ale nadal machał rękoma w moją stronę. Z obrzydzeniem przydepnęłam zombie do ziemi i mocnym ruchem wbiłam nóż w jego oczodół.
   - Szlag by to – syknęłam opierając się o maskę auta i rozmasowując pulsującą bólem nogę.
   Z dołu zbocza docierały do mnie jęki oraz powarkiwania zombie. Nie miały szans, by się wspiąć na górę, ale istniało zagrożenie, że te odgłosy zwabią kolejne truposze. Musiałam ruszać dalej.
Przejechałam zaledwie kilka metrów, gdy zobaczyłam leżące na poboczu drogi ciało i żerujące nad nim trupy. Od razu widać było, że nieszczęśnik zmarł niedawno. Błękitne oczy mężczyzny nie zaszły jeszcze białą błoną, więc przemiana jeszcze nie nastąpiła. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że miałam to szczęście i nie spotkałam nikogo, kto został ugryziony. Samej mi też udało się uniknąć tego losu.
   Według moich wyliczeń od wybuchu apokalipsy minęło dziesięć dni. W tych czasach wydawało się to być jednak o wiele więcej. Tutaj, każda chwila wśród zombie była postrzegana, jako ta ostatnia. Jeżeli udało ci się przeżyć choć godzinę pośród ożywieńców, traktowałeś to jak lata doświadczenia. Nie było czasu na strach. Trzeba było myśleć szybko, działać szybko i próbować szybko nie umrzeć.
Z oddali już widziałam konstrukcję różowego mostu, na którym miało się odbyć spotkanie. Zobaczyłam też ciągnący się sznur samochodów, który uniemożliwił mi przejechanie. Nie mając innego wyjścia, opuściłam suva i ruszyłam pieszo.
   Uciekający przed trupami ludzie nie patrzyli na bezpieczeństwo swoje i innych. Auta były ciasno stłoczone, niektóre mocno poobijane, a w paru wciąż znajdowali się przemienieni pasażerowie. Zobaczyłam też przerwaną barierkę mostu. Ta wyrwa musiała być dziełem sporej ciężarówki, która jeszcze wystawała z dna płynącej pod spodem Odry.  
   Zatrzymałam się, widząc przedzierającą się w moim kierunku postać. Chociaż rozpoznałam w niej Adama, to moja dłoń i tak dotknęła przyczepionej do biodra kabury. Nawet, jeżeli wydawało mi się, że nam chłopaka, to musiałam być ostrożna.
   Ruszyłam dalej, znajdując w sobie tyle siły i determinacji, by zachować kamienną twarz. Moje uczucia nie mogły wziąć góry nad rozsądkiem. Nie w tamtej chwili.
   Oboje zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie most był wolny od aut. Zapewne stało się tak za sprawą ciężarówki, która przedzierając się, zepchnęła pozostałe samochody na bok lub do wody. Utworzona w ten sposób przestrzeń pozwoliła nam zachować chłody i niepewny dystans.
   - Cieszę się, że tu jesteś – zaczął Adam. Nie mogłam nie zauważyć, że zmienił się przez te kilka dni. Może nie aż tak z wyglądu, ale otaczała go inna aura. Miałam wrażenie, że przez te dni przeszedł więcej, niż bym się spodziewała.
   - Mam nadzieję, że podjęłam słuszną decyzję – odparłam chłodno.
   Adam obejrzał się przez ramię, jakby czegoś, lub kogoś wypatrywał. Wzbudziło to mój niepokój.
   - Macie Zuzę – powiedziałam zmieniając temat. – Jeżeli chcesz rozmawiać o zawieszeniu broni, to na pewno nie bez oddania jej nam.
   Nagle usłyszałam kroki za swoimi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam samego Wiksę w towarzystwie czterech swoich ludzi. Jego widok nie był dla mnie dużym zaskoczeniem. Byłabym bardziej zdziwiona, gdyby się nie pojawił, ale zdrada Adama i tak zabolała. Zaufałam mu, a on mnie wystawił dla człowieka, który był moim wrogiem.
   - Skurwiel – syknęłam patrząc na chłopaka z pogardą.
   Ten nic nie odpowiedział i nadal dyskretnie oglądał się za siebie.
   - Miło cię znowu widzieć – powiedział Wiksa, za co spojrzałam na niego z nienawiścią.
   - Powiedziałabym to samo, gdyby to nie było gówno prawda – syknęłam.
   - Szczerość – podoba mi się. Dobrze się spisałeś, Adamie – poklepał chłopaka po ramieniu.
   Widząc tą poufałość ogarnęła mnie jeszcze większa złość.
   - Jeżeli tak bardzo chciałeś mnie zobaczyć, to wystarczyło przyjechać do mnie. Chyba, że się bałeś. 
   - Wolę grać na własnym podwórku – odgryzł się.
   - Albo po prostu jesteś tchórzem i wiesz, że nie dałbyś rady – powiedziałam prowokująco.
   Wiksa nie dał się jednak wciągnąć w moją grę. Jego uśmieszek, będący zapewne zadowoleniem ze swojej wygranej, sprawił, że miałam ochotę jak najszybciej zmyć go mu z twarzy.
   - Adamie, mógłbyś? – zapytał.
   Chłopak od razu ruszył w moją stronę, a ja szybko pojęłam, o co mu chodzi. Gdy ten wyciągnął dłoń w kierunku mojego pistoletu, sama po niego sięgnęłam i uderzyłam go nim w twarz. Na skroni Adama pojawiło się rozcięcie, z którego szybko popłynęła krew. To sprawiło mi satysfakcję.
   - Proszę – powiedziałam podając mu glocka i nóż. Ten bez słowa odebrał mi obie bronie.
   - Bądź gotowa – szepnął na tyle cicho, bym tylko ja to usłyszała, po czym odsunął się kawałek na bok.
   - Jak to jest przegrać? – zapytał Wiksa, niedbale opierając się o bok czyjegoś auta.
   Nagle zobaczyłam znajomą mi, rudowłosą dziewczynę, która pojawiła się na dachu jednego z aut. Ani Wiksa, ani jego ludzie jej nie zobaczyli. Tym bardziej tego, że trzymała w dłoniach strzelbę.
   - Powiesz mi to niedługo – odparłam ze złośliwym uśmiechem.
   Schyliłam się, gdy padł pierwszy strzał. Siła odrzutu szarpnęła Darią, ale ta zdołała się utrzymać na dachu samochodu. Powstało zamieszanie wśród ludzi Wiksy, gdy jeden z nich padł zabity strzałem w plecy. Adam od razu zjawił się obok mnie, wciskając mi do ręki pistolet, po czym pociągnął mnie za jedno z aut. Po chwili dołączyła do nas Daria.
   - Nie mogłeś mnie uprzedzić? – zapytałam przeładowując broń.
   - To miał być element zaskoczenia – odparł kuląc się, gdy na głowy posypały nam się kawałki szkła.
   - Jesteście już, kurwa, martwi! – ryknął Wiksa. – A ty, pierdolony zdrajco, masz przejebane!
   - Co robimy? – zapytała Daria, ściskając w obu dłoniach strzelbę.
   Wychyliłam się zza boku auta, by zorientować się w sytuacji. Zobaczyłam, że nasi przeciwnicy nie tylko muszą się mierzyć z nami, ale i zombie, które zaczęły zbierać się na moście. Trupów zbierało się sporo również z naszej strony, ale te były jeszcze daleko.
   - Spróbujemy się przedrzeć między autami – powiedziałam. – Oni są na razie zajęci.
   - Wy biegnijcie, a ja będę was osłaniał – powiedział Adam.
   Spojrzałam na niego ze strachem.
   - Nie – pokręciłam wolno głową.
   - Dołączę do was – zapewnił mnie, ściskając moją dłoń. – Obiecuję.
   Nie byłam przekonana, ale nie protestowałam więcej. Gdy tylko Adam zaczął strzelać, razem z Darią ruszyłyśmy biegiem. Dziewczyna uderzała stające nam na drodze zombie strzelbą w głowę, po czym przeskakiwałyśmy nad nimi. Znajdowałyśmy się już w połowie drogi do pozostawionego przeze mnie auta, gdy obejrzałam się za siebie.
   Adam był w niemałych kłopotach. Z jednej strony walczył z jakimś facetem, a z drugiej zbliżały się do nich zombie. Nie mogłam go tak zostawić.
   - Biegnij do auta! – poleciłam Darii.
   - Saszo, nie! – zawołała za mną dziewczyna, ale ja już biegłam w przeciwnym kierunku.
   Gdy znalazłam się na tyle blisko, by być pewną, że nie spudłuję, strzeliłam do przeciwnika Adama trafiając go w ramię, a potem zabiłam parę zbliżających się zombie. Ukucnęłam przed chłopakiem, który z niewiadomych dla mnie przyczyn siedział na ulicy.
   - Chodźmy – powiedziałam biorąc go za ramię, ale wtedy zobaczyłam plamę krwi na jego brzuchu. Natychmiast docisnęłam do niej swoje dłonie. – Nie. Nie. Nie. Nie umrzesz.
   - Uciekaj – syknął.
   - Nie zostawię cię tu – powiedziałam hardo.
   - Zaraz się normalnie popłaczę.
   Odwróciłam się w momencie, gdy Wiksa złapał mnie za włosy i pociągnął, stawiając na nogach. Reszta jego ludzi wciąż odpierała ataki zombie, ale była to z góry przegrana walka. Trupów było zbyt wiele.
   - Miałem to zrobić inaczej, ale tak też będzie dobrze – powiedział ciągnąc mnie w kierunku wyrwy. 
Wiksa złapał mnie za przód kurtki, wychylając za krawędź mostu. Desperacko zacisnęłam palce na jego ręce, gdy ten drugą dłonią sięgnął po pistolet. Lufa broni została wymierzona prosto w moją twarz.
   - W końcu zdechniesz – syknął odbezpieczając broń.
Nagle zobaczyłam rude włosy, a po chwili padł strzał. W twarz trysnęła mi ciepła krew z przedramienia Wiksy. Jego trzymająca mnie ręka nagle straciła całą siłę. Poczułam, że spadam. 


ROZDZIAŁ 28 - SŁUSZNE DECYZJE (SASZA)

To już ostatni rozdział TLD :) Kolejne trzy będą epilogami, podzielonymi na 3 części. Nie chciałam dodawać ich jako jednego, bo wtedy byłyby za długi i trudno by było się połapać.

Ten rozdział pozbawiony jest zombie, ale dużo tu ważnych wątków, które pojawią się jeszcze w tym tomie ;) 

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

   Kapitularz po usunięciu z niego materacy, śpiworów i wszelkich rzeczy, które miały imitować łóżka, stał się naprawdę przestronną salą, która mogła pomieścić dużą grupę ludzi. Długie, drewniane stoły  oraz krzesła wróciły na swoje miejsce, dzięki czemu mieliśmy miejsce do prowadzenia rozmów.
   Ta miała się zacząć dopiero za godzinę, ale nie mogłam sobie znaleźć zajęcia, więc siedziałam już tam od dłuższego czasu. Miałam sporo spraw do przemyślenia, które nie dawały mi spokoju.
   Kiedy klasztor uwolnił się spod uciążliwej władzy Wacława oraz jego braci poczułam, że wszystko może się jeszcze ułożyć. Że wspólnymi siłami stworzymy prawdziwy bastion ludzkości, który przetrwa wszystko. Późniejsza wspólna walka przeciw zombie tylko mnie w tym upewniła. Miałam wokół siebie naprawdę silnych i odważnych ludzi, którzy mogli stać się tylko jeszcze lepsi. Wystarczyło tylko, bo poczuli skalę otaczającego ich zagrożenia, by uśpione dotychczas w nich instynkty się obudziły.
   Powinnam się cieszyć. Być zadowolona, że mogę prowadzić to miejsce, ale tak nie było. Powrót Roba ucieszył mnie, ale gdy zobaczyłam Lenę i Młodego przypomniałam sobie, że wciąż są gdzieś moi wrogowie. I dalej działają przeciw nam, odbierając mi kolejną osobę. A ja nie mogłam na razie zrobić nic innego, jak tylko czekać.
   Ludzie w klasztorze nie potrafili walczyć. Na palcach jednej ręki mogłam policzyć tych, którzy potrafili dobrze strzelać. Nocne starcie z zombie mocno też nadwerężyło nasze zapasy naboi, których wcześniej i tak nie było za wiele. Pójście do walki z tym, co mieliśmy, było jak strzelenie sobie w kolano.
   - Tu jesteś.
   Max wszedł do sali. Nie mogłam nie zauważyć, że lekko przy tym utykał. Wcześniej mięliśmy tyle pracy, że nawet nie zdążyliśmy porozmawiać.
   - Co ci się stało? – zapytałam siadając na stole.
   - Małe nadwerężenie. Ludzie cały czas pytają, czego ma dotyczyć to zebranie – powiedział wymijająco. – W sumie też chciałbym wiedzieć.
   Zadarłam głowę, patrząc na znajdujący się u góry witraż. Był to po prostu zbiór różnokolorowych szkiełek, w którym nie dało się dopatrzyć żadnego wzoru, ani logiki. Nie wiedzieć dlaczego, skojarzyło mi się to ze mną samą. Byłam zbiorem mnóstwa różnych zachowań, uczuć, decyzji i postaw, a razem tworzyłam coś, czego sama nie potrafiłam zrozumieć.
   - Gdy nocowaliśmy w tym domu, na osiedlu – zaczęłam wspominając tamte chwile. - Adam powiedział, że ty i ja mamy ten sam cel. Że chcemy wszystkich uratować. Powiedziałam mu, że władza mnie nie interesuje. I tak było. Chciałam tylko znaleźć bezpieczne miejsce, tak samo jak chyba każdy człowiek. Ale nie mogłam stać bezczynnie, obserwując wszystko z boku. To wszystko samo ze mnie wychodzi i choćbym nie chciała, to muszę działać. Powiedz, gdy zacznę pieprzyć.
Max uśmiechnął się i oparł o stół obok mnie.
   - Zawsze pieprzysz – stwierdził, za co posłałam mu oburzone spojrzenie. – Do czego zmierzasz?
   Zagryzłam wargę, starając się nie pokazać, jak bardzo roztrzęsiona byłam. Ta noc, jak i poprzednia, były dla mnie bezsenne, a wypicie litrów kawy tylko sprawiły, że drżały mi ręce. Jak miałam spać wiedząc, co nas czeka? Poza tym Mała i tak nie dałaby mi zmrużyć oka. Chociaż Łucja zaproponowała, że może się nią zająć, ja odmówiłam. Po tym, co stało się z Oksaną, nie chciałam zostawiać jej więcej pod opieką obcych ludzi. Poniekąd czułam się za nią odpowiedzialna.
   - Spotkałeś go, prawda?
   Nie musiałam nawet patrzeć na Maxa by wiedzieć, że cały się spiął. Mimo tego, że znaliśmy się stosunkowo niedługo, to potrafiłam go przejrzeć na wylot. Działało to też w drugą stronę. Miałam wrażenie, że znamy się od lat, chociaż tak naprawdę nic o sobie nie wiedzieliśmy.


   - Był na posterunku i w magazynie – powiedział. – Dołączył do nich.
   Pokiwałam głową w milczeniu. Nie chciałam pokazać, że zdrada Adama w jakikolwiek sposób mnie poruszyła.
   - Rozmawiałeś z nim?
   - Tak.
   - I?
   - To już nie on, Saszo. Nie wiem, przez co przeszedł i jakie rzeczy musiał robić, ale jedno wiem na pewno – to nie jest już mój brat.
   - Max…
   Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo do sali zaczęli wchodzić ludzie.
   Zeskoczyłam z blatu i zajęłam miejsce na końcu stołu. Spróbowałam wyłapać jeszcze spojrzenie Maxa, ale ten usiadł na parapecie, poza zasięgiem mojego wzroku.
   W zebraniu miało wziąć kilka osób, które według mnie mogły mieć największe predyspozycje do pomocy w rządzeniu klasztorem. Wśród nich znaleźli się ludzie, których już znałam, ale zdałam się też na Edwarda, który wybrał z parę osób, które wobec niego powinny znaleźć się na naradzie.
   Uśmiechnęłam się uspokajająco do Roba, który odpowiedział mi tym samym. Byłam mu wdzięczna, że nie przyprowadził ze sobą Leny. Mogłam zaakceptować jej obecność w klasztorze, ale nie to, że mogłaby się znaleźć na zebraniu i znać nasze plany. Nie ufałam jej ani trochę.
   Dałam ludziom jeszcze chwilę czasu, na ciche rozmowy oraz zajęcie miejsc. Łącznie było nas dziewięć osób. Dziewięcioro ludzi, od których być może zależała przyszłość tego miejsca i jego mieszkańców.
   Skinęłam Edwardowi, który od razu zabrał się do uciszania ludzi. Po chwili w sali panowała idealna cisza, a uwaga wszystkich skupiona była na mnie.
   Nigdy nie przepadałam za byciem w centrum uwagi, ale w takich sytuacjach zawsze potrafiłam się odnaleźć. Przemawianie nie było dla mnie problemem, bo zazwyczaj słowa same płynęły z moich ust i były tym, o czym myślałam. Zwołując to spotkanie miałam zaplanowane, jakie kwestie chciałabym poruszyć, ale widząc tą różnorodność ludzi oraz charakterów wiedziałam, że ta rozmowa zejdzie na różne tory.
   - Cieszę się, że wszyscy postanowili się tu pojawić – powiedziałam na początek. Zdążyłam zauważyć, że wśród paru mieszkańców klasztoru nie jestem zbyt lubiana. Nie wszyscy pochwalali, a co najważniejsze rozumieli, co zrobiłam z Wacławem i resztą. Na to jednak nic nie mogłam poradzić. Mogłam mieć tylko nadzieję, że ludzie pójdą po rozum do głowy. – Wiem, że nie rozumiecie powodu tego spotkania i tego, dlaczego akurat wy się na nim znaleźliście, ale za chwilę wszystko stanie się dla was jasne.
   Wyciągnęłam z kieszeni zgiętą kartkę, którą rozprostowałam i zaczęłam czytać.
   - Klasztor obecnie liczy trzydzieści sześć osób, w tym piętnaście kobiet, siedemnastu mężczyzn i czworo dzieci. Łucjo, zrobiłaś to, o co cię prosiłam?
   Kobieta drgnęła na krześle i poprawiła okulary na nosie. W jej dłoni pojawił się mały, niebieski notes.
   - Po sprawdzeniu zapasów jedzenia okazało się, że przy obecnych racjach żywności starczy nam na niecałe trzy tygodnie.
   Po sali poniósł się szmer zaskoczenia. Tak jak myślałam, ludzie w ogóle nie wiedzieli, na czym stoją. Gdyby nie żywność, którą przywieźli Max i Czesiek, spiżarnia zionęłaby pustkami jeszcze przed końcem tygodnia.
   - A co z medykamentami? – zapytałam.
   Łucja wyraźnie zakłopotana zaglądnęła do swojego notesu, szukając czegoś wzrokiem.
   - Oprócz kilku paczek środków przeciwbólowych i na przeziębienie, nie mamy nic więcej.
Widziałam coraz większe oburzenie i zakłopotanie na twarzach zebranych, ale kontynuowałam. Im lepiej zdaliby sobie sprawę ze swojej sytuacji, tym szybciej moglibyśmy przystąpić do rzeczy.
   - Cześka, jak stoimy z bronią?
   Mężczyzna chrząknął i splótł ręce na blacie stołu. Wszyscy czekali na jego słowa, po jego minie przeczuwając, że te nie będą wcale lepsze od relacji Łucji. 
   - W magazynie mamy dwanaście pistoletów, cztery strzelby, jeden karabin maszynowy i jeden snajperski. No i siedem sztuk noży.
   - A naboje?
   - Na wyczerpaniu – powiedział opadając na oparcie.
   Pokiwałam głową, kierując wzrok na Jurka. Ten od razu jakby przeczuł, o co chcę go zapytać i sam zaczął mówić.
   - Potrafiących w miarę dobrze strzelać jest osiem osób – oświadczył. – Oczywiście bez twoich ludzi.
   Dostrzegłam ukradkowe spojrzenie Roba, wyrażające zaskoczenie. Zignorowałam je jednak.
   - Ostatnie starcie z zombie musiało ich nieco przyuczyć. Mają już podstawy, więc dalsza nauka będzie łatwiejsza. Zajmiesz się tym.
   - Ja? – zdziwił się mężczyzna. – Chyba nie jestem do tego najlepszą osobą. Może lepiej ty, albo Max…
   - Widziałam jak strzelasz – powiedziałam twardo. – Poradzisz sobie z wyszkoleniem kolejnych.    Każdy ma swoje zadania, a to jest twoje.
   Nie widziałam przekonania na twarzy Jurka, ale ten już nie sprzeciwiał się.
   - Wszystko ładnie, pięknie – odezwał się dotychczas milczący Olgierd. – Ale jak mają się uczyć, skoro naboje są na wyczerpaniu?
   Złośliwość w jego głosie nie była dla mnie zaskoczeniem. Mężczyzna ten od początku wrogo się do mnie odnosił, a w ostatnich dniach przemieniło się to niemal w nienawiść. Miałam wrażenie, że Olgierd tylko czeka na jakieś moje potknięcie tylko po to, by samemu zająć moje miejsce. Teraz, widząc ten kpiący uśmieszek na jego twarzy poczułam, że nie pomyliłam się co do niego.
   - Do tego właśnie zmierzałam, zanim mi przerwałeś – odparłam spokojnie. – Zorganizujemy wypad do amerykańskiej bazy wojskowej w Żaganiu. Jeżeli gdzieś mamy znaleźć broń, to tylko tam.
   - Zakładając, że baza nie upadła – zauważył nieco sceptycznie Rob.
   - Dlatego będzie to twoje zadanie – powiedziałam i zanim Rob zdążyłby cokolwiek powiedzieć, szybko dodałam. – Z nas wszystkich najwięcej czasu spędziłeś za murami klasztoru, więc świetnie sobie poradzisz.
   - Żagań jest prawie sto kilometrów stąd. Nie wiem, czego moglibyśmy się tam spodziewać.
   - Max pojedzie z tobą. Weźmiecie też kilku rozgarniętych ludzi, którzy wam pomogą.
   - Chwileczkę – Olgierd wstał z krzesła mierząc mnie wzrokiem. – Kto w ogóle zrobił cię przywódcą? Nie przypominam sobie żadnego głosowania.


   Oczekiwałam tego po Olgierdzie, tak więc nie byłam zaskoczona jego próbą przejęcia inicjatywy. Zamiast jednak mu przerwać i tym samym zdusić bunt w zarodku, pozwoliłam mu mówić.
   - Ja i moja rodzina pojawiliśmy się tutaj jako jedni z pierwszych – mówił. – Przez ten czas zdążyłem poznać wszystkich mieszkających tu ludzi. Znam ich i wiem, że potrzebują oni kogoś, kto pomoże im przetrwać ten syf czający się za murami. Kogoś, kto zna ich imiona, rodziny. Kogoś, kto nie jest dziewczynką biegającą z pistoletem i zabijającą ludzi na ich oczach.
   Siedziałam spokojnie, obserwując jak twarz Olgierda staje się coraz bardziej czerwona. Zapewne oczekiwał, że jego słowa mnie zdenerwują, a wtedy będzie mógł wszystkim pokazać, że rzeczywiście jestem zagrożeniem. Jednak moje opanowanie zniweczyło jego plan.
   - Masz na myśli siebie? – zapytałam.
   - Nie wykluczam tego – odparł wyprostowując się i odgarniając z czoła grzywkę długich, płowo czarnych włosów.
   Pokiwałam ze zrozumieniem głową, siadając wygodniej na krześle.
   - Mówisz, że jesteś tutaj od początku – zaczęłam spokojnie, uważnie obserwując reakcję Olgierda. – Czyli zapewne nie zabiłeś żadnego zombie?
   Wyraz twarzy mężczyzny był jednoznaczną odpowiedzią.
   - Wiem, jakim są zagrożeniem – powiedział na swoją obronę.
   - Oni? – prychnęłam. – To nie trupy są zagrożeniem. A przynajmniej nie takim, jak myślisz. Wydaje ci się, że ta cała broń, której potrzebujemy jest tylko na nich? Żywi są o wiele gorsi, niż martwi. Wiesz dlaczego?
   Grdyka Olgierda uniosła się i opadła, a w oczach pojawiła się mu niepewność.
   - Bo żywi myślą. Zombie są jak zwierzęta – niebezpieczne, nienasycone, kierujące się instynktem, ale głupie. Zombie nie wpadnie na pomysł by wziąć broń do ręki, czy odpalić samochód. Tylko żywi mogą to zrobić, a to czyni ich o wiele niebezpieczniejszymi, niż ci się wydaje.
   - To nie znaczy, że trzeba ich zabijać – sarknął mężczyzna, próbując ratować resztki swojej godności.
   - To prawda. Nie musimy tego robić – przytaknęłam. – Zabiłam wielu ludzi. Więcej, niż bym chciała. I wiem, że to jeszcze nie koniec. Nie, dopóki nasi wrogowie żyją, a przyjaciele są przez nich trzymani. Odbijemy ich, a każdego, kto stanie nam na drodze – zabijemy.
   Zapewne w większości zgromadzonych wzbudziłam zaskoczenie, albo i nawet strach, ale o to właśnie chodziło. Lęk mógł ich tylko zmotywować do działania.
   - Przepraszam – około trzydziestoletnia brunetka nieśmiało uniosła dłoń. Nie zdążyłam jeszcze poznać jej imienia, ale kojarzyłam ją. – Ale o jakich wrogach właściwie mówisz?
   Wymieniałam spojrzenia z Robem, a ten chrząknął i zaczął swoją opowieść.
   - W Głogowie powstała dość silna i na pewno nieprzyjazna grupa. Miałem z nią do czynienia już dwa razy i jedyne, co mogę wam powiedzieć, to, że są oni dużym zagrożeniem dla nas wszystkich. Nie wahają się zabijać. Zabili ludzi, których znałem i porwali moją przyjaciółkę.
   - I to ma być niby powód, dla którego mamy się narażać? – prychnął Olgierd, splatając ręce na piersi.
   Nie miałam już sił się z nim wykłócać, ale na szczęście zostałam wyręczona.
   - Nikt ci nie wciska broni w ręce i nie zmusza do walki – sarknął Rob. – Nikt nie będzie zmuszony do tego, by się narażać dla kompletnie mu obcej osoby. Zuza to moja przyjaciółka, która uratowała mi nie raz życie. Jest lekarzem. Gdy policjant z posterunku, na którym byłem, został postrzelony, nie wahała się i podjęła operacji. Teraz, gdy trzymają ją tamci ludzie, nie będę siedział bezczynnie udając, że to nie mój problem. Wszyscy wiecie, jaki jest teraz świat. Twoja córka – zwrócił się do Olgierda – ma astmę, prawda? Nie sądzisz, że odbicie Zuzy jest też w twoim interesie?
Uśmiechnęłam się, widząc gwałtowną zmianę wyrazu twarzy Olgierda. Wiedziałam już, że nam pomoże, choćby i tylko ze względu na córkę.
   - Wyjazd do Głogowa musimy jednak odłożyć – powiedziałam. – Najpierw musimy zebrać broń i zapasy. Sprawą priorytetową jest też naprawa i umocnienie bramy. W tym stanie nie przetrwa kolejnego oblężenia przez zombie.
   - Odłożyć? – oburzony Rob wstał z miejsca. – Oni mają Zuzę! Cholera wie, co teraz z nią robią!
   - Ale wiemy, co zrobią z nami, jeżeli pojawimy się przed ich bramą nieuzbrojeni i niewyszkoleni – powiedziałam ostro, co zgasiło bunt w oczach Roba. Nie zniknęła jednak złość, której nie mogłam znieść.
   - Koniec spotkania. Wracajcie do swoich zajęć – zarządziłam i jako pierwsza opuściłam salę.
   Może to nie było dojrzałe. Może nie zapewniłam sobie takim wyjściem szacunku w oczach pozostałych. Może i pomyśleli nawet, że nie potrafię sobie ze wszystkim poradzić. Może właśnie tak było…
   Wyszłam na zewnątrz i od razu skierowałam swoje kroki do autobusu, gdzie pełniono akurat wartę. Weszłam na górę i uniosłam dłoń, gdy siedzący na składanym krześle, młody chłopak chciał wstać.
Zmierzyłam wzrokiem okolicę. Dzięki temu, że klasztor znajdował się na niewielkim wzniesieniu, mieliśmy widok na najbliższą okolicę. Gdyby tylko wcześniej ktoś pełnił wartę, nie doszłoby do wtargnięcia zombie oraz zniszczenia bramy. Ta była akurat naprawiana przez dwóch mężczyzn, ale nie zanosiło się, że tak szybko skończą.
   - Jak się nazywasz? – zapytałam młodego wartownika. Miał on na głowie wełnianą czapkę, spod której wystawały jasne włosy, kilka piegów na policzkach i niepewność w piwnych oczach. Nie wyglądał na więcej, niż szesnaście lat.
   - Filip – odparł nieco piskliwie.
Przyjrzałam się chłopakowi jeszcze raz, tym razem uważniej.
   - Ile masz lat?
   - Szesnaście – powiedział.
   - I siedzisz tutaj sam? Z bronią?


   Filip poprawił się na krześle, a na blade policzki wpełzł mu rumieniec. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby pełnił wartę, ale będąc pod czyimś nadzorem. W końcu to był jeszcze dzieciak, a ktoś włożył mu w ręce broń i kazał pilnować bezpieczeństwa całego klasztoru.
   - Pan Jurek powiedział, że dam sobie radę – odparł cicho, ale pewnie. – W naszej szkole była reprezentacja strzelecka. Byłem najlepszy.
   - Naprawdę? Przekonajmy się.
   Wzięłam od Filipa strzelbę myśliwską i spojrzałam przez celownik. Szybko odnalazłam włóczącego się u stóp wzgórza zombie. Spokojnie wymierzyłam przez celownik w jego głowę i pociągnęłam za spust. Rozległ się huk, a truposz padł na ziemię.
   - Nieźle – powiedział już swobodniej Filip. – Ale poszłoby ci to lepiej, gdybyś wstrzymała oddech.
   - Zapamiętam. Twoja kolej – oddałam strzelbę chłopakowi i zasłoniłam sobie oczy przed słońcem, które wyszło zza chmur.
   Na pojawienie się drugiego trupa nie trzeba było długo czekać. Pokraczna sylwetka wyłoniła się zza budynków miasta i powłóczystym krokiem podążała w naszą stronę. Filip zdjął zombie szybko. Nawet z daleka widziałam, że pocisk trafił truposza w sam środek czoła. Widząc to zagwizdałam z uznaniem.
   - Chyba będę miała dla ciebie zajęcie – powiedziałam ponownie przejmując karabin.
Wypatrzyłam przez lornetę kolejnego zombie i już miałam strzelić, gdy zobaczyłam coś, co wytrąciło mnie z równowagi.
   Drogą z dość  dużą prędkością jechał samochód. Czerwona terenówka nie wyglądała jednak normalnie. Jego maska była pokryta blachami, które zapewniały mu wzmocnienie oraz ochronę przed trupami. Dzięki temu zamiast je omijać, na pełnym gazie taranowały stające mu na drodze zombie.
   - Schyl się – syknęłam kucając i pociągając Filipa za sobą.
   Samochód zwolnił nieco, gdy znalazł się przy ścieżce prowadzącej do klasztoru. Nie czekając na  zatrzymanie się auta, ktoś wypchnął ze środka ciało. Zaraz potem terenówka przyśpieszyła i z piskiem opon zniknęła za rogiem. 
   - Co to miało być? - zapytał półszeptem Filip, jakby się bał, że tamci go usłyszą. 
   - Na pewno nic miłego - powiedziałam i zeskoczyłam z autobusu na ziemię. 
   - Chcesz tam wyjść? To może być pułapka!
   Owszem, ale i tak zamierzałam to sprawdzić. 
   - Osłaniaj mnie – rzuciłam tylko chłopakowi i wyszłam furtką.
   Opuszczając teren klasztoru poczułam się dziwnie. Zaskakujące było to, jak szybko człowiek przyzwyczajał się do bezpieczeństwa.
   Ruszyłam w stronę ciała, trzymając broń w pogotowiu. Okolica wydawała się być pusta, ale miałam wrażenie, że jestem obserwowana. Obejrzałam się na Filipa, który ze strzelbą w rękach obserwował okolicę. On także wyglądał na zdenerwowanego.
   Byłam już kilka kroków od postaci, którego głowa schowana była w białym worku. Przez materiał przebijała się krew. Wyglądał on na mężczyznę, widocznie mocno skatowanego. Ubrany był tylko w porwany, zielony sweter, który miał rdzawe plamy w różnych miejscach, oraz spodnie. Nie miał butów, a jego bose stopy były dotkliwie poranione. Ręce związane miał na plecach.
   Ostrożnie ukucnęłam przed ciałem, w każdej chwili gotowa do działania, gdyby zaszła taka potrzeba. Chwyciłam za skrawek worka, skrywający twarz mężczyzny i ściągnęłam go. Widząc znajomą, aczkolwiek dotkliwie pobitą twarz mężczyzny, zamarłam. 


   - Kuba?    To był on, chociaż ciężko mi było go rozpoznać. Był pokiereszowany i nieprzytomny, ale żył. Nie mogłam w to uwierzyć. Spojrzałam za plecy mężczyzny. Lewa ręka związana była z luźnym rękawem prawej, która została odcięta przez Topora kilka dni temu. Rozejrzałam się wokoło, czując rozlewający się w mojej głowie strach. Świadomość, że ten mężczyzna wiedział, że tu jesteśmy sprawiała, że ogarniało mnie przerażenie.
   Nagle z gardła Kuby wydobył się charkot. Przestraszona odskoczyłam od niego i ścisnęłam mocniej broń. Mężczyzna zaniósł się kaszlem, plując krwią. Poszłam mu z pomocą i obróciłam go na bok. 
   - Nie... nie rób mi... krzywdy - wyszeptał. 
   - Spokojnie, Kuba. To ja, Sasza. Jesteś bezpieczny – rozcięłam więzy na jego nadgarstkach, które były przetarte do krwi.  
   Mężczyzna spojrzał na mnie zapuchniętymi oczami. Jego czoło było mokre od potu, a sam wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. 
   Nagle ręka Kuby zacisnęła się na moim ramieniu i pociągnęła mnie do siebie. W oczach mężczyzny pojawił się strach, ale i coś, co mnie samą przeraziło.
   - Nie jesteście tu bezpieczni – powiedział z naciskiem, po czym stracił przytomność.

***

   - I jak z nim? – zapytałam wchodząc do tego samego pokoju, gdzie jeszcze niedawno Edward opatrywał mnie. Tym razem miał jednak cięższy orzech do zgryzienia. Obrażenia Kuby z całą pewnością były cięższe i przerastały umiejętności emerytowanego kierowcy autobusu, który z medycyną zetknął się podczas poboru do wojska.
   - Pobity, odwodniony i niedożywiony – wyliczył. - Ci, którzy go tak urządzili nie mieli do końca poukładane w głowie.
   Spojrzałam na obwiązany bandażem kikut. Wciąż miałam przed oczami moment, gdy Topór odcinał rękę Kuby od reszty jego ciała. I nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to moja wina.
   - Jedyny plus, że w żadną ranę nie wdało się zakażenie. Nawet kikut dobrze się goi. Wszystko zostało fachowo opatrzone i dzięki temu jeszcze żyje.
   - Szczęście w nieszczęściu, co? – Usiadłam na krześle obok łóżka Kuby.
   - Chociaż tyle – westchnął Edward. - Znasz go, prawda? 
   Pokiwałam głową.
   - Był z Samantą i jeszcze jednym chłopakiem, gdy się poznaliśmy – powiedziałam. – Prowadził  ich. Zgodziłam się przyprowadzić ich tutaj, ale wtedy spotkaliśmy Topora. Odrąbał mu tą rękę na naszych oczach. 
   Edward nie ukrywał swojej złości. 
   - Sukinsyn – syknął.
   - Żebyś wiedział – mruknęłam w zamyśleniu.
   Jedno było już dla mnie wtedy pewne - pojawienie się Kuby, nie oznaczało dla nas nic miłego. Jeżeli Topór wiedział, gdzie jesteśmy, to z całą pewnością ta wiedza nie zostałaby dla niego obojętna. Może nie dzisiaj, nie jutro, pojutrze, czy w ciągu kilku najbliższych dni, ale wiedziałam, że w końcu się pojawi. 
   Nagle z gardła Kuby wydobył się jęk. Mężczyzna poruszył się na łóżku niespokojnie i zaczął mamrotać niezrozumiałe słowa. Od razu pochyliłam się nad nim, kładąc dłonie na jego ramionach. Potrząsnęłam nim, aż ten otworzył oczy. W pierwszej chwili musiał mnie nie poznać, bo próbował odsunąć się ode mnie, a w oczach miał przerażenie. 
   - Spokojnie – powiedziałam. – To ja. Pamiętasz mnie? 
   Kuba wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę. W końcu jednak przestał się wyrywać i położył się ponownie na poduszkę.
   - Sasza. Pamiętam cię - jego głos był drżący. - Gdzie ja jestem? 
   Przez wąskie szparki opuchniętych powiek, przekrwione oczy mężczyzny zaczęły niespokojnie lustrować pokój. Zauważyłam, że jego lewa dłoń cały czas drży, mimo tego, że palce zaciskały się na krawędzi pościeli. 
   - W klasztorze - powiedziałam. - To jest moja przyjaciel - Edward. Opatrzył cię.  
   Starszy mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie do mężczyzny.
   - M-miło m-mi - wydukał Kuba. Jego kikut poderwał się, ale zaraz opadł z powrotem na poduszkę, gdy mężczyzna spojrzał na miejsce, gdzie powinna być jego dłoń. 
   - Wiesz, jak tu trafiłeś? - zapytałam, by odciągnąć go od nich myślenia nad swoją stratą. 
   Kuba utkwił wzrok w pościeli, marszcząc brwi. Wyraźnie próbował sobie coś przypomnieć. Być może uraz głowy jakiego doznał, wcale nie był taki niegroźny. 
   - Kazał mnie tu przywieźć – powiedział. – Mówił, że to będzie ostrzeżenie. Że…
   - Że, co? – usiadłam ponownie na krześle, ściskając ciągle drżącą dłoń mężczyzny. Miał on informacje, od których mogło zależeć nasze życie. – Powiedz wszystko, co wiesz. To bardzo ważne.
Kuba nie wyglądał na pewnego, ale pokiwał głową.
   - Zamknęli mnie w pokoju i trzymali tam. Długo. Nie wiem ile. Za ścianą musieli trzymać jeszcze kogoś, bo słyszałem stamtąd krzyki. Była to kobieta. On chyba… on ją chyba krzywdził.
 Zacisnęłam zęby, tłumiąc w sobie gniew.
   - Mów dalej – zachęciłam Kubę.
   - Dzisiaj… albo wczoraj. Nie wiem. Ale przyszedł do mnie jeden z nich – powiedział żywiej. –    Powiedział mi, co się ze mną stanie i dał mi list. Miałem go w bucie.
   Edward od razu podszedł do stolika, gdzie leżały rzeczy Kuby. Z lewego buta wyciągnął zmiętą kartkę papieru.
   - Powiedział, że mam ci to przekazać.
   - Topór ci to dał? – zdziwiłam się rozkładając kartkę.
   - Topór? – Kuba wyraźnie skulił się, a w oczach znowu miał przerażenie. – To nie Topór kazał mnie tu przywieźć. Więził mnie Wiksa. To on chciał wiedzieć, gdzie jesteś. Topór mnie mu sprzedał. Ja nie chciałem im mówić. Ale nie mogłem już wytrzymać. Przepraszam.
   - W porządku - powiedziałam. - To nie twoja wina. Zrobiłeś, co musiałeś. Teraz odpocznij.
   Zaczęłam podnosić się z krzesła, gdy dłoń Kuby zacisnęła się wokół mojego nadgarstka. Widziałam ten strach wymalowany na jego twarzy, ale uśmiechnęłam się do niego uspokajająco.
   - Jesteś tu bezpieczny. Obiecuję, że nic ci się tu nie stanie. Odpoczywaj.
   Skierowałam się do wyjścia, kurczowo ściskając w dłoni list. Nie wiedziałam, co w nim było, ale przeczuwałam, kto był jego nadawcą.
   Rozwinęłam kartkę i omiotłam wzrokiem linijki nieco koślawych liter, pobrudzonych przez czerwone plamy.

Saszo,
Jeżeli Max dotarł do klasztoru, to pewnie powiedział Ci o naszym spotkaniu. Wiem, jak to wszystko mogło wyglądać, ale nie zdradziłem was. Wiksa jest niebezpieczny i szykuje się do napadu na klasztor. Nie mógłbym uciec z Maxem wiedząc o tym.
Możesz jednak zakończyć tą wojnę, zanim się jeszcze by w ogóle rozpoczęła. Przyjedź jutro w południe na most w Głogowie  – pewnie wiesz, gdzie to jest. Ale musisz być SAMA. Proszę, zaufaj mi i zrób to. Ocalisz dzięki temu wielu ludzi. Nie potrzeba nam więcej śmierci.
Bądź ostrożna,
Adam

***

   - I co o tym myślisz? – zapytałam, gdy Max skończył czytać.
   Jego twarz wyrażała złość, jak i niedowierzanie. Bez słowa przekazał list Robowi.
   - Chyba nie myślisz, by tam pojechać – powiedział. – Przecież to z daleka zajeżdża pułapką.
   - To napisał twój brat – przypomniałam mu. – Nie ufasz mu?
   - Sam napisał, że Wiksa jest niebezpieczny i chce nas zaatakować. Jeżeli mimo to chce, żebyś się    podłożyła, to raczej nie jest już po naszej stronie.
   - Max ma racje – przytaknął Rob, odkładając list na stół. – Nie znam Adama, ale ta wiadomość to jedna wielka podpucha. Pisze, że masz się pojawić na terenie Wiksy sama, a to już jest samo w sobie niebezpieczne. Gdyby chciał, żeby Wiksa zginął, to na pewno nie naciskałby na to, byś przyjechała w pojedynkę.
   - Sądzisz, że chce mnie wystawić? – zapytałam naprawdę już skołowana.
   - Gdyby Adam chciał się z tobą spotkać bez wiedzy Wiksy, nie podkreśliłby, że masz być sama. To pułapka, Saszo. Nie możesz tam jechać.
   Rozległo się ciche pukanie do drzwi, a po chwili do środka weszła Zofia z Małą na rękach. Podziękowałam jej i przejęłam dziecko. Miała ona tylko tydzień i była wcześniakiem, ale wiedziałam, że wyrośnie na silną dziewczynę. Zaczęłam chodzić po pokoju kołysząc ją i myśląc nad tym, co powinnam zrobić.
   Max i Rob mieli rację. Ten list mógł być pułapką – co było bardzo prawdopodobne. Jednak ostatnie słowa, które zostały tam napisane, nieustannie siedziały mi w głowie.
   - Mają jej ojca – powiedziałam poprawiając kołnierz ubranka Małej. – Mam ją pozbawić też drugiego rodzica?
   - Jeżeli tam pojedziesz, to pozbawisz ją też najbliższej jej osoby – zauważył Max.
   Nagle Mała zacisnęła swoją drobną rączkę na moim palcu. Wiedziałam, że był to tylko odruch, ale nie mogłam nie pomyśleć, że to była próba zatrzymania mnie przy sobie.
   - Dobra. Nie pojadę – westchnęłam wstając. Była właśnie pora drzemki Małej. Wsadziłam ją do głębokiej skrzynki, która aktualnie służyła jej za łóżeczko. – Wy za to powinniście się szykować. Z rana wyjeżdżacie, a Żagań jest kawałek stąd.
   Spojrzałam znacząco na przyjaciół. Ci wymienili się spojrzeniami i czując, że mnie przekonali, zaczęli się zbierać do wyjścia. Max jednak zatrzymał się i zaglądnął do Małej.
   - Powinna mieć imię – stwierdził. – Nazywanie jej dzieckiem, niemowlakiem, czy dziewczyną robi się nudne.
   - Nie ja powinnam to zrobić – odparłam. Nadal sądziłam, że tylko Paweł ma do tego prawo. Był jej ojcem, a ja tylko obcą osobą. – Z resztą, nawet nie miałabym pomysłu.
   - Może Nadzieja? – zaproponował.
   - Serio? – parsknęłam próbując się nie roześmiać.
   - To imię – Max wzruszył ramionami. – Poza tym, najlepsze, jakie mogłabyś jej dać.
   Zagryzłam policzek patrząc na coraz głębiej oddychającą Nadzieję. Rzeczywiście, to imię jej pasowało.


   - Zawszę można mówić Nadia – stwierdziłam.
   - Najwyżej ciebie będzie obwiniać za to imię.
   Otworzyłam usta, by rzucić kilkoma niewybrednymi tekstami, ale stwierdziłam, że to jest niewarte obudzenia Nadii. Zamiast tego wskazałam na drzwi, siląc się na groźny wyraz twarzy.
   - Wynocha z mojego pokoju.
   Max uniósł ręce w obronnym geście i opuścił mój pokój z uśmiechem na ustach. Ja sama byłam rozbawiona – pierwszy raz od dłuższego czasu. Jednak gdy drzwi zamknęły się za mężczyzną, mój humor momentalnie znikł.
   Usiadłam na łóżku i omiotłam wzrokiem swój pokój. Było tu wszystko, czego człowiek potrzebował w dzisiejszych czasach. Kto dał mi prawo, by odbierać to innym, a tak pewnie by się stało, gdyby treść listu okazała się prawdziwa. Nie miałam wątpliwości, że Wiksa wiedząc, że tu jesteśmy, nie odpuści nam. Nie wiedziałam, czego tak naprawdę chciał, ale fakt, że jego ludzie skłonni byli zabijać świadczył, że on wcale nie był lepszy.
   Westchnęłam, ukrywając twarz w dłoniach. Nie sądziłam, że podjęcie tej jedynej, słusznej decyzji okaże się tak trudne.