Nie
było niczego przyjemnego w jedzeniu twardych krakersów, które w ustach stawały
się gumowate i kompletnie bez smaku, ale mimo to nie przestawałem sięgać po nie
do kieszeni. Zabrałem je martwemu gościowi z ciężarówki dostawczej, na którą
natknęliśmy się ulicę wcześniej. Widok rozkładającego się, pozbawionego sił
truposza, uwięzionego w pasach, nie zrobił na mnie większego wrażenia, a już na
pewno nie zniechęcił do wypełnienia żołądka. Te kilka plastrów szynki z puszki,
które zjedliśmy się przed wyjazdem, nasyciło mnie na tyle, by nie burczało mi w
brzuchu, ale nie zmieniło faktu, że wciąż byłem głodny. Wszyscy byliśmy.
Od
ataku Wiksy na klasztor nie dość, że nasze zapasy broni i jedzenia znacznie się
zmniejszyły, to i opuszczaliśmy mury obozu tylko w absolutnej ostateczności.
Nie mogliśmy więcej ryzykować. Ostatnie wydarzenia jasno dały nam do myślenia i
pokazały błędy, które nagminnie popełnialiśmy. Ignorowanie zagrożeń, zbytnia
pewność siebie oraz ufanie nieodpowiednim ludziom mogły doprowadzić do upadku klasztoru.
A do tego nie mogliśmy dopuścić.
Nie popierałem
tego, że wciąż trzymaliśmy Adama w celi. To w dużej części przez niego
straciliśmy ludzi i znaleźliśmy się na wojennej ścieżce z Wiksą. On wprowadził go
do klasztoru. Zdradził nas i nic go w tej kwestii nie usprawiedliwiało. Gdyby
to ode mnie zależało, dawno by już zawisł. Jednak to nie ja decydowałem.
– Obudź się, młody.
– Czesiek szturchnął mnie w ramię i wskazał na pustą już ulicę, na której
zniknęły ostatnie zombie. – Czysto. Idziemy.
Mężczyzna pierwszy
ruszył w kierunku drabinki, prowadzącej na ziemię, po drodze stukając Librę w
ramię. Dziewczyna otworzyła oczy i wyjęła słuchawki z uszu.
– Już? – zapytała,
zawijając słuchawki wokół wiekowej MP3-ki.
– Tak. Chodźmy.
Niechętnie wstałem
z pokrytego papą dachu kamienicy i ruszyłem za Cześkiem. Całą trójką zeszliśmy
na dół, od razu udając się w stronę placu przed ratuszem. Według naszych
informacji, miało się tam znajdować mini centrum kryzysowe, gdzie mogliśmy
znaleźć jedzenie – a przy odrobinie szczęścia – również i broń. To by się nam bardzo przydało –
pomyślałem.
Przeszliśmy przez
ulicę, nie zaprzątając sobie głowy zombie, który leżał przygnieciony banerem
reklamowym w stalowej ramie. Dopóki był unieruchomiony, nie stanowił dla nas
zagrożenia.
– Przygnębiające –
odezwała się nagle Libra.
– Co takiego? –
zapytałem.
– To miasto. –
Rozglądnęła się wokoło. – Ono jest… wymarłe. Dosłownie i w przenośni. Całe,
cholerne miasto opanowane przez zombie. I to z pewnością nie ono jedno w całym
kraju. Albo i nawet na całym świecie.
– Nie ma to jak
zdrowy optymizm. – Czesiek uśmiechnął się kwaśno.
Libra prychnęła i
pierwsza przeszła przez resztki barykady, jaka okalała plac z ratuszem. Worki z
piaskiem i betonowe zapory nie dały sobie jednak rady z coraz liczniejszym
stadem zombie, które wdarły się do owego centrum kryzysowego. W uliczce leżało kilka dotkliwie zmasakrowanych ciał. Ktoś
stoczył z nimi zażartą walkę i to niekoniecznie
za pomocą broni palnej. Jedynie trupy leżące najdalej, na końcu uliczki,
miały rany postrzałowe i to nawet po
kilka. Jednak nie były one przyczyną ich śmierci. Ten, kto stoczył walkę z tymi
truposzami, nie do końca wiedział, jak używać broni. To mogło być powodem ich
upadku – pomyślałem.
Przed
oczami nagle stanął mi widok klasztoru po ataku Wiksy. My zdołaliśmy się
obronić, przetrwaliśmy, ale w pewnym stopniu i też upadliśmy. Nasza wiara, duch
walki, morale zostały złamane. To było nawet gorsze, niż utrata obozu.
– Czujecie? – Libra
pociągnęła nosem.
Również wciągnąłem
powietrze i poczułem smród spalenizny. Niepokojącym było jednak to, że nie
widziałem wokół żadnych śladów pożaru.
– Co do…
Czesiek zachłysnął
się powietrzem, gdy cała nasza trójka dostrzegła źródło smrodu.
Na placu, przed
ratuszem, leżały ciała. Dziesiątki zwłok ułożonych w całkiem sporą stertę. Te były zwęglone i
stały się ogromną plątaniną czarnych kości oraz nie do końca spalonych
wnętrzności. Przy każdym, mocniejszym podmuchu wiatru, dało się wyczuć woń
spalonego mięsa.
– Kto to zrobił? –
zapytała Libra cienkim głosem.
– Nie wiem –
odparłem, podchodząc bliżej. Musiałem bardzo się starać, by nie zwymiotować.
Przyjrzałem się
ciałom. Niełatwa była ich identyfikacja, ale dało się dostrzec zarówno większe
jak i mniejsze sylwetki. Dzieci – uświadomiłem sobie ze zgrozą. – Spalili też
dzieci.
Nagle coś poruszyło
się wewnątrz kopca. Odskoczyłem, sięgając po nóż. Spomiędzy plątaniny kończyn
wydarła się na wpół spalona ręka. Czarne palce zaciskały się i otwierały, a do
moich uszu dobiegał cichy warkot przechodzący w pisk.
– Rob.
Spojrzałem na Cześka,
który stał po prawej stronie stosu. Z tamtej strony ciała leżały w większej
odległości od kopca, a ułożone były w taki sposób, jakby chciały od niego
uciec. Nie udało im się to. Ogień strawił również ich.
– Żyli, gdy ich tu
przywleczono – powiedział cicho Czesiek, ze złością.
Nie wiedziałem, co
mam powiedzieć. Na takie okrucieństwo nie dało się znaleźć odpowiednich słów.
Bestialstwo
– pomyślałem. – Chore. Nieludzkie. Niegodne człowieka. Złe. Tchórzliwe.
Okrutne. Pojebane.
To, co
widziałem, sprawiło, że straciłem wszelką nadzieję, że jest jeszcze jakaś
szansa dla ludzkości. Ten, kto nadzorował ten akt mordu z całą pewnością musiał
być jakimś psychopatą. Innego wyjaśnienia dla takiego czynu nie było.
–
Zróbmy, co mamy zrobić i spadajmy stąd – powiedziałem odwracając wzrok od ciał.
Pomimo obrzydzenia,
spowodowanego zetknięciem się z aktem bestialstwa na żywych ludziach,
zdecydowaliśmy się kontynuować misję. Chociaż widok stosu wstrząsnął nami
dogłębnie, to nie mogliśmy przez to przerwać wypadu.
Minęliśmy kopiec i
skierowaliśmy się do ratusza. Nim jednak dotarliśmy do budynku wiedzieliśmy
już, że prawdopodobnie będą nas czekać jeszcze gorsze obrazki niż te do tej
pory.
Pod sufitem, tuż
przed dwuskrzydłowymi drzwiami, wisiały cztery trupy. Nie wiedziałem, z jakiej
przyczyny zmarli, ale faktem było, że miały okazję się przemienić. Ich ciała
nosiły ślady pobicia, ale nie wyglądały na tyle poważnie, by z ich powodu
umrzeć. Na nasz widok zombie zaczęły wierzgać i bezwładnie machać rękami.
Wisielcy wydawali z siebie warkoty,
tłumione przez sznury na ich gardłach.
– Ten kto zrobił to
– Czesiek na moment spojrzał na stos spalonych ciał – pewnie zrobili też i to.
– Na to wychodzi –
odparłem patrząc na twarze ożywieńców. Byli to trzej mężczyźni i kobieta.
Zastanowiłem się, co takiego mogli zrobić, że zasłużyli sobie na taki los. – Co robisz?
Libra
znieruchomiała z karabinem w górze.
– Chyba ich tak nie
zostawimy?
– Nie możemy
marnować naboi – powiedziałem. – A oni raczej nie stanowią dla nas zagrożenia.
– Chyba sobie
żartujesz. – Dziewczyna niezadowolona zmarszczyła brwi.
– Rob ma rację –
poparł mnie Czesiek. – Zrobilibyśmy tylko niepotrzebny hałas.
Libra jeszcze przez
chwilę wyglądała tak, jakby nie zamierzała się nas posłuchać i jednak użyć
broni. W końcu jednak opuściła karabin, wydając z siebie cichy, gniewny pomruk.
Ratusz nie wyglądał
najlepiej z zewnątrz, a w środku tym bardziej. Dolne okna zabite były deskami,
a górne zostały uszkodzone lub wybite. Duże,
dwuskrzydłowe drzwi zostały wyważone od zewnątrz, a resztki drewna wisiały na
zawiasach lub leżały na marmurowej podłodze. Wśród nich walały się też deski,
którymi najprawdopodobniej próbowano zabezpieczyć wejście. Jak widać – na nic
się to zdało. Najpierw do środka dostali się ludzie, a potem zombie, które
dopełniły dzieła zniszczenia.
Zdjąłem strzelbę z ramienia i ostrożnie
wkroczyłem do środka. Alarm samochodowy, który sam uruchomiłem, miał ściągnąć
wszystkie zombie z okolicy, ale nie mogłem założyć, że nie pozostali jeszcze
jacyś maruderzy. Dlatego też stawiałem kroki uważnie, by przypadkiem nie
narobić hałasu.
Wnętrze
ratusza dawniej musiało być naprawdę ładne, ale w ostatnich tygodniach wiele
się zmieniło. Dawniej kremowe ściany zabrudziła czerwień krwi, na marmurowej
podłodze leżały śpiwory, koce, ubrania i inne prowizoryczne posłania. Wielu
ludzi, którzy się tam przenieśli, uciekając przed żywymi trupami, zabrali ze
sobą niemal cały dobytek. Widziałem albumy, książki, figurki, a nawet terrarium
z martwą jaszczurką.
Przeszliśmy
przez korytarz, mijając rozmieszczone po obu stronach drzwi pokoje pracowników
ratusza. Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie i nie było też potrzeby, byśmy do
nich wchodzili. Interesował nas tylko jeden pokój i ten znajdował się na
piętrze. Tam nie było widać żadnych śladów walki, nie licząc dwóch martwych
ludzi. Ci z całą pewnością zginęli od kul.
Warczenie
sprawiło, że cała nasza trójka zatrzymała się, odruchowo chwytając za bronie. Dźwięki dobiegały z gabinetu burmistrza, który znajdował się obok pokoju
rady miejskiej. Przed wejściem leżały dziesiątki łusek, same drzwi były
podziurawione, a zamek został prawdopodobnie wyważony.
Krok po kroku przybliżaliśmy
się do źródła dźwięku, które coraz bardziej przypominało warczenie zombie.
Starałem się nie hałasować i udawało mi się to do momentu, aż zahaczyłem stopą
o jedną z leżących na podłodze desek. Ta potoczyła się po marmurowych płytkach,
wydając świszczący dźwięk i zakończył się łupnięciem w ścianę. To wystarczyło,
by warczenie przerodziło się we wściekłe wycie. Świetnie – pomyślałem zły na siebie, ale znów ruszyłem do
przodu. Odskoczyłem dopiero w momencie, gdy uwięziony w gabinecie zombie
niespodziewanie uderzył w drzwi. Potem znowu. I znowu. Poczułem, jak serce zaczyna
mi szybciej bić, ale oddech starałem się zachować spokojny. Obejrzałem się na Cześka i Librę, po czym
skinąłem im głową. Zombie był w środku, ale z jakiegoś powodu nie mógł wyjść.
To oznaczało, że był uwięziony, ale wcale nie niegroźny. Po truposzach nigdy nie
było wiadomo, czego się spodziewać.
Moi towarzysze
rozeszli się na boki i stanęli po obu stronach drzwi, trzymając w pogotowiu
swoje bronie. Czesiek w kaburze przy biodrze miał pistolet, ale w dłoni trzymał
toporek. Libra tak samo. Dałem parze znak, by zachowywali ciszę oraz byli
przygotowani na wszystko, po czym sam ruszyłem na drzwi, uderzając w nie spodem
swojego buta. Te otworzyły się na całą szerokość, przy okazji odrzucając
truposza w tył.
Miałem tylko kilka
sekund, by zorientować się w sytuacji. Na drewnianej podłodze, przez mahoniowym
biurkiem, leżał zombie, który już zaczynał się podnosić. Nie było to jednak
proste, gdyż ręce miał spętane z tyłu ciała, a drżące nogi nie chciały utrzymać
jego ciężaru. Nie czekając jednak na to, aż będzie w stanie mnie zaatakować,
doskoczyłem do ożywieńca i wbiłem w jego skroń nóż. Zombie znieruchomiał,
zaprzestając wierzgania. Cofnąłem się od martwego truposza, strzepując z ostrza
krew i mózg.
– Czysto –
poinformowałem towarzyszy.
– Kurwa –
zaintonował Czesiek, nienaturalnie wysokim głosem. Jego mina na widok martwego
zombie była pomieszaniem zaskoczenia z przerażeniem. – Przecież to Radzikowski.
– Kto? – Libra
zmarszczyła brwi.
– Radny – wyjaśnił.
– Albo raczej kutas, który uczył ze mną w szkole. Pieprzony wuefista. Dupek jak
ich mało.
– Teraz martwy
dupek – powiedziałem, przyglądając się truposzowi. Jego twarz nosiła ślady
brutalnej walki, a rana w podbrzuszu była prawdopodobnie przyczyną jego
śmierci. – Niezbyt przyjaźnie się z nim obeszli.
– Pewnie tak, jak
na to zasługiwał – skomentował Czesiek, za co Libra i ja spojrzeliśmy na niego
z wyrzutem. – No co? – Wzruszył ramionami. – Gdybyście go znali, pewnie
pomyślelibyście tak samo. To był dupek i idiota.
Facet wcześniej
musiał być usadzony na krześle, które teraz leżało w kawałkach. Zauważyłem, że
z przedramienia zombie sterczała kość, którą sam mógł sobie złamać. Głodne
zombie bywały naprawdę zdesperowane.
– Po co ktoś robił
to wszystko? – zastanowiła się na głos Libra.
– Nie mam pojęcia –
odparł Czesiek.
Podszedłem do okna,
które wychodziło na plac i rozejrzałem się po okolicy. W zasięgu wzroku nie
dostrzegłem żadnej żywej duszy i nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy
też wręcz przeciwnie. Pojawienie się żywych w tym momencie mogłoby okazać się
prawdziwym problemem dla nas, ale z drugiej strony strach przed ludźmi było
ostatnim, czego w tamtych chwilach potrzebowaliśmy. Wystarczyło już, że Wiksa i
jego gromada spędzała nam sen z powiek.
– Sprawdźmy resztę
pomieszczeń – powiedziałem.
– To konieczne? –
zapytała ze zwątpieniem w głosie Libra. – Ktoś tu ewidentnie był i…
– Sprawdźmy –
powtórzyłem z naciskiem, na co Libra zamknęła usta.
Nie chciałem
zabrzmieć tak ostro, ale czasem, pod wpływem stresu, traciłem kontrolę nad
sobą. Posłałem Librze przepraszające spojrzenie i mijając ją ścisnąłem jej
ramię. Odpowiedziała mi bladym uśmiechem.
Wróciliśmy na
korytarz. Nie zważając na potencjalne niebezpieczeństwo, energicznym ruchem
ręki otworzyłem drzwi do sali posiedzeń. Wszedłem do środka, omiatając lufą
broni pomieszczenie od ściany do ściany. Było puste. Mimo to jeszcze chwilę
trwałem w bezruchu. Nie było ani żywych, ani martwych zombie, ludzi, ani też
żywności. Był tylko duży stół, usłany śmieciami. Nic więcej.
– I to by było na
tyle – mruknął z niezadowoleniem w głosie Czesiek.
– Wiedzieliśmy, że
możemy nic nie znaleźć – odezwała się Libra. – Liczyliśmy się z ryzykiem…
– Pieprzyć tą twoją
statystykę! – Czesiek uderzył pięścią w stół. Echo poniosło się po pokoju. – W
klasztorze zaczyna brakować jedzenia! Rozumiesz to? Za dwa, może trzy tygodnie
będziemy dzielić się puszką fasoli. O ile do tego czasu Wiksa znów nas nie
odwiedzi.
– Czesiek…
– Nie, Rob. –
Ostrzegawczo wymierzył we mnie palcem. – Nie zaczynaj tej swojej gadki o tym,
że mimo wszystko damy rade, bo trzymamy się razem i bla, bla, bla. To
pieprzenie! Jesteśmy w dupie, jakbyś jeszcze nie zauważył. Nosimy ze sobą broń,
chociaż w kieszeniach mamy resztki naboi, których i tak nie możemy wykorzystać.
Wyruszamy na te idiotyczne wypady, chociaż w okolicy nie ma już jedzenia.
Żyjemy, by walczyć jeszcze jeden dzień? Bardzo śmieszne.
Mężczyzna opadł bez
sił na krzesło, przygładzając dłonią zmierzwione, rzadkie włosy. W ciągu
ostatnich tygodni wąs pod jego nosem znikł wśród gęstej brodzie, która dodawała
mu poważnego, trochę też groźnego wyrazu. Ten był aż nazbyt widoczny w tamtym
momencie, gdy pionowa zmarszczka między oczami Cześka przecinała jego czoło.
Był wściekły i zmęczony – rozumiałem to.
– Nie pamiętam już
życia, które prowadziłem przed tym wszystkim – odezwałem się. Czesiek i Libra
spojrzeli na mnie zaskoczeni tą nagłą zmianą tematu, ale zignorowałem ich. Usiadłem
na jednym z kilkunastu krzeseł, które już nigdy nie miały zostać zajęte i również
przejechałem dłonią po nadal krótkich włosach. – Próbowałem sobie przypomnieć,
ale nie potrafię. Wy pewnie macie
wspomnienia o dawnym życiu, rodzinie, pracy. Ja nie, bo nie wiadomo dlaczego mój
mózg uznał to za nieistotne. Wcześniej uznawałem to za niesprawiedliwe. Nie
chciałem zapominać. Teraz, jak sobie o tym myślę, to jest najlepsze, co mogło mi się
przydarzyć. Nie tęsknię już. Nie jestem zły, że coś straciłem, bo wiem, że nie
umiałbym wrócić do dawnego życia, które – notabene – było gówniane. Wiecie co? Prędzej czy później wszyscy
umrzemy, ale nie wiem jak wam, ale mi się nie spieszy na tamtą stronę. Życie co
dzień kopie pod nami dołki i naprawdę chciałbym wam powiedzieć, że w końcu
wszystko się ułoży, ale wiem też, że prawdopodobnie nigdy to nie nastąpi. Z
dnia na dzień będzie trudniej. Nie możemy temu zaradzić, ale możemy postarać
się zawalczyć o właśnie ten jeden, cholerny dzień. – Spojrzałem prosto w oczy Cześka, milcząc dłuższą chwilę,
aż podniosłem się. – Starczy
już tego pieprzenia. Sprawdźmy, czy coś nie zostało i spadajmy stąd.
Pierwszy ruszyłem w
kąt pokoju, gdzie znajdowały się kartony z logiem Caritasu. Zacząłem przerzucać
puste pudełka, jednocześnie słysząc, jak moi towarzysze rozchodzą się. Zostałem
w pokoju sam.
– Kurwa – syknąłem
ciskając kartonem przez pokój.
Przetarłem
podrażnione oczy, podchodząc do okna. Oparłem czoło o ramę, próbując nie
zastanawiać się nad tym, dlaczego traciłem wspomnienia. Albo inaczej –
odzwyczajałem się od tego, co ze sobą niosły. Nienawidziłem zombie tak samo jak
wszyscy, ale czy wróciłbym do dawnego życia? Gdyby w jakiś sposób świat miał
okazję znów stać się normalnym, nie byłem pewien, czy odnalazłbym się w nim.
Raczej już nie. Nie
po tym wszystkim.
Stałem tak,
rozmyślając o dawnych, lepszych czasach, które już miały nigdy nie wrócić, gdy
nagle usłyszałem krzyk. Drgnąłem i podszedłem do okna, jednocześnie starając
się nie wychylać za bardzo. Ostrożnie wyjrzałem przez wychodzące na plac okno,
szukając źródła hałasu. Ten ucichł tak szybko, jak się pojawił i już nie
powtórzył. Wydawało mi się? Nie. chyba nie. Jednak miałem wątpliwości. Zombie
też musiały coś usłyszeć, bo ich warczenie stało się głośniejsze. Nawet jeśli
się przesłyszałem, to musiałem sprawdzić, czy aby na pewno.
Zszedłem na dół,
nawet nie zawiadamiając pochłoniętych zbieraniem prowiantu Cześka i Librę. Nie
chciałem ich niepotrzebnie niepokoić , jeśli rzeczywiście moje zmysły mnie
zwodziły.
Na zewnątrz znów
uderzył we mnie smród spalenizny, a warczenie zombie nasiliło się. Ruszyłem w
stronę skąd, jak mi się wydawało, dobiegł mnie krzyk. Doszedłem do końca jednej
z uliczek i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Na ulicy panował spokój, ale
wiedziałem, że nie potrwa on długo. Hałas, spowodowany alarmem, już ucichł,
więc za parę chwil ta część miasta znów miała zaroić się od zombie. Nie miałem
zbyt wiele czasu, ale musiałem sprawdzić kto krzyczał. W zasięgu wzroku nie
udało mi się dostrzec żadnego człowieka – ani żywego, ani martwego.
Przeszedłem przez
betonowe ogrodzenie, nieustannie wypatrując zagrożenia. Jednym susem pokonałem
obłożony workami z piaskiem metalowy płotek, przedzierając się przez resztki
drutu kolczastego leżącego na ziemi. Kawałek dalej leżał zawinięty w metalowe
liny zombie. Ktoś roztrzaskał mu głowę pustakiem.
Przystanąłem, znów
wypatrując jakiegokolwiek ruchu. Żadnego nie dostrzegłem, ale za to usłyszałem
jakiś dźwięk, na który momentalnie zamarłem wstrzymując oddech. Nasłuchiwałem,
ale ponownie wszystko ucichło. Może się tylko przesłyszałem? – zastanowiłem się. Odczekałem jeszcze chwilę, by upewnić się, że to rzeczywiście
wyobraźnia płatała mi figle. Gdy nic więcej się nie wydarzyło, już miałem
wrócić do ratusza, gdy mój wzrok przyciągnęła stojąca nieopodal stróżówka.
Ostrożnie zbliżyłem się do blaszanej konstrukcji i zajrzałem przez wybite okno.
W środku nie było niczego godnego uwagi. Stolik i krzesła były poprzewracane, na
podłodze leżało sporo papierów i trochę szkła, a mały telewizor leżał ekranem
do podłogi.
Już miałem odejść,
gdy usłyszałem za sobą warczenie. Chwyciłem za broń, gdy zombie wpadł na mnie z
impetem. Rozległ się huk wystrzału, po czym strzelba wypadła mi z dłoni. Sam
uderzyłem plecami w ścianę stróżówki, na oślep chwytając atakującego mnie
truposza za przód podartej koszuli. Ożywieniec mimo to znów na mnie naparł i
tym razem oboje wylądowaliśmy na ziemi. Odsuwałem od siebie kłapiące szczęki na
tyle, ile się dało, unikając przy tym równie niebezpiecznych rąk żywego trupa.
Nie mogłem dosięgnąć swojego noża, przypiętego do biodra, więc na oślep
próbowałem dosięgnąć leżącej niemal na wyciągnięcie ręki cegły.
– Odpieprz się! –
krzyknąłem w pokiereszowaną, wychudzoną twarz zombie, chociaż wiedziałem, że na
nic to się zda.
W końcu poczułem
pod opuszkami palców chropowatą twardość cegły i to zmotywowało mnie do jeszcze
większego wysilenia się. Wykorzystując to, że zombie zwrócił swoją zmasakrowaną
twarz w drugą stronę, złapałem go mięsiste ucho i pociągnąłem. Cegła znalazła
się w mojej dłoni i wpasowała w nią jak ulał. W uderzenie włożyłem dużo siły,
więc cios ciężkiego, glinianego bloku zrzuciło ożywieńca ze mnie. Oprócz tego cios nie spowodował większych
obrażeń i stwór od razu chciał znów mnie zaatakować. Nim ożywieniec zawarczał
na mnie, poderwałem się na nogi. Nagle jednak zombie złapał mnie za materiał
spodni na udzie i zaczął podnosić. Tego się nie spodziewałem. Zacząłem naprędce
szukać wyjścia z tej sytuacji i kiedy znalazł się na poziomie mojej ręki, nie
mając innego wyjścia, uderzyłem go pięścią w nos. To na moment znów go ode mnie
odrzuciło, co wykorzystałem i chwyciłem go za gardło lewą ręką, a prawą
uderzyłem ponownie. Wiedziałem, że na niewiele się to zda, ale w tamtej chwili
nic innego nie przychodziło mi do głowy. Kierowany wściekłością i bezradnością
pchnąłem zombie na ścianę. Usłyszałem cichy trzask kości potylicznej. To było jednak
zbyt mało, by załatwić ożywieńca, który nadal warczał. Znów więc nim uderzyłem,
a potem znowu i znowu. W końcu jego głowa pozostawiła na kremowej ścianie
krwawą plamę. To była pora, by dokończyć dzieła i ostatecznie zażegnać
zagrożenie.
Złapałem truposza
za jego rzadkie, brudne włosy i odciągnąłem go od ściany, po czym rzuciłem na
podłogę. Ten uderzył twarzą w beton, ale nim zaczął się znów podnosić, z całej
siły wdepnąłem w pękniętą kość w jego czaszce.
Po zaledwie trzech takich uderzeniach pękła, a mój but zatopił się w
mózgu ożywieńca. Odetchnąłem z ulgą.
– Rob?
Strząsnąłem resztki
mózgu i krwi z buta, po czym odwróciłem się do biegnących Cześka i Libry.
– Wszytko gra. –
Uniosłem dłoń. – Jeden truposz i głupi błąd. Nic mi nie jest.
– Co tu robisz? –
zapytał Czesiek marszcząc brwi. – Wyszedłeś nic nie mówiąc. To było nierozsądne
i głupie, dzieciaku.
Zagryzłem wargę,
powstrzymując jakąś głupią odzywkę, której nie chciałbym używać w stosunku do
przyjaciela. Jednak określenie „dzieciak” zdenerwowało mnie.
Przez ostatnie
tygodnie dorosłem. Nie byłem już tą samą osobą sprzed wybuchu epidemii.
Dojrzałem. Kiedyś nigdy bym nawet nie pomyślał, że przyjdzie mi żyć w czasach,
gdzie każdy dzień mógł być moim ostatnim. I że uda mi się tyle przetrwać. Teraz
byłem jednym z niewielu ocalałych. Walczyłem zarówno z żywymi, jak i z
martwymi. Przewodziłem ludźmi. Trwałem.
– Dwójka zombie –
powiedziałem wychylając się zza stróżówki. Ożywieńce stały przed zastawionym
rzędem skrzyń wjazdem na parking. – Idziemy cicho i nie strzelamy.
– Ktoś tam jest? –
zapytała Libra.
– Możliwe.
Jeden z zombie
zawył głośniej. Przewiesiłem strzelbę przez ramię i wyciągnąłem nóż. Uniosłem
palec do ust, na co Libra skinęła głową. Czesiek sięgnął po toporek, gotowy do
walki.
Stąpając ostrożnie
wyszedłem z ukrycia i na najszybciej, ale i najciszej, jak tylko mogłem,
podszedłem do zombie. Truposz nie zauważył mojej obecności, więc sprawnie i
szybko wbiłem mu nóż w potylicę. Nim ożywieniec padł na posadzkę, podtrzymałem
go i sam ułożyłem bez hałasu na
podłodze. Wytarłem nóż, po czym schowałem go do pochwy.
Przed sobą miałem
rząd skrzyń, które częściowo blokowały wjazd na parking. Podszedłem do nich, ale
wszystkie okazały się być puste.
– Czysto –
poinformowałem towarzyszy, którzy wyszli z ukrycia.
– Wchodzimy? –
zapytała Libra, patrząc na częściowo zastawione pakunkami drzwi.
– Nie wiemy, kto
jest w środku – odparł Czesiek. – Jeśli ktoś się tak postarał, by je
zabezpieczyć, to pewnie nic dobrego.
– Albo cennego –
stwierdziła Libra.
Wszelkie
wątpliwości rozwiał nagły krzyk z dalszej części parkingu. Niewiele myśląc
ruszyłem w jego kierunku, a moi towarzysze za mną.
Na środku parkingu
stał fioletowy van oblegany przez zombie. Te
stanowiły spore zagrożenie, i to nie z racji swojej liczby, bo ta była
stosunkowo niewielka, lecz hałasu, jaki wywoływali uderzając w blachę samochodu.
Zgrzyty, łupnięcia oraz warczenie ożywieńców z całą pewnością mogłyby
przyciągnąć innych, ciekawskich zombiaków z całej okolicy. No i były jeszcze
krzyki mężczyzny, który uwięziony był w środku vana. One brzmiały na mocno
zdesperowane i przerażone.
– Co
robimy? – zapytała szeptem Libra.
Najprostszym
rozwiązaniem było po prostu odejść, pozostawiając mężczyznę samego sobie, ale z
jakiegoś powodu nie mogłem tego zrobić. Ktokolwiek był w
środku, mógł być ranny, bezbronny, albo po prostu zbyt przerażony, by samemu
wydostać się z opresji.
Odejdź. To nie
twoja sprawa – powiedział głos w
mojej głowie.
Zrobiłem jednak odwrotnie
i zdjąłem z ramienia strzelbę.
– Szybko i bez
głupstw. W razie kłopotów – wycofujemy się – poinstruowałem przyjaciół. – Oby
to było coś warte.
Pierwszy ruszyłem w
stronę obleganego vana. Specjalnie kopnąłem leżącą na ziemi butelkę, której
brzdęk zwrócił uwagę kilku zombie. Kilkanaście martwych oczu zwróciło się w
stronę naszej trójki, a wydobywające się z gardeł warczenie jak zwykle
sprawiło, że na krótką sekundę sparaliżował mnie strach. Po nim nadeszła
adrenalina.
Pierwszy
ożywieniec dostał w pierś i nim zdążył zrobić kolejny krok naprzód, trafiłem go
ponownie, tym razem w głowę. Zombie przewrócił się na ziemię, uderzając
potylicą w asfalt. Drugiego sztywnego Czesiek zastrzelił z dość bliskiej
odległości, pozbawiając go głowy. Ta właściwie podzieliła się na kilkanaście
kawałków, które rozprysły się wokół. Krew obryzgała moje buty i nogawki. Zerknąłem
na ciało, by ocenić, czy stanowi jeszcze jakieś zagrożenie. Takowego nie było. W kolejnym ożywieńcu rozpoznałem burmistrza
miasta. To, co pozostało z lewej części jego ciała zwisało bezwładnie na
resztkach ścięgien i mięśni. Lewe udo miał niemal całkowicie obgryzione z
mięsa, a niegdyś drogi garnitur był w strzępach. Zauważyłem, że korpus miał
podziurawiony od kul. Liczne otwory odsłaniały jego wnętrzności. Libra dopadła
byłego urzędnika nim ten zbliżył się do niej na mniej niż dwa metry.
Gdy już
miałem zastrzelić kolejnego truposza, rozległ się szum odsuwanych drzwi vana.
Ze środka wychyliła się zaskoczona twarz mężczyzny, omieciona burzą siwych
włosów.
– Nie
stój tak i wiej! – krzyknąłem, strzelając do kolejnego zombie.
–
Kluczyki!
– Co
kurwa? – Czesiek uderzył ożywieńca toporkiem.
–
Kluczyki! Tam! – Mężczyzna wskazał na ciało, które leżało kawałek dalej. Było
ono dotkliwie pokiereszowane, co zapewne było dziełem zombie.
– Robi
się! – Libra ruszyła w stronę zmarłego, nim zdążyłem ją powstrzymać. To było
zbyt ryzykowne, ale było już za późno.
Zaatakowałem
następnego truposza, który za życia był przeraźliwie chudy, a po śmierci
zdawało się, że pokrywa go tylko cienka jak pergamin warstwa skóry. Ożywieniec
zaskrzeczał, gdy uderzyłem go najpierw kolbą strzelby w twarz, a potem zadałem
kolejny cios, wybijając mu parę zębów. Głowa truposza odskoczyła w tył i nie
zdążyła wrócić do poprzedniej pozycji, gdy przez podniebienie żywego trupa
przebiło się ostrze noża.
– Do
środka! Już! – krzyknął nieznajomy mężczyzna, wyciągając broń z czaszki zombie.
Złapał on w locie rzucone przez Librę kluczyki i pierwszy wskoczył do vana.
Czesiek podążył za jego przykładem, wciągając również do środka Librę, a potem
i mnie. Drzwi zasunęły się za mną, tym samym odgradzając od nadchodzących
truposzy. Te najwyraźniej musiały usłyszeć odgłosy wystrzałów i walki, bo w
ciągu tych kilku chwil zgromadziły się na parkingu, co widziałem przez przednią
szybę auta.
– Jedź!
– syknął Czesiek do kierowcy, któremu trafienie do stacyjki sprawiało duże
problemy. Po którejś jednak próbie w końcu silnik zaryczał, a van ruszył z
miejsca, taranując oblegające maskę zombie.
–
Trzymajcie się! – zawołał, zanim przebił się przez marną zaporę ze skrzyń. Zderzenie
to nie było silne, ale wystarczyło, by stojąca dotychczas Libra straciła
równowagę i dosłownie zwaliła mi się na głowę. Jęknąłem z bólu, gdy jej łokieć
boleśnie wbił się w mój kark, a potem coś twardego trafiło mnie w skroń. –
Uwaga!
Tym
razem byłem przygotowany i złapałem Librę, nim ta podnosząc się nie zaryła
twarzą w podłogę. Za naszymi plecami coś huknęło. Zerknąłem przez ramię i
zobaczyłem stosy kartonów, gdzie niektóre poprzewracały się i pourywały. W
środku były jakieś paczki.
– W
prawo! – instruował kierowcę Czesiek, który jakoś zdążył się usadowić na
siedzeniu pasażera.
– Dzięki
za pomoc! Gdyby nie wy…
–
Przymknij się i jedź! – ostro przerwał mężczyźnie nasz przyjaciel. – Ostrożnie!
Vanem
znowu zarzuciło. W przednią szybę coś uderzyło i pobrudziło ją czerwienią.
Kierowca jęknął z obrzydzenia i włączył wycieraczki. W końcu jazda stała się
stabilniejsza.
–
Cholera! – syknęła Libra, rozmasowując kark i siadając na leżącym na podłodze
materacu. – Przywaliłeś mi.
– I
nawzajem – mruknąłem dźwigając się na kolana.
Po
podłodze toczyła się puszka, której nalepka przyciągnęła mój wzrok. Sięgnąłem
po nią czując, jak każdy mięsień zaczyna mi się napinać. Czerwony krzyż na
białym tle z wrysowanym w środek sercem, układającym się z liter. Widziałem już
to i to niejednokrotnie. Jednak wspomnienie jego ograniczyło się tylko do
jednego dnia i miejsca.
Spojrzałem
na Librę, która wciąż rozmasowywała obolałe miejsca i pokazałem jej puszkę. Ta
najpierw zmrużyła zielone oczy, a potem i ją nagle olśniło. Zaciskając usta w
wąską kreskę zerknęła na naszego kierowcę z pytaniem wypisanym na twarzy.
Skinąłem głową, po czym poszedłem na przód pojazdu.
– Jak
tam? Wszystko gra? – Szare oczy mężczyzny spojrzały na mnie w odbiciu lusterka
wstecznego.
– Taaa
– przeciągnąłem to słowo, udając skupionego na drodze. – Skręć na dwieście
siedemdziesiątkę ósemkę – powiedziałem wskazując palcem na stojącą na końcu
ulicy zieloną tablicę. – Czesiek dalej cię pokieruje. Zatrzymamy się w punkcie
C.
Nie
musiałem wyjaśniać, o co mi chodzi. Czesiek doskonale wiedział o czym mówię i
zdawał sobie sprawę z tego, co to oznacza. Wyprostował się nagle na siedzeniu i
zerknął podejrzliwie na siwowłosego kierowcę. Położyłem dłoń na jego ramieniu,
dając tym znak, że na razie jest wszystko w porządku. Na razie.
Wróciłem
na tyły pojazdu, oddalając się jak najdalej od siedzących z przodu mężczyzn. Ci
rozmawiali, co dało mi okazję, by skontaktować się z Saszą i Maxem, by
powiadomić ich o miejscu naszego spotkania.
– Sasza? Max? Jesteście tam? Jedziemy do punktu C.
– To
jakiś szyfr? – zapytał nieznajomy, którego wzrok znów na sobie poczułem.
– Nie
interesuj się i prowadź – odpowiedział Czesiek.
– Nawet
się nie znamy. Możemy…
– Nie
możemy – warknąłem. – Więc przymknij się, słuchaj Cześka i jedź.
Więcej
już nie odezwał się ani słowem, chociaż jego spojrzenia były aż zanadto
wymowne. Mogłem go jednak zrozumieć. Znalazł się wśród nieznajomych, którzy
pojawili się znikąd, rozmawiali ze sobą szyfrem i kazali mu jechać w miejsce,
gdzie nie miał pojęcia, co go czeka. Nie miałem jednak dla niego współczucia. Nie
dla kogoś, kto prawdopodobnie uczestniczył w rzezi, którą ujrzeliśmy na rynku w
Sulechowie.