środa, 16 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 12 - CIĘŻKI DZIEŃ (ROB)

   Rano wstałem najwcześniej ze wszystkich, gdy Lena, Zuza i Młody jeszcze spali rozłożeni na kanapach. Zegar ścienny wskazywał godzinę ósmą zero trzy. Westchnąłem na myśl o tym, co mnie czekało. Kolejny dzień pełen ucieczek, zombie i panicznego szukania kryjówek. Kolejny dzień walki o życie. Gdyby tylko Mariusz pozwolił nam zostać jeszcze na jakiś czas – przynajmniej do momentu wydobrzenia nogi Młodego, mógłbym zająć się poszukiwaniem Saszy. Nic nie wskazywało jednak na to, że mężczyzna byłby skłonny przedłużyć nam gościnę. Jego zachowanie ewidentnie pokazywało, że chce się nas jak najszybciej pozbyć.
   Zostawiłem dziewczyny, które zajmowały się rozdzielaniem jedzenia do czterech plecaków, które podarowała nam Teresa, ku niezadowoleniu Mariusza, a sam postanowiłem jeszcze raz, tym razem na spokojnie, porozmawiać z Mają. Mała jako ostatnia widziała Saszę żywą i mogła mieć informacje, co do jej pobytu. Dziewczynkę zastałem w salonie, ubraną w różową piżamę w kucyki Ponny i z książką z tymi samymi postaciami.
   – Cześć. – Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, pokazując ubytek dwóch górnych zębów.
   – Cześć – odpowiedziałem jej tym samym, przyjacielskim uśmiechem. Usiadłem obok małej. – Możesz mi jeszcze raz opowiedzieć o tych ludziach, których widziałaś za oknem? Była tam moja przyjaciółka.  Szukam ją i muszę wiedzieć, czy nic jej nie jest.
   – Szła z tymi panami, w tamtą stronę – wysepleniła dziewczynka, pokazując palcem na wschód. Od razu przyszedł mi do głowy sklep z bronią.
   – A ci panowie? Prowadzili ją, czy szła sama? Jak wyglądali? – zainteresowałem się.
   – Nie wieeem – przeciągnęła jednocześnie wzdychając. Przez moment milczała. – Jeden miał jasne włosy i rozmawiał z twoją przyjaciółką. Ten drugi miał taki duuuuży pistolet na plecach i niósł torbę. Zapytałam potem tatusia dlaczego ich nie chciał wpuścić, a on powiedział, że nie może, bo ich nie zna. Było mi smutno, bo na zewnątrz są potwory. Paula mówi, że one jedzą ludzi. Dlaczego odchodzicie? – zapytała dziewczynka, niespodziewanie zmieniając temat. – Nie boicie się potworów?
   – Boimy – odparłem zgodnie z prawdą. Bałem się zombie, ale to nie był już ten paraliżujący strach, jaki opanowywał mnie na samym początku, zanim jeszcze z Edytą spotkaliśmy Saszę. Miałem wrażenie, że od tego dnia minęły tygodnie, a nie zaledwie trzy dni. – Musimy jednak znaleźć moją przyjaciółkę.
   – Potem wrócicie? – W jej oczach pojawiła się niema prośba. Maja prawie nas nie znała, a jednak chciała, żebyśmy zostali. Dziecięce zaufanie i przywiązanie czasem nie znało granic.
   – Postaramy się.
   – Obiecujesz? – zapytała, zginając wszystkie palce prawej dłoni, oprócz najmniejszego. Uśmiechnąłem się i zaczepiłem swoim palcem o jej.
   – Obiecuję.
   Wróciłem do kuchni, zostawiając Maję na nowo zainteresowaną książką. Obietnica, którą jej złożyłem dla jednych mogła nie mieć wartości, ale ja czułem się zobowiązany. Postanowiłem, że jeżeli już znajdziemy bezpieczne miejsce, wrócę tu po całą rodzinę i ich zabiorę.
   Wtedy mnie olśniło.
   Klasztor. Jeżeli już miałem szukać Saszy, to tam. Mówiła przecież, że chce tam dotrzeć.
   Wszedłem do kuchni, gdzie zastałem Zuzę i Lenę robiące ostatni przegląd naszych plecaków. Teresa kręciła się przy kuchence, gdzie smażyła mięso, a Młody siedział na krześle, biernie obserwując wszystko. Skróciłem moim towarzyszom to, czego dowiedziałem się od Mai, a potem opowiedziałem o klasztorze.
   – Myślisz, że Sasza rzeczywiście się tam udała? – zapytała Zuza.
   – Pewności nie mam, ale chciała tam jechać. Jeżeli już mamy się spotkać, to tylko tam.
   Zuza skinęła głową, po czym zapięła plecak i zarzuciła go na ramiona.
   – Czyli jedziemy do Błoni.
   – Jesteście idiotami – mruknął z niezadowoleniem Młody. – Możecie iść ze mną do hotelu, a wy chcecie jechać tyle kilometrów tylko dlatego, że ta wariatka tam jest. Nawet nie macie pewności czy żyje.
   Zgromiłem go wzrokiem, ale nie skomentowałem jego słów. Michał dobrze wiedział, że na chwilę obecną może polegać tylko na nas i w jego dobrze pojętym interesie było robić to, czego my chcieliśmy. Takie odzywki działały tylko na jego niekorzyść.
   Lena nic się nie odezwała. Bez słowa podniosła swój plecak i uśmiechnęła do mnie, gdy nasze spojrzenia się spotkały. Coś się jednak kryło za tą, pozornie beztroską, postawą. Na razie nie potrafiłem zdefiniować stosunku dziewczyny do naszej małej grupy, ale miałem nadzieję, że nie zmieni ona zdania i nie wróci do hotelu.
   Mariusz odprowadził nas pod same drzwi. Nawet nie pisnął słówkiem o możliwości ugoszczenia nas jeszcze przez jakiś czas, a nawet się cieszył z naszego odejścia.
   – Naprawdę, powinien pan wywieźć rodzinę z miasta – powiedziałem, ostatni raz próbując przekonać mężczyznę do ucieczki. Ten był nieugięty i twardo zostawał przy swoim.
   – Nie musisz się o nas martwić, synu – powiedział, otwierając drzwi na zewnątrz. – Damy sobie radę.
   Przepuściłem dziewczyny i Młodego, wspartego na ramieniu Zuzy, a dopiero sam wyszedłem. Nagle Mariusz zatrzymał mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu.
   – Nie miej mnie za skurkowańca bez serca. Chcę tylko chronić moją rodzinę. Jesteś dobrym chłopakiem. Dbaj o dziewczyny i tego dzieciaka.
   – A pan o swoją rodzinę – powiedziałem, ściskając mu dłoń.
   Wyszedłem na zewnątrz, a w głębi duszy dręczyło mnie straszliwe, niedające się stłumić przeczucie, że wszystko potoczy się gorzej, niż mi się wydawało.
   Ruszyliśmy we wskazanym przez Maję kierunku. Odciążyłem Zuzę przejmując Młodego i uważnie rozglądałem się na boki. Poleciłem Lenie trzymać się kawałek przed nami i sprawdzać, czy droga jest wolna od zombie. Nie chciałem powtórki z wczoraj, gdy wpadaliśmy na grupy sztywnych i tylko cudem udawało nam się uciec.
   – A co jeżeli jej tam nie znajdziemy? – zapytała znienacka Zuza. Zmrużyłem oczy, nie wiedząc o co jej chodzi, a ta szybko wytłumaczyła: – Co, jeżeli Saszy tam nie będzie? Albo okaże się, że nie żyje. Tamta grupa zombie była spora. Przecież nie możemy szukać jej po całym mieście nie wiadomo ile.
   Nie pomyślałem o tym. Tak bardzo skupiłem się na tym, że Sasza będzie na nas już czekała, że nie brałem pod uwagę innych możliwości. Może też po części dlatego, że sam siebie chciałem przekonać, że mojej przyjaciółce nic nie jest. Ale rudowłosa miała racje. Nie mogłem szukać Saszy bez końca. Musiałem też myśleć o Lenie i Młodym. W końcu byłem przywódcą – czy tego chciałem, czy też nie.
   – Zrobimy tak. – Przystanąłem. – Jeżeli nie spotkamy Saszy pod sklepem, to znajdziemy wóz i od razu wyjeżdżamy z miasta. Wszyscy.
   – A ja? – zapytał Młody.
   – Sam zdecydujesz. Jedziesz z nami, albo zostawimy cię i wrócisz do swoich – odparłem pewnym głosem, chociaż nie mówiłem tego poważnie. Jeszcze nie wiedziałem, co zrobić z Michałem. Zostawić go jeszcze nie mogliśmy, a odwieźć pod hotel też nie miałem zamiaru.
   – Jestem ranny? Mam sobie sam radzić z tą nogą? – oburzył się.
   – Cicho! ­– syknęła nagle Zuza i wskazała na stojącą parę metrów dalej Lenę. Dziewczyna wychylała się zza rogu, trzymając palec przy ustach. Podbiegła do nas truchtem.
   – Kilkuosobowa grupa sztywnych. Naliczyłam dwunastu, ale może być więcej.
   – Idziemy? – zapytała Zuza unosząc kij.
   Rozejrzałem się wokół, szukając innej drogi. Oprócz tej, była jeszcze prze park, trochę dłuższa, ale dzięki płaskiemu terenowi oraz niewielkiej ilości drzew łatwiej by było wypatrzyć zombie.
   – Nie. Zawracamy do parku.
   Park wyglądał na bezpieczniejsze miejsce, bez zombie. Tylko na początku przywitał, nas przygwożdżony autem do drzewa, truposz. Przecięty w pół leżał na masce i wyciągał ku nam swoje łapy. Była to kiedyś kobieta, całkiem ładna, ale teraz jej twarz była odrażająca. Kawałki szkła powbijały się w jej skórę, przez co zwisała ona płatami, jeden z nich tkwił w policzku zombie i gdy tylko otwierała usta, by na nas warknąć, widziałem błysk szkła, które przyszpiliło jej język do lewego policzka. Chciałem już ruszyć dalej, ale coś mnie zatrzymało. Zostawiłem Młodego, wyciągnąłem nóż i wbiłem go kobiecie w tył głowy. Ta upadła na maskę, już ostatecznie martwa. Wytarłem ostrze o jej niegdyś biały i zapewne drogi żakiet i w milczeniu ruszyłem w dalszą drogę.
   Nagle wszyscy usłyszeliśmy krzyk, a potem zobaczyliśmy kobietę stojącą na dwumetrowym obelisku, który miał upamiętniać Żołnierzy Wyklętych. Wokół kamienia zgromadzone były zombie.
   – Chodźcie – powiedziałem, pierwszy ruszając ku kobiecie.
   Razem z Zuzą sprawnie pozbyliśmy się dwójki zombie, którym wbiliśmy noże w potylicę i roztrzaskaliśmy czaszki, a potem Lena, która zostawiła gdzieś Młodego, zrobiła to samo z trzecim ożywieńcem. Czwartego załatwiłem sam, uderzając go kolbą broni.
   – Wszystko w porządku? – Pomogłem nieznajomej kobiecie zejść na dół.
   Wyglądała na jakieś czterdzieści lat, miała rozczochrane, siwo-brązowe włosy i ubrana była w grubą kurtkę. Miała brzydką, zaczerwienioną twarz, zwisające policzki i widoczne braki w uzębieniu.
   – Prawie mnie mieli. Pociągając nosem. Gdy mówiła, z jej ust wydobywał się smród alkoholu i papierosów.
   – Bez przesady. Nie dosięgliby cię – zauważyła trzeźwo Zuza, za co kobieta zmierzyła ją spojrzeniem mętnych, brązowych oczu.
   – Mieszkasz gdzieś w pobliżu? – zapytałem.
   – Całkiem niedaleko – odparła, z dziwnym błyskiem w oku.
   – Jesteś sama?
   Kobieta nagle zarechotała patrząc za nas. Nie wiedziałem o co jej chodzi, dopóki nie obejrzałem się za siebie. Stało tam dwóch mężczyzn, trochę starszych niż kobieta. Mieli ogolone na łyso głowy, byli wysocy i mieli twarze naznaczone nadużywaniem alkoholu. Różnili się tylko tym, że jeden z nich był grubszy od drugiego i miał okrąglejszą twarz. W ich dłoniach zauważyłem metalowe kije bejsbolowe. Jeden z nich trzymał za kołnierz Młodego i przykładał mu nóż do szyi.
   – Pułapka! – zarechotała ponownie kobieta.
   – Ściągać plecaki i oddawać broń, albo rozetnę mu gardło! – krzyknął gruby, szarpiąc Młodym. Chłopak był przerażony.
   Spojrzałem na Zuzę i Lenę i skinąłem im głowami. Rzuciliśmy swoje plecaki na ziemie, a potem noże. Gdy zdejmowałem z ramienia automat, zawahałem się. Ciężko mi było go oddać. Należały do mojego dziadka i to on pierwszy nauczył mnie, jak z strzelać. Były one ostatnią pamiątką po nim.
   – Pośpiesz się, dzieciaku. – Ponaglił mnie jeden z napastników.
   Niechętnie oddałem broń kobiecie, która cały czas uśmiechała się do nas z triumfem.
   – Możemy się dogadać – powiedziałem, próbując negocjować.
   – Nie sądzę – odparł gruby. – Hanka! Dawaj te plecaki!
   Kobieta posłusznie pozbierała nasze rzeczy i podeszła z nimi do swoich kompanów. Po sprawdzeniu ich zawartości wydawali się być wszyscy bardzo zadowoleni.
   – Macie go – gruby popchnął Młodego w naszą stronę, a ten stracił równowagę i wylądował na ziemi. Po okolicy znowu poniósł się rechot kobiety, przypominający rechot żaby.
   – Znajcie naszą dobroć. – Gruby – najwyraźniej ich przywódca – rzucił nam jeden nóż.
   Powstrzymałem Zuzę, gdy ta chciała już jakoś dogadać złodziejom, co mogłoby nam tylko przysporzyć jeszcze więcej kłopotów.
   – Dzięki za broń i żarcie! – zawołał na odchodne gruby.
   – Kurwa! – przekląłem zaciskając pięści, aż zbielały mi kłykcie.
   W całym tym zamieszaniu, nie wzięliśmy pod uwagę, że niebezpieczeństwo zagraża nam też ze strony żywych, a nie tylko martwych. Po tej akcji, pod sklepem z bronią, powinniśmy zachować daleko idącą ostrożność. Jednak przyjęliśmy, że ludzie zachowali w sobie jeszcze trochę moralności tak, jak Mariusz. Niestety, boleśnie się przekonaliśmy, że jednak nie wszyscy tacy byli.
   – Wszystko gra? – zapytałem, pomagając Młodemu wstać.
   – To moja wina. Przepraszam. Powinienem był zachować czujność. – Chłopak spuścił głowę i potarł dłonią kark. Był o głowę niższy ode mnie i przypominał mi trochę mojego młodszego brata.
   – Daliśmy się podejść – odparłem, klepiąc go po ramieniu. – Nikt nie mógł tego przewidzieć.
   – Co teraz zrobimy? – zapytała Lena, z niepokojem rozglądając się wokoło. Ja też miałem wrażenie, że za chwilę zostaniemy zaskoczeni przez większą grupę zombie.
   – Idziemy dalej – powiedziałem, podnosząc z ziemi nóż.
   Po około dziesięciu minutach zobaczyłem aleję z ławkami i latarniami, która oznaczała koniec parku. Drzewa i krzewy zaczęły się przerzedzać, widziałem już nawet wieżę ratusza, rysującą się na tle nieba, gdy zza żywopłotu wypadła zmasakrowana, zakrwawiona postać. Wczepiła się ona palcami w moje przedramię i próbowała przegryźć materiał kurtki. Zapomniałem o własnym nakazie absolutnej ciszy i krzyknąłem. Próbowałem przełożyć nóż do wolnej ręki i zaatakować zombie, ale nie było to łatwe, bo bestia szarpała mną. Już nawet rozległ się dźwięk rozrywanego materiału. Z pomocą przyszły mi dziewczyny, które odciągnęły ode mnie napastnika, po czym rzuciły go na ziemię. Wtedy nadepnąłem na jego klatkę piersiową i wbiłem mu nóż w rozwartą szczękę.
   – Dzięki – powiedziałem zdyszany. Serce waliło mi jak oszalałe, a na widok rozerwanego rękawa zrobiło mi się słabo. Było blisko.
   Ten zombie był jakiś inny. Jakby… żwawszy. Nie ociągał się, ruchy miał szybsze, a nie ślamazarne. Było to dość zaskakujące, bo pierwszy raz widziałem coś takiego. Być może była to zasługa tego, że ten był „świeży”. Musiał zostać przemieniony niedawno. Krew na jego ubraniu wciąż nie zakrzepła i do tego brakowało charakterystycznego smrodu rozkładu.
   – Wynośmy się stąd – powiedziała Zuza, odsuwając rude włosy, które opadły jej na twarz.
   Postanowiłem pokierować grupę na ulicę Boczną, gdzie znajdowało się osiedle bloków mieszkalnych. Za nimi był już rynek, z którego prowadziła prosta droga do sklepu z bronią.
   Całe osiedle zdawało się być opuszczone. Wszędzie walały się śmieci, trochę rzeczy codziennego użytku, ubrania i kilka unieszkodliwionych trupów. Od razu widać było, że uciekło stamtąd sporo mieszkańców. Większość pewnie już pierwszego dnia.
   Zadziwiła mnie cisza, która spowijała osiedle. W miejscach, w których dotychczas byliśmy, zawsze dało się wyłapać jakiś dźwięk, a tu nawet wiatr umilkł. Może to była moja wyobraźnia, ale ten spokój sprawiał, że aż ciarki przechodziły mi po plecach.
   – Rob, patrz. – Zuza szturchnęła mnie w bok i wskazała w górę.
   Na barierce balkonowej, znajdującej się na piątym piętrze budynku, stała kobieta. Ubrana była w białą, długą suknię, która wyglądała jak koszula nocna. Materiał zaczął powiewać, gdy zerwał się niespodziewany wiatr. Była zbyt daleko, bym mógł dostrzec ile ma lat, ale poprzetykane siwizną włosy wskazywały na powyżej czterdzieści. Zobaczyłem też, że wokół ma coś zawiązane. Na początku wziąłem to za szal, ale po przyjrzeniu się zrozumiałem, że jest to tak naprawdę sznur zrobiony z materiału.
   – Stop! Niech pani zaczeka! – krzyknąłem przerażony, ale było już za późno.      
   Kobieta rozłożyła ramiona szeroko i zaczęła spadać. Usłyszałem, jak dziewczyny i Młody zachłystują się powietrzem, gdy lina naprężyła się, a ciało nieznajomej z impetem uderzyło o barierkę kolejnego balkonu. Potem jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz…
   Nie mogłem oderwać wzroku od kobiety, której ciało bezwiednie obracało się wokół własnej osi.
   Nigdy wcześniej nie byłem świadkiem samobójstwa, a ten obraz wstrząsnął mną. Zacząłem zastanawiać się, co musiała przeżyć ta nieznajoma, by targnąć się na własne życie. Czy było to więcej, niż przez co my przeszliśmy? Czy najgorsze dopiero nas czekało?
   – Chodźmy już – powiedziałem, by przerwać natłok czarnych myśli, które napłynęły mi do głowy.
   – Zostawimy ją tak? – zapytała Zuza z lekkim oburzeniem w głosie.
   – Nie mamy czasu – powiedziałem twardo i pierwszy ruszyłem z miejsca. Pozostali dołączyli do mnie chwilę później.
   Na rynku zastaliśmy kilka martwych postaci, sennie snujących się po brukowanej ulicy. Na nasz widok jednak się ożywiły i zaczęły iść w naszą stronę. Nie było ich dużo, ale bez broni nie mieliśmy jak się bronić. Lepszym wyjściem była ucieczka. 
   Oddałem nóż Zuzie i przerzuciłem sobie ramię Młodego przez kark. Truchtają na tyle, na ile było to możliwe, oddaliliśmy się od zombie. Słyszałem jednak, że te nie odpuszczają. To nie były te wolne truposze, obok których dało się przejść bez większego ryzyka. Tamte, które nas ścigały, nie odpuszczały pościgu, a tempem niemal dorównywały nam.
   – Nie uciekniemy im! – krzyknęła Lena.
   W tym samym momencie, jeden z truposzy wyskoczył mi na drogę. Gdyby nie to, że w porę odepchnąłem Młodego na bok, ten pewnie zostałby ugryziony. Tak zombie skupił swoją uwagę na mnie. Kopnięciem w kolano powaliłem truposza na ziemię. Zobaczyłem, że Zuza i Lena zajęte były odpędzaniem pozostałych ożywieńców, które coraz zbierały się w uliczce. Z nożem i porwaną z klombu, metalową tabliczką o szpiczastym końcu nie mogły dać sobie rady.
   – Uciekamy! – zawołałem, gdy poczułem spory ciężar na plecach i warczenie tuż przy uchu. Wpadłem na ścianę, miotając się, by zrzucić zombie. Ten trzymał mnie za ramiona, a jego zęby kłapały niebezpiecznie blisko mojej twarzy. Z całej siły uderzyłem plecami w ścianę budynku, ale truposz trzymał się mocno.
   Młody stał kilka kroków ode mnie, przerażony i niezdolny do niczego.
   – Pomóż mi! – krzyknąłem do niego.
   Chłopak najpierw się wzdrygnął, zbladł, a potem pokręcił głową, jednocześnie się wycofując. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak oddala się utykając. Zostawia nas – ta myśl uderzyła we mnie, jak obuch. Na moment zapomniałem o zombie, którego coraz trudniej mi było trzymać na dystans i tylko patrzyłem za oddalającym się chłopakiem, któremu uratowaliśmy życie.
   – Pieprzony tchórz! – krzyknąłem do niego, jednocześnie łapiąc zombie za przód bluzy i przygniatając go do ściany. Brudne palce próbowały złapać mnie za twarz. W odpowiedzi kilkukrotnie uderzyłem ciałem ożywieńca w budynek. Całą wściekłość na Młodego, przelałem na truposza.
   Wtedy, kątem oka, dostrzegłem kolejną trójkę zombie, która wyłoniła się zza rogu. Młody jednak ich nie widział. W jednej chwili znalazł się w pułapce, porwany w łapy truposzy. Chaotyczna walka na nic się zdała  i parę sekund później chłopak leżał na ziemi, wrzeszcząc wniebogłosy. Widziałem, jak jeden z ożywieńców, wgryzł się w szyję dzieciaka, aż na pokiereszowaną twarz trysnęła mu fontanna krwi.
   – Schyl się! – krzyknął ktoś.  
   Zgiąłem się w pół, odruchowo kryjąc głowę w ramionach. Rozległo się kilka pojedynczych chrupnięć, po których zombie, z którym walczyłem, znieruchomiało. Obok mnie stała Lena. W dłoni trzymała cegłę, wciąż jeszcze zatopioną w głowie truposza, a drugą go przytrzymywała.
   – Musimy uciekać! – zawołała Zuza, odsuwając się od atakujących ją ożywieńców.
   – Młody…– odwróciłem się w stronę, gdzie leżał chłopak. Zombie dalej go oblegały, przez co prawie nie było go widać. Doskonale słyszałem za to mlaskanie, chlupot i pomruki truposzy. Nie dopuściłem do siebie poczucia winy. Na to nie było w tamtym momencie czasu.
   Przebiegliśmy kilka metrów, aż znaleźliśmy się w uliczce, gdzie tuż pod wąskimi oknami jakiegoś budynku stały dwa kontenery. Wspiąłem się na śmietniki i zbiłem szyby, po czym przelotnie zaglądnąłem do środka. Było pusto.
   – Szybko. – Wyciągnąłem rękę do Zuzy, pomagając jej się wspiąć, a potem i Lenie. Dołączyłem do nich, z większym trudem wchodząc do środka.
   W końcu – pomyślałem, oddychają ciężko i opierając się o ścianę. Bolał mnie chyba każdy mięsień, płuca paliły i wciąż miałem wrażenie, że czuję zapach krwi oraz słyszę krzyki Młodego. Jego śmierć nie była moją winą, ale dziwny ciężar leżał mi na piersi. Miałem przecież chronić ich wszystkich.
   – Rob? – Poczułem czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Dzięki słabemu światłu, wpadającemu do pomieszczenia, mogłem dostrzec twarz Zuzy. Ta patrzyła na mnie z troską.
   – Młody nie żyje – powiedziałem.
   Dziewczyny spojrzały na mnie zaskoczone, jakby dopiero co zorientowały się, że nie ma z nami chłopaka. Zuza zakryła sobie usta dłonią i usiadła na jednej z kilku skrzynek, jakie znajdowały się w pomieszczeniu, a Lena odeszła na bok ze spuszczoną głową. Żadna nawet nie powiedziała słowa.
   Westchnąłem, siadając na podłodze i przesuwając dłonią po włosach. Śmierć Młodego była głupia i niesprawiedliwa, ale oprócz żalu, nie czułem nic. Sam zawinił, chciał nas zostawić – tłumaczyłem sobie.
Rozglądnąłem się po miejscu, gdzie się znaleźliśmy. Było to najwyraźniej zaplecze jakiegoś sklepu, bo pod ścianą stały puste skrzynki na owoce oraz warzywa a także na butelki. Zajmowały one większą cześć i tak niedużego pomieszczenia. Z zewnątrz dobiegało nas oddalone warczenie zombie oraz szuranie nóg. Te najwyraźniej zgubiły nasz trop.
   – Dlaczego te były inne? – odezwała się Lena, na głos zadając pytanie, które sam miałem w głowie.
   Spojrzałem na dziewczynę, jednocześnie otwierając usta. Zaraz jednak je zamknąłem. Nie wiedziałem, co właściwie mam odpowiedzieć.
   – Są szybsze – zauważyła dziewczyna.
   – I silniejsze – dodałem, rozmasowując obolałe ramiona, na których palce zacisnął zombie. – Może… ewoluują?
   To była nieprzyjemna wizja. Zombie same w sobie były zagrożeniem, a jeśli miałyby stać się szybsze i sprawniejsze… Nawet nie chciałem o tym myśleć.
   Byłem wyczerpany psychicznie i fizycznie. Te ciągłe ucieczki, strach, stres, wyniszczały mnie. Moje towarzyszki nic nie mówiły, ale widać po nich było, że także miały już tego wszystkiego dosyć. Siedziały skulone na swoich miejscach, milczały i prawie przysypiały. Dodatkowo Zuza próbowała ukryć, że śmierć Młodego dotknęła ją. Chciałem powiedzieć jej jakieś słowa pocieszenia, ale w tamtym momencie żadne nie przychodziły mi do głowy.
   Jedyne drzwi, jakie znajdowały się w magazynku, były zamknięte. Przez chwilę rozważałem otworzenie je siłą, ale bez jakichkolwiek narzędzi, było to niemożliwe.
   Rozmyślałem o przyszłości, która na razie nie malowała się kolorowo. Sasza miała plan, ale jej już nie było i prawdopodobieństwo, że spotkamy ją pod sklepem, było nikłe. Bez niej, odpowiedzialność za Zuzę i Lenę spadała na mnie. Sam musiałem zdecydować, czy mamy kontynuować podróż do klasztoru, czy też wybrać się do centrum kryzysowego, gdzie prawdopodobnie była moja rodzina. Być może ta druga opcja była lepsza, bo w końcu tamto miejsce stworzyli służby porządkowe i na pewno potrafili je obronić. A klasztor… To było tylko dumanie Saszy.
   – Chyba już możemy iść – powiedziałem po około dwóch godzinach.
   Zegar na wierzy ratusza, który widać było już z daleka, wskazywał kwadrans po pierwszej, czyli do zapadnięcia zmroku zostało nam mniej więcej cztery godziny. O tej porze roku szybko robiło się ciemno, co było kolejnym powodem, przez który nie cierpiałem zimy. Wolałem ciepło, słońce, lato, a nie mróz i śnieg.
   Przeszliśmy dość spory kawałek drogi, kilka razy zmuszeni zmienić trasę. Często okazywało się, że obrana przez nas droga okupowana była przez zombie. Przez to lawirowanie sam zaczynałem tracić orientację w terenie, chociaż znałem to miasto jak własną kieszeń. Jednak liczne pożary, zdewastowane budynki oraz coraz gęściejsza mgła zmieniały Nowogród nie do poznania.
   – Rob? – odezwała się nagle Zuza. Dziewczyna wskazywała na posterunek policji, znajdujący się po drugiej stronie ulicy. – Może sprawdźmy go?
   Z powątpiewaniem przyglądałem się budynkowi. Nie chciałem się bez potrzeby zatrzymywać i narażać siebie oraz dziewczyny, podczas przeszukiwania niepewnych miejsc.
   – Musimy gdzieś przenocować – dodała Lena.
   Posterunek policji mógł być dla nas szansą na zdobycie broni oraz na bezpieczne spędzenie nocy. Mimo to wciąż się wahałem.
   Zuza jednak nie miała już więcej cierpliwości.
   – Do jasnej cholery! Martwi niczego nie dokonamy! Możesz to zrozumieć? – Spojrzała na mnie groźnie. – Idziemy tam, przenocujemy i rano ruszymy dalej.
   Rudowłosa przeszła na drugą stronę ulicy, nawet się na nas nie oglądając. Wciąż zaskoczony wybuchem tej zawsze spokojnej dziewczyny, nie ruszyłem się z miejsca. Dopiero Lena szturchnęła mnie w ramię, wyrywając z otępienia. 
   – Jest wyczerpana – powiedziała, jakby chciała ją przede mną usprawiedliwić.
   – Wiem. Jak my wszyscy.
   Drzwi do posterunku okazały się być zamknięte, a w oknach stały kraty. Przeszliśmy wszyscy na tyły budynku, gdzie – na nasze szczęście – znajdowało się uchylone okno. Było ono dość wąskie i nie za duże, ale bez problemu mogliśmy wejść do środka. Lena – jako, że miała najdrobniejszą rękę – wsadziła dłoń przez lufcik i już po chwili otworzyła je na szerokość.
   Znaleźliśmy się w łazience. Pomieszczenie te było nieduże i, sądząc po pisuarach, była to męska toaleta. W lustrze, wiszącym nad umywalką, zobaczyłem swoje odbicie. Pod oczami miałem ciemne ślady z niewyspania i stresu, jasne włosy sterczały na każdą stronę, a policzki i brodę pokrywał mi już wyraźny cień szczeciny. Kiedyś myślałem o zapuszczeniu brody, a teraz nie miałem innego wyjścia.
   – Mam nadzieję, że będą mieli tu jakieś wygodne prycze – powiedziała Zuza, kładąc dłoń na klamce. Powstrzymałem ją przed wyjściem w ostatnim momencie.
   – Stój! – syknąłem.
   Rudowłosa zastygła w bezruchu, patrząc na mnie zaskoczona.
   Coś mi nie pasowało w tym miejscu. Okno było otwarte, nie dlatego, że ktoś zapomniał je zamknąć. Tu chodziło o coś innego.
   Otworzyłem pierwszą kabinę i natychmiast uderzył mnie w nos okropny fetor. Zasłoniłem twarz, a dziewczyny cofnęły się, zatykając nos. Ktoś niewątpliwie korzystał z tej łazienki.
   – Nie jesteśmy tu sami – powiedziałem cicho.
   Walka z zombie była straszna, ale walka z ludźmi – jeszcze gorsza. Jeżeli naprawdę ktoś był na komisariacie, to zapewne miał broń, a ci, którzy mają broń uwielbiają z niej korzystać. My za to byliśmy uzbrojeni w jeden nóż i metalową rurkę, która na odległość nie mogła wiele zdziałać. Przed nami malowały się dwa wyjścia z tej sytuacji: wyjść z powrotem na ulicę i szukać innego miejsca, bądź iść się przywitać, z wysoko uniesionymi rękoma oraz modlić, by tamci nie okazali się kolejnymi bandytami. Postawiłem na opcję numer dwa.
   Ruszyłem pierwszy, dzierżąc w dłoni nóż i ostrożnie otwierając drzwi. Zobaczyłem ciemny korytarz, na końcu którego, w szparze między drzwiami a podłogą, dojrzałem pas światła. Mogły być to promienie słońca, wpadające przez okno, świece lub latarki. Na lewo od łazienki znajdował się hol, gdzie było wejście na posterunek. Przed masywnymi drzwiami stała duża, ciężka, drewniana szafa, z której wysypywały się stosy papierów. Na prawo od wejścia znajdowały dwuskrzydłowe drzwi, nad którymi znajdowała się tabliczka z napisem: ARESZT. Dłuższą chwilę nasłuchiwałem, próbując wychwycić jakiekolwiek głosy, ale nic takiego do mnie nie docierało. Ostrożnie uchyliłem drzwi, modląc się, by nie zaskrzypiały. Wyszedłem z łazienki, a za mną kolejno podążyła Zuza i Lena.
Wzdłuż korytarza znajdowały się pięcioro drzwi i nad każdym wisiała fluorescencyjna tabliczka z oznaczeniem pokoju. Minęliśmy szatnię, gabinet komendanta, gabinet zastępcy, a na samym końcu, to, co najbardziej mnie ucieszyło – magazyn broni. Nacisnąłem klamkę, ale tak jak się spodziewałem, drzwi były zamknięte.
   – Nie obchodzi mnie to, co mówi Iwona! Wynoszę się stąd!
   – Nie, Karol! Poczekaj!
   Głosy dochodziły z gabinetu komendanta i wyraźnie słychać było zbliżające się kroki. Spanikowany zacząłem rozglądać się za możliwym wyjściem, a wtedy Zuza złapała za klamkę pokoju zastępcy. Drzwi były otwarte. Wpadliśmy do środka akurat w tym samym momencie, gdy tamci wyszli na korytarz.
   – Karol! – Ponownie rozległo się rozpaczliwe wołanie jakiejś kobiety, a potem głośne kroki, najpewniej należące do owego Karola. Ten minął nasz gabinet, a zaraz za nim podążyła jego towarzyszka. Oboje zniknęli gdzieś w głębi komendy.
   Odetchnąłem głęboko, odwracając się do dziewczyn. Uśmiech zadowolenia zastygł mi na ustach, gdy dostrzegłem, że nie byliśmy sami.
   Za biurkiem stała kobieta w mundurze policjantki. W broni trzymała pistolet. I celowała do nas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz