wtorek, 29 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 27 - PALEC NA SPUŚCIE (ROB)

Rozdział długi, pełen akcji i spotkań – taki, jakie najbardziej lubię.
Wszystko wskazuje na to, że jeszcze dzisiaj pojawi się ostatni rozdział TLD. Z jednej strony – jeeeej :D, a z drugiej – ale jak to? Już koniec?

Dobrze, że koniec 1 tomu ;p

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

   Nie mogłem uwierzyć w nasze szczęście. Nie dość, że spotkaliśmy ludzi, którzy zgodzili się nam pomóc, to jeszcze okazali się być oni z klasztoru. I znali Saszę. Nie mogliśmy trafić lepiej.
   Z rozmowy z Maxem i Cześkiem, jak nazywał się drugi z mężczyzn, dowiedziałem się o ich historii z ostatnich dni. Poczułem ulgę, gdy dowiedziałem się, że moja przyjaciółka żyje i właśnie znajduje się w bezpiecznym miejscu. Nie mogłem się doczekać, by ją zobaczyć. Ze słów Maxa wynikało, że zapewne jest już w klasztorze, do którego odwoziła nowo spotkanych ludzi.
   - Pojechała sama? – zapytałem nieco zaniepokojony. W tych czasach nikomu nie można było ufać.
   - Nic jej nie będzie – zapewnił mnie Max. – To twarda dziewczyna.
   Powiedział to w sposób, od którego aż przeszły mnie ciarki. Patrząc na spojrzenie, jakie wymienił z Cześkiem doznałem wrażenia, że coś się wydarzyło.
   - Na pewno z nią wszystko w porządku? – zapytałem chcąc się upewnić.
   - Nie wiem, jaka była Sasza zanim ją poznałem, ale teraz jest… przystosowana.
   - Przystosowana? – powtórzyłem zdziwiony.
   - Innego słowa by ją opisać nie ma – powiedział i zamilkł.
   Nic nie rozumiałem, ale nie ciągnąłem już tematu. Miałem nadzieję, że sam dowiem się wszystkiego, gdy już dojedziemy do klasztoru. Jednak miało się to stać później, niż chciałbym.
Zamiast od razu wjechać na drogę, którą wyjechalibyśmy z miasta, Max skręcił w przeciwnym kierunku. Już chciałem zapytać, o co chodzi, gdy ten sam wyjaśnił mi wszystko.
   - Nie będziemy ryzykować jazdy po ciemku – powiedział wjeżdżając na plac obok sporej hali magazynowej. – Przenocujemy tu i poczekamy do rana. Poza tym, trzeba was opatrzyć.
Spojrzałem na swoje ramie, które obwiązane miałem rękawem swojej koszulki. Rana bolała jak cholera, ale krew przynajmniej przestała płynąć.
   Wyszedłem z auta, gdy moi towarzysze siedzący na pace zeskakiwali na ziemię. Oskar pomógł Maxowi i Cześkowi w otworzeniu dwuskrzydłowych drzwi do magazynu, czemu przyglądałem się z boku. Zaraz pojawiła się obok mnie Lena. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o tym, co wydarzyło się między nią, a Iwoną. Zabiła ją, a ja nie wiedziałem dlaczego.
   - Leno…
   - Nie chcę o tym mówić – przerwała mi, nawet nie patrząc w moją stronę. – Zrobiłam, co zrobiłam. Nie cofnę tego.
   - Sądzisz, że nie należą mi się żadne wyjaśnienia? – zapytałem spokojnym głosem.
   - Należą. Ale nie teraz. Jeszcze nie.
   Rozległ się przeciągły pisk nawiasów, gdy mężczyźni otworzyli drzwi do hali. Lena pierwsza ruszyła w tamtym kierunku, a ja odprowadziłem ją wzrokiem. Najdziwniejsze było to, że nie nienawidziłem jej za to, co zrobiła. Choćbym chciał, to nie potrafiłem.
   W środku hali magazynowej panował mrok. Większość miejsca zajmowały drewniane skrzynie, poustawiane w rzędy, sięgające prawie sufitu. Pod jedną ścianą znajdował się wózek widłowy, a obok niego spore pudła. Jak się okazały – w środku były kołdry oraz poduszki, więc mieliśmy szczęście spać na czymś o wiele wygodniejszym niż zimna, betonowa podłoga.


   Po zabezpieczeniu wejścia, przy świetle latarek usiedliśmy w koło i zjedliśmy dość sytą kolację. Max i Czesiek znaleźli sporo zapasów, które nieco uszczupliliśmy. Postanowiłem jednak odrobić tą stratę, gdy już dotrzemy do klasztoru.
   - Jak tam jest? – zagaiła Zuza. Jej twarz szpeciły drobne nacięcia i sama narzekała na ból kolan oraz barku. Na posterunku zmuszona była uciekać skacząc przez okno. – Klasztor naprawdę jest taki bezpieczny?
   - Na pewno bezpieczniejszy od wszystkich miejsc, w których byliście – stwierdził Czesiek, w czym miał dużo racji. – Dzięki broni, którą przywiózł Max i Sasza możemy się bronić jeszcze skuteczniej. Szkoliliśmy nawet ludzi w posługiwaniu się nią.
   - Ktoś tam rządzi, czy każdy decyduje za siebie? – zapytał Loska, wygrzebując palcami resztki sardynki z puszki.
   Czesiek długo wahał się z udzieleniem odpowiedzi. Wyraźnie zastanawiał się nad nią.
   - Niby wszystkim zarządza opat – Wacław, ale taki z niego przywódca jak ze mnie wróżka   Zębuszka. Poza wysyłaniem ludzi po zapasy, nic nie robi, by zapewnić nam bezpieczeństwo. A i to zdarzyło się dwa razy od wybuchu całego gówna. On i jego fanatyczni zakonnicy uważają całą apokalipsę za wole Boską. Coś się musiało im nieźle poprzestawiać w głowach.
   - Skoro są tacy beznadziejni, to dlaczego nie próbowaliście przejąć władzy? – zapytała Zuza.
   - To nie takie proste – westchnął Czesiek. – Ale mamy nadzieję, że wszystko zacznie powoli się układać.
   Mężczyzna spojrzał na Maxa, który miął w palcach kawałek papieru.
Po posiłku oraz opatrzeniu ran wszyscy położyliśmy się na swoich posłaniach. Nie była to już noc, a raczej wczesny ranek, ale wcześniej musieliśmy omówić kilka spraw. Postanowiłem zaryzykować i zaufać nowo poznanym mężczyzną, tym bardziej, że ci odpowiadali na nasze pytania, nie owijali w bawełnę. Pewności nie miałem, ale wydawali się mówić szczerze. Gdyby chcieli nas wciągnąć w pułapkę, próbowaliby nam wmówić, że klasztor jest idealny, a tak wyjawili jego wady.
   Przewróciłem się na drugi bok i westchnąłem cicho. Zuza zajęła się moim ramieniem, a od Cześka dostałem leki przeciwbólowe. Jednak dalej odczuwałem nieprzyjemne pulsowanie, które nasilało się, gdy przez przypadek dotykałem rany. Usiadłem na posłaniu i ostrożnie poruszałem ręką. Jeżeli chciałem, by była całkiem sprawna, nie mogłem pozwolić, by zardzewiała.
   Gdy patrzyłem na śpiących towarzyszy, zauważyłem brak jednej osoby. Wygramoliłem się z pościeli i wziąłem jedną z latarek, które niedawno służyły nam za źródło oświetlenia. Odszedłem kawałek dalej, by nie zbudzić śpiących świecąc im bezczelnie po oczach. Dotarłem do rzędu skrzyń, gdy usłyszałem ciche łkanie. Odruchowo położyłem dłoń na pistolecie i zacząłem skradać się w stronę, skąd dochodził głos.
   - Lena?
   Dziewczyna poderwała się z podłogi i próbowała otrzeć mokrą od łez twarz.
   - Rob? Ja… nie mogłam spać.
   - To tak jak ja – Dyskretnie zdjąłem palec ze spustu i zgasiłem latarkę. Lena i tak była wystarczająco zażenowana. – Mimo to powinnaś spróbować zasnąć. Za kilka godzin wyruszamy w dalszą podróż.
   - Mam nadzieję, że ostatnią – powiedziała cicho, obejmując się za ramiona.
   Dobrze ją rozumiałem. Posterunek był tylko iluzją przystanku, gdzie wcale nie czuliśmy się bezpiecznie. Miałem już dość ciągłej ucieczki, która wyniszczała nas wszystkich. Chciałem w końcu odpocząć – tak naprawdę, bez tego całego strachu, zasypiania z otwartymi oczami i palcem na spuście.
   - Chcesz wiedzieć? – zapytała dziewczyna, nie patrząc nawet na mnie. – Co się wydarzyło między mną, a Iwoną? Dlaczego ją zabiłam?
   - Leno…
   - Nie. Wysłuchaj mnie najpierw – Lena podeszła do mnie i położyła mi ręce na ramionach. –    Pamiętasz, co ci powiedziałam w zbrojowni? Jesteś dobrym przywódcą – wszyscy to wiedzą, a   Iwona chciała wszystko zniszczyć. Usłyszałam jej rozmowę z Olgą. Od początku chciały nas wyrolować. Wykorzystały nas, by mogły uciec z Jarkiem. Iwona chciała cię zabić, gdybyś się stawiał. Nie mogłam na to pozwolić.
   Byłem zaskoczony. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, że Iwona i Olga są zdolne zrobić nam coś takiego. A jednak.
   - Zależy mi na tobie, Rob. Naprawdę. Jestem gotowa zrobić wiele, żebyśmy osiągnęli swój cel.
   - Jaki cel? – zapytałem zdezorientowany.
   Lena uśmiechnęła się tajemniczo, gdy wspięła się na palce i pocałowała mnie.
Ten pocałunek nie przypominał tego ze zbrojowni. Tym razem było inaczej. Szybko zaczęliśmy wzajemnie pozbawiać się ubrań, aż wylądowaliśmy na zimnej, brudnej podłodze hali magazynowej. Tu już nie chodziło o same uczucia, ale o chwilę zapomnienia. Zapomnienia o złym i niebezpiecznym świecie w jakim przyszło nam żyć. Mając wokół tyle zła, każdy potrzebował kogoś stałego. Kto był, mimo wszystko.


   Nagle Lena wzięła moją twarz w swoje dłonie i spojrzała na mnie uważnie.
   - Ufasz mi? – zapytała.
   Przed oczami pojawił mi się obraz Edyty, uciekającej samochodem moich dziadków. Ufałem jej i popisowo się na tym przejechałem.
   Saszy także ufałem, zgadzając się na jej plany, przez które zostaliśmy rozdzieleni.
   Ufałem też Iwonie i Oldze.
   Dotychczas większość moich prób zaufania komuś w stu procentach kończyło się fiaskiem i sam nie wiedziałem, czy chcę jeszcze komuś w pełni wierzyć.
   Ale były też osoby, które do tej pory ani razu mnie nie zawiodły. Zuza, Oskar i Loska, Młody, Lena…
   - Ufam – powiedziałem głęboko w to wierząc. – Tak, do cholery. Ufam.

***

   Nasz wyjazd został opóźniony z całkowicie niezależnego od nas czynnika. Ciężarówka, którą podróżowali Max i Czesiek, nie chciała odpalić. Na szczęście okazało się, że Loska ma spore umiejętności mechaniczne, dzięki czemu nie musieliśmy szukać nowego auta, co z pewnością byłoby trudne.
   - Weźmiemy kilka sztuk pościeli – powiedział Max, gdy układaliśmy wszystkie rzeczy na pace tak, by zrobić dla wszystkich miejsce. Ostatnia podróż dla tych, którzy nie mogli siedzieć w wygodnych fotelach upłynęła na gnieceniu się na puszkach i obijaniu się o siebie.
   - O tak – przytaknął Czesiek. – Mam po dziurki w nosie tych drapiących koców i spania na cuchnących materacach.
   - Śpicie na materacach? – zapytała zaskoczona Zuza.
   - Na materacach, łóżkach polowych i kocach rozłożonych na podłodze – wyliczył mężczyzna. – Jak   sobie kto pościeli, tak się wyśpi.
   - Nie ma łóżek? – zdziwiłem się. – O ile dobrze pamiętam, to w klasztor jest spory.
   - Powiedzmy, że zakonnicy cenią sobie prywatność.
   Wymieniłem spojrzenia z Zuzą, która tak jak ja była oburzona.
   - To w takim razie gdzie śpicie? Chyba nie na dworze?
   - Aż tak źle to nie jest – Czesiek uśmiechnął się, drapiąc po łysym czubku głowy. – Wacław udostępnił nam kapitularz.
   - Łaskawca – prychnęła pod nosem dziewczyna i weszła do magazynu.
   Czesław rozbawiony pokręcił głową, a ja tylko wzruszyłem ramionami i dokończyłem układanie puszkowanego jedzenia na jeden stos.
   - Zbierajcie się już – powiedział Max. – Już dawno powinniśmy być w drodze.
   - Jeszcze Sasza będzie gotowa wysłać po nas ekipę poszukiwawczą – zażartował Czesiek.
   - Pójdę po wszystkich – powiedziałem wchodząc do hali.
   Gdy już miałem zwołać wszystkich, rozległ się metaliczny chrzęst dochodzący z drugiej strony magazynu, a po chwili pomieszczenie wypełniło jasne światło, które zaraz znikło wraz z trzaskiem opuszczanych drzwi. Dałem wszystkim znak, by się skryli za skrzyniami i przyłożyłem palec do ust, gdy do środka wszedł Max.
   W ciemności ciężko mi było cokolwiek dostrzec, ale udało mi się dojrzeć cztery sylwetki, zapewne należące do mężczyzn. Sięgnąłem po broń tak, jak reszta moich towarzyszy i odbezpieczyłem ją. Nie przewidziałem jednak, że tutejsze echo tak wzmocni siłę kliknięcia. Oczywiście zwróciło ono uwagę intruzów.
   - Możemy się dogadać – powiedział jeden z nich. Jego głos wydał mi się znajomy, ale nie potrafiłem skojarzyć, do kogo mógł on należeć. – Przeczekamy, aż odejdą zombie, a potem każdy rozejdzie się w swoją stronę.
   Zobaczyłem, jak Max skrada się w kierunku nieznajomych. Przekląłem w myślach, bo sam wolałem wycofać się tylnym wyjściem, niż atakować tą grupkę. Jednak wtedy obok mnie pojawiła się Zuza.
   - To ci kolesie, co napadli na nas na posterunku – powiedziała szeptem. – Poznaję dwóch.
   - Jesteś pewna? – zapytałem.
   - Poznaję jego głos – odparła.
   - Mamy obóz – kontynuował najwidoczniej przywódca grupki, robiąc krok w przód. – Jest u nas bezpiecznie. Możemy was tam zabrać. Wcale nie musimy się zabijać.
   Pieprzony kłamca – pomyślałem. Byli oni z grupy Wiksy, a to oznaczało, że wcale nie byli przyjaźnie nastawieni.
   - Wyjdźcie, a się dogadamy.
   Chciałem zarządzić odwrót, ale wtedy Zuza, niczym błyskawica, ruszyła biegiem w stronę mężczyzn. Najwyraźniej chciała wyrównać rachunki za to, co chcieli nam zrobić. Nie zdążyłem jej pochwycić, ale dałem znak Oskarowi, który bez zastanowienia za nią ruszył. Ja sam wraz z Leną i Młodym weszliśmy do sąsiedniej alejki, w której po chwili pojawiła się dwójka ludzi. W ostatniej chwili udało nam się schować za skrzyniami, nim dosięgły nas kule. Odpowiedzieliśmy tym samym na atak, ale nie udało nam się trafić.
   - Biegnijcie do auta! – rozkazałem Lenie i Młodemu.
   - A ty? – zapytała dziewczyna kuląc się, gdy na głowę posypało nam się pierze i kawałki drewna.
   - Pójdę po Zuzę i Oskara. Bierzcie po drodze Loskę i czekajcie na nas w aucie. Już!
   Lena nie wyglądała na chętną do ucieczki, dlatego spojrzałem na Młodego, a ten złapał ją za rękę i siłą pociągnął za sobą. Upewniłem się jeszcze, że posłuchali się mnie, po czym ruszyłem biegiem do miejsca, gdzie zniknęła Zuza.
   Nagle spomiędzy skrzyń wypadła na mnie postać, która od razu uderzyła mnie kolbą swojego karabinu, trafiając w zranione ramie. Krzyknąłem z bólu zginając się w pół i nie czekając na kolejny cios, natarłem na przeciwnika, powalając go na podłogę. Był on niewątpliwie młodszy ode mnie i niewiele starszy od Młodego, ale nie zamierzałem mu przez to odpuszczać. Ignorując ból ręki zacząłem okładać dzieciaka pięściami, aż jego twarz zaczęła zmieniać się w krwawą miazgę. Chłopak już nawet się nie bronił, a jedynie charczał cicho. Jednak ja byłem jak w transie i nie potrafiłem przestać.
   - Już starczy, Rob! – potężna siła odciągnęła mnie od dzieciaka. Oskar patrzył na mnie przerażony. – Już starczy.
   Otarłem dłonie w spodnie i odebrałem dzieciakowi karabin. Całe szczęście żył.
   - Gdzie Zuza? – zapytałem.
   - Nie wiem. Musiałem zmierzyć się z dwójką kolesi i nie widziałem jej.
   - Kurwa! – syknąłem. – Biegnij do auta! Zaraz będę.
   Przekradając się między skrzyniami natrafiłem na Maxa. W pierwszej chwili oboje uznaliśmy się za wrogów i wymierzyliśmy do siebie.
   - Widziałeś Zuzę?
   - Pewnie jest już w samochodzie – mruknął w odpowiedzi i ruszył w kierunku tylnego wyjścia. Po jego minie oraz tonie głosu stwierdziłem, że coś musiało go mocno zdenerwować.
   Spojrzałem na miejsce, skąd wyszedł i zobaczyłem oddalającą się sylwetkę. Mój palec automatycznie natrafił na spust karabinu, ale powstrzymałem się. Zabijanie było opcją, a nie rozwiązaniem.
   Gdy wyszliśmy na zewnątrz zobaczyliśmy, czego skutkiem była nasza strzelanina. Cały plac zaroił się od trupów, które zmierzały w kierunku ciężarówki. Loska i Czesiek już gotowali się do strzelania do zombie, by pozostali mogli wejść na pakę.
   - Pośpieszcie się! – zawołał Czesiek, strzelając do pierwszego trupa.
   Nie było czasu. Istniało zagrożenie, że jeżeli pojawiłoby się zbyt dużo zombie, ciężarówka nie zdołałaby się przebić przez nie. Biegiem wskoczyliśmy na pakę, lądując na miękkiej pościeli. W tym samym momencie samochód ruszył z miejsca i zaraz zatrząsł się, od taranowania stających mu na drodze ożywieńców. Czesiek musiał mocno manewrować, byśmy nie wpadli w poślizg, bądź nie ugrzęźli w górze nieumarłych. W końcu jednak udało nam się wyjechać na prostą, o czym świadczyła o wiele spokojniejsza jazda.
   Usiadłem wygodniej i spojrzałem na wszystkich towarzyszy. Szybko zauważyłem wśród nich brak jednej osoby.
   - Gdzie Zuza?

***

   Chociaż nalegałem, to nie Max nie zgodził się na powrót do magazynu z dwóch powodów: pierwszym były zombie, a drugi fakt, że tamci z całą pewnością zdążyli uciec niewątpliwie zabierając ze sobą Zuzę. Zdawałem sobie sprawę z racji tych argumentów, ale nie mogłem pozbyć się przeświadczenia, że zostawiam przyjaciółkę, a sam uciekam.
   - Nic innego nie mogłeś zrobić – powiedziała Lena, ściskając moją dłoń.
   - Wiem, ale…
   Czułem się jak tchórz. Jak ostatni, perfidny tchórz i zdrajca. Zuza tyle dla mnie zrobiła, a ja nie potrafiłem się jej nawet należycie odwdzięczyć.
   - Odbijemy ją – powiedział pewnie Młody, czym bardzo mnie zaskoczył.
   Nie mogłem nie pamiętać, że sam należał do grupy Wiksy, a teraz chciał pomagać nam. Był teraz jednym z nas.
   Zanim dotarliśmy do klasztoru, dopadł nas deszcz. I to nie byle jaki, a prawdziwa ulewa.    Dziękowałem za plandekę nad głową, dzięki której nie musieliśmy moknąć. Spokojne sunięcie ciężarówki po drodze oraz bębnienie wody o materiał sprawiło, że Lena zasnęła oparta o moje zdrowe ramię. Mnie samemu zamykały się oczy, ale walczyłem z sennością. Nie chciałem niczego przespać.
   - Jak poznałeś Saszę? – zapytałem palącego przy wyjściu Maxa.
   Ten milczał dłuższą chwilę, patrząc na papieros w swoich palcach.
   - Uciekała przed zombie obok miejsca, gdzie akurat byłem  – odparł. – Za uratowanie jej tyłka zostałem znokautowany i prawie mnie zastrzeliła.
   Parsknąłem śmiechem tak samo jak Oskar, który jako jedyny oprócz nas nie spał. Młody drzemał w rogu, zwinięty w pościeli, a Loska i Czesiek siedzieli z przodu.
   - Cała ona – powiedziałem z uśmiechem. – Zawsze była narwana i nieufna. Jeżeli cię to pocieszy, to nie jesteś pierwszym, którego znokautowała.
   Tym razem to Max się uśmiechnął, co w jego wydaniu było dość niezwykłe. Odkąd go poznałem, ani razu nie widziałem na jego twarzy wesołości.
   - Długo ją znasz? – zapytał.
   - Całe życie – westchnąłem poprawiając ramię, które zaczęło mi już drętwieć. – Nasi ojcowie pracowali na tym samym posterunku i przyjaźnili się, więc praktycznie wychowywaliśmy się razem. Mam tylko dwóch braci, a Sasza jest dla mnie jak siostra.
   Złapałem się stojącej obok skrzyni, gdy ciężarówka wjechała na wybój i wszyscy podskoczyliśmy. Młody od razu się obudził, rozglądając zaniepokojony, ale uspokoiliśmy go. Lena za to nadal spała twardo jak kamień.
   - Też mam siostry – powiedział Oskar. – Dwie. Starsza ma czternaście lat, a młodsza osiem. Nie widziałem ich od dwóch lat. Mam nadzieję, że rodzicom udało się znaleźć w bezpiecznym miejscu.
   - Ja miałem tylko starszego brata i ojca – odezwał się Młody przygnębionym głosem. – Trupy dopadły ich oboje, gdy uciekaliśmy z mieszkania.
   Zacisnąłem usta w wąską kreskę i spojrzałem na dłoń Leny splecioną palcami z moją. Oskar poklepał Młodego po ramieniu, mówiąc słowa współczucia, a Max w tym czasie wyrzucił niedopałek papierosa na drogę.
   - A ty? – zagaiłem. – Masz siostrę, albo brata?
   - Nie – odparł krótko takim tonem, że nie drążyłem więcej tematu.
   Po kilku minutach jazdy ciężarówka zwolniła i zaraz zatrzymała się. Max odchylił połę plandeki i już miał wyjść na zewnątrz, gdy do środka wpadła pokraczna postać. Zerwałem się z miejsca, budząc przy tym Lenę. Dziewczyna krzyknęła, gdy zombie złapał ją za kostkę i próbował ugryźć. Chwyciłem za karabin, ale Max okazał się być szybszy i przebił nożem czaszkę szamoczącego się trupa. Nie dane nam było jednak długo się cieszyć, bo zaraz do ciężarówki zaczynały się wpychać kolejne ożywieńce. Max kopnął tego, który już wczołgiwał się ośrodka, tym samym posyłając go z powrotem na zewnątrz.
   - Szybko! – krzyknął, pomagając Lenie wyskoczyć z ciężarówki.
   Lodowaty deszcz uderzył mnie w twarz, a ja sam prawie natychmiast zacząłem szczękać zębami. Znajdowaliśmy się pod murami klasztoru, gdzie gromadziło się sporo zombie. Trupy porzuciły dobijanie się do bramy i zainteresowały nami. Czesiek z Loską wyszli na zewnątrz, rozpoczynając ostrzał. Dołączyłem do nich wraz z Maxem, a także Oskarem. W ciemności ciężko nam było celować w głowy, dlatego większość strzałów nie zabijała ożywieńców, a przez to te zbliżały się do nas. W końcu musieliśmy wycofać się aż do podnóża wzniesienia, na którym znajdował się klasztor.
   - Nie wejdziemy tędy do środka! – zawołał Czesiek, przekrzykując huki wystrzałów. 
   - Jest jakaś inna droga? – zapytałem.
   Mężczyzna spojrzał na mnie niepewnie, po czym skinął głową.
   - Jest, ale nie będzie ona ani miła, ani przyjemna. A pachnąca tym bardziej. Za mną!
   Nie mając innego wyjścia, ruszyliśmy biegiem za Cześkiem. Ślizga, pokryta błotem ścieżka nie nadawała się do chodzenia, a co dopiero ucieczki przed żywymi trupami, dlatego co chwilę któreś z nas przewracało się, lub było temu bliskie. Najniebezpieczniej zrobiło się, gdy Max, który nas ubezpieczał, runął w kałużę lepkiego błocka, a za jego plecami momentalnie wyrósł zombie.       Pierwszy to zauważyłem i bez zastanowienia ruszyłem mu z pomocą. Zanim dotarłem na tyle blisko, by mieć pewność, że nie spudłuję, najszybsze trupy zdążyły znaleźć się zaledwie metry od podnoszącego się mężczyzny.
   - Padnij! – krzyknąłem unosząc karabin.
   Max ponownie rzucił się w kałużę, a ja puściłem serię w stojącego za nim ożywieńca. Podziurawiony jak sito truposz padł na ziemię, robiąc miejsce dla kolejnych zombie. Pomogłem wstać Maxowi, zabijając przy tym dwa najbliższe trupy. Max za to uratował mnie przed truposzem, który pojawił się nagle i o mało co mnie nie ugryzł.
   - Dzięki – powiedział wycierając z twarzy błoto.
   - Nie ma sprawy i nawzajem – odparłem, po czym razem dogoniliśmy resztę.
   Czesiek skierował nas do samego miasteczka, gdzie nie spotkaliśmy żadnego trupa. Zapewne dlatego, że wszystkie skierowały się do klasztoru, gdzie wyczuły jedzenie. Musiały mieć one naprawdę nadnaturalne zmysły, że potrafiły wyczuć ludzi zza tak grubych murów.
   - To tutaj – powiedział Czesiek, patrząc na właz w ulicy. – Kanał prowadzący do samego klasztoru.
   - Używany? – zapytał niepewnie Młody.
   - To akurat nasz najmniejszy problem – powiedział Max pochylając się nad włazem. – Pomóżcie mi to podważyć.
   Po dłuższej chwili siłowania się z kilkudziesięciokilogramowym kawałkiem metalu, ten wreszcie ustąpił. Zapach, jaki w nas uderzył, raczej nie zachęcał do zejścia, ale nie mieliśmy zbytnio innego wyjścia. Czekanie, aż zombie same się rozejdą było zbyt ryzykowne. Było ich zbyt wiele i najpewniej były zdeterminowane, by dostać się do środka. Straciliśmy też ciężarówkę, która pochłonęli nieumarli. No i zombie mogły też w końcu trafić na nasz ślad.
   - Schodzimy – zawyrokowałem.
   Czesiek jako pierwszy znikł na dole, schodząc po drabince i dał nam znak, że jest bezpiecznie. Gdy wpadłem po kolana w cuchnące ścieki, przez chwilę miałem ochotę wrócić na górę. Weź się w garść. Zombie ci nie przeszkadzają, a trochę smrodu już tak? – upomniałem się. Mimo to i tak postanowiłem sobie, że to moja pierwsza i zarazem ostatnia taka podróż.


   - Skąd w ogóle wiesz, jak mamy iść? – zapytał Loska, gdy minęliśmy kolejną już odnogę, a Czesiek nawet się nie zawahał i szedł w tylko sobie znanym kierunku.
   - W szkole, której uczyłem był historyk zafascynowany oddziałami partyzanckimi z drugiej wojny światowej. Powiedział, że tutejsze jednostki właśnie tymi kanałami organizowały przerzuty do bazy, jaką założyli właśnie w klasztorze. Tam mogli dalej działać przebrani za zakonników.
   - Wszystko to zapamiętałeś z opowieści? – dopytywał się dalej Loska.
   - Coś ty. Wybraliśmy się tu ze dwa razy z Mirkiem i sprawdziliśmy, czy pogłoski były prawdziwe. Zakonnicy bardzo się zdziwili, gdy wyszliśmy tuż pod ich nosami.
   Mimo tej całej sytuacji, strachu i niezbyt przyjemnego otoczenia, uśmiechnąłem się. Śmiech był ważny, bo tylko on pozwalał nam zapamiętać, że nie wszystko na tym świecie stało się złe i podłe. Że były jeszcze rzeczy, z których mogliśmy się śmiać. Nawet, jeśli to były wspomnienia z przeszłości.
   - To tutaj – powiedział Czesiek, wskazując słupem światła na podwyższenie na końcu kanału. Znajdowała się przy nim drabinka prowadząca do kraty w górze, przez którą wpadał deszcz. – Pójdę pierwszy.
   Miło było się w końcu znaleźć na powierzchni, gdzie deszcz choć trochę obmył nas z szamba, w którym jeszcze przed chwilą brodziliśmy. Pomagałem właśnie wyjść Losce na stały grunt, gdy usłyszeliśmy strzały dochodzące z kościoła.
   - Cholera! – syknął Max i jako pierwszy ruszył biegiem w tamtym kierunku.
   My zaraz poszliśmy w jego ślady i wpadliśmy do świątyni. Pierwsze, co zobaczyłem, to poustawiane wszędzie świece, dzięki czemu kościół miał zapewnione oświetlenie. Potem spostrzegłem tłoczących się pod ścianą ludzi, którzy z przerażeniem patrzyli w jedno miejsce. Większość z nich drżała lub płakała, nie odrywając wzroku od leżącego między dwoma rzędami ławek ciała, oraz klęczącej przed nim dziewczyny.
   - Sasza? - mój głos brzmiał słabo i przypominał bardziej jęk.


   Dziewczyna podniosła głowę i przez chwilę byłem pewien, że wymierzy do nas z trzymanej broni. Ten wzrok - nie należał on do osoby, którą znałem od dziecka. Było to spojrzenie pozbawione jakichkolwiek uczuć - zimne jak oczy ryby. Dopiero po chwili, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, zobaczyłem ten znajomy błysk, a nawet kąciki jej ust drgnęły, jakby w uśmiechu. Sasza ruszyła w moją stronę, ale zatrzymała się w połowie drogi. Jej oczy świdrowały kogoś, kto stał za mną. W ruch poszła broń. Usłyszałem za sobą jęk Leny. Niewiele myśląc zasłoniłem dziewczynę własnym ciałem. 
   - Saszo, nie – powiedziałem spokojnie, ale stanowczo.
   Ta nie usłyszała jednak moich słów, albo po prostu je zignorowała. 
   - Jest z grupy Wiksy – powiedziała z nienawiścią.
   - Już nie – odparłem kładąc nacisk na każde wypowiedziane słowo. – Opuść broń. Proszę.
   Sasza w końcu oderwała wzrok od Leny kryjącej się za mną i desperacko wbijającej palce w moje plecy. Odetchnąłem, gdy pistolet został opuszczony, ale atmosfera nadal była napięta. Przerażeni ludzie wyglądali, jakby w każdej chwili mieli wpaść w panikę. Nie wiedziałem, co tu zaszło, ale martwy mężczyzna ubrany był w habit, a to oznaczało, że był tutejszym zakonnikiem.
   - Co tu się, do diabła, stało? – Max zadał na głos pytanie, które każde z nas miało w głowie.  
   Sasza zerknęła na niego przelotnie, po czym utkwiła wzrok w leżącym na podłodze mnichu.
   - On – zaczęła głośno, tak, by każdy ją usłyszał – i reszta zakonników trzymali w podziemiach swoich przemienionych braci. Karmili ich ludźmi. Zabili Oksanę, poćwiartowali ją jak cholerne zwierze i nakarmili te potwory! Nie wiem, ilu ludzi już tak potraktowali. Może wśród was byli już tacy, którzy nagle zniknęli.
   Widząc wymieniane między sobą spojrzenia oraz szepty stwierdziłem, że Sasza trafiła w samo sedno.
   - Może Wacław zdążył wam już powiedzieć, że nie żyję, gdy tak naprawdę byłam trzymana w celi. Widziałam, jak Tomasz karmił zombie. Nie wiem, czy robił to z własnej woli, czy też został do tego zmuszony, ale chciał mnie zabić. Ja zrobiłam to pierwsza.
   Kilkoro mężczyzn zerwało się, jakby chcieli zaatakować Saszę, ale wtedy Max i Czesiek bez zastanowienia unieśli bronie, mierząc do nich. To szybko ostudziło ich zapał oraz chęć wymierzenia sprawiedliwości.
   - Skąd mamy mieć pewność, że nie kłamiesz? – zapytał jeden z nich.
   - Zejdź do piwnicy i sam się przekonaj – odparła spokojnie Sasza, po czym ponownie zwróciła się do wszystkich. – Nie pojawiłam się tutaj, by wszystko zniszczyć – bo tak zapewne myślicie. Chciałam tylko znaleźć się w bezpiecznym miejscu – tak samo jak wy. Gdy okazało się, że moja wizja co do tego miejsca znacznie odbiega od  moich wyobrażeń, nie mogłam stać bezczynnie. Dałam wam do ręki broń, bo chcę żebyście przetrwali. Gotowa byłam ponieść wszelkie konsekwencje ze strony Wacława, byle byście tylko byli gotowi na najgorsze. Na życie tam – wskazała w stronę wyjścia, skąd niosły się jęki zombie. – Nie zmuszę was do walczenia za mnie, czy za klasztor. Walczcie za samych siebie, bo nie zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał to zrobić.
   Nagle rozległ się trzask, który usłyszeli wszyscy zebrani. Dobrze wiedziałem, co to oznacza. Zombie się przedzierały.
   - Wszyscy muszą wziąć broń – nie ważne, czy potrafią z niej strzelać, czy nie! – zarządził Max.
   - Co się dzieje? – zapytała Sasza.
   - Trupy – odparł krótko Czesiek. – Całkiem spora grupa przy bramie. Chyba zdołali ją wyważyć.
   - Cholera! – syknęła dziewczyna i zwróciła się do stojącego nieopodal starszego mężczyzny. – Edward, dopilnuj, by wszyscy dostali broń. Niech Łucja zabierze dzieciaki i wszystkich niezdolnych do walki na chór. Zamykamy ich tutaj. A my chodźmy.
   Wybiegliśmy na zewnątrz, prosto pod bramę. Prawy dolny nawias został wyrwany z muru, a przez dziurę przedostawały się trupy. W tamtej chwili było to na tyle dogodne, że mogliśmy kolejno eliminować zombie, bo te przedostawały się na teren klasztoru pojedynczo. Dzięki temu mieliśmy czas by spokojnie wycelować w głowy, ale problemem było niebezpieczeństwo, że pod naporem puszczą pozostałe zawiasy, a wtedy groziło nam zalanie truposzami.


   - Musimy otworzyć bramę! – krzyknęła Sasza zaprzestając ostrzału.
   - Chcesz tam podejść? – Spojrzałem na mocno już wygiętą bramę. W każdej chwili mogła ona upaść, a groziło to nie tylko przygnieceniem przez metalową konstrukcję, ale i hordą zombie.
   - Nie ma innego wyjścia – powiedziała i biegiem ruszyła w tamtą stronę, zanim komukolwiek udało się ją powstrzymać.
   Przekląłem w myślach głupotę mojej przyjaciółki i ruszyłem za nią.
   Cisnące się przy bramie zombie, które przeciskały na drugą stronę ręce oraz głowy uniemożliwiały otworzenie zasuwy, bez ryzyka ugryzienia, bądź pochwycenia. Sasza jednak zdawała się nie brać takiej możliwości pod uwagę.
   - Osłaniaj mnie – poleciła mi i złapała za rączkę sporej, metalowej zasuwy. Ta jednak nie chciała z taką łatwością ustąpić. Nacisk z drugiej strony skutecznie to uniemożliwiał.
   - Uciekaj stamtąd! – krzyknąłem zabijając znajdujące się z pobliżu Saszy zombie. Starałem się to robić skutecznie, ale truposze zjawiały się szybciej, niż myślałem. Istniało też zagrożenie, że w każdej chwili mogły mi się skończyć naboje. – Sasza! Już!
   Ta jednak mnie nie posłuchała. Natarła na bramę całym ramieniem, nie przejmując się kłapiącym zębami zombie kilka centymetrów od jej twarzy. W końcu jednak jej wysiłek odniósł pożądany skutek. Brama otworzyła się, wpuszczając do środka dziesiątki zombie. Razem z Saszą wycofaliśmy się na bezpieczną odległość, stając w równej linii z resztą strzelców. Po ich minach stwierdziłem, że byli przerażeni tym starciem. Z resztą niemniej niż ja.
   - Pamiętajcie, że z bliska łatwiej wycelować! – zawołała Sasza. – Nie bójcie się ich dopuścić do siebie! Lepiej strzelić raz, a dobrze, niż zmarnować cały magazynek!
Zombie zbliżały się, ale żadne z nas nie pociągnęło za spust. Wyczuwałem rosnące napięcie i byłem pewien, że lada chwila padnie pierwszy strzał, ale on nie nadchodził. Wszyscy czekaliśmy na znak.
   - Już!
   Pierwsza seria była tak głośna, że aż zapiszczało mi w uszach. Kilkanaście broni wystrzeliło prawie w tym samym momencie, zabijając najbliższe zombie. Oczywiście nie wszystkie, ale kolejne wystrzały skutecznie powaliły je na ziemię. Wśród nas nie było zawodowych strzelców, a jedynie przerażeni ludzie, broniący siebie, swoich bliskich i swojego domu. To była największa motywacja.
Mimo tego, co powiedziała Sasza, to znalazły się osoby, które osłaniały pozostałych. Z resztą ona sama czuwała nad tym, by żaden z trupów nie zbliżył się zanadto do ludzi.
   Gdy padł ostatni zombie, wszyscy byliśmy już wyczerpani, a magazynki opróżnione. Deszcz przestał padać już dawno, a na niebie pojawiły się pierwsze jaśniejsze smugi słońca. Większość ludzi udała się do klasztoru, ale ja nawet na to nie miałem siły. Przysiadłem więc na schodach kościoła, skąd miałem widok na cały plac. W świetle dnia usypane ciała zombie robiły wrażenie.
   - Robi wrażenie, prawda?
   Podniosłem głowę i zobaczyłem stojącą obok Saszę. Dziewczyna usiadła obok mnie, wyciągając nogi przed siebie.
   - To prawda – przytaknąłem.
   Nie spodziewałem się, że grupa ludzi, w której mało kto choćby widział broń na żywo, zdoła walczyć ramię w ramię i powstrzyma taką grupę zombie.
   - Gdzie byliście przez ten czas? - zapytała Sasza. 
   - Po tym, jak się rozdzieliliśmy, spędziliśmy noc w mieszkaniu pewnej rodziny. Potem trafiliśmy na posterunek, który wczoraj zaatakowali ludzie Wiksy. Udało nam się uciec, ale nie bez strat. Przez chwilę był z nami Arek.
   - Arek? – zdziwiła się Sasza.
   - Dostał, gdy uciekaliśmy – westchnąłem. – Potem spotkaliśmy Maxa i Cześka. Musiałaś im sporo o mnie naopowiadać – szturchnąłem ją w bok.
   Uśmiechnęliśmy się oboje. Chciałem kontynuować moją opowieść, gdy Sasza objęła mnie.
   - Dobrze, że żyjesz - powiedziała nie wypuszczając mnie z objęć. Rana w ramieniu dała o sobie boleśnie znać, ale zignorowałem ten ból. Mogłem znieść taką niedogodność.
   - Też się cieszę, że nic ci nie jest – odparłem.
   Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo mi jej brakowało. Odsunąłem ją od siebie i przyjrzałem się jej. Już wcześniej zauważyłem te ciemne ślady na jej twarzy, ale teraz mogłem przekonać się, że w rzeczywistości były one śladami pobicia. Zauważyłem też opatrunek na jej barku. 
   - Co to? – zapytałem.
   - Długa historia - odparła próbując się uśmiechnąć. - To nie pierwsze i zapewne nie ostatnie moje rany. Chodźmy już. Wszyscy padamy z nóg.
   Wstaliśmy ze schodów  i ruszyliśmy chodnikiem w stronę klasztoru. Tam zobaczyłem Lenę w towarzystwie jakiś kobiet. Zatrzymałem Saszę, biorąc ją za dłoń.
   - Posłuchaj - zacząłem. - Wiem, że możesz nie chcieć tutaj ani Leny, ani Młodego, ale chciałbym, byś pozwoliła im zostać. Naprawdę za nich ręczę. Byliśmy razem przez ten cały czas i nie zawiedli mnie ani razu. Tak samo z resztą jak Oskar i Loska. Ufam im i proszę, byś ty też spróbowała. 
Widziałem tą wewnętrzną walkę wymalowaną na twarzy Saszy. Wierzyłem jednak, że wybierze słusznie. W końcu oceniała Lenę i Młodego wyłącznie po tym, że w nieodpowiednim momencie znaleźli się oni po złej stronie. Teraz jednak byli ze mną. Z nami. 
   - W porządku – powiedziała w końcu. - Mogą zostać, ale będę miała na nich oko. Jedna podejrzana akcja i wylecą oboje.
   - Dzięki – uścisnąłem ją znowu.
   - A co z Zuzą? Czy ona…
   - Żyje – dokończyłem. – Przynajmniej mam taką nadzieję. Zabrali ją ludzie Wiksy. Nie mam pojęcia dlaczego i po co. Wiedz jednak, że nie zamierzam jej zostawić.
   - Ja też nie – odparła z determinacją w głosie.

***

   Miło było w końcu spędzić noc w łóżku, a nie na pryczy, czy też podłodze. Cały poprzedni dzień poświęciliśmy na uprzątanie ciał i naprawianie bramy. Uszkodzony zawias okazał się doszczętnie zniszczony, ale zaradziliśmy temu, podstawiając pod wjazd autobus, dzięki czemu zyskaliśmy dodatkową ochronę.
   Okazało się, że w klasztorze jest dostatecznie dużo łóżek, by pomieścić wszystkich, dlatego jeszcze tego samego dnia nastąpiła przeprowadzka do pokoi. Wszystkim zarządzała Sasza, dzięki czemu zyskiwała sympatię oraz zaufanie ludzi.
   Swój pokój dzieliłem z Leną, z czego byłem bardzo zadowolony. Po złączeniu dwóch łóżek mieliśmy wystarczająco miejsca dla siebie. Dobrze było mieć najbliższe mi osoby tak blisko siebie tym bardziej, że pokój Saszy znajdował się naprzeciwko. Zaskoczyło mnie jednak to, że dzieliła go z maleńkim dzieckiem, którym na dodatek się opiekowała. Od Maxa dowiedziałem się, że podczas drogi była z nimi ciężarna kobieta, która zmarła podczas porodu, a ojciec dziecka został zabrany przez ludzi Wiksy. Było to przykre, że tak maleńkie dziecko na samym starcie miało już tak ciężkie życie. Jednak znalazło się w miejscu, gdzie było bezpieczne i miało wokół siebie ludzi, którzy mogli o nie zadbać.
    Zadowolony przeciągnąłem się i usiadłem na łóżku. Lena jeszcze spała, a przynajmniej tak mi się wydawało do momentu, aż wstałem.
   - A ty dokąd? – zapytała z udawanym oburzeniem.
   - Trzeba jeszcze wywieźć ciała, które pozostały w piwnicy – odparłem ubierając czystą koszulkę, co było dla mnie prawie tak niezwykłe, jak możliwość wzięcia prysznicu. – Pomogę przy tym.
   - Musisz? – dziewczyna uniosła się na łokciu i pogłaskała pusty materac obok siebie. – Myślałam, że chociaż ten dzień spędzisz ze mną.


   Uśmiechnąłem się do siebie i dokończyłem ubieranie. Zanim wyszedłem z pokoju, pochyliłem się nad wyraźnie niezadowoloną Leną i pocałowałem ją krótko.
   - Odrobimy to kiedy indziej. Obiecuję.
   - Trzymam cię za słowo – odparła i odcisnęła na moich ustach nieco dłuższy pocałunek. – Leć już.
   Wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem Maxa, pakującego razem z jakimś obcym mi mężczyzną ciała na pakę ciężarówki. Podszedłem do nich i pomogłem im z największym ciałem. We trzech było ciężko, a co dopiero we dwóch. 
   - Dzięki – starszy mężczyzna otarł czoło, uprzednio zdejmując z dłoni grubą rękawice. – Edek. 
   - Rob - Uścisnąłem jego dłoń i skinąłem Maxowi na powitanie.
   Ten odpowiedział mi tym samym, po czym sięgnął do kieszeni, z której wydobył paczkę papierosów, patrząc na nas pytająco.
   - Nie, dzięki – pokręciłem głową. 
   - A ja bardzo chętnie – Edek włożył papierosa do ust i odpalił go. –Niezbyt przyjemny widok z rana, prawda? 
   - Były gorsze - odparłem wspominając widok przemienionych dzieci z przedszkola w Nowogrodzie.
   Człowiek do wszystkiego mógł się przyzwyczaić. Do żywych trupów, czających się na każdym kroku. Do śmierci, która otaczała nas zewsząd. Nawet do zabijania, ale nie do tego, że ofiarami tego świata były również dzieci. To one były najbardziej pokrzywdzone.  
   - Słyszałeś o zebraniu? – zapytał Edek, mocno zaciągając się dymem.
   - Jakim zebraniu? – zdziwiłem się.
   - Sasza zwołała zebranie dla kilku osób – wyjaśnił Max. – Miałem ci właśnie iść przekazać, ale skoro sam się nawinąłeś…
   Umilkliśmy na moment, gdy obok przebiegła trójka dzieciaków. Dwóch chłopców i dziewczynka w wieku nie przekraczającym dziesięciu lat rzucała między sobą złotą, metalową kulą, bardzo przypominającą jabłko ze zbioru insygnium królewskich, które widziałem w klasztorskim muzeum.
   - A wiecie czego ma dotyczyć to zebranie? – zapytałem patrząc za roześmianą trójką.
   Mężczyźni wymienili spojrzenia.
   - Pewności nie ma – Edek podrapał się po porośniętym białą szczeciną policzku. – Ale myślę, że chodzi o wyjazd do Głogowa.
   Był to ciężki temat dla wszystkich wtajemniczonych. Nie wszyscy wiedzieli o konflikcie z Wiksą i o tym, jak dużym zagrożeniem może on być. Nie chciałem wojny, ale wszystko wskazywało na to, że nie łatwo byłoby jej uniknąć. Jeżeli chcieliśmy spokoju, to trzeba było zrobić wszystko, by pozbyć się zagrożenia.
   - Dobra – Edek uderzył w boki auta, brutalnie wyrywając mnie z moich przemyśleń. - Wywieźmy te ścierwa, zanim reszta mieszkańców wstanie. 
   - Pomóc wam? - zapytałem. 
   - Nie trzeba. Nie będziemy ich zakopywać. Wrzucimy ich do tego samego dołu, co resztę trupów. Na groby sukinsyny nie zasługują. 
   Pokiwałem głową ze zrozumieniem i włożyłem ręce do kieszeni. Już miałem odjeść, gdy zatrzymał mnie głos Edka.
   - Jak wrócimy, to może spotkamy się na piwie? – zapytał stając przy otwartych drzwiach do auta. - Ostatnim razem Max i Czesiek przywieźli z wypadu skrzynkę. Jeszcze nie było okazji do wypicia, a teraz... 
   Powiodłem wzrokiem po ciałach na przyczepie. Nie czułem nic na ich widok. Może, gdybym nie wiedział, co robili, to być może byłoby mi ich szkoda. Ale Edek miał rację - nie zasługiwali nawet na grób. 
   - Czemu nie - Wzruszyłem ramionami zachęcony wizją wieczoru z piwem w ręku. 
   - To jesteśmy umówieni - Edek przypieczętował umowę uderzeniem otwartą dłonią w dach samochodu. Był to równocześnie znak dla Maxa, który zaraz odpalił silnik.
   Patrzyłem jeszcze, jak samochód wyjeżdża przez bramę, którą zaraz szybko zamknięto, po czym z powrotem zastawiono autobusem. Na jego dachu ulokowano stanowisko dla strażnika, który obserwował okolicę. Nikt nie chciał więcej zostać zaskoczony przez taką grupę zombie.
   Nie mając nic innego do roboty, zająłem miejsce dotychczasowego strażnika i z bronią w ręku pozwoliłem sobie jeszcze raz wszystko przemyśleć. Nawet nie zauważyłem, gdy moje myśli zeszły na bardzo niebezpieczne tory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz