I oto epilog!
Składać on się będzie z 3 części, każdej poświęconej innemu
bohaterowi. Każdej też części nadałam tytuł, który odnosić się będzie do
lokalizacji, w której ci się znajdują.
No i nie mogłam się powstrzymać od cliffhangerów ;)
Data dodania 1 rozdziału 2 tomu – nieznana.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wyszłam na zewnątrz i od razu skierowałam swoje kroki na plac,
gdzie grupa przygotowywała się do wyjazdu. Ostatecznie wyszło na to, że jechali
w czwórkę. Oprócz Roba i Maxa w skład grupy wszedł Czesiek i Hindus. Ostatnią
osobę sama zaproponowałam. Chciałam się przekonać, czy nowy w klasztorze poradzi
sobie w terenie, co było ważne. Każdy powinien wiedzieć, jak sobie radzić na
zewnątrz murów.
- Gotowi? – zapytałam podchodząc do mężczyzn.
- Mamy prowiant, bronie i sprawne auto – wyliczył
Czesiek, wrzucając do bagażnika plecaki. – Powinniśmy wrócić
żywi.
- Na to liczę – powiedziałam klepiąc mężczyznę w
ramię. – Kiedy macie zamiar wrócić?
- Droga do Żagania powinna nam zająć nie więcej niż
dwie godziny – stwierdził Rob. – Oczywiście jeżeli nie natrafimy na żadne
problemy, ale postaramy się jechać przez wioski. Będzie na pewno dłużej, ale
bezpieczniej. Mam tylko obawy co do samej bazy.
- Też o tym myślałem – odezwał się Czesiek. – Może
się okazać, że baza nie upadła i jest pełna mających sporo broni żołnierzy,
albo – co gorsza – cywilów. Możemy mieć wtedy spore kłopoty.
- Więc obserwujcie to miejsce z daleka –
zaproponowałam. – Jeżeli zobaczycie kręcących się po terenie ludzi, to nie
ryzykujcie. Lepiej odpuścić sobie broń, niż z niej dostać.
- Zapamiętamy – Rob zapiął pas z kaburą i objął mnie
na pożegnanie. – Bądź ostrożna.
- To ty wyjeżdżasz – przypomniałam mu.
- Wiesz, o co mi chodzi – spojrzał na mnie uważnie. –
Postaraj się nie robić nic głupiego.
Na moje szczęście przed dalszym, badawczym wzrokiem Roba uratowała
mnie Lena. Dziewczyna skutecznie odwróciła uwagę swojego chłopaka ode mnie, a
ja mogłam się dzięki temu niepostrzeżenie odsunąć.
Ukradkiem spojrzałam na żegnającą się parę. Odkąd
tylko Rob stanął w obronie Leny, pierwszej nocy, wiedziałam, że jest między
nimi coś więcej, a ostatnie dni to potwierdziły. Nie podobało mi się to, ale
nie mogłam też nikomu niczego zabraniać. Jeżeli Rob był szczęśliwy z Leną, to
mnie nie pozostało nic innego, jak to zaakceptować.
Chyba, że udałoby mi się „spowodować” nieszczęśliwy
wypadek.
- Dlaczego mam złe przeczucia?
Otrząsnęłam się z nieprzyjemnych wizji, które
nawiedziły moją głowę. Chociaż nikt nie mógł ich przeczytać, to i tak speszyłam
się.
- Może dlatego, że od trzech dni nie opuściłeś
klasztoru? – podsunęłam splatając ręce na piersi. – Człowiek szybko
przyzwyczaja się do wygód.
- Możliwe – Max oparł się o bok auta, przeszukując
kieszenie swojej skórzanej kurtki, na którą było stanowczo za zimno. W końcu
wydobył z jej odmętów zmiętego papierosa. – Ale to chyba nie to.
- Odpowiadając na twoje jeszcze nie zadane pytanie –
nie, nie zamierzam robić nic głupiego – powiedziałam.
- Nie zamierzałem o to pytać – Max spojrzał na mnie w
ten przyszpilający sposób. – Myślałem, że sama najlepiej o tym wiesz.
Spuściłam wzrok, czując nadchodzące wątpliwości.
Decyzja, która jeszcze rano wydawała się być tak słuszna, teraz miała w sobie
zbyt wiele niepewności.
Nagle naszła mnie ochota, by ktoś wybił mi ten durny
pomysł z głowy, kazał zostać i kategorycznie zabronił opuszczania klasztoru.
Sama nie byłam w stanie się powstrzymać. Potrzebowałam kogoś, kto zrobiłby to
za mnie, a kogo na pewno bym posłuchała.
- Max, ja…
- Dobra, panowie! – Czesiek klasnął w schowane w
rękawiczkach dłonie. – Jedziemy, zanim nas tu zima zastanie.
Znowu wybawiona – pomyślałam gorzko.
- Uważajcie na siebie – powiedziałam czwórce,
odsuwając się, zanim Max zdążyłby mnie o coś spytać.
- Będę miał tych idiotów na oku – zapewnił mnie
Czesiek, salutując niedbale.
Uśmiechnęłam się wraz z pozostałymi, obserwując, jak
wszyscy wsiadają do auta. Nawet nie zauważyłam, gdy obok mnie stanęła Lena.
- Jeżeli coś mu się stanie – powiedziała, nie
odrywając wzroku od Roba – to będzie to tylko i wyłącznie twoja wina.
Zacisnęłam zęby słysząc te słowa. Lena mogła być
fałszywa, głupia i wredna, ale w tym momencie miała rację. Śmierć
któregokolwiek byłaby moją winą. Kogokolwiek.
Wątpliwości, które nawiedzały mnie jeszcze przed
chwilą, zniknęły. Może moja decyzja nie była ani mądra, ani rozważna, ale
słuszna.
Nie potrzeba nam więcej śmierci – powtórzyłam w myślach, wierząc w
te słowa tak, jak jeszcze nigdy.
***
- Wyjeżdżasz? Ale dokąd?
Wrzuciłam plecak na tylne siedzenie niebieskiego suva
i sama usiadłam za kierownicą. Edek podążał za mną jak cień, zadając mi te same
pytania odkąd powiedziałam mu, żeby się wszystkim zajął pod moją nieobecność.
Był on osobą najbardziej szanowaną w klasztorze i wierzyłam, że będzie
wszystkim zarządzał, gdy ja w tym razie będę robiła niewyobrażalnie głupią
rzecz.
- Potrzebujemy zapasów – powiedziałam. Na całe
szczęście byłam dobrym kłamcą. – Nadii kończy się mleko. Znajdę jakąś aptekę i
przy okazji zabiorę parę leków.
- Rozumiem, ale niebezpiecznie jest, byś jechała sama
– Edward powstrzymał drzwi, które próbowałam zamknąć. – Weź kogoś ze sobą.
- Nie ma takiej potrzeby – westchnęłam opadając na
siedzenie. – Poradzę sobie i pójdzie mi szybciej. Naprawdę. Zawsze daje sobie
radę.
Po minie mężczyzny stwierdziłam, że wcale go nie
przekonałam, ale przecież nie mogłam powiedzieć mu prawdy. On zapewne też
próbowałby wybić mi ten pomysł z głowy.
- Nie pojadę daleko – Ścisnęłam lekko dłoń mężczyzny.
– Wrócę, nim się obejrzysz.
- Mam taką nadzieję.
Edward ruszył w stronę mających wartę przy bramie
mężczyzn, dając im znak, by ją otworzyli. Odpaliłam silnik i przypomniałam
sobie moją ostatnią, „brawurową” jazdę. Zdawać by się mogło, że minęły od tego
lata, ale podobno prowadzenie auta jest jak jazda na rowerze – tego się nie zapomina.
Powoli opuściłam teren klasztoru, machając Edwardowi na
pożegnanie, na co ten odpowiedział sztywnym uniesieniem dłoni. Mocniej
zacisnęłam palce na kierownicy, dociskając gaz. Szybko opuściłam wzgórze, a
potem samo miasteczko i wyjechałam na otoczoną lasami drogę.
Trzymałam się drogi głównej, co było niebezpieczne,
ale znikała możliwość, że spotkam samochód Roba. W końcu mieliśmy ten sam
początek trasy, a ci jechać mieli przez małe miejscowości. Nie chciałam na nich
wpaść.
Po godzinie dość spokojniej jazdy, nadszedł moment,
gdy na mojej drodze pojawiła się dość pokaźna grupa zombie. Nie było ich dużo,
ale liczba ta uniemożliwiała mi staranowanie ich. Nie chciałam ryzykować, że
rozwalę samochód w połowie drogi. Do dwunastej pozostały mi tylko dwie godziny.
Zmiana trasy zmuszałaby mnie do wycofania się o dobre kilka kilometrów, a tego
nie chciałam.
- Kurwa – syknęłam biorąc pistolet i nóż z siedzenia
obok.
Trupy od razu się mną zainteresowały. Ponad tuzin włóczących się
dotychczas między opuszczonymi autami postaci ruszyło na mnie. Wyglądali jednak
na niedożywionych, więc miałam trochę czasu, zanim udałoby się do mnie dotrzeć,
ale musiałam też pamiętać o mojej jeszcze nie do końca wyleczonej nodze. Rana
odzywała się, gdy zbytnio ją obciążałam, a wtedy zaczynałam kuleć. Ostatnie,
czego chciałam, to śmierć przez swoją nieuwagę.
Znajdowałam się na odcinku drogi, która przebiegała
na wzniesieniu, więc otaczały ją z dwóch dość strome górki. Dodatkowym plusem
było to, że dwa stojące tam auta tworzyły korytarz, przez który trupy mogły
przejść tylko pojedynczo.
Stanęłam na samej krawędzi i asekuracyjnie
sięgnęłam po nóż. Pierwszy zombie niezgrabnie odbił się od bagażnika jednego z
samochodów i ruszył w moją stronę. Pozwoliłam mu na to, aż znalazł się na tyle
blisko, że mogłam złapać go za bark i pchnąć na dół zbocza. Zombie stoczył się,
ale nie było czasu na triumfy, bo nadchodził kolejny ożywieniec. Ta taktyka
była skuteczna, ale kilka razy o mało co sama nie spadłam i raz prawie zostałam
pociągnięta wraz ze spadającym truposzem. W porę udało mi się jednak złapać kęp
rosnącej na poboczu trawy, ale upadając uderzyłam się niefortunnie w ranne udo.
Zacisnęłam zęby, stając na nogi. W tym samym momencie na moich ramionach
zacisnęły się brudne od krwi dłonie. Szybko zorientowałam się, że mam do
czynienia z silniejszym osobnikiem żywych trupów. Walczył on zajadle, chcąc
mnie ugryźć, a jego szarżowanie nie pozwalało mi na trafienie nożem w czaszkę,
czy choćby dosięgnięcie broni. Jedyne, co mi się udało, to przebić ostrze przez
brudne ubranie truposza i rozciąć mu brzuch. Zimne oraz lepkie wnętrzności
wypadły na ulicę, a także moje buty. Zombie taki uraz oczywiście nie mógł
zabić, ani też zmniejszyć jego zapału. Krzyknęłam wściekła i z całej siły
natarłam na ożywieńca, pchając go na barierkę. Rozległ się trzask, a truposz
został unieruchomiony na metalowej konstrukcji. Co prawda nie mógł już chodzić,
ale nadal machał rękoma w moją stronę. Z obrzydzeniem przydepnęłam zombie do
ziemi i mocnym ruchem wbiłam nóż w jego oczodół.
- Szlag by to – syknęłam opierając się o maskę auta i
rozmasowując pulsującą bólem nogę.
Z dołu zbocza docierały do mnie jęki oraz
powarkiwania zombie. Nie miały szans, by się wspiąć na górę, ale istniało
zagrożenie, że te odgłosy zwabią kolejne truposze. Musiałam ruszać dalej.
Przejechałam zaledwie kilka metrów, gdy zobaczyłam leżące na
poboczu drogi ciało i żerujące nad nim trupy. Od razu widać było, że
nieszczęśnik zmarł niedawno. Błękitne oczy mężczyzny nie zaszły jeszcze białą
błoną, więc przemiana jeszcze nie nastąpiła. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę,
że miałam to szczęście i nie spotkałam nikogo, kto został ugryziony. Samej mi
też udało się uniknąć tego losu.
Według moich wyliczeń od wybuchu apokalipsy minęło
dziesięć dni. W tych czasach wydawało się to być jednak o wiele więcej. Tutaj,
każda chwila wśród zombie była postrzegana, jako ta ostatnia. Jeżeli udało ci
się przeżyć choć godzinę pośród ożywieńców, traktowałeś to jak lata
doświadczenia. Nie było czasu na strach. Trzeba było myśleć szybko, działać
szybko i próbować szybko nie umrzeć.
Z oddali już widziałam konstrukcję różowego mostu, na którym miało
się odbyć spotkanie. Zobaczyłam też ciągnący się sznur samochodów, który
uniemożliwił mi przejechanie. Nie mając innego wyjścia, opuściłam suva i
ruszyłam pieszo.
Uciekający przed trupami ludzie nie patrzyli na
bezpieczeństwo swoje i innych. Auta były ciasno stłoczone, niektóre mocno
poobijane, a w paru wciąż znajdowali się przemienieni pasażerowie. Zobaczyłam
też przerwaną barierkę mostu. Ta wyrwa musiała być dziełem sporej ciężarówki,
która jeszcze wystawała z dna płynącej pod spodem Odry.
Zatrzymałam się, widząc przedzierającą się w moim
kierunku postać. Chociaż rozpoznałam w niej Adama, to moja dłoń i tak dotknęła
przyczepionej do biodra kabury. Nawet, jeżeli wydawało mi się, że nam chłopaka,
to musiałam być ostrożna.
Ruszyłam dalej, znajdując w sobie tyle siły i
determinacji, by zachować kamienną twarz. Moje uczucia nie mogły wziąć góry nad
rozsądkiem. Nie w tamtej chwili.
Oboje zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie most był
wolny od aut. Zapewne stało się tak za sprawą ciężarówki, która przedzierając
się, zepchnęła pozostałe samochody na bok lub do wody. Utworzona w ten sposób
przestrzeń pozwoliła nam zachować chłody i niepewny dystans.
- Cieszę się, że tu jesteś – zaczął Adam. Nie mogłam
nie zauważyć, że zmienił się przez te kilka dni. Może nie aż tak z wyglądu, ale
otaczała go inna aura. Miałam wrażenie, że przez te dni przeszedł więcej, niż
bym się spodziewała.
- Mam nadzieję, że podjęłam słuszną decyzję –
odparłam chłodno.
Adam obejrzał się przez ramię, jakby czegoś, lub
kogoś wypatrywał. Wzbudziło to mój niepokój.
- Macie Zuzę – powiedziałam zmieniając temat. –
Jeżeli chcesz rozmawiać o zawieszeniu broni, to na pewno nie bez oddania jej
nam.
Nagle usłyszałam kroki za swoimi plecami. Odwróciłam
się i zobaczyłam samego Wiksę w towarzystwie czterech swoich ludzi. Jego widok
nie był dla mnie dużym zaskoczeniem. Byłabym bardziej zdziwiona, gdyby się nie
pojawił, ale zdrada Adama i tak zabolała. Zaufałam mu, a on mnie wystawił dla
człowieka, który był moim wrogiem.
- Skurwiel – syknęłam patrząc na chłopaka z pogardą.
Ten nic nie odpowiedział i nadal dyskretnie oglądał
się za siebie.
- Miło cię znowu widzieć – powiedział Wiksa, za co
spojrzałam na niego z nienawiścią.
- Powiedziałabym to samo, gdyby to nie było gówno
prawda – syknęłam.
- Szczerość – podoba mi się. Dobrze się spisałeś,
Adamie – poklepał chłopaka po ramieniu.
Widząc tą poufałość ogarnęła mnie jeszcze większa
złość.
- Jeżeli tak bardzo chciałeś mnie zobaczyć, to
wystarczyło przyjechać do mnie. Chyba, że się bałeś.
- Wolę grać na własnym podwórku – odgryzł się.
- Albo po prostu jesteś tchórzem i wiesz, że nie
dałbyś rady – powiedziałam prowokująco.
Wiksa nie dał się jednak wciągnąć w moją grę. Jego
uśmieszek, będący zapewne zadowoleniem ze swojej wygranej, sprawił, że miałam
ochotę jak najszybciej zmyć go mu z twarzy.
- Adamie, mógłbyś? – zapytał.
Chłopak od razu ruszył w moją stronę, a ja szybko
pojęłam, o co mu chodzi. Gdy ten wyciągnął dłoń w kierunku mojego pistoletu,
sama po niego sięgnęłam i uderzyłam go nim w twarz. Na skroni Adama pojawiło
się rozcięcie, z którego szybko popłynęła krew. To sprawiło mi satysfakcję.
- Proszę – powiedziałam podając mu glocka i nóż. Ten
bez słowa odebrał mi obie bronie.
- Bądź gotowa – szepnął na tyle cicho, bym tylko ja
to usłyszała, po czym odsunął się kawałek na bok.
- Jak to jest przegrać? – zapytał Wiksa, niedbale
opierając się o bok czyjegoś auta.
Nagle zobaczyłam znajomą mi, rudowłosą dziewczynę,
która pojawiła się na dachu jednego z aut. Ani Wiksa, ani jego ludzie jej nie
zobaczyli. Tym bardziej tego, że trzymała w dłoniach strzelbę.
- Powiesz mi to niedługo – odparłam ze złośliwym
uśmiechem.
Schyliłam się, gdy padł pierwszy strzał. Siła odrzutu
szarpnęła Darią, ale ta zdołała się utrzymać na dachu samochodu. Powstało
zamieszanie wśród ludzi Wiksy, gdy jeden z nich padł zabity strzałem w plecy.
Adam od razu zjawił się obok mnie, wciskając mi do ręki pistolet, po czym
pociągnął mnie za jedno z aut. Po chwili dołączyła do nas Daria.
- Nie mogłeś mnie uprzedzić? – zapytałam przeładowując broń.
- To miał być element zaskoczenia – odparł kuląc się,
gdy na głowy posypały nam się kawałki szkła.
- Jesteście już, kurwa, martwi! – ryknął Wiksa. – A
ty, pierdolony zdrajco, masz przejebane!
- Co robimy? – zapytała Daria, ściskając w obu
dłoniach strzelbę.
Wychyliłam się zza boku auta, by zorientować się w
sytuacji. Zobaczyłam, że nasi przeciwnicy nie tylko muszą się mierzyć z nami,
ale i zombie, które zaczęły zbierać się na moście. Trupów zbierało się sporo
również z naszej strony, ale te były jeszcze daleko.
- Spróbujemy się przedrzeć między autami –
powiedziałam. – Oni są na razie zajęci.
- Wy biegnijcie, a ja będę was osłaniał – powiedział
Adam.
Spojrzałam na niego ze strachem.
- Nie – pokręciłam wolno głową.
- Dołączę do was – zapewnił mnie, ściskając moją
dłoń. – Obiecuję.
Nie byłam przekonana, ale nie protestowałam więcej.
Gdy tylko Adam zaczął strzelać, razem z Darią ruszyłyśmy biegiem. Dziewczyna
uderzała stające nam na drodze zombie strzelbą w głowę, po czym
przeskakiwałyśmy nad nimi. Znajdowałyśmy się już w połowie drogi do
pozostawionego przeze mnie auta, gdy obejrzałam się za siebie.
Adam był w niemałych kłopotach. Z jednej strony
walczył z jakimś facetem, a z drugiej zbliżały się do nich zombie. Nie mogłam
go tak zostawić.
- Biegnij do auta! – poleciłam Darii.
- Saszo, nie! – zawołała za mną dziewczyna, ale ja
już biegłam w przeciwnym kierunku.
Gdy znalazłam się na tyle blisko, by być pewną, że
nie spudłuję, strzeliłam do przeciwnika Adama trafiając go w ramię, a potem
zabiłam parę zbliżających się zombie. Ukucnęłam przed chłopakiem, który z
niewiadomych dla mnie przyczyn siedział na ulicy.
- Chodźmy – powiedziałam biorąc go za ramię, ale
wtedy zobaczyłam plamę krwi na jego brzuchu. Natychmiast docisnęłam do niej swoje
dłonie. – Nie. Nie. Nie. Nie umrzesz.
- Uciekaj – syknął.
- Nie zostawię cię tu – powiedziałam hardo.
- Zaraz się normalnie popłaczę.
Odwróciłam się w momencie, gdy Wiksa złapał mnie za
włosy i pociągnął, stawiając na nogach. Reszta jego ludzi wciąż odpierała ataki
zombie, ale była to z góry przegrana walka. Trupów było zbyt wiele.
- Miałem to zrobić inaczej, ale tak też będzie dobrze
– powiedział ciągnąc mnie w kierunku wyrwy.
Wiksa złapał mnie za przód kurtki, wychylając za krawędź mostu.
Desperacko zacisnęłam palce na jego ręce, gdy ten drugą dłonią sięgnął po
pistolet. Lufa broni została wymierzona prosto w moją twarz.
- W końcu zdechniesz – syknął odbezpieczając broń.
Nagle zobaczyłam rude włosy, a po chwili padł strzał. W twarz
trysnęła mi ciepła krew z przedramienia Wiksy. Jego trzymająca mnie ręka nagle
straciła całą siłę. Poczułam, że spadam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz