niedziela, 29 kwietnia 2018

ROZDZIAŁ 18 - ŚWIT ŻYWYCH (ROB)


1
   Wykorzystując całą swoją siłę, naparłem na ogromny ciężar ciał, które przyciskały mnie do podłogi, robiąc tym samym sobie miejsce, bym mógł się wyczołgać. Przez to, jak długo leżałem, unieruchomiony kilkoma zmarłymi, cały zdrętwiałem. Chwytając się nogi zmarłego, leżącego niedaleko, podciągnąłem się i wreszcie się uwolniłem. Miło było wziąć oddech, nie cuchnący zgnilizną rozkładających się zwłok. Samo wspomnienie ostatnich – zdawać by się mogło – godzin, obracało mój żołądek o sto osiemdziesiąt stopni. Ale powodem tego mogły być też wypite przeze mnie piwa oraz stres. Ani jednego, ani drugiego mi nie brakło tego wieczora.


   Dlatego też zwymiotowałem i przez kilka minut walczyłem z konwulsjami pustego już żołądka. Splunąłem paskudnie smakującą śliną, wytarłem usta i wyprostowałem się.
   Sala była pusta – oczywiście nie licząc dziesiątek ciał, usłanych na podłodze oraz paru zombie, pałaszujących swoje ofiary w dalszych częściach restauracji. Jakiś mężczyzna z rozszarpanym gardłem i zmasakrowaną twarzą, właśnie podniósł się do pozycji siedzącej i wydał z siebie cichy jęk. Jego mlecznobiałe oczy – widzące, lub nie – skierowały się w moją stronę. Warknął. To był znak, bym jak najszybciej opuścił budynek.
   Nie wiedziałem dokładnie, kiedy nastąpił wybuch. Rozmawialiśmy, piliśmy, śmialiśmy się. Nic nie wskazywało na to, że za kilka sekund stanie się coś takiego. Głośny huk, który zatrząsł całym budynkiem, posłał wszystkich na podłogę. I dobrze, bo następny wybił szyby z okien. Na głowy posypały nam się odłamki, które boleśnie zraniły mnie w twarz, gdy nie zdążyłem skryć głowy w ramionach. Szkło było wszędzie, gdy czołgałem się pod stół, chcąc tam ukryć. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Wszyscy krzyczeli, nawet nie wiedziałem co. Ktoś wybiegł tylnym wyjściem na zewnątrz, a za nim kolejni. Początkowe zamieszanie zmieniło się w panikę. Ludzie zaczęli się przepychać, nawzajem tratować, a następny wybuch tylko wzmógł powszechne szaleństwo.
   Wśród krzeseł, stołów i innych ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli się podnieść, wypatrzyłem Edwarda. Leżał, skulony na podłodze, gdy ktoś po prostu po nim przebiegł. Starszy mężczyzna jęknął, gdy ciężki but nastąpił mu na bok. Natychmiast opuściłem swoje bezpieczne schronienie i odpychając innych ludzi, znalazłem się przy przyjacielu.
   – Wstawaj! – Chwyciłem go za ramię i podniosłem.
   – Gdzie reszta? – zapytał, próbując przekrzyczeć panujący wokół raban.
   – Nie wiem – odparłem, rozglądając się. Nigdzie nie dostrzegłem nikogo, z naszej grupy. Może już uciekli – pomyślałem.
   Nagle mój wzrok padł na sporą, wciąż powiększającą się rysę na przeciwległej ścianie. Pękniecie biegło w górę, na sufit i odchodziło od niej coraz więcej mniejszych linii. Sypiący się tynk nie był dobrym znakiem.
   – Musimy uciekać – powiedziałem, kierując się w stronę drugiego wyjścia.
Jednak nie dane mi było dotrzeć nawet do połowy, gdy usłyszałem za sobą krzyki. Nie takie, jakie brzmiały do tej pory. Te było pełne przerażenia, ostrzegały.
   – Zombie! Cofnijcie się! – wołał ktoś.
   W drzwiach pojawiła się grupa nieumarłych, która od razu zaatakowała najbliżej się znajdujących. To powinno zrazić ludzi do użycia tej drogi ucieczki, ale z jakiegoś powodu tak się nie stało. Być może nie usłyszeli ostrzeżeń, albo sądzili, że uda im się minąć ożywieńców i bezpiecznie opuścić restaurację, jednak tak się nie stało. Sądząc po nasilających się krzykach oraz wyciu truposzy, tych było na zewnątrz jeszcze więcej. A ja nie miałem przy sobie broni.
   Chciałem ruszyć w stronę drugiego wyjścia, gdy i w tamtych drzwiach stanęli nieumarli. Tamci wciąż płonęli żywym ogniem i przenieśli go na nieszczęśników, których udało im się zaskoczyć. Od razu dopadł mnie smród spalenizny.
   – Rob! – Edward rzucił mi odłamaną od krzesła nogę. Taką samą sam dzierżył w dłoni.
   Trzymając pałkę, ruszyłem na najbliższego ożywieńca. Mocnym ciosem w bok stopionej twarzy powaliłem go na ziemię. Po zadaniu ciosu przez Edwarda, rozległ się trzask. Kolejnego truposza, który klęczał mi na drodze nad swoją ofiarą, uderzyłem niczym bejsbolista piłkę, zamiast niej, posyłając w powietrze kilka zębów. Spojrzałem na leżącą na podłodze dziewczynę. Patrzyła na mnie, błagając wzrokiem o pomoc. Mówić nie mogła. Miała rozerwane gardło, a przy każdym otworzeniu ust, wylewała się z nich krew. Nie mogłem jej pomóc.
   Powalając jeszcze jednego zombie, którego stopione ubranie przyległo do ciała, znalazłem się na prostej drodze do wyjścia. Chciałem już ruszyć w tamtym kierunku, gdy spostrzegłem, że nie ma przy mnie Edwarda. Dostrzegłem mężczyznę, kierującego się w stronę walczącego z zombie chłopaka.
   – Edward! – zawołałem za nim, ale ten albo mnie nie usłyszał, albo nie chciał słyszeć.
   Uderzył truposza pałką w plecy, ale to go wcale nie powaliło. Jedynie odwróciło jego uwagę od dzieciaka, który wykorzystał moment i od razu uciekł. Wdzięczność ludzka – pomyślałem ze złością, biegnąc przyjacielowi z pomocą. Edward chciał już zadać ożywieńcowi kolejny cios, gdy ten uniósł rękę i pochwycił starszego mężczyznę. Z przerażeniem zobaczyłem, jak blisko zębów żywego trupa znalazł się Edward. Nie zastanawiając się nad miejscem uderzenia, trafiłem zombie prosto w rozwartą szczękę, ale go nie powaliło.
   – Biegnij do wyjścia! – poleciłem mężczyźnie, kopnięciem przyszpilając ożywieńca do filaru. – Dogonię cię!
   – Rob…
   – Już! – syknąłem.
   To nie był dobry moment na sprzeczki. Kątem oka widziałem, że zombie wcale nie robiło się mniej. Padł nawet pierwszy strzał. Miałem nadzieję, że zapoczątkuje on serię, która zakończy ten koszmar.
Wyrwałem pałkę z zębów truposza i uderzyłem go nią między oczy. Jej koniec złamał się, ale nawet dobrze się stało. Dzięki ostremu końcu, mogłem bez większego problemu przebić się do mózgu ożywieńca.
   Rozejrzałem się po sali, z ulgą przyjmując fakt, że Edward posłuchał mojego polecenia. Mógł dobrze sobie radzić w walce, ale nie mogłem zapominać, że miał swoje lata. A nie zamierzałem pozwolić, by coś mu się stało.
Już chciałem uciec z restauracji, gdy dostrzegłem znajome postaci, przebiegające przez salę. Od razu rozpoznałem w nich swoją siostrę oraz Maxa. Chciałem krzyknąć, zawiadomić ich o swojej obecności, ale wtedy na ramionach poczułem uścisk. Odskoczyłem na bok, wyciągając przed siebie swoją broń. Przede mną stała ta sama dziewczyna, która jeszcze przed chwilą wykrwawiała się z rozszarpanym gardłem. Właśnie przez to jej nie usłyszałem – nie wydawała żadnych odgłosów, charakterystycznych dla zombie.
   Truposz wyciągnął obie ręce w moją stronę i ruszył na mnie. Chciałem cofnąć się, gdy zahaczyłem nogami o inne, leżące na ziemi ciało. Upadłem, a po chwili zostałem przygnieciony przez młodą przemienioną.
   – Szlag by cię! – syknąłem, chwytając ją za rozszarpane gardło i odsuwając tak daleko od siebie, jak byłem w stanie wyprostować rękę. Wbiłem ostry koniec pałki w dziurę w szyi dziewczyny, przebijając się aż do mózgu. Truposz znieruchomiał, a ja odetchnąłem.
   Nie na długo jednak.
   Kolejny zombie, który dostrzegł we mnie swój obiad, ruszył na mnie. Już miałem zrzucić z siebie ciało, gdy padł strzał, a kula przebiła się przez czaszkę ożywieńca. Ten runął na mnie, a jego ciężar na moment wycisnął z moich płuc całe powietrze. Jeszcze jeden zombie, który dołączył do stosu zwłok, unieruchomił mnie na dobre.
Próbowałem dostrzec strzelca, ale ciężko mi było nawet unieść głowę, nie mówiąc już nawet o wydostaniu się z tej pułapki. Z trudem wyswobodziłem jedną rękę i już miałem ściągnąć z siebie znajdujące się na szczycie ciało, gdy dobiegły mnie głosy ludzi. W pierwszej chwili chciałem ich zawołać, ale treść ich rozmowy mnie zaintrygowała. Tym bardziej, że jedną z tych osób była Libra.
   – Starczy. Spadamy stąd – zarządził jakiś facet zaraz po tym, jak padł ostatni strzał. – Reszta jest na zewnątrz.
   – Więc się nimi zajmijmy – fuknęła Libra.
   – Długo cię tu nie było. Już nie działamy bezmyślnie. Zasady się zmieniły.
   – Zasady? – prychnęła dziewczyna. – Zasady Topora? Daj spokój. Ten facet nie ma zasad.
   – Zdziwiłabyś się. Chodźmy. Znowu się schodzą.
   To Libra – uświadomiłem sobie, czując jednocześnie złość, jak i żal. Lubiłem tą dziewczynę i nawet nie podejrzewałem, że to ona mogła szpiegować nas dla Topora.
   Ale to by się zgadzało. Ona i Radek pochodzili z tych okolic. On pewnie też jest w to wszystko zamieszany – pomyślałem. – Wszyscy im zaufaliśmy, a oni byli zdrajcami. Świetnie.
   Przymknąłem oczy i położyłem głowę na podłodze. Kark już mnie bolał od trzymania jej w górze. Musiałem odpocząć. Choćby kilka minut, ale musiałem.
   Okazało się, że moje „kilka minut” trwało dość długo, bo gdy wyszedłem na zewnątrz, niebo zaczęło przybierać różowo-żółtą barwę. Patrząc na świt oraz na to, co pozostało z obozu w Krośnie, ogarnęła mnie melancholia. Ilość ciał i skala zniszczeń były dowodem na to, że każdy – nawet najlepszy obóz mógł upaść.
   Ciała – tych jeszcze nieprzemienionych bądź unieszkodliwionych zombie, słały się gęsto po ulicach. Było sporo krwi, pełno odłamków, które powstały w wyniku wybuchów. Prawy bok hotelu praktycznie przestał istnieć, tak samo jak most, gdzie znajdowała się barykada. Teraz była tam tylko czarna plama z pozostałością ciężarówki. Na ścianie budynku znajdującego się po drugiej stronie ulicy, rozbiło się auto. Całe było we krwi i tylko dzięki nielicznym prześwitom mogłem dowiedzieć się, że kiedyś było białe. Pod jego kołami wciąż znajdowało się zombie. Truposz machał rękoma, nic sobie nie robiąc z tego, że jedną z nich miał połamaną. Inne ożywieńce chodziły bez celu po terenie obozu, a było ich dość sporo.
   – I co teraz? – zapytałem się, ale odpowiedź nie nadeszła.
   Wszyscy zniknęli. Ludzie Topora, moi towarzysze. Miałem ich szukać? Nie. To by było zbyt ryzykowne. Chodzenie wśród zombie z nogą krzesła w roli broni nie było zbyt rozsądne. Tym bardziej, że nawet nie wiedziałem, gdzie mam szukać swoich. Saszę i Maxa ostatni raz widziałem… Godzinę wcześniej? Więcej? Możliwe. Nastał przecież już świt. Jedynym i najlepszym wyjściem było opuszczenie terenu obozu, a potem… O „potem” mogłem pomyśleć potem.
   Powalając idącego w moją stronę zombie jednym ciosem nie spodziewałem się, że będzie to dla mojej dotychczasowej broni ostatnie uderzenie. Przekląłem pod nosem, gdy połowa nogi krzesła uderzyła o ulicę, a mnie pozostała w ręce druga część. Do niczego już się nie nadawała.  Wściekły cisnąłem nią przed siebie. Nie przewidziałem, że uderzy ona prosto w metalowy kosz, a to zwróci na mnie uwagę zombie.
   – Cholera.
   Widok idących na mnie zombie, powoli zamykających w okręgu, uświadomił mnie o beznadziejności sytuacji. Bez broni i sam, przeciw kilkunastoosobowej grupie, która stale się powiększała. Nie miałem nawet czego użyć, by chociaż zawalczyć przed śmiercią.
   Nie tak chciałem umrzeć. Nie. W ogóle nie chciałem umrzeć. Jeszcze nie dokończyłem spraw, które zacząłem.  To nie był mój czas, do cholery!
   Uderzyłem pięścią najbliżej znajdującego się truposza, posyłając go na trzech, idących za nim. Cała czwórka upadła. Tak samo postąpiłem z następnym, a kolejnego kopnąłem w brzuch. Powiedzenie: żywcem mnie nie weźmiecie, jeszcze nigdy nie było dla mnie tak prawdziwe i bliskie.
   Już miałem zadać kolejny, tym razem ostatni dla mnie cios, gdy rozległ się huk wystrzału. Odruchowo schyliłem się, kryjąc głowę. Kula nie była jednak przeznaczona mi. Trafiła ona jednego z zombie, a następne pozostałych. Po zaledwie kilku sekundach, stałem pośród podziurawionych ciał ożywieńców. Żywy.
   – Niezły prawy sierpowy, chłopcze! – zawołał idący na czele kilkuosobowej grupy Topór. Już sam jego uśmieszek sprawiał, że krew się we mnie gotowała, ale musiałem okazać mu choć odrobinę wdzięczności. – Ty mogłeś wziąć udział w walce na arenie.
   – Dzięki – mruknąłem, choć nie sprecyzowałem za co dziękuję. Pomoc, czy pochwałę.
   – Rob – Hindus przedarł się na przód i uściskał mnie po przyjacielsku. Zaraz to samo zrobiła Agata.
   – Dobrze was widzieć – powiedziałem, szczerze ucieszony ich widokiem.
   – Jest też Edward. Czeka z resztą w obozie za miastem – oświadczyła Agata, na co kamień spadł mi z serca. Dobrze było wiedzieć, że staruszek sobie poradził.
   – Sasza i Max też tam są? – zapytałem.
   – Gdyby tak było, nas by tu nie było – powiedział Topór, patrząc na mnie pobłażliwie. – Wybacz, chłopcze, ale nie jesteś dla mnie na tyle ważny, bym narażał dla ciebie swoich ludzi.
   Przemilczałem tą złośliwość. Wcale nie zależało mi na tym, by Topór uważał mnie za kogoś istotnego. To było ostatnie, czego bym od niego chciał.
   – Nie bocz się, chłopcze, tylko łap za broń – Topór rzucił mi pistolet, po czym wziął karabin w obie ręce. – Żywa, lub martwa, panowie! Nie ukrywam, że wolałbym tą pierwszą opcję, ale drugiej nie negować!
   Posłałem Toporowi groźne spojrzenie, którego ten nie zauważył, albo nie chciał zauważyć. Sam byłem świadom opcji, że moja siostra mogła nie mieć tyle szczęścia, co my – bo to zawsze musieliśmy brać pod uwagę, ale to, że Topór wypowiedział na głos moje największe obawy, prawie wyprowadziło mnie z równowagi. Sasza była najbliższą mi osobą i nie wyobrażałem sobie, by mogło jej zabraknąć w moim życiu, w którym była praktycznie od zawsze.
   – Jak się uratowałeś? – zapytała nagle Agata, odciągając mnie od nieprzyjemnych tematów. – Edward mówił, że miałeś do niego dołączyć, ale nie zrobiłeś tego. Potem już nie miał jak wrócić do środka.
   – I dobrze, że tego nie zrobił – powiedziałem szczerze. – Próbowałem uciec na zewnątrz, ale zobaczyłem Saszę i Maxa, chciałem ich dogonić, ale pojawiły się zombie i tak się jakoś stało, że spędziłem trochę czasu przygnieciony ciałami.
   – Przyjemna historia – powiedział sarkastycznie Hindus. – W naszym przypadku obyło się bez takich przyjemności. Po prostu wybiegliśmy za Erykiem i Marcinem – dodał, wskazując na idących z przodu mężczyzn. – Byliśmy pewni, że jesteście za nami.
   Widziałem cień poczucia winy na twarzy Hindusa. Pewnie źle się czuł z tym, że przez nieuwagę zostaliśmy w tyle, ale to nie była niczyja wina. Po prostu przypadek.
   – W porządku – powiedziałem, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Co się działo później?
   – Zarządzono ewakuację  – odparła Agata. – Wepchnęli nas do ciężarówek i wywieźli drugim mostem za miasto. Zatrzymaliśmy się na dworcu i liżemy rany.
   – Sporo ludzi zginęło – dodał Hindus, o czym wcale nie musiał mi mówić. Wystarczyło tylko, bym rozejrzał się wokół. Nie trudno było odróżnić zombie, od mieszkańców Krosna.
   – Skąd się wzięło tyle zombie? – zastanowiłem się na głos.
   – Wlazły przez wschodnią bramę – odpowiedział na moje pytanie Topór, czego w ogóle się nie spodziewałem. – Była otwarta.
   Nie powinienem był, ale nie mogłem się powstrzymać przed złośliwością.
   – Może miałeś szpiega wśród swoich?
   – Wątpię, chłopcze – powiedział pewnie mężczyzna, mierząc z karabinu do nadchodzącego zombie. Trafił go jednym, celnym strzałem, po czym odwrócił się do mnie, z wyższością wymalowaną na twarzy. – Ja bym sobie na to nie pozwolił.
   Miałem broń i okazję, by spełnić swój zamiar i zabić Topora. Agata i Hindus ze swoimi karabinami mogliby mi pomóc, pozbywając się jego ludzi. Wzięlibyśmy ich z zaskoczenia. Poszłoby bez problemu, gdybyśmy tylko…
   – Topór – Jeden z mężczyzn zatrzymał się i wskazał na stojącą obok parku ciężarówkę. Wóz otoczony był przez dziesiątki zombie, które uderzały w blachy i trzęsły nim. Ktoś musiał być w środku.
   Obejrzałem się na Topora, ale wcale nie musiałem namawiać go do działania. Pierwszy ruszył w kierunku ciężarówki, a my za nim.
   – Oby się posłuchali – mruknął, przybierając pozycję do strzału, po czym krzyknął na całe gardło. – Na ziemię!
   Minęły zaledwie trzy sekundy ciszy, nim zmącił je wystrzał z czternastu karabinów. Kule masakrowały ciała zombie oraz przebijały się przez cienkie blachy ciężarówki. Brudna krew nieumarłych zostawiała ślady na białym pojeździe, tworząc makabryczne dzieło sztuki. Dołączyłem do strzelających, eliminując kilku nieumarłych. Gdy tylko padł ostatni, ruszyłem w kierunku pojazdu.
Otworzyłem skrzydło drzwi i z bijącym sercem spojrzałem do środka. Na podłodze leżały dwie osoby, kryjące głowy w ramionach.
   – Sasza? – zapytałem niepewnie i gdy upewniłem się, że to moja siostra, zawołałem do reszty. – To Sasza i Max?


   Objąłem wyraźnie ogłuszoną dziewczynę mocno i dopiero wtedy do mnie dotarło, co się wydarzyło tej nocy. Jak wielkie szczęście mieliśmy, że udało nam się dotrwać do świtu i pozostać przy tym żywymi. Choć wiedziałem o tym już wcześniej, to teraz miałem pewność, że przetrwamy.    Niezależnie od sytuacji – przetrwamy.

2
   Dworzec kolejowy, do którego przyjechaliśmy, znajdował się dość daleko od najbliższych zabudować, co czyniło z niego dobrym miejscem na postój.  Przed wejściem do środka stało kilkoro ludzi z bronią, najwyraźniej patrolujących okolicę.
   Odwróciłem się do siedzącej obok mnie Saszy, chcąc rzucić krótkim komentarzem na temat spóźnionej ostrożności Topora, gdy zobaczyłem minę swojej siostry. Znałem ją tak długo, że doskonale potrafiłem wyczytywać emocje z jej twarzy.
   – Co jest? – zapytałem.
   Sasza spojrzała na mnie, marszcząc brwi, po czym zagryzła wargę, odwracając wzrok. To oznaczało, że trapiło ją coś wielkiego.
   – Saszo? – Ścisnąłem jej dłoń, czego ta nie odwzajemniła.
   – Pamiętasz Rudego? – zapytała niespodziewanie.
   Ta nagła zmiana tematu zbiła mnie z tropu, ale samo wspomnienie naszego wspólnego znajomego – Patryka Rudzińskiego aka „Rudego”, wywołało uśmiech na mojej twarzy.
   – Jasne – odparłem. – Jak mógłbym, skurczybyka, zapomnieć? Przez niego złamałem rękę.
   Nie była to do końca wina Rudego, ale poniekąd tak. To on podpuścił mnie – dwunastoletniego szczeniaka – że nie dotrę do wieży radiolinii od niego. Ciągle obstawiał przy tym, że ja i mój rower jesteśmy wolniejsi od niego, czemu ja się sprzeciwiałem. Postanowiliśmy więc rozstrzygnąć spór wyścigiem poprzez nierówny teren trwającej budowy, pełen dołów i niebezpiecznych nasypów. Sasza próbowała wybić nam z głów ten niedorzeczny pomysł, ale żadne z nas jej nie posłuchało. Skończyło się to tak, że rzeczywiście nie dotarłem do mety szybciej od Rudego, a po wpadnięciu do dołu przez najbliższe miesiące miałem rękę w gipsie. Przez ten cały czas nasłuchałem się przechwałek kolegi oraz „a nie mówiłam” w wydaniu Saszy. Patrząc na swoje dzieciństwo z perspektywy czasu, byłoby w nim o wiele mniej wizyt w szpitalu, gdybym jej słuchał.
   – Dlaczego w ogóle o niego pytasz? – zapytałem.
    – Przegrałeś przeze mnie – zaczęła z cieniem uśmiechu, majaczącym się na ustach. – Zepsułam hamulec w twoim rowerze, gdy nie patrzyłeś.
   Wbiłem w Saszę zaskoczone spojrzenie, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć. Choć ta sprawa była już przedawniona, to byłem w szoku, że po tylu latach dowiedziałem się o sabotażu mojej własnej siostry.
   – Co? Zepsułaś mi hamulce? – Starałem się zachować powagę, ale ledwie co powstrzymywałem śmiech.
   – Nie chciałam, żebyś brał udział w tym durnym wyścigu – burknęła. – Myślałam, że zauważysz zepsute hamulce i się wycofasz. Za późno się zorientowałeś i cały mój plan wziął w łeb.
   Nie dałem rady być dłużej poważny. Roześmiałem się, kryjąc twarz w dłoniach. Kiedyś pewnie byłbym wściekły, że Sasza mnie tak urządziła, ale teraz to było komiczne. Chciała mnie powstrzymać przed zrobieniem sobie krzywdy, a w efekcie jej działań rzeczywiście ją sobie zrobiłem.
   – A ja myślałem, że to Rudy majstrował przy moim rowerze – powiedziałem, gdy już minął mi napad śmiechu. – A to byłaś ty. Bezczelna sabotażystka. Przez tyle lat nic mi nie powiedziałaś?
   – Nie było okazji – Sasza wzruszyła ramionami, skubiąc skórki przy swoich paznokciach. – Gdybym powiedziała ci od razu, byłbyś zły?
   – Pewnie tak – westchnąłem. – Na pewno tak. Ale potem pewnie doszedłbym do wniosku, że zrobiłaś to, bo się o mnie bałaś.
   – Czyli powinnam być szczera od początku? – Spojrzała na mnie, a ja nagle poczułem, że ta rozmowa wcale nie dotyczy tylko tematu wypadku z dzieciństwa.
   – Powinnaś, ja bym się pewnie wściekł i skończyłoby się to tym, że nie odzywałbym się do ciebie przez co najmniej tydzień – odparłem, obejmując siostrę ramieniem. – Jednak teraz, po takim czasie, przynajmniej wiem, dlaczego tak bardzo nie chciałaś, żebym się ścigał.
   – Naprawdę?
   – Bo oprócz tego, że się o mnie bałaś, to już wtedy byliśmy rodziną. A o rodzinę się dba i oszczędza im rzeczy, które mogą być dla nich ciężkie. Takie, jak na przykład wieść, że mała sabotażystka przyczyniła się do rozwalenia mojego ulubionego roweru.


   Samochód w końcu zatrzymał się, tak samo jak trzy pozostałe, jadące za nami. Wyszliśmy na zewnątrz, tak jak i pozostali. Nawiązałem kontakt wzrokowy z Maxem, który tylko skinął mi głową i nie wskazywało na to, że ma zamiar do nas dołączyć. Zauważyłem, że między nim, a Saszą panuje chłodny dystans. Nie znałem powodu tej nagłej wrogości, ale też nie zamierzałem się w to wtrącać. A przynajmniej na razie.
   Z wnętrza budynku wyszło kilka osób. Od razu wypatrzyłem wśród nich Edwarda oraz biało-czarną strzałę, która ruszyła w kierunku Saszy. Znajda skoczył na nią, o mało przy tym jej nie przewracając.
   – Cześć, piesku – Sasza ukucnęła, by móc należycie przywitać się ze zwierzęciem.
   Ja również potarmosiłem kudłaty łeb psa, który i na mój widok się ucieszył, po czym ruszyłem przywitać się z Edwardem. Widok mężczyzny – całego i zdrowego – bardzo mnie uradował.
   – Byłem pewien, że wam się udało – powiedział, poklepując mnie po plecach i zaraz zamykając w uścisku Saszę. Również Maxowi przypadło w udziale krótkie objęcie ramion starszego mężczyzny.
   – Czyli jesteśmy w komplecie – oświadczył Hindus, z zadowoleniem patrząc po naszej grupce.
   Nie. Wcale nie byliśmy w komplecie. Brakowało dwóch osób, z którymi koniecznie chciałem się rozprawić. Niestety, nigdzie ich nie widziałem.
   – A Radek i Libra? – zapytałem.
   Zobaczyłem nerwowe spojrzenie Agaty oraz smutek i zmieszanie wymalowane na twarzy Hindusa. Od razu wiedziałem, że jednak nie wszystkim się udało.
   – Radek wyciągnął mnie z hotelu, nim runęła ściana – wytłumaczyła kobieta. – Kazał mi biec do południowej bramy, a sam wrócił do środka, by pomóc reszcie. Nie wiem czy udało mu się wyjść.  Gdy powiedziałam o tym Librze, wróciła się po niego. Nie widzieliście ich nigdzie?
   Pokręciłem głową, tak samo jak Sasza. Choć bardzo chciałem, nie potrafiłem nie przejąć się tą wiadomością. W końcu, przez pewien czas, Radek i Libra byli jednymi z nas. To, że zostali przysłani przez Topora w roli szpiegów, już nie miał znaczenia. Miałem jednak nadzieję, że jakoś im się udało przeżyć.
   Okazało się, że z Krosna na dworzec dotarło nieco ponad trzydzieści osób. Mała była to liczba w porównaniu z tym, ilu mieszkańców liczył ten obóz. Widziałem jednak ilość ciał, leżących na ulicach, przemienionych oraz tych jeszcze nie. Straty były ogromne, a ci, którym udało się przetrwać, pewnie rozbiegli się w różnych kierunkach.
   To było nie na miejscu, ale uśmiechnąłem się w duchu, widząc obraz porażki Topora. Na moment zapomniałem o tym, że miał nam pomóc, wraz ze swoimi ludźmi, pozbyć się naszych problemów, a teraz sam je miał. Triumfowałem, bo spełniło się to, o co zabiegałem na spotkaniu Rady. Topór prawie został zniszczony. Prawie.
   Rannych było wielu, ale tylko parę osób dość poważnie. W większości były to zadrapania, otarcia oraz niegroźne rany. Ale były też przypadki złamań i nawet jedno przebicie metalową częścią zbrojenia. Felczer miał pełne ręce roboty, w czym pomagał mu każdy, kto był w stanie i miał jakąkolwiek wiedzę medyczną. Jedną z tych osób był Edward.
   Ja sam oczyściłem swoje rozcięcia, które spowodowało spadające szkło i rozmawiałem przy tym z Saszą, której Agata zamieniała opatrunek na ramieniu. Hindus siedział pod ścianą, drażniąc się ze Znajdą o kawałek jakiejś szmaty, której pies za nic nie chciał wypuścić z zębów. Rozmawialiśmy o niczym szczególnym, gdy zauważyłem nieobecność Maxa. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z przyjaciółmi.
   – Był ranny. Felczer powinien go zobaczyć – powiedziałem.
   – To nie jest aż tak poważne – mruknęła Sasza takim tonem, że aż spojrzałem na nią badawczo. Nagle wydała się być bardzo rozdrażniona, albo zdenerwowana.
   – Mimo to…
   – To duży chłopiec, Rob – Siostra uciekła ode mnie wzrokiem, zakładając koszulę. Warkocz ciemnobrązowych włosów zaplecionych z kucyka opadł na jej ramię. – Poradzi sobie.
   Wymieniłem spojrzenia z Agatą, która wyglądała na tak samo zbitą z tropu, jak ja. Dotychczas Sasza nie bagatelizowała nikogo, kto został ranny, a już na pewno nie Maxa. Po tym, jak został postrzelony, była względem niego nawet nadopiekuńcza, więc ta nagła zmiana nastawienia była zaskakująca.
   Wstałem z plastikowego krzesła, jakich pełno było na dworcu, i dogoniłem odchodzącą Saszę. Udało mi się ją zatrzymać dopiero na zewnątrz, gdzie pogoda znacznie się zmieniła. Było o wiele chłodniej, a niebo przykryły stalowoszare chmury. Miałem nadzieję, że nie oznacza to powrotu zimy. Chwile wiosennego klimatu dały nam nadzieję na rychłe ocieplenie.
   – Saszo.
   Zatrzymała się i spojrzała na mnie. Pierwszy raz widziałem takie zmęczenie, wymalowane na jej twarzy. Tak nie powinna wyglądać niespełna dwudziestodwuletnia dziewczyna. Sam też zauważyłem w swoim wyglądzie zmiany, ale nie miałem takiego wyczerpania w oczach, jakie miała moja siostra. Dziewczyna sprzed miesiąca, którą znałem całe życie, gdzieś zniknęła w ciągu tych kilku tygodni. Powinna zwolnić – powiedziałem sobie w myślach. Nagle ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że tyle zrzuciliśmy na jej barki. Ja także.
   – Gdy wrócimy do klasztoru…
   – Czy to ma sens? – zapytała niespodziewanie, wchodząc mi w słowo.
   Ściągnąłem brwi, zaskoczony tym pytaniem.
   – Co takiego?
   – To… – Sasza rozejrzała się wokół, jakby szukała obiektu, który mógłby posłużyć do sprecyzowania jej myśli. – To wszystko. Jaki jest sens walki, przetrwania, chwytania się każdego dnia jeśli i tak wszyscy w końcu umrzemy?
   Przetwarzałem w myślach jej słowa, ciągle nie wierząc, że wypowiedziała je osoba, której determinacja napędzała nas wszystkich. Sasza była swoistym symbolem walki dla ludzi w klasztorze i jej zwątpienie mogło mieć fatalne skutki. A w tych czasach konsekwencja w dążeniu do celu była czymś ważnym, istotnym.
   – Naprawdę tak myślisz? – Podszedłem bliżej siostry. – Chcesz, żebyśmy się poddali?
   – Nie – zaprotestowała gwałtownie. – Nie chcę, żeby ktokolwiek odpuszczał.
   – To o co mnie właściwie pytasz?
   Sasza przejechała dłonią po naznaczonej zmęczeniem twarzy. Ta noc była bezsenna dla nas wszystkich, a świt upomniał się o nieprzespane godziny.
   – Nie wiem. Zapomnij o tym. Sama już nie myślę o tym, co mówię – wyjaśniła, ale niezbyt przekonująco. Głowę bym dał, że moja siostra miała jakiś kryzys. Poważny, lub nie, ale męczył ją.
   – Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć, prawda? – Położyłem dłoń na jej ramieniu, uważnie się przyglądając.
   W odpowiedzi ta tylko skinęła głową, uciekając wzrokiem. Ten padł na coś, co gwałtownie zmieniło jej wyraz twarzy. Znowu stał się on zacięty i zdeterminowany, tak jak cała postawa Saszy. Ja również się wyprostowałem, widząc nadchodzącego Topora. Za mężczyzną szła czwórka jego ludzi z bronią i wyglądający jakby dokądś się wybierali.
   – Tu jesteś, ptaszyno – Topór uśmiechnął się do Saszy w typowy dla siebie, cwaniacki sposób. Ten wyraz zniknął jednak, gdy zerknął na mnie. Czułem, że przyjaciółmi nie zostaniemy.
   Żeby chociaż mi na tym zależało – pomyślałem.
   – Mamy mały problem – kontynuował. – Zgadnijcie, ile nas dzieli od najbliższego mostu, który nie jest zniszczony?
   – Zgaduję, że dużo – odparła Sasza.
   – Punkt, ptaszyno. Prawie trzydzieści kilometrów, a nasze auta nie mają aż tyle paliwa, by dotrzeć do waszego klasztoru. Jeżeli przelejemy większość do jednego samochodu, nie zabierzemy nawet połowy ludzi. Trzeba zorganizować więcej paliwa.
   Domyślałem się, dokąd zmierza ta rozmowa i już wiedziałem, co na to powie Sasza. I nie podobało mi się to.
   Byliśmy zmęczeni po bezsennej nocy oraz walce z zombie. Mogliśmy odpocząć choć ten jeden dzień, a po paliwo ruszyć z samego rana. Nigdzie się przecież nie spieszyliśmy. Dworzec był jak na razie bezpiecznym przystankiem, a i trupów w okolicy nie widziałem. Jaki był więc sens wyruszania na kolejny, wyczerpujący wypad?
   – Oczywiście, nie musicie brać w tym udziału – dodał Topór, nie oszczędzając kpiącej nutki w swoim głosie.
   Gdzieś miałem jego złośliwości.  W tamtej chwili liczyło się dla mnie tylko dobro naszych.
   – Saszo…
   – Pojedziemy – powiedziała twardo, zerkając na mnie z ukosa. Nie byłem zadowolony, ale przytaknąłem jej słowom.
   – Na to liczyłem – Topór uśmiechnął się zadowolony, biorąc się pod boki.
   – Ty nie jedziesz? – zapytała Sasza, biorąc karabin, który podał jej jeden z mężczyzn. Sam także taki dostałem.
   – Mam inne sprawy na głowie – odparł. – Ale nie myślcie, że zostawię was bez nadzoru. Będzie z wami ktoś, kto pokieruje całą wyprawą.
   Topór spojrzał za nas, gdzie również się odwróciliśmy. Max siedział na masce jednego z aut, uważnie nas obserwując. Nie wyglądał na zadowolonego – łagodnie mówiąc.
   – To jak, niedźwiedziu? – Topór wyciągnął jeden ze swoich toporków. Podrzucił go, po czym efektownie złapał ponownie za trzonek. – Wesprzesz grupę?
   Max wstał z maski i podszedł do nas. Bez słowa wyciągnął dłoń, a wtedy Topór podał mu swoją broń.


   Nie wiedzieć czemu, to oraz mina Saszy sprawiły, że poczułem się nieswojo. To było zupełnie tak, jakby Max opowiedział się po stronie człowieka, który jeszcze do niedawna był naszym wrogiem. Jakby był należał do jego obozu.
   Bo przecież zawsze o to chodzi. O ludzi. Ci, którzy mają silniejszą grupę wygrywają, a pozostali… Cóż. Jedni zyskują, a drudzy tracą.

3
   Nasza grupa składała się z siedmiu osób. Oprócz mnie, Saszy i Maxa, był też Eryk i Marcin, facet, do którego zwracano się Olo, a także i Łukasz – czego zupełnie się nie spodziewałem. Nie wyglądał on na osobę, która dałaby sobie radę na wypadzie, trzymając w rękach broń. Gdy zobaczyłem miny członków grupy Topora, uznałem, że i oni w to nie wierzyli.


   Łukasz – choć starszy ode mnie – był szczupły i krótko mówiąc – niewyrośnięty. Jego twarz nie pokrywał nawet cień zarostu, przez co wyglądał na młodszego, niż w rzeczywistości. W ogóle nie wpasowywał się w naszą grupę, a zaledwie kilka minut po wyruszeniu poznałem powód, dla którego zdecydował się wyruszyć z nami.
   Szedłem tuż za Saszą, która była nieustannie zagadywana przez chłopaka i nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, widząc jego nieudolne próby zaimponowania mojej siostrze. Ta przyjmowała jego paplaninę chłodną obojętnością, lecz to wcale go nie zrażało. Wciąż mówił jak najęty, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z braku zainteresowania.
   Przemierzaliśmy las, gęstniejący z każdą chwilą. Przez korony wysokich sosen, światło słońca miało utrudniony dostęp do ziemi, a przez to robiło się mroczniej. Suche, zmarznięte gałązki trzaskały pod naszymi butami, a panująca wokół cisza sprawiała, że każdy – nawet najcichszy szept – niósł się echem.
   – Otoczyła nas kilkunastu… nie. Kilkudziesięciu osobowa grupa umarlaków – mówił Łukasz, a w jego głosie brzmiała ekscytacja. – Nie mieliśmy jak uciec. Gdybym nie znalazł…
   – Wybacz, ale muszę porozmawiać z Robem – przerwała chłopakowi Sasza, przystając.
   Łukasz wyglądał na zawiedzionego, gdy dziewczyna dołączyła do mnie. Dla Saszy było to jednak jak wybawienie, o czym świadczyło westchnięcie ulgi.
   – Trzeba mu przyznać – uparcie dąży do celu – powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać od tego komentarza.
   – Niech odezwie się do mnie jeszcze raz, to przestrzelę mu nogę – mruknęła.
   Parsknąłem śmiechem, rozglądając się po naszej grupie.
   Eryk szedł na samym jej przedzie, rozmawiając z Marcinem. Obaj mężczyźni trzymali w dłoniach strzelby, w każdej chwili gotowi do obrony.
   Łukasz dołączył do Ola, teraz jego męcząc rozmową. Widząc zaciśnięte usta mężczyzny oraz irytację w oczach uznałem, że i on nie cieszy się z towarzystwa chłopaka.
   Max szedł kawałek od grupy, niemal wtapiający się tło gęsto rosnących drzew. Co chwilę znikał mi z oczu, a ponowne wypatrzenie go było nie takie łatwe. Przez kolor skórzanej kurtki, którą dostał od kogoś, zlewał się z otoczeniem. Kiedy tak szedł, lekko przygarbiony, z pochyloną głową, przypominał niedźwiedzia, jak z resztą nazywał go Topór.
   Trudno mi było rozgryźć, o co poszło jemu i Saszy, bo coś na pewno się stało. Ta dwójka, gdy już się kłóciła, to o coś poważnego, ale nawet po spięciu po głosowaniu na radzie, nie było między nimi aż takiej wrogości. No, wrogości ze strony Saszy, bo Max po prostu trzymał się z daleka.
   – Saszo?
   – Tak? – Moja siostra niechętnie się odezwała. Zupełnie tak, jakby wiedziała, jaki temat zamierzam drążyć.
   – To nie moja sprawa, ale co się między wami stało?
   Zagryzła policzek – jasny znak, bym dał jej możliwość wycofania się z odpowiadania na to pytanie. Jednak tego nie zrobiłem. Równie dobrze mógłbym wejść w ławicę piranii.
   – Nic poważnego, Rob – powiedziała beznamiętnie, patrząc gdzieś daleko przed siebie.
   – Odnoszę inne wrażenie – Wzruszyłem ramionami. – Chodzi o to, o co mnie pytałaś? Max ma jakąś tajemnicę?
   Sasza zatrzymała się, a co za tym idzie – ja też.
   Dziewczyna zwiesiła bezradnie ramiona, zaciskając przy tym mocno wargi. Szare oczy na moment spojrzały w niebo, jakby szukały w nich wsparcia.
   – Max jest… złożony – powiedziała zmęczonym tonem. – Wiesz o tym. Nie potrafi wyłożyć wszystkich kart na stół nawet jeśli będzie się na niego naciskać. Jeśli ma tajemnice, to wyjawi je lub nie. Nic na to nie poradzimy. Z takimi typami nie da się współpracować.
   – Skąd ja to znam – Uśmiechnąłem się.
   – Mówisz o mnie? – Sasza zmrużyła oczy, splatając ręce na piersi.
   – Poniekąd.
   W wyrażeniu swojej opinii na ten temat, Saszy przerwał krzyk. Głośny krzyk, pełen bólu i przerażenia. Niewiele myśląc pobiegliśmy w jego kierunku. To, co zobaczyłem, wywołało moją złość oraz odrazę.
   Łukasz leżał na ziemi, a na jego nodze zaciskała się stalowa szczęka wnyk. Ostrza mocno wbiły się w skórę rannego, rozcinając ją niemal do kości.
   – Uwolnijcie mnie! – krzyczał, a po jego policzkach spływały łzy. – To boli!
   – Chwila, Łukaszu – Saszy ukucnęła przed sidłami, oglądając ich mechanizm. Znała się trochę na tym. Chwyciła za szczęki, próbując nimi poruszyć, ale to spowodowało tylko jeszcze głośniejszy krzyk chłopaka.
   – Krzycz jeszcze, a ranna noga będzie twoim najmniejszym problemem – mruknął Max, rozglądając się wokół.
   – Wybacz, że nie może opowiadać żartów, gdy nogę miażdży mu siła prawie dwudziestu kilo – syknęła Sasza, groźnie łypiąc na Maxa. Ten tylko przewrócił oczami i wciął karabin w ręce. Jego ostrożność sprawiła, że i ja zacząłem spoglądać przez ramię. – Cholera!
   – Co jest? – zapytał Eryk, który dotychczas trzymał się z tyłu i unikał patrzenia na nogę chłopaka.
   – To mechanizm nie sprężynowy, a zębatkowy. I to stary – wyjaśniła Sasza, marszcząc brwi.
   – To problem?
   – Bez narzędzi tego nie otworzymy – powiedziała. Zauważyłem sposób, w jaki spojrzała na Łukasza i wiedziałem też, co on oznacza.
   Nie mieliśmy narzędzi. Niczego, oprócz broni palnej, która z pewnością nie byłaby w stanie podważyć zacisku szczęk wnyk, oraz kilka noży, które również się do niczego nie nadawały. A Łukasz był uwięziony. I wciąż tracił krew. I krzyczał. A echo bardzo dobrze niosło się po lesie.
Nie mogliśmy znajdować się daleko od zabudować. Przeszliśmy nieco ponad kilometr, a sam dworzec leżał dość niedaleko głównej drogi. A w okolicy były zombie. Przekonaliśmy się o tym w nocy. Choć to były tylko przypuszczenia, to nie mogliśmy nie brać pod uwagi, że trupy mogły być w pobliżu.
   – Pomóżcie mi – Sasza zdjęła plecak, klękając przy sidłach.
   – Co zamierzasz zrobić? – zapytał Eryk, kucając obok niej.
   – Otworzyć to – odparła.
   Również ukląkłem i poinstruowany przez Saszę złapałem za górną część metalowej paszczy, a Eryk za dolną. Sasza w tym czasie przyniosła solidnie wyglądający konar drzewa.
   – Na trzy – powiedziała, a my skinęliśmy głowami. – Raz. Dwa. Trzy!
   Pociągnąłem szczękę w swoją stronę, a Eryk w swoją. Choć obaj wkładaliśmy w to całą siłę, wnyki ani drgnęły, za to spowodowały, że Łukasz znowu zaczął krzyczeć.
   – To nic nie da – powiedziałem, wycierając zdrętwiałe od ściskania palce w spodnie.
   – Jeszcze raz – nie odpuszczała Sasza.
   Wymieniłem z Erykiem pełne zwątpienia spojrzenia. Obaj dobrze wiedzieliśmy, wszyscy to wiedzieli, nawet Sasza i Łukasz, że wnyki się nie otworzą. Stary i zardzewiały mechanizm zatrzasnął się na dobre. Nawet mając do tego narzędzia, nie udałoby się nam ich ruszyć.
   A mimo to spróbowaliśmy znowu. Skutek był ten sam.
   – Przestańcie! – załkał Łukasz, unosząc się na łokciach. Był blady, a czoło miał mokre od potu. Jasna grzywka aż się do niego lepiła.
   – Chcesz przeżyć, czy nie? – warknęła Sasza.
   – Jakby miał jakiś wybór – prychnął Max.
   Rzadko kiedy i mało komu udawało się wytrącić moją siostrę z równowagi na tyle, by utraciła panowanie nad sobą. Wydawało mi się, że nawet nie próbowała się powstrzymać, tylko od razu zerwała na równe nogi. Byłem przez chwilę pewien, że wykorzysta trzymany przez siebie konar w ataku na Maxa, ale tego nie zrobiła. Choć i do tego niewiele brakowało.
   – Jeżeli masz coś do powiedzenia, to niech przynajmniej będzie to coś istotnego – powiedziała, wyrażając złość każdą komórką swojego ciała oraz tonem głosu. – Chyba, że rzeczywiście jesteś takim tchórzem, jak myślę.
   Trafiła w sedno, choć tylko ich dwójka wiedziała, jaki temat tym poruszyła. Podejrzewałem, że to właśnie on był powodem ich sporu. To, w jaki sposób mierzyli się oboje wzrokiem, sprawiało, że sytuacja robiła się jeszcze bardziej napięta. A my mieliśmy i tak już jeden kłopot za dużo.
   – Możecie podyskutować o tym później? – warknąłem. – To naprawdę nie jest odpowiedni moment.
   – Święta racja.
   Spojrzałem na Marcina, który patrzył przed siebie w las. Właśnie stamtąd  nadchodziła kilkuosobowa grupa zombie. Przekląłem cicho na ten widok, a w głowie pojawił mi się obraz jeszcze większego stada, który pojawi się w tych okolicach.
   – Zajmijcie się nimi – poleciła mężczyznom Sasza, a sama wróciła do nas. – Jeszcze raz.
   Wraz z Erykiem pociągnęliśmy za stalowe szczęki, wkładając w to całą siłę. Palce bolały piekielnie, a na opuszkach niektórych z nich pojawiły mi się głębokie otarcia. Jednak wysiłek i ból przyniosły efekty. Wnyki drgnęły, a to oznaczało, że dało się je otworzyć.
   Rozległo się kilka strzałów, które powinny załatwić sprawę z zombie. Tak się jednak nie stało. Gdy obejrzałem się na eliminujących nieumarłych, zobaczyłem kolejną grupę ożywieńców – większą od poprzedniej.
   – Lepiej się pośpieszmy – powiedziałem, ponownie chwytając za szczękę.
   Tym razem ciągnięcie nic nie dało. Wnyki jakby na nowo się zacięły. Z z sykiem puściłem je, patrząc na swoje poranione palce.
   – To nic nie da – Eryk wytarł krew z opuszków w palce. Spojrzał na Łukasza, który patrzył na niego przerażony. – Przykro mi, dzieciaku.
   – Nie możecie mnie zostawić! – zaprotestował ten głośno. – Nie chcę umierać!
   – Nie umrzesz – powiedziała twardo Sasza. – Jeszcze raz.
   Eryk spojrzał na mnie, ale nic nie mogłem zrobić. Gdy moja siostra się na coś upierała, nic nie mogło zmienić jej zdania. Nawet coraz większa grupa zombie, która gromadziła się za naszymi plecami.
   Sądząc po odgłosach wystrzałów, robiło się gorąco. Jeżeli zaraz nie uda nam się tego otworzyć, będziemy musieli go zostawić – pomyślałem. Nie chciałem tego robić, ale nie raz trzeba było podejmować się rzeczy, których normalnie byśmy nie zrobili. Czasem trzeba było po prostu być egoistą.
   Ostatni raz – bo wiedziałem, że więcej już nie dam rady – szarpnąłem za szczękę. Zaskoczony zobaczyłem, że podnosi się ona. Nie na tyle, by Łukasz mógł wyjąć nogę, ale wystarczająco, by Sasza mogła wcisnąć kij między nie, zabezpieczając je przy tym przed ponownym zatrzaśnięciem.
Ta chwila szczęścia została jednak zmącona, gdy przybiegł do nas Marcin.
   – Trzeba stąd spadać – powiedział, wskazując już nie na grupę, a stado zombie. – Kończy nam się amunicja.
   – Za chwilę. Zaraz…
   – Nie mamy chwili – przerwał Saszy Max.
   Stado było około sto metrów od nas, ale jego ilość znacznie przeważała nasze możliwości. Nawet razem nie mieliśmy tyle amunicji, by się z nimi rozprawić.
   – Przykro mi – Eryk wstał. – Naprawdę.
   Z niedowierzaniem patrzyłem, jak on, Marcin i Olo zaczynają się wycofywać. W jeszcze większym szoku był Łukasz, który wyglądał tak, jakby nie wiedział, co się dzieje. Dopiero gdy mężczyźni odeszli kawałek, wpadł w histerię.
   – Nie! Nie możecie! Wracajcie tutaj! Nie! – wrzeszczał, przekrzykując tym jęki zombie. W głosie chłopaka brzmiała zarówno żałość, jak i strach. Gdy spojrzał na nas, pełnymi łez oczami, zobaczyłem w nich rozpacz i błaganie. – Nie zostawiajcie mnie. Nie chcę umierać.
   – Nie zostawimy – Sasza chwyciła oburącz kij. Nic nie wskazywało na to, że ma zamiar podążyć za Erykiem i resztą. Chociaż to byłoby najrozsądniejszym rozwiązaniem.
   – Saszo…
   – Ubezpieczajcie nas – poleciła nam Sasza, nie podnosząc wzroku. – Zaraz to się otworzy.
   Nie wiedziałem, kogo próbuje przekonać – nas, Łukasza czy siebie, ale wiedziałem, że nic jej nie zmusi do ucieczki, a sam bym jej nie zostawił. Dlatego wziąłem karabin i wymierzyłem w najbliższe zombie. Pierwsza salwa kul powaliła aż trzech ożywieńców, którzy wysunęli się znacznie na prowadzenie.
   Podczas gdy Max i ja eliminowaliśmy kolejnych truposzy, Sasza walczyła z wnykami. Starcie to przegrywaliśmy wszyscy. Zombie wcale nie ubywało, a stalowe szczęki wciąż tkwiły na nodze Łukasza. Na dodatek rozległ się szczęk, gdy nacisnąłem spust karabinu. Mój magazynek był pusty.
   – Koniec amunicji – powiedziałem, odwracając się do Saszy. Ta bez słowa zdjęła swoją broń i podała ją mnie.
   – Jeszcze chwila, Rob – powiedziała, nim zdążyłem sam cokolwiek powiedzieć.
   Za chwilę będzie za późno – pomyślałem, patrząc na stado. Te znajdowało się już o wiele bliżej i nawet kolejne salwy kul nic nie dały. To była najwyższa pora, by uciekać.
   – Musimy iść! – krzyknąłem do Saszy, ale ta nie posłuchała.
   Jeszcze mocniej natarła na kij i ku swojemu zdziwieniu zobaczyłem, że szczęki drgają. Niewiele, a jednak. Ten mały sukces sprawił, że Sasza włożyła jeszcze więcej siły rozwieranie wnyków. I może by się jej udało, gdyby nie niespodziewany trzask. Konar pękł, a sidła znowu się zacisnęły.
   – Kurwa – tylko tyle wydusił z siebie Łukasz, gdy jego nadzieja na uwolnienie zgasła, jak płomyk świecy na wietrze. Spojrzał na nas, pełnymi bezradności oraz błagania wzrokiem, gdy nagle jego twarz przecięło przerażenie. Zdążył tylko krzyknąć „nie”, zanim ostrze toporka wbiło się w jego nogę.
   Toporek opadał ze świstem, a jego ostrze zagłębiło się w połowie piszczela. Krew zaczęła tryskać na zaciętą twarz Maxa, gdy ten unosił co chwilę rękę, ponawiając uderzenia. Nie wierzyłem w to, co miałem przed oczami. Ten obraz był tak makabryczny, że z trudem nie poszedłem śladem Eryka i reszty ludzi. Byłem też na to zbyt sparaliżowany.
   Rozległ się zgrzyt kości,  kiedy Max wyciągał ostrze z pogłębiającej się rany. Łukasz krzyczał bez przerwy. Próbował się cofnąć, ale to mu się nie udało. Druga ręka Maxa przytrzymywała jego nogę w miejscu. Jedyne, co osiągnął dzięki temu szarpaniu się, to poszerzenie rany. Wśród krwi, skóry oraz mięśni pojawiła się kość. Jednak nie to było najstraszniejsze. Gorsza była pozbawiona wyrazu twarz Maxa, po której spływała czerwień. Ten wyraz, jaki miał na niej wymalowany, widziałem już wtedy, gdy katował Smitha.
   Max był jak w transie. Ani na moment nie przerwał pracy toporkiem, nawet po to, by otrzeć oczy. Dopiero wtedy, gdy ostrze wbiło się w ziemię, szarpnięciem uwolnił je i dopiero wtedy jakby oprzytomniał. Wyprostował się, a z rękami po łokcie umazanymi we krwi wyglądał jak rzeźnik.
Nie wiem, jak długo stalibyśmy w bezruchu, gdyby nie zbliżające się zombie, które otrzeźwiły nas z szoku. Sasza przyklękła przed nogą nieprzytomnego Łukasza, zdejmując najpierw kurtkę, a potem koszulę. Przyłożyła materiał do rany, tworząc prowizoryczny opatrunek, który od razu przesiąkł krwią.
   – Musimy uciekać – powiedziała, patrząc na grupę nieumarłych, znajdującą się zaledwie kilka metrów od nas.
   Przewiesiłem karabin przez ramię i wziąłem Łukasza za jedno ramię, a Max za drugie. Pomimo utraty nogi, chłopak wciąż ważył swoje, a to, że był nieprzytomny, wcale nie polepszało sprawy. Noga Łukasza – ta cała – szurała po ziemi, gdy biegliśmy przed siebie. Mocno trzymałem rękę przewieszoną przez ramię, ale ta i tak mi się wyślizgiwała.
   Sasza ubezpieczała nas, oczyszczając drogę z zachodzących nam ją zombie oraz prowadziła do wyjścia z lasu. Ten zdawał się jednak nie mieć końca, a kolejne metry wypełnione drzewami wcale nie napawały optymizmem. Tym bardziej, że zaczynaliśmy tracić siły, a Łukasz krew.
   On nie przeżyje – pomyślałem, zerkając na bladą twarz chłopaka, pozbawioną jakichkolwiek emocji. Nawet jeśli udałoby się nam uciec przed zombie, to niczego by to nie zmieniło. Nie mieliśmy nic, czym moglibyśmy opatrzyć należycie rany, ani też uchronić ją przez zakażeniem. Łukasz był martwy, a targanie go tylko narażało nas na niebezpieczeństwo.
   A mimo to nie zaproponowałem, by go zostawić. Nie zrobiłbym tego. Żadne z nas by tego nie zrobiło. Nie byliśmy tacy.
   – Tutaj! – zawołała Sasza, stojąc u wyjścia z lasu.
   Choć zdawało się to być niemożliwe – przyśpieszyłem.
   Wybiegliśmy na niedużą polanę, którą ze wszystkich stron otaczał las. Rosła też tam dość wysoka, bladożółta trawa. Choć miałem wątpliwości, czy schowanie się w niej uchroni nas przed zombie, nie protestowałem. Innego wyjścia nie mieliśmy.
   Dotarliśmy do środka polany, gdzie położyliśmy Łukasza na ziemi, a potem sami się na nią rzuciliśmy. Wysokie zarośla rzeczywiście ukryły nas, ale przez to nie widzieliśmy nieumarłych. Mogliśmy liczyć tylko na swój słuch i w niewielkim stopniu węch. Przez zimno, zombie aż tak szybko się nie rozkładały. W ogóle miałem wrażenie, że w ostatnim czasie niektóre ożywieńce przestały gnić. Zupełnie tak, jakby logiczny proces biologiczny nagle przestał ich dotyczyć.
   Coś trzasnęło. I to niedaleko nas. Zacisnąłem palce na kępkach trawy, czekając na dalsze wydarzenia. Spojrzałem na Saszę, leżącą tuż obok mnie. Ona też to usłyszała.
   Karabin wbijał mi się w pierś, ale nie miałem odwagi się choćby poruszyć, a co dopiero go zdjąć. Zamknąłem oczy, dzięki czemu skupiłem się tylko na słuchu.
   Szuranie oraz pomruki nie były aż tak odległe. Nawet wyraźne, choć mogła to spowodować moja wyobraźnia. Naprawdę niewiele brakowało, bym zerwał się na równe nogi i ruszył do ucieczki. Powstrzymywało mnie tylko to, że byli ze mną moi przyjaciele.
   Nagle rozległ się pomruk – bardzo bliski, ale i bardzo ludzki. Spojrzałem na Łukasza, który mocno zaciskał powieki i kręcił głową, jakby coś mu się śniło. Do tego wciąż wydawał z siebie ciche jęki, krzywiąc się przy tym. Zakryłem mu usta dłonią, co spowodowało, że chłopak otworzył oczy. Przestraszony wlepił we mnie zaskoczone spojrzenie. Przyłożyłem tylko palec do ust, ale ten albo tego nie zrozumiał, albo nie mógł być cicho. Nagle musiał przypomnieć sobie o bólu i zaczął łkać. Spływające po policzkach łzy moczyły moją dłoń, która jeszcze bardziej zwiększyła nacisk na jego twarz. To nic nie dało. Czułem na sobie spanikowane spojrzenia moich towarzyszy i słyszałem coraz bliższe szmery.
    Nie ma innego wyjścia – powiedziałem sobie w myślach, jednocześnie zaciskając palce i na nosie Łukasza. Chłopak najpierw nie rozumiał, co robię, ale zaraz pojął. I zaczął protestować. Nie sądziłem, że po utracie takiej ilości krwi będzie miał na to jeszcze siły, ale walczył. Próbował odsunął moją rękę od swojej twarzy, wbijał mi w nią paznokcie, drapał i szczypał w twarz. Gdy wsadził mi palec do oka, odsunąłem się. Chłopak wziął głęboki wdech, zachłystując się przy tym powietrzem, ale nie zdążył nawet zakaszleć, bo w jego czaszkę, tuż powyżej oczu, wbił się toporek. Rozległ się trzask pękającej kości, który miałem okazję już usłyszeć tego dnia. Był tak samo mrożący krew w żyłach, jak widok nieruchomych oczu, patrzących na mnie z wyrzutem, które zalewała czerwień.
Max nie wyjął toporka aż do momentu, gdy przestaliśmy słyszeć szuranie po trawie. Nawet po tym, gdy ostatni zombie opuścił polanę, my nie ruszyliśmy się z miejsca przez jeszcze kilka minut. Żadne z nas się nie odezwało, ani nie okazywało ochoty ruszenia w dalszą drogę.
   Ja pierwszy przerwałem martwą ciszę, tylko po to, by obrócić się na plecy i ulżyć miejscom, w które wbijał się karabin. Spojrzałem w niebo – tak samo stalowoszare, jak wcześniej – po czym przymknąłem oczy. Chłodne powietrze, które wypełniło mi płuca, wcale nie ostudziło wrzącej mi w żyłach krwi. nie zrobiły tego nawet płatki śniegu, które nagle zaczęły spadać.
   Zima nie odpuszczała.

4
   Potarłem skostniałe z zimna dłonie, a potem zacisnąłem i wyprostowałem palce kilka razy, aż poczułem w nich mrowienie. To nagłe zimno wcale nie było nam na rękę. Było nawet gorsze od śniegu, który na całe szczęście przestał padać. Zdążył za to utworzyć cienką warstwę bieli na leśnym podłożu.
   Milczeliśmy wszyscy, idąc od siebie w pewnych odległościach. Po tym, jak opuściliśmy polanę, zostawiając na niej Łukasza, nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Może było to spowodowane ogólnym zmęczeniem, albo też wciąż trwającym szokiem. Naraziliśmy życie, próbując uratować Łukasza, a ten i tak zginął.
   Spojrzałem na Maxa, a potem na toporek, który miał wciśnięty za pasek. Wciąż znajdowała się na nim krew. 
   Nie winiłem przyjaciela za to, co zrobił. Musiał, bo inaczej zostalibyśmy namierzeni przez zombie, ale to, w jaki sposób najpierw odciął nogę chłopaka, a potem wbił mu ostrze w twarz, przerażało mnie. Brak jakichkolwiek emocji podczas robienia takich rzeczy był charakterystyczny dla psychopatów. Czy Max był psychopatą? Wątpiłem.
   – Pieprzyć to – syknęła nagle Sasza, zatrzymując się.
   Zaskoczony spojrzałem na nią, tak samo jak Max. Przystanęliśmy obaj patrząc, jak Sasza opiera się o drzewo, uprzednio zrzucając plecak na ziemię.
   – Nie powinniśmy się zatrzymywać. Stado może być w pobliżu…
   – Oh, zamknij się – Sasza spiorunowała Maxa spojrzeniem. Pierwszy raz widziałem, żeby patrzyła na kogoś z taką nienawiścią. – Zabiłeś go.
   Max momentalnie się wyprostował, a jego twarz stężała.
   – I zrobiłbym to ponownie, gdybym tylko musiał – powiedział spokojnie, po czym ruszył z miejsca.    – Ruszajmy się. Niedługo będzie ciemno.
   – Z kim ty właściwie trzymasz, Max? – zawołała za nim Sasza. Była wściekła.
   Max zatrzymał się i spojrzał na Saszę. Sam był zły, ale nie tylko. Wyglądał tak, jakby słowa mojej siostry dotknęły go dogłębnie. Wiedziałem, że jeśli nie przerwę tej kłótni w tym momencie, ta rozwinie się do tego stopnia, że nasza grupa rozpadnie się na dobre.
   – Hej! – Stanąłem między Saszą i Maxem, zapobiegawczo oddzielając ich od siebie. – Nie obchodzi mnie, o co wam chodzi i to jest teraz najmniej ważna sprawa. Jakbyście nie zauważyli, to nie mamy prawie amunicji, jesteśmy – nie wiadomo gdzie i nie wiemy nawet, co mamy robić, więc zamiast nawzajem skakać sobie do oczu, zastanówcie się, nad tym, jaki mamy plan. W innym przypadku nie będę miał oporów przed zmarnowaniem tej reszty kul na was.
   Ruszyłem przed siebie, nawet nie czekając na reakcję towarzyszy na moje słowa. Byłem głodny, zmęczony i zły. Jeśli już wszyscy krzyczeli, to i ja miałem do tego prawo.
   Przeszedłem zaledwie kilka kroków, gdy nagle przystanąłem, gdy zobaczyłem w trawie krew, a potem ciągnący się wprost w zarośla kawałek zrytej ziemi. Przezornie wziąłem broń w dłonie i podszedłem bliżej krzaków. Zerkając jeszcze na nadal milczących Saszę i Maxa, odsunąłem gałęzie.
Wśród pnączy jeżyn, leżało ciało, a raczej przemieniony mężczyzna, którego twarz wydała mi się znajoma. Po przyjrzeniu się mu rozpoznałem w nim Ola. Jego pierś wyglądała tak, jakby rozerwały ją dzikie zwierzęta. Zombie nie zrobiłyby takiej masakry i nie odgryzałyby kości. To były drapieżniki, które były na tyle zdesperowane, że rzuciły się na człowieka. Zazwyczaj tego nie robiły, chyba, że były wygłodniałe, ranne lub wyczuwały zagrożenie. Albo gdy ktoś wkroczył na ich teren.
   – Lepiej stąd spadajmy – powiedziałem, ruszając do przyjaciół.
   – Co? Czemu?
   Minąłem Saszę, pozostawiając ją bez odpowiedzi. Próbowałem sobie przypomnieć, jak wielkie mogą być terytoria wilków. Te zależały od tego, ile pokarmu mogły na nim znaleźć, a po tym, jak nie miał kto zajmować się regulowaniem liczby populacji zwierząt, pewnie znacznie się rozrosły. Nikt już nie pilnował, by zwierzyna trzymała się wyznaczonych granic. Mogły chodzić, gdzie chciały.
   – Rob!
   Zatrzymałem się, ale nie dlatego, że zawołała mnie Sasza. Na cienkiej warstwie śniegu, która zdążyła się utworzyć, zobaczyłem ciemniejszy ślad. To oraz kilka odcisków łap, które wciąż były widoczne.
   Na dole niewysokiego zbocza leżał kolejny mężczyzna. Jego poznałem od razu. To był Eryk. Leżał wykręcony na prawym boku wyciągając ją przed siebie. Drugą ręką trzymał się za brzuch, z którego wylewały się jego wnętrzności. Krew jeszcze nie zakrzepła i do przemiany nie doszło. Oznaczało to, że został zaatakowany niedawno.
   Sasza i Max dołączyli do mnie, a po ich wyrazach twarzy poznałem, że już pojęli, o co mi chodzi.
   – Wynośmy się stąd.
   Max nie musiał mówić dwa razy.
   Przez ponad kilometr biegliśmy, zatrzymując się jedynie kilka razy, by złapać oddech. Strach oraz adrenalina powodowały, że zapominaliśmy o paleniu w płucach, zmęczeniu i bólu rozgrzanych mięśni. Żadne z nas nie zamierzało skończyć tak, jak ludzie Topora.
   Dotarliśmy do zbocza niewysokiego wąwozu, na dnie którego znajdowała się droga. Bardzo dobrze widziałem czarny asfalt między drzewami. Cywilizacja! Przyśpieszyłem.
   Sasza pierwsza zdążyła zbiec na dół, zatrzymując się dopiero na środku ulicy. Zaraz dołączył do niej i Max. Też znalazłbym się przy nich, gdyby nie przypadek.  A to wszystko za sprawą obluzowanego kamienia, na który nadepnąłem. Ten przechylił się, a ja poczułem ostry ból w lewym kolanie. Wydałem zduszony krzyk, przeskakując na drugą nogę, ale wtedy straciłem równowagę i runąłem w dół, zgarniając za sobą suche liście oraz gałęzie. W ostatniej chwili udało mi się zasłonić twarz, dzięki czemu uchroniłem się przed uderzeniem nią w ziemię.
   – Kurwa! – syknąłem, zarówno z bólu, jaki i ze złości. Zacząłem się podnosić, odsuwając od siebie drapiące gałązki rosnących blisko drogi świerków.
   – Nic ci nie jest? – Sasza chciała podejść do mnie, gdy nagle została pociągnięta przez Maxa na drugą stronę drogi.
   Nie wiedziałem, dlaczego zakrył jej usta dłonią i zmusił do położenia się na ziemi, aż nie doszedł mnie dźwięki silnika samochodowego. Ponownie przyległem do wilgotnego podłoża, zsuwając się do rowu, starając się ukryć wśród gałęzi oraz kęp suchej trawy. W tamtym momencie byłem wdzięczny za swoją kurtkę w ziemistym kolorze. Przynajmniej zlewałem się otoczeniem.
   Terenowy, ciemnozielony samochód przejechał obok nas, nawet nie zwalniając. Chciałem odetchnąć z ulgą, ale wtedy auto zatrzymało się, kilkanaście metrów od nas.
   Nie wiedziałem, co robić. Nie miałem pojęcia, dlaczego samochód się zatrzymał. Być może za późno się ukryliśmy i ci ludzie zobaczyli któreś z nas? Miałem nadzieję, że tak się nie stało, ale i tak wziąłem do ręki karabin. Ostatnie kule, jakie miałem w magazynku, nie mogły się zmarnować. W razie czego, musiałem być precyzyjny. Podźwignąłem się trochę i podczołgałem bliżej ścieżki. Po jej drugiej stronie zobaczyłem twarze Saszy i Maxa. Ci nie mieli tak dobrego widoku na auto, więc przekazałem im na migi, by pozostali na swoich miejscach. Odpychając się łokciami dotarłem odrobinę za bezpieczną linię drzew. Naraziłem się tym na wykrycie przez nieznajomych, ale dzięki temu widziałem lepiej.
   – Po cholerę się zatrzymałeś? – warknął gruby, niski głos, należący do idealnie pasującego do niego mężczyzny. Niemal łysy facet w kurtce moro i z śrutówką na ramieniu wyszedł z terenówki, chuchając w dłonie.
   – Muszę się odlać. Wyluzuj – Drugi mężczyzna – kierowca, o wiele wyższy od towarzysza i z siwymi włosami ruszył w stronę drzew.
   – Mówiłem, żebyś tyle nie pił! – zawołał za nim gruby, sam wyjmując paczkę papierosów z kieszeni. Odpalając go, pochylił się i zaglądnął przez szybę na tylne siedzenia. Dopiero wtedy zauważyłem trzy cienie postaci, które siedziały z tyłu. Mężczyzna otworzył drzwi i powiedział coś do tamtych. Ze środka wyszedł jeszcze jeden facet.
   – Jebana siksa – syknął, gdy tylko stanął na nogach.
   – Nieźle ci przywaliła – skomentował gruby, nie kryjąc swojego rozbawienia. – Po czymś takim raczej nie stanie ci do końca tygodnia.
   – Żebyś się, kurwa, nie zdziwił – sarknął tamten.
   Spojrzałem na moich towarzyszy i wiedziałem, że pomyśleli o tym samym, co ja. Ci, siedzący w aucie, zostali porwani i wszystko wskazywało na to, że jedną z tych osób była kobieta.  A ci mężczyźni nie mieli wobec niej, lub nich, przyjaznych zamiarów.
   – Antek! Rusz się, kurwa! – zawołał gruby, po czym dodał ciszej. – Pizga, jak na Syberii.
   – Nie drzyj się, debilu – Antek wyszedł zza drzew, zapinając spodnie. – Wsiadać. Wracamy do domu. 
   Trzeci z mężczyzn, który siedział z tyłu, przed wejściem do auta wsadził tam najpierw głowę. Doszedł mnie stłumiony krzyk, a zaraz potem głuchy odgłos uderzenia, po którym nastąpiło łkanie. Głowa jednej z uwięzionych odskoczyła na bok, a potem już się nie pokazała w tylnej szybie.
Mężczyźni wsiedli do auta, po czym te odjechało powoli. Dopiero gdy te zniknęło mi z oczu, zacząłem się podnosić.
   Bardzo wyraźnie widziałem ślady opon, odciskające się na drodze. Dzięki temu, że śnieg już nie padał i utrzymywał się mróz, można było bez problemu dotrzeć do miejsca, gdzie obozowali mężczyźni. Jednak drugą kwestią było to, czy chcieliśmy to zrobić.
   Mogłem sobie mówić, że to nie był nasz problem, że mieliśmy swoje sprawy i nie zawsze musieliśmy odgrywać bohaterów, ale to były tylko słowa. Gdybyśmy zostawili tych ludzi wiedząc, co może ich czekać, nie bylibyśmy lepsi od tamtych.
   – To może być spory kawał drogi stąd – powiedział Max.
   Wymieniłem z Saszą spojrzenia. Także miała wątpliwości, ale wiedziałem, że zmaga się z takimi samymi myślami, co ja.
   Poprawiłem karabin na ramieniu, w myślach przeliczając ilość kul. Miałem nadzieję, że była ona wystarczająca.
   – Więc lepiej ruszajmy – powiedziałem.
   Podążyliśmy śladem auta, a mnie z każdym krokiem opuszczały wątpliwości, co do słuszności tej decyzji, ale i napełniały obawy, czy tym nie wpakowaliśmy się w jeszcze większe kłopoty.

5
   To była leśniczówka. Co do tego nie miałem wątpliwości. Otoczony z każdej strony lasem, piętrowy budynek nie wyglądał na miejsce, które przetrwałoby szturm hordy zombie wielkości podobnej, którą widzieliśmy. Cóż, nawet mniejsza grupa nieumarłych byłaby sporym zagrożeniem, ale najwidoczniej okupującym to miejsce mężczyznom to wcale nie przeszkadzało. Ci nawet specjalnie się nie kryli, a nawet eksponowali swoją obecność. W pewnym momencie nie musieliśmy już nawet podążać za śladami opon. Wystarczyło tylko nadstawić uszu. Niosące się echem głosy wskazały nam drogę.
   Zakradliśmy się tak blisko, na ile pozwalały nam drzewa, za którymi mogliśmy się ukryć. To także były przezorne względy bezpieczeństwa z naszej strony, bo nie widziałem żadnych strażników, obserwujących okolicę. To była albo ignorancja, albo czysta głupota. Nie chodziło już nawet o zombie, a o osoby takie, jak my, które w każdej chwili mogły odkryć obecność innych ludzi. A wielu pewnie skusiłoby się, by przejąć to miejsce.
   Pomijając fakt, że leśniczówka nie miała zbyt pewnego ogrodzenia, ani też nie sprawiała wrażenia fortecy nie do zdobycia, to na dachu znajdowały się panele słoneczne, a na terenie widziałem dwie studnie. W tych czasach wiele było osób, które oddałyby życie za takie luksusy.
   Na tarasie dostrzegłem trzech mężczyzn, w tym tego samego grubasa, który wraz z kompanami jechał autem. Wszyscy oni zachowywali się dość głośno, jakby zupełnie nie przejmowali się tym, że mogli zostać odkryci. Dzięki temu, że byli zajęci sobą, my mogliśmy zakraść się aż do drewnianej szopy, znajdującej kawałek od leśniczówki. Ukucnęliśmy.
   – Co dalej? – zapytałem cicho.
   – Jest ich co najmniej pięciu – odparł równie ściszonym głosem Max, wyglądając zza rogu szopy. –  A my mamy jeden i to niepełny magazynek.
   – Tyle wystarczy – powiedziała pewnie Sasza i zaczęła ściągać kurtkę. Pod spodem miała tylko koszulkę, więc z całą pewnością było jej zimno na tym mrozie, ale to w niczym jej nie przeszkadzało. 
   – Co robisz? – zapytał Max, marszcząc brwi.
   – Zastawiam pułapkę – odparła krótko, rozpuszczając włosy i wcierając garść błota w ubranie. Kilka smug też ubrudziło jej twarz. – Przygotujcie się.
   Zrozumiałem, co Sasza zamierza zrobić i nie spodobał mi się ten pomysł. Rola przynęty była ryzykowna, a nie chciałem, by mojej siostrze coś się stało tylko dlatego, że coś poszło nie tak. Wystarczył zaledwie jeden mały błąd, by to mężczyźni z leśniczówki byli górą.
   Ale nawet znając to ryzyko, nie powstrzymałem Saszy, a sam nawet wyciągnąłem nóż. Wraz z Maxem wstaliśmy, przylegając do ściany, podczas gdy Sasza wyszła z ukrycia, od razu padając na ziemię.
   – Kto tam? – zawołał któryś z mężczyzn.
   Sasza podniosła się z kolan i objęła za ramiona.
   – Pomóżcie mi – powiedziała słabym głosem, w którym dało się wychwycić drżenie. Granie wyczerpanej, przerażonej i bezbronnej kobiety szło jej naprawdę nieźle.
   – Kim jesteś? – zapytał inny głos, dochodzący jakby z mniejszej odległości.
   – Zombie zaatakowały moją grupę. Uciekłam do lasu i zabłądziłam. Pomóżcie mi, błagam – mówiła dalej, wciąż stojąc w tym samym miejscu.
   Ścisnąłem mocniej rękojeść noża, słysząc zbliżające się kroki. Jeżeli chcieliśmy wyjść zwycięsko z tego starcia, musieliśmy działać szybko. Max to zrozumiał i zaczął kierować się na drugi koniec szopy, gdzie zaraz zniknął za rogiem.
   – Spokojnie, skarbie – Zobaczyłem buty grubasa. – Tutaj nic ci nie grozi.
   To był najlepszy moment, by zaatakować. Wyskoczyłem z ukrycia, od razu chwytając grubego za włosy, odsłaniając tym gardło. Nóż wbił się w grube podgardle mężczyzny, uwalniając parującą na chłodzie krew. Gulgoczący odgłos, który wydostał się z ust faceta, szybko ucichł, gdy puściłem go.
   – Co do…
   Szpakowaty mężczyzna w czapce z daszkiem nie miał okazji dokończyć, bo na czubku jego głowy wylądował toporek.  Ostatni facet również padł martwy, gdy Sasza zagłębiła swój nóż w jego oku aż po rękojeść.
   – Schowajmy ich, zanim ktoś zobaczy – zarządził Max, chwytając szpakowatego za nogi i ciągnąc za szopę.
   Sasza również zajęła się drugim mężczyzną, a ja przez moment stałem nieruchomo, patrząc na ociekający krwią nóż. Jakby dopiero wtedy do mnie dotarło, co my właściwie zrobiliśmy. Zabiliśmy trójkę ludzi, jakby to było nic wielkiego. Nawet nie wiedzieliśmy, kim właściwie byli, a mimo to bez wahania pozbawiliśmy ich życia. Przerażało mnie to. Sam siebie przerażałem. Gdybym chociaż miał wyrzuty sumienia…
   – Rusz się, Rob – pośpieszyła mnie Sasza.
   Otrząsnąłem się i wytarłem ostrze w swoje spodnie. Zaciągnąłem grubasa do reszty jego kompanów, co było niemałym wysiłkiem i pozostawiło na ziemi zrytą smugę ziemi, na której nie było widać krwi – na szczęście. Przejąłem od Saszy strzelbę, którą odebrała szpakowatemu. Ona i Max również uzbroili się w ich bronie.
   Odcinek, oddzielający szopę od leśniczówki miał około pięćdziesiąt metrów, a pokonaliśmy go zgięci w pół, trzymając strzelby w pogotowiu. Tak udało nam się dotrzeć na taras, a potem przylec do ściany budynku, niezauważonymi przez nikogo.
   Dość wyraźnie słyszałem dobiegające z wewnątrz głosy. Po zaglądnięciu przez okno, zobaczyłem czwórkę mężczyzn, siedzących w salonie i dwie kobiety, trzymające się z boku. Nie wyglądały na szczęśliwe – łagodnie mówiąc. Jedna z nich miała nawet podbite oko. To sprawiło, że zniknęły moje wątpliwości co do naszych działań.
   Nie mogliśmy wejść od frontu. To niosłoby ze sobą zbyt duże ryzyko. Gdybyśmy wpadli do środka i zaczęli strzelać, a okazałoby się, że w środku jest jeszcze więcej osób, mogłoby to się dla nas źle skończyć. I musieliśmy też myśleć o tych kobietach. Im też mogła stać się krzywda.
   Odwróciłem się do swoich towarzyszy, chcąc ustalić z nimi plan działania, gdy w oknie za ich plecami zobaczyłem twarz. Dziewczęcą twarz, przyciśniętą do szyby. Duże, niebieskie oczy patrzyły na nas błagalnie, a dolna warga nieznajomej drgała. Zastygłem w bezruchu, nie wiedząc, czego mam się zaraz spodziewać. Gdyby dziewczyna zaczęła krzyczeć, uznając nas za wrogów, musielibyśmy uciekać.
   Ale nieznajoma tego nie zrobiła. Przyłożyła za to palec do ust, po czym wskazała nim na podwórko, a potem na dół. Nie zrozumieliśmy, więc powtórzyła te ruchy jeszcze kila razy.
   – Piwnica – powiedziała w końcu Sasza. – Mamy wejść piwnicą.
   Skinąłem głową dziewczynie, pokazując tym, że rozumiemy. Tej nagle jakby spadł kamień z serca. Jeszcze raz położyła palec na ustach, po czym zniknęła w głębi domu. Zanim jednak to zrobiła, posłała mi jeszcze spojrzenie, które wręcz błagało o pomoc. Zamierzałem jej udzielić, a przynajmniej zrobić wszystko, co było w mojej mocy.
   Na podwórku, pod boczną ścianą leśniczówki, znajdowała się klapa, która zapewne była wejściem do piwnicy. To – ku naszemu zdziwieniu – było otwarte. Ci mężczyźni rzeczywiście mieli się za nie wiadomo kogo, albo byli po prostu idiotami.
   Zeszliśmy na dół, zamykając za sobą klapę. W tym samym momencie, odcinając światło słoneczne, pochłonęła nas ciemność. Rozglądnąłem się po wszechpanującym mroku, widząc jedynie nieco ciemniejsze kontury. Póki wzrok nie przyzwyczaił się nam do zmiany światła, musieliśmy polegać na pozostałych zmysłach. Najbardziej na węchu. Wilgotny zapach piwnicy oraz stęchlizny, tłumiony był przez ostrą, dobrze mi znaną woń. Benzyna. Tak pachniała benzyna. Wyciągnąłem rękę do stojących najbliżej półek i wyczułem pod palcami kształt kanistra. Właśnie znaleźliśmy to, czego szukaliśmy.    Jednak najpierw musieliśmy zająć się siedzącymi na górze mężczyznami. 

niedziela, 15 kwietnia 2018

ROZDZIAŁ 17 - DOMEK Z KART (SASZA)

Witam wszystkich po długiej przerwie!
Minął prawie miesiąc od ostatniego rozdziału i przyznaję, że zaniedbałam TLD, zupełnie zapominając o pisaniu. Niestety, nie wiem, jak teraz będzie wyglądać moje dodawanie kolejnych rozdziałów, czego powodem jest kilka rzeczy. Jednym z nich jest szkoła, drugim obowiązki domowe, a trzecim inna opowieść, nad którą także pracuję. Wena przyczepiła się właśnie tego ostatniego punktu i chce ją wykorzystać do końca, nim zniknie. To nie oznacza jednak, że zapomniałam o TLD :) Tego nie zrobię przez najbliższe cztery tomy ;)
Nareszcie jednak znalazłam czas i  sama byłam zaskoczona tempem, w jakim udało mi się dokończyć ten rozdział i jego długością. Nie wiem nawet jak to się stało, bo koncepcja co do niego była zupełnie inna, ale gdy już na coś wpadnę, to nie jestem w stanie tego odpuścić ;)
Przez to też zmieniła się nieco kolejność perspektyw i następna część będzie historią Roba, a dopiero potem Adama i Radka. 
Od razu uprzedzam - nie wiem, czy wyrobię z kolejnym rozdziałem do niedzieli. Postaram się, ale nie obiecuję ;)

~~~

1
   Zapukałam do pokoju Maxa, choć jeszcze kilka sekund temu chciałam zrezygnować i wrócić do siebie. Jednak nie mogłam, póki nie załatwiłam jednej sprawy.
   Walka miała rozpocząć się za pół godziny, ale z tego co widziałam i słyszałam, ludzie już zaczęli kierować się na parking. Pewnie po to, by zająć miejsca. Rob, Hindus i reszta mojej grupy także się tam udała. Hotel nagle opustoszał.
   Do końca ta cała walka była dla mnie szaleństwem. Topór albo był niespełna rozumu, albo chciał z nas zakpić. To wszystko było niepotrzebne.
   – Sasza? – Max otworzył drzwi i wydał się być zaskoczony moim widokiem.
   – Mogę? – zapytałam, wsuwając dłonie do kieszeni spodni.
   Max odsunął się, wpuszczając mnie do środka. Cały czas starał się zapiąć przy tym rękawice bez palców. Dzięki grubej warstwie materiału jego poranione kostki miały skuteczną ochronę. Jednak wciąż nie miał całkowitej sprawności w dłoniach, co bardzo mnie martwiło. Skoro nie potrafił sobie poradzić ze zwykłymi rzepami, jak miał wygrać walkę o życie?
   – Daj to – powiedziałam i sama zapięłam mu rękawicę. – To szaleństwo. Kompletne szaleństwo.
   – Jeśli mówisz o przyjechaniu tutaj, to się zgadzam – odparł krzywiąc się, gdy dość mocno szarpnęłam rękawicą.
   – Nie o tym – Spojrzałam na niego, nie kryjąc swojej złości. – Nie powinieneś był się zgadzać.
   Max w odpowiedzi tylko przewrócił oczami, co tylko podsyciło mój gniew.
   – Doskonale wiesz, że nie było innego wyjścia. Teraz też nie ma.
   Zagryzłam policzek z trudem powstrzymując się od nawrzucania Maxowi. Od początku nie chciałam, by stawał do tej walki, nie tylko dlatego, że nie był do niej zdolny. Bałam się, że człowiek Topora okaże się silniejszy, a straty kolejnej osoby, która była mi bliska, nie zniosłabym.
   Tak, jak powiedział Rob – byliśmy rodziną. Choć z nikim z obecnych nie łączyły mnie więzy krwi, to byliśmy sobie bliscy. Nie chciałam, by ktokolwiek ginął – Rob, Adam, Agata, Edward, ani Max. Nawet Radek, czy Libra. Sama byłam gotowa stanąć do tej walki, byleby tylko uchronić przed nią moich przyjaciół. Byłam nawet gotowa zginąć, choć najpierw dałabym z siebie wszystko.
   Patrząc jednak na Maxa miałam wrażenie, że w ogóle nie przejmuje się zbliżającym starciem. Każdy inny na jego miejscu – w tym ja – byłby przerażony wizją śmierci, lub chociaż zdenerwowany. To nie była zwyczajna sytuacja zagrożenia, którą odczuwaliśmy podczas walki z zombie. Wtedy musieliśmy działać szybko, nie było czasu na myślenie o niebezpieczeństwach. Teraz wszystko działo się powoli, a było to jak czekanie na wyrok. Spokój Maxa sprawiał, że aż przechodziły mnie ciarki.
   – Czy ty w ogóle się boisz? – zapytałam, siadając na łóżku.
   – Co to za pytanie? – Zerknął na mnie przez ramię, sięgając po swoją kurtkę.
   – Mam wrażenie, że nie boisz się umrzeć – powiedziałam, a sama myśl o tym powodowała nieprzyjemny ścisk w gardle. Śmierci nie bali się szaleńcy i samobójcy. Max na obłąkanego nie wyglądał, więc…
   Wstałam z miejsca i podeszłam do przyjaciela, chwytając go za poły kurtki, na których mocno zacisnęłam palce. Max był zaskoczony moim zachowaniem, ale nic mnie to nie obchodziło.
   – Zaczęliśmy to wszystko razem – powiedziałam ostro, patrząc mu prosto w oczy. – I nawet nie myśl, żeby mnie teraz z tym gównem zostawić. Jeszcze cię potrzebuję i nawet nie waż się podkładać. 
   – Skąd pomysł, że…
   – Obiecaj, że tego nie zrobisz – syknęłam.
   – Saszo…
   – Po prostu obiecaj, Max. Wygrasz to.
   Skinął głową. Tyle mi wystarczyło. Cofnęłam się, wyprostowując palce. Te aż bolały mnie od siły, z jaką przed chwilą je zaciskałam.
   – Jesteśmy rodziną, Max – powiedziałam, kładąc dłoń na klamce. – Rodziny się nie zostawia.
   Tym razem nie odpowiedział. Nawet nie musiał. Znałam go już na tyle dobrze, że potrafiłam odgadywać jego myśli. Te, tym razem, usatysfakcjonowały mnie. mogliśmy ruszyć na arenę.

2
   Tego wieczora nie padało, a dzięki mnóstwu pochodni oraz rozlokowanych po parkingu beczek, gdzie płonął ogień, było dość jasno. Już z oddali widziałam i słyszałam zgromadzonych wokół areny ludzi. Ci raczyli się piwami, głośno rozmawiali, nawet obstawiali, kto wygra. Zombie w autobusach miotały się, potęgując wszechobecny hałas. Kakofonia wszystkich dźwięków oraz mroczność sytuacji sprawiała, że ogarniał mnie strach. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co niedługo miało się stać.
   – To szaleństwo – powiedziałam już po raz któryś tego dnia.
   – Mylisz się – odparł Max, gdy wchodziliśmy po schodach na górę.
   – Nigdy się nie mylę – fuknęłam.
   – Czasami jednak się mylisz.
   Gdy stanęliśmy przy barierce, która zabezpieczała ludzi na prowizorycznych trybunach przed upadkiem na dół, wszyscy spojrzeli w naszą stronę. Dostrzegłam, jak gapie zaczynają szeptać, wskazywać na Maxa palcami, wyraźnie go lustrować. Reszta głośno dopingowała dwóch mężczyzn, którzy by umilić czas sobie i kibicom, walczyła z zombie. Trupy oczywiście nie miały szans z długimi ostrzami, a dodatkowym utrudnieniem dla nich były pozbawione dłoni ręce. Z niesmakiem odwróciłam wzrok.
   – Jeśli to nie szaleństwo, to co? – zapytałam.
   – To? – Max spojrzał w dół. – To ich świat.
   Jeśli rzeczywiście tak było, to cieszyłam się, że nasz jest zupełnie inny. Krosno i klasztor były obozami pełnymi ludzi, którzy szukali schronienia przed okrucieństwami z zewnątrz. My zrobiliśmy wszystko, by nasi odcięli się od tego zła, a Topór przystosował swoich do takich widoków. Może i była to jakaś metoda, ale dla mnie zupełnie niezrozumiała. Z ludzi nie robiło się potworów. Jeśli nimi byli, to od początku.
   – Jesteś, ptaszyno.
   Odwróciłam się i zobaczyłam idącego w naszą stronę Topora. Mężczyzna miał na głowie kaptur, spod którego wystawały jego rude włosy, które rozpuścił, za to brodę zaplótł w warkocz. Wyglądał jak przerośnięty krasnolud.
   – I jest też nasz wojownik – Spojrzał na Maxa uśmiechając się paskudnie. – Podekscytowany walką?
   – Nie bardzo – mruknął ten.
   – Jakie są zasady? – zapytałam, splatając ręce na piersi.
   Topór zagryzł wargę, unosząc do ust butelkę piwa. Zaledwie dwoma łykami opróżnił ją do połowy.
   – Nie ma.
   Tego się spodziewałam. Brudna, brutalna walka to było coś, czego można było być pewnym po Toporze.
   – A broń? – pytałam dalej.
   – Wszystko wyjaśni się później, ptaszyno – Topór cmoknął, przestępując z nogi na nogę. – A teraz pozwól, że zaproszę cię do loży.
   Mężczyzna wskazał budkę, znajdującą się na lekkim podwyższeniu. Był tam zastawiony stół oraz dwa krzesła. Miejsce godne cesarza – pomyślałam kwaśno.                    
   – Panowie – Topór zwrócił się do dwóch mężczyzn, którzy stali za jego plecami. – Sprawdźcie go. Rozumiecie, że liczę na czystą walkę? Fair play jest tutaj bardzo ściśle przestrzegane.
   W milczeniu patrzyłam, jak Max zostaje przeszukany, a gdy nic przy nim nie znaleziono, poprowadzony w stronę schodów prowadzących na dół. Nim jednak do nich dotarł, coś mnie tknęło.
   – Max – Chwyciłam go za ramię i odwróciłam do siebie. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, bądź zrobić, pocałowałam go.


   Był zaskoczony – niemniej niż ja, gdy zrobienie tego przyszło mi do głowy. Nie ma zasad – przypomniałam sobie słowa Topora. Nie przerywając pocałunku odebrałam od niego kurtkę, w tym samym momencie wciskając w rękę składany nóż, świetnie mieszczący się w jego dłoni. Choć tak mogłam mu pomóc i mieć nadzieję, że wygra. 
   – Postaraj się nie zginąć – powiedziałam, odsuwając się od niego.
   Max tylko skinął głową, po czym ruszył na dół. Ja w tym czasie poszłam zając miejsce obok Topora.
   – Czyli nie będziesz zadowolona, jeśli zginie? – zagadnął mnie, gdy usiadłam na krześle.
   – Zamknij się – powiedziałam, rozglądając za swoimi.
   Roba, Hindusa i resztę dostrzegłam dokładnie naprzeciw swojego miejsca. Zajęli oni miejsca obok siebie, z niecierpliwością czekając na rozpoczęcie walki. Jedynie Rob nie wyglądał na zainteresowanego przygotowaniami na arenie, tylko patrzył wprost na mnie. Znałam to wymowne spojrzenie i w tamtej chwili cieszyłam się, że dzieli nas taka odległość. Nie miałabym sił tłumaczyć mu powodu, dla którego pocałowałam Maxa. A nawet gdybym wyznała to bratu, on i tak by nie przyjął do wiadomości, że to nic nie znaczyło. Byłam z Adamem i to na nim mi zależało. A Max… to był Max.
   Na arenie pojawił się przeciwnik Maxa. Widząc go poczułam ukłucie strachu, który uśpiła świadomość, że Max ma się czym bronić. Tamtej facet wyglądał jak maszynka do zabijania. Choć wzrostem nie przewyższał Maxa, to ilość mięśni, jaką posiadał, zapewniała mu przewagę. Gdy szedł, wielkie zwały muskułów poruszały się wraz z nim.
   Mężczyzna odwrócił się do kibiców i rozłożył ramiona. Poniosły się okrzyki dopingu.
   – Hulk uwielbia publiczność – oświadczył Topór, zakładając nogi na stół.
   Hulk – bardzo trafna ksywa – pomyślałam, patrząc na mężczyznę. Ten wciąż się popisywał, prężąc mięśnie i zachęcając ludzi do dalszych okrzyków. W pewnym momencie rozdarł nawet koszulkę, pokazując kolejne kilogramy mięśni. Mięśnie nie świadczą o sile.
   To nie była sprawiedliwa walka. Choć Max był silny, to w tym momencie skazany był na porażkę. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. W końcu to przeze mnie ledwie co trzymał broń. Jeśli zginie, to przez ciebie.
   Udało mi się złapać spojrzenie Maxa. Starałam się jakoś dodać mu otuchy, ale sama jej potrzebowałam. Nerwowe drapanie oparcia krzesło nie pomagało w pozbyciu się zdenerwowania.
   – Pora rozpocząć zabawę – mruknął Topór i wstał z miejsca. Momentalnie całe zgromadzenie ucichło. Mężczyzna spojrzał na mnie z nieukrywaną dumą. – Ma się ten posłuch.
   Topór wystąpił na przód i oparł się o barierkę. Stojący obok mężczyzna podał mu dwa solidnie wyglądające kije. Sądziłam, że to żart, dopóki przywódca obozu ich nie przejął i nie rzucił na dół.    Moja wściekłość oraz niedowierzanie w tamtym momencie były nie do opisania.
   – To chyba jakiś żart – prychnęłam, pochylając się do przodu, by lepiej wszystko widzieć.
   – Raczej rozgrzewka – sprostował mężczyzna, wracając do swojej poprzedniej pozycji. – Kilka ciosów twardą lagą ożywi ich zapał do walki.
   Powstrzymałam się przed zbędnym komentarzem i skupiłam na tym, co działo się na arenie. Walka się rozpoczęła.
   Hulk pierwszy ruszył na Maxa, atakując go kijem. Zrobił to jednak zbyt chaotycznie, dzięki czemu Maxowi udało się uniknąć ciosu, a sam wymierzył go przeciwnikowi w żebra. Człowiek Topora jęknął, chwytając się za trafione miejsce i przeszedł do kontrataku, ponownie jednak chybiając.
Z wyższością spojrzałam na Topora. Mężczyzna nerwowo obracał butelkę piwa w dłoni.
   – Jedna jaskółka, wiosny nie czyni, ptaszyno – powiedział spokojnie, ale wiedziałam, że te pierwsze chwile walki pokazały mu, że wcale nie jest na wygranej pozycji.
   Problemem Hulka okazało się to, co powinno być jego największym atutem. Góry mięśni nie pozwalały mu się zwinnie poruszać  i unikać ciosów. Każda też próba ataku kończyła się porażką, gdy Max bez większego wysiłku unikał uderzenia kijem. Jednak w końcu i jego dobra passa musiała się skończyć.
   Gdy szykował się, do zadania ciosu Hulkowi w głowę, mężczyzna nagle złapał lagę w monstrualnie wielką dłoń i wyrwał ją Maxowi. Drewniany kij uderzył w szybę autobusu, pobudzając jeszcze bardziej zombie. Max nie zdążył się nawet zorientować, kiedy człowiek Topora poderwał się z kolan i wymierzył mu jeden, ale bardzo silny cios w klatkę piersiową. Gapie na trybunach aż zachłysnęli się powietrzem, a sama niemalże poczułam ten raz. Takie uderzenie mogłoby połamać żebra.
   – O tym właśnie mówiłem – skomentował krótko Topór, unosząc butelkę w geście toastu.
   Mocniej zacisnęłam palce na oparciu krzesła, patrząc na szarżującego na Maxa Hulka. Chwycił on mojego przyjaciela za gardło i rzucił go na ścianę autobusu, zupełnie jakby był szmacianą lalką. Max nawet nie miał jak się przed tym obronić, wciąż zamroczony po poprzednim ciosie. Teraz jego głowa uderzyła jeszcze kilka razy w szybę busa, przy trzecim razie powodując pęknięcie na szkle. Dopiero wtedy Hulk pozwolił mu osunąć się na ziemię, zaraz pochylając się nad nim i mówiąc mu coś. Nie wiedziałam, co takiego, ale widząc minę na twarzy przyjaciela wiedziałam, że to coś, co go rozwścieczyło.
   Wstań – powiedziałam w myślach, mając nadzieję, że jakoś przekażę to telepatycznie Maxowi. – Wstawaj, do cholery! Wstawaj!
   Nie wyglądał dobrze – łagodnie mówiąc. Krew z rozciętej skroni zalała mu całą lewą połowę twarzy, a zamroczone spojrzenie świadczyło, że ciężko będzie mu się pozbierać po takich razach. Miał na to jednak chwilę czasu, bo Hulk ponownie zaczął zbierać oklaski od publiczności. Nikt nie zauważył, że w tym czasie zombie zdołały powiększyć pęknięcie w szybie i jeden z nich przeciskał głowę na drugą stronę, zrywając sobie przy tym ochłapy skóry z twarzy. Max jednak się zorientował.
Podniósł leżący na ziemi kawałek szyby i ruszył na Hulka zdeterminowanym krokiem. Tamten nawet tego nie zauważył, choć ostrzegały go głosy dziesiątek. Dlatego też wielkie było jego zdziwienie, gdy szkło wbiło się głęboko w jego ramię. Mężczyzna zawył z bólu, a nogi się pod nim ugięły. Max jednak mu nie odpuścił.
   Mocnym kopnięciem w twarz powalił go na plecy. Z nosa Hulka puściła się krew. Max podniósł kij, który wypadł mu z dłoni i stanął na mężczyzną. Już miał zadać mu cios w twarz, gdy rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Wszyscy spojrzeliśmy w stronę autobusu, skąd wysypały się zombie. Dziesiątki uwolnionych truposzy ruszyło na dwójkę walczących.
   – Teraz się zacznie zabawa – Topór aż pochylił się do przodu, nie kryjąc podekscytowania.
   Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
   – Nie wygrają z nimi – oburzyłam się, a widząc brak reakcji mężczyzny, sięgnęłam po swój pistolet, z zamiarem pozbycia się zagrożenia. Topór jednak mnie powstrzymał.
   – Uspokój się, ptaszyno – westchnął wstając. Wyciągnął zza paska oba swoje toporki i rzucił je na arenę. – Zadowolona?
   Zacisnęłam usta w wąską kreskę, ponownie patrząc na dół.
   Max zamachnął się na najbliższego ożywieńca, rozpłatując mu toporkiem czaszkę na pół. Kopnięciem w klatkę zombie uwolnił broń, po czym zaatakował następnego. Na szczęście jego i Hulka, te truposze były wyraźnie niedożywione, dzięki czemu nie aż tak sprawne. Gdyby było inaczej, obaj byliby już martwi.
   Podczas gdy Max eliminował kolejne żywe trupy, Hulk znalazł się w niebezpiecznej sytuacji. Szła na niego dwójka zombie, a mężczyzna nawet jeszcze nie sięgnął broni. Obficie lejąca się też krew z prawego barku nie pomagała mu w uniesieniu się na równe nogi. Zaraz jednak – ku zaskoczeniu nas wszystkich – najpierw jeden, a potem i drugi ożywieniec padł martwy, z roztrzaskanymi czaszkami.
   – Co ty wyprawiasz, Max? – zapytałam cicho widząc, jak mój przyjaciel pozbywa się kolejnych nieumarłych, które znajdowały się w pobliżu Hulka. Nie rozumiałam, dlaczego go ratował, a sądząc po minie Topora – on także.
   Hulk nie okazał się być jednak tak honorowy. Gdy Max tylko pozbył się ostatniego trupa, mężczyzna rzucił się na niego, przyciskając go do ziemi. Drugą ręką próbował sięgnąć po leżący niedaleko toporek.
   Nie mogłam w to uwierzyć. I nie mogłam też siedzieć bezczynnie.
   Chciałam wstać i przerwać walkę, ale Topór mi na to nie pozwolił, chwytając mnie za ramię.
   – Znałaś zasady – powiedział ostro. – Przyjęłaś je. Zawarliśmy umowę. 
   – Pieprzę twoją umowę – syknęłam. – Zrywam ją. Poradzimy sobie bez twojej pomocy. Przerwij to. 
   Topór nie był zadowolony – łagodnie mówiąc. Jeszcze mocniej ścisnął moje ramię, a na skroni pojawiła się mu pulsująca żyła. Pierwszy raz widziałam go tak wściekłego. Blizna, której nabawił się przeze mnie, napięła się.
   – To tak nie działa, Saszo – zwrócił się do mnie po imieniu, które w jego ustach brzmiało wyjątkowo groźnie. – Jeżeli to przerwiesz, żadne z was nie opuści Krosna żywym.
   Otworzyłam usta, by odpowiedzieć na tą groźbę, ale głos uwiązł mi w gardle. Topór nie rzucał słów na wiatr. Wiedziałam, że spełni swoją groźbę, jeśli tylko odważę się pomóc Maxowi.
   Jeden człowiek za cenę żyć siedmiu. Niewielka cena.
   Nie ważne, jak ciężkie były to dla mnie słowa. Musiałam wybrać mniejsze zło i nie ważne, że nie wierzyłam w nie nigdy.
   Usiadłam.
   Hulk niemal już sięgnął toporka. Dotykał go koniuszkami palców. Szanse Maxa malały z każdą sekundą odciętego powietrza i coraz pewniejszego chwytu Hulka na trzonku broni.
   Już nie myślałam. Wyłączyłam się, z chłodną obojętnością obserwując to starcie. W głowie nieustannie krążyła mi jednak myśl: mniejsze zło.
   Spojrzałam na znajdujących się naprzeciw przyjaciół. Najwidoczniej oni także próbowali wtrącić się do walki, za co ludzie Topora wymierzyli w nich z broni. palce na spuście świadczyły o tym, że każdy ich ruch może być tym ostatnim.
   Wszystko, co się stanie, będzie moją winą – pomyślałam, zmuszając się do tego, by spojrzeć na arenę. W tym samym momencie Hulkowi udało się ująć toporek w dłoń. Brudne od krwi zombie ostrze uniosło się w górę, tuż nad głową Maxa. Nie waż się odwracać wzroku – skarciłam się, gdy moje spojrzenie kierowało się gdziekolwiek indziej. Musiałam patrzeć na to, do czego sama doprowadziłam.
   Toporek zaczął opadać, co zdawało mi się dziać w zwolnionym tempie. Serce mi zamarło, oczekując tego jednego uderzenia, które niechybnie by mnie złamało. Wiedziałam, że utrata kolejnego członka rodziny mocno mną zachwieje, a odzyskanie równowagi będzie trwało bardzo długo.
   Potrzebowałam Maxa. Był ze mną niemalże od początku epidemii. Dzięki niemu nauczyłam się praw tego świata. Pomagał mi w prowadzeniu klasztoru. Wspierał mnie, gdy tego potrzebowałam. Max nie mógł umrzeć. Na to nie byłam gotowa.
   Chciałam coś powiedzieć, albo po prostu krzyknąć ze strachu i bezsilności, gdy jednak jakikolwiek głos zamarł mi na ustach. Przez kilka najbliższych chwil otwierałam i zamykałam usta jak ryba, całkowicie pozbawiona zdolności mówienia.
   Trybuny zamarły, a jedynym dźwiękiem były stłumione jęki zombie oraz ciche rzężenie dobiegające z areny.
   Powiedzieć, że na jeden krótki moment umarłam, było najtrafniejszym stwierdzeniem.
   To koniec – ta myśl jako pierwsza uderzyła we mnie, a potem wróciła ze zdwojoną siłą. Spojrzałam na Topora, którego spojrzenie mówiło: taka była cena. Tak. Bardzo wysoka cena.
   Toporek upadł na ziemię, prosto w kałużę wciąż rosnącej krwi. Zaraz obok niego legło ciężkie cielsko Hulka, któremu z rozciętego gardła wciąż płynęła czerwień. Max wstał, ocierając przedramieniem twarz z burgundowej posoki. W tej samej ręce trzymał nóż, który mu dałam. Słał się na nogach, kiedy rozglądał się wokół. Wyglądało to tak, jakby dopiero wtedy dotarło do niego, co się przed chwilą wydarzyło. Na dłużej zatrzymał wzrok na Hulku, którego martwe już oczy wpatrywały się w niebo. Niedługo miały one zajść białą błoną, a armię nieumarłych zasiliłby największy zombie, jakiego kiedykolwiek widziałam. I stałoby się tak, gdyby Max nie podniósł toporka i nie roztrzaskał czaszki mężczyzny. Dźwięk pękającej kości jeszcze długo roznosił się po arenie, podczas gdy zgromadzeni na niej ludzie próbowali zrozumieć, co się właśnie stało.
   Jedno życie, za cenę ośmiu – pomyślałam, patrząc na coraz mniej przypominającą ludzką głowę czaszkę Hulka. – Jedno, za cenę ośmiu.

3
   Zdjęłam bluzę Roba i sięgnęłam po czystą, czarno-czerwoną koszulę, która wisiała na oparciu krzesła oraz białą koszulkę. Nie wiedziałam, kto zostawił w moim pokoju te rzeczy i nie podobało mi się, że ktoś po nim myszkował podczas mojej nieobecności, ale pocieszające było to, że nie miałam nic do ukrycia. Chyba, że ten ktoś zostawił tu coś więcej, niż tylko ubrania – pomyślałam. Rozejrzałam się niespokojnie wokół, ale nie zobaczyłam nic podejrzanego. Nie sądziłam też, że Topór będzie chciał się mnie pozbyć. Być może i był sukinsynem, ale honorowym. No, przynajmniej w jakimś stopniu.
   Wzięłam czystą koszulkę i już miałam ją ubrać, gdy zobaczyłam swoje odbicie w lustrze znajdującym się naprzeciw. Mało brakowało, a bym się nie poznała i sięgnęła po broń.
   – Kiedy tak się postarzałam? – zapytałam się, podchodząc bliżej lustra. W świetle lampy oliwnej rysy mojej twarzy były poważniejsze, bardziej mroczne. Zupełnie tak, jakby zamiast dwudziestu dwóch lat miałam co najmniej trzydzieści. Ciągły stres, niewygody i brak snu zaczynały odciskać na mnie swoje piętno. Tylko czekałam na pierwsze siwe włosy.
   Ale zmieniłam się nie tylko zewnętrznie. Moja psychika także przeżyła przemianę. Choć nigdy nie byłam nazbyt rozrywkową osobą, to teraz nie mogłam sobie przypomnieć momentu, kiedy bym się śmiała. Nawet nie wiedziałam, czy wiem jeszcze, czym jest szczęście. Te prawdziwe szczęście.
Czy związek z Adamem mnie uszczęśliwiał? Na pewno sprawiał, że choć na moment się wyciszałam, zapominałam o niektórych sprawach, ale czy byłam z nim szczęśliwa? Tego nie potrafiłam powiedzieć. Czasem miałam wrażenie, że nasza relacja działa tylko z jednej strony – ja biorę wszystko, co daje, a on się stara mi to zapewnić. Jednak ja sama nie wiedziałam, czego chcę. To sprawiało, że się irytowałam. Miałam wrażenie, że te kilka dni, podczas których byliśmy razem, krępowały mnie. Bycie w związku nigdy nie było moją mocną stroną.
   To po co z nim jesteś? – zapytał kąśliwi głos w mojej głowie.
   To było dobre pytanie, ale na odpowiedź musiał jeszcze poczekać, aż sama bym ją poznała.
   Dotknęłam obwiązanego bandażem ramienia, gdzie drasnęła mnie kula. Ciągle zyskiwałam nowe rany. Ta na szyi już się zagoiła i po przyżeganiu pozostała tylko jaśniejsza blizna. Na udzie miałam też ślad po postrzeleniu, a także kilka wciąż utrzymujących się siniaków, zadrapań i otarć. Najwyraźniej byłam na to wszystko skazana.
   Przerzuciłam warkocz swoich ciemnych włosów na jedno ramię i po chwili wahania, odwróciłam się plecami do lustra. Z nienawiścią spojrzałam na tatuaż słońca, znajdujący się tuż poniżej mojego karku, przypominając sobie jego będącą dla mnie ironią symbolikę.
   Ten symbol miał oznaczać przezwyciężenie trudności, przejście przez okres walki, odrodzenia się i nadziei. Zupełnie nie odnosiło się do tego, co czułam. Wcale nie pokonałam żadnych swoich problemów, wciąż walczyłam ze sobą, nadziei mi brakowało… Robiąc sobie ten tatuaż myślałam, że pomoże mi on się z tym wszystkim uporać.
   – Gówno prawda – syknęłam, wkładając koszulkę.
   Wszyscy moi towarzysze siedzieli w sali, gdzie poprzedniego dnia rozmawialiśmy z Toporem. Zorganizował tam jakieś przyjęcie, czy coś w tym stylu. Kompletnie nie miałam głowy do takich rzeczy, ale postanowiłam pójść. Nawet po to, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Co, jak co, ale Toporowi wciąż w pewnych kwestiach nie ufałam.
   Wyszłam z pokoju i w tym samym momencie na korytarzu pojawił się Felczer – medyk z Krosna. Starszy nawet od Edwarda mężczyzna w płaszczu trzymał w dłoni dużą, brązową torbę i tłumaczył coś Maxowi. Zatrzymałam się, czekając na przyjaciela.
   – W razie gdybyś jednak dostał duszności, zgłoś się do mnie – Felczer poprawił kołnierz burego płaszcza, po czym spojrzał na mnie. – Saszo, jak z ręką?
   – W porządku – powiedziałam, podwijając rękawy koszuli.
   – To dobrze. Przed wyjazdem przyjdź, to jeszcze raz ją obejrzę – Wskazał na moje ramię.
   Skinęłam głową lekarzowi, który pożegnał się z nami, po czym ruszył do wyjścia.
   – Duszności? – od razu zwróciłam się do Maxa, marszcząc brwi.
   – Lekko stłuczone żebra. Nic poważnego – odparł ten, jak zwykle próbując mnie zbyć.
– Nie wydaje mi się – Splotłam ręce na piersi. Sama miałam okazję przekonać się, jak to jest mieć    takie obrażenia i wiedziałam, ile problemów z nich wynikało.
   Oprócz stłuczonych żeber, Max miał też plaster na zranionej skroni oraz czerwony ślad pod lewym okiem, który z czasem miał się stać fioletowy. Po starciu z kimś takim, jak Hulk, wyglądał nawet nieźle. A mogło być o wiele gorzej – pomyślałam, patrząc na odcisk palców na jego szyi. Przez to miał lekko ochrypnięty głos.
   – Idziemy? – zapytał, przerywając chwilę ciszy.
   – Tak. Chodźmy.
   Ruszyliśmy w dół schodów, gdzie wyraźniejsze były już głosy dochodzące z restauracji. Już przed wejściem kłębił się tłum mieszkańców obozu, a sala pękała w szwach. Ludzi było tyle, że z trudem wypatrzyłam stolik, gdzie siedzieli nasi towarzysze. Jeż miałam zacząć przedzierać się w tamtą stronę, gdy zatrzymał mnie Max.
   – Byłbym zapomniał – powiedział, sięgając do kieszeni. – Oddaję.
   Uśmiechnęłam się, biorąc od niego nóż. Nie było już na nim krwi, ale oczami wyobraźni ją widziałam. I jakoś nie chciałam go mieć.
   – Weź go – Oddałam broń. – Najwyraźniej przynosi ci szczęście.
   Rzadko kiedy widziałam, by Max się uśmiechał. W sumie to mogłam policzyć takie momenty na palcach jednej dłoni. Wydawał się być zbyt poważnym człowiekiem, by można było go sobie wyobrazić uśmiechniętego, więc moment, gdy udało mi się pozbawić tej kamiennej maski, uważałam za swoje zwycięstwo.
   – Oby – powiedział, chowając z powrotem nóż.
   Z trudem udało nam się dotrzeć do stolika, gdzie jakimś cudem zarezerwowano dla nas wolne krzesła. Siadając od razu zorientowałam się, że wszyscy – oprócz Radka i w pewnym stopniu Edwarda – mają już mocno w czubie. Ilość pustych butelek też na to wskazywała. Spojrzałam wymownie na Roba, który podnosił właśnie do ust piwo.
   – Tylko nie zaczynaj – westchnął.
   – Nie zamierzam – Splotłam ręce na piersi, po czym zwróciłam się do Libry, która wyglądała już o wiele lepiej, niż kilka godzin temu. – Jak ręka?
   – Będę żyć – odparła wesoło, unosząc piwo w geście toastu.
   Nagle moją uwagę przykuł młody mężczyzna, który podszedł do naszego stolika z kolejnymi, pełnymi butelkami. Od razu widać było, że wraz z moimi przyjaciółmi, nie wylewał za kołnierz.
Gdy nasze spojrzenia się spotkały, ten zatrzymał się i teatralnie przyłożył dłoń do piersi. Szkło zabrzęczało w jego rękach.
   – Je viens de voir l'amour de ma vie – powiedział, na co ja spojrzałam na niego jak na wariata. 
   – Co proszę?
   Odpowiedział mi śmiech, którym parsknęli moi przyjaciele. To jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu.
   – Masz adoratora – wyjaśniła mi Agata, której spojrzenie było mocno rozmyte. – Łukaszowi bardzo zależało na tym, by cię poznać. Mówiliśmy mu, żeby odpuścił sobie francuski, ale się uparł.
   Przewróciłam oczami, jednak sięgając po butelkę piwa. Wcześniej nie zamierzałam pić, ale jeśli już musiałam spędzić wieczór z francuskim amantem, to przynajmniej nie na trzeźwo.
   Oprócz sześciu moich towarzyszy podróży oraz marnego Francuza, przy stoliku siedziało jeszcze dwóch mężczyzn, których nie znałam. Obaj wyglądali na około trzydzieści lat, choć jeden wyglądał na starszego. Właśnie on był gładko ogolonym, ciemnym brunetem, a jego młodszy kompan blondynem o długich, związanych w kucyk włosach i koziej bródce oraz z okularami.
   – Miło mi w końcu poznać – Brunet, siedzący naprzeciw mnie, wstał z krzesła i wyciągnął ku mnie dłoń. – Marcin jestem, a ten tu to Eryk.
   – Sasza – powiedziałam, ściskając dłoń mężczyzny.  
   Podczas, gdy mężczyźni wymieniali uprzejmości z Maxem, ja spojrzałam na siedzącego obok mnie Roba. Choć nie moim zamiarem było robić mu wyrzuty z powodu wypitego alkoholu, to słowa wypomnienia mu tego miałam już na końcu języka. I pewnie te wypłynęłyby z moich ust, gdyby nie wtrącenie się Łukasza.
   – Jak to jest przewodzić tak dużą grupą? – zapytał, zwracając się do mnie.
   – Nie robię tego sama – odparłam, zerkając po zgromadzonych towarzyszach, z którymi odbyłam tą podróż do Krosna.
   – Ale ty rządzisz – Eryk przejął od Marcina paczkę papierosów, po czym podał ją dalej.
   – Robimy to razem – twardo trzymałam się swojego.
   Klasztorem rządziła Rada, a Radą było kilka osób. Nigdy nie chciałam być dyktatorem, ale nie mogłam nic poradzić na to, że wszyscy uważali mnie za osobę, która podejmuje ostateczne decyzje. Nie sprzeciwiałam się temu, ale nie odwracałam się też od Rady. Wiedziałam, że byśmy mogli stać się zgodną społecznością, musimy działać razem. Tylko w niektórych przypadkach działałam na własną rękę, jak to było w przypadku wyrzucenia Olgierda i przyłączenia Adama.
   Atmosfera zaczęła się coraz bardziej rozluźniać. Z każdą minutą robiło się głośniej i tłoczniej. Zaczęłam się zastanawiać, czy możemy sobie pozwolić na taką chwilę beztroski, wypełnioną alkoholem. W tym świecie nic nie było pewne i musieliśmy być zawsze gotowi stanąć do walki. Mogłam mieć tylko nadzieję, że Topór zadbał o wystawienie ludzi na warcie.
   – Dobra – Libra niespodziewanie postawiła butelkę na blacie, zwracając tym samym uwagę nas wszystkich. – Muszę zapytać, bo inaczej nie zasnę – Młoda kobieta wskazała palcem na mnie, a po jej nieco rozmytym spojrzeniu i uśmieszku stwierdziłam, że połączenie leków przeciwbólowych i alkoholu nie było dobrym pomysłem. – To było zaplanowane, czy wpadłaś na to w ostatniej chwili?
   – Na co? – zapytałam.
   – Żeby dać mu nóż – Libra wskazała na Maxa. – I to jeszcze w taki sposób.
   Zagryzłam policzek zażenowana i spojrzałam na moment w dalszą część sali. Spodziewałam się, że ktoś zada takie pytanie, ale bardziej obstawiałam Roba, niż Librę. Jednak alkohol i panująca atmosfera sprawiły, że ta zapomniała o naszych jeszcze nie tak dobrych stosunkach.
   – Wiesz – Libra zlustrowała siedzącego obok niej Maxa. – Sama pewnie bym zrobiła tak samo.
   – Libra – Radek spojrzał na przyjaciółkę wymownie. Ta jednak machnęła na niego ręką.
   – Jeśli oczywiście Max nie miałby nic przeciwko – kontynuowała.
   Powszechne rozbawienie przy stoliku nie udzieliło się tylko dwóm osobą i ja byłam jedną z nich. Drugą był Max, który wyglądał na niezbyt zadowolonego z zachowania Libry. Już nawet miał coś powiedzieć, gdy przerwało mu pojawienie się Topora. Po walce nie było okazji, bym z nim porozmawiała i nie wiedziałam, jak zareagował na tą niezbyt czystą wygraną Maxa.
   – Jest i nasz champion – oświadczył, a w jego głosie wychwyciłam nutkę złośliwości. – Nie zdążyłem ci pogratulować wygranej. W piękny sposób pozbawiłeś mnie najsilniejszego człowieka, chociaż niezbyt uczciwie. Mimo wszystko – gratuluję.
   Topór wyciągnął w stronę Maxa dłoń, którą ten ścisnął po chwili wahania.
   Świetnie zamaskowane komplementy – pomyślałam, biorąc łyk ciepłego piwa. Skrzywiłam się. Nie przepadałam za tym rodzajem alkoholu.
   – Mam nadzieję, że dobrze się bawicie – Topór spojrzał po twarzach zgromadzonych przy stole. Na mnie jego spojrzenie zatrzymało się nieco dłużej.
   – Nawet bardzo, jak widać – Hindus rozciągnął usta w pijackim uśmiechu i pomachał w połowie pustą butelką.
   – Cieszę się. Saszo, moglibyśmy porozmawiać?
   Spięłam się, czując ciężar dłoni mężczyzny na swoim ramieniu. Zacisnęłam usta i zaczęłam się podnosić, ignorując ostrzegawcze spojrzenie Maxa. Potrafiłam o siebie zadbać.
   Opuściliśmy gwarną, duszną salę kierując się na zewnątrz. Topór zaprowadził mnie na pusty parking hotelu, minął otaczający go murek i zatrzymał się przy barierce, która chroniła przed wpadnięciem do płynącej na dole Odry. Oparłam się o nią, czekając na to, co do powiedzenia miał mi mężczyzna. Ten najpierw jednak wyjął paczkę papierosów i odpalił jednego. Kilka najbliższych chwil wypełniały jedynie szum wody, stłumione głosy bawiących się wewnątrz budynku oraz zapach gryzącego dymu, którego starałam się unikać.
   Spojrzałam w dół. Woda płynęła swoim wolnym, spokojnym tempem. Po powierzchni unosiły się pozostałości lodu, który niedawno skuwał rzekę. Odwilż była nam teraz bardzo na rękę. Dzięki temu problem zasp i mrozów został na razie skreślony z listy spraw, o które musieliśmy się martwić.
   – Ty dałaś mu nóż – powiedział w końcu Topór, odwracając się w moją stronę. Nie wyglądał na złego. Wręcz przeciwnie. – Nie grasz czysto, Saszo.
   – Ty także – odparłam.
   – To prawda – Mężczyzna uśmiechnął się, popijając piwo z trzymanej butelki. – Granie fair nigdy nie było moją mocną stroną. Po co być uczciwym, skoro można przez to zginąć, prawda?
   Nie odpowiedziałam. Nawet jeśli, coś w tych słowach było, to zgodzenie się z Toporem było dla mnie nie do pomyślenia. Chociaż zawarliśmy sojusz, to wciąż pamiętałam okoliczności naszego pierwszego spotkania. On pozbawił Kubę ręki, mnie i Samantę chciał zabić, ja zapewniłam mu paskudną bliznę, on wysłał szpiegów do klasztoru, a moi ludzie zabili kilku jego. O czymś takim nie dało się ot tak zapomnieć. No i była też kwestia tego, że nie ufałam Toporowi. To miało się tak szybko nie zmienić.
   – Ciężko jest być dobrym człowiekiem, gdy wszyscy wymagają od ciebie więcej, niż jesteś w stanie unieść – powiedział. – Gdy robisz tak, jak od ciebie wymagają – dajesz sobą manipulować. A gdy działasz po swojemu – stajesz się potworem. Obie opcje są tak samo gówniane.
   – O co ci chodzi? – zapytałam gniewnie.


   Topór spojrzał na mnie. Widać było, że on również tego wieczora nie wylewał za kołnierz.
   – Jesteśmy wycięci z tego samego materiału, ptaszyno. Ty i ja – bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie.
   – Nie jestem taka, jak ty – warknęłam wściekła, że w ogóle coś takiego zasugerował.
   – Jesteś, ptaszyno – Zaśmiał się, jeszcze bardziej mnie tym rozwścieczając. – Oczywiście, że tak. Jesteś tak samo przystosowana do tego świata, jak ja, ten cały Wiksa i inni mordercy, którzy usprawiedliwiają swoje działania troską o innych. Najgorsza wersja obłudy.
   Nie chciałam już tego słuchać przekonana, że jeszcze jedno słowo Topora skończy się tym, że jego ciało znajdzie się na dnie Odry i tym samym potwierdzą się jego słowa.
   Nie byłam mordercą, choć zabijałam. Jednak robiłam to tylko w okolicznościach, które tego wymagały. Nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia, problemów ze snem, czy widzeń swoich ofiar. Trzymałam się tego, co polecił mi Bruno, zanim pozwoliłam mu odejść. Stali się oni dla mnie ludźmi bez twarzy.
   – Dam ci dobrą radę, ptaszyno – Topór zatrzymał mnie, gdy chciałam odejść. Niechętnie stanęłam i obejrzałam się na niego. – Każdy twój człowiek, to jedna karta. Wyciągnij ich więcej, a twój śliczny, bezpieczny domek się zawali.
   Zagryzłam wargę, powstrzymując się przed kontynuowaniem rozmowy i ruszyłam w stronę sali. Nie dotarłam nawet jednak do wejścia, gdy zobaczyłam znajomą sylwetkę, siedzącą na schodach prowadzących do ogrodu. 
   – Co tu robisz? – zapytałam, siadając obok Maxa. Ten spojrzał na mnie zaskoczony.
   – Wyszedłem. Gorąco tam – odparł kiwając głową w stronę hotelu. – Czego chciał Topór?
   Zagryzłam policzek, zerkając przez ramię. Topora już nie było.
   – W sumie to nic takiego – powiedziałam. Na razie nie chciałam mówić Maxowi o tym, co powiedział mi mężczyzna. Nikomu.
   Spojrzałam na Maxa, który zrywał z butelki piwa nalepkę, rzucając kawałki papieru na dolne schodki. Robił to wolno, przez wciąż zesztywniałe palce. Jego dłonie nadal były grubo obwiązane bandażem.
   – Co ci powiedział? – zapytałam i widząc niezrozumienie na twarzy przyjaciela, zaraz wyjaśniłam. – Hulk. Powiedział ci coś, a ty się wściekłeś.
   Max zacisnął usta, wyprostowując się. Patrząc na niego zrozumiałam Librę. Dotychczas patrzyłam na Maxa tak, jak na Roba – jak na przyjaciela. Dostrzegałam, że jest przystojny, ale widziałam w nim faceta, który mógłby się mi podobać. Nawet wtedy, gdy go pocałowałam. To było zupełnie pozbawione jakichkolwiek emocji z mojej strony. Nawet nie wyobrażałam sobie, by Max mógłby być z kimkolwiek. Zdawał się być ponad to.
   – Nie musiałem go zabijać – powiedział, całkowicie odbiegając od mojego pytania.
   – Broniłeś się…
   – Nie musiałem go zabijać – powtórzył twardo Max, mocno ściskając butelkę. Patrzył na nią tak, jakby to był Hulk. – Ale chciałem.
   W niektórych momentach – choć nielicznych – Max mnie przerażał. Wtedy zupełnie traciłam poczucie, że go znam. Tak było w kościele, gdy katował Smitha, na arenie, dobijając Hulka i teraz. Chociaż z pozoru była między nami otwartość i więź, to miałam wrażenie, że w ogóle nie znam Maxa. Nie wiem o nim więcej, niż sam mi powiedział. Miał swoje tajemnice – jak każdy – lecz jego musiały być naprawdę mroczne, skoro tak je skrywał. Jedną z nich były blizny na jego plecach. 
   – Czy my sobie ufamy, Max?
   – Co to za pytanie? – Zerknął na mnie zaskoczony.
   – Proste – Wzruszyłam ramionami. – Chcę wiedzieć, czy mogę na ciebie liczyć, w razie gdyby coś poszło nie tak.
   Milczał przez chwilę, a to sprawiło, że ogarnęły mnie wątpliwości. W ostatnim czasie nasza relacja uległa pogorszeniu i, choć tego się obawiałam, mogłam stracić najważniejszego sojusznika, jakiego miałam. To byłoby jak utrata karty, o której mówił Topór. Ta jedna podtrzymywała całą konstrukcję i bez niej, wszystko by się zawaliło.
   – Możesz – powiedział w końcu. – Oczywiście, że możesz.  
   Chociaż powiedział to, co chciałam usłyszeć, ton jego głosu sprawił, że wcale mnie to nie uspokoiło.
   – Czego się boisz, Max? – zapytałam, ponawiając pytanie sprzed kilku godzin.
   – Daj spokój – mruknął ten.
   Tym razem nie zamierzałam odpuszczać tematu. W przypływie nieopisanej złości uderzyłam Maxa z całej siły w ramię, a potem drugi raz. Ten odsunął się od moich ciosów, patrząc na mnie z oburzeniem. Nie obchodziło mnie jednak to, że wciąż był obolały po walce. To nawet mi odpowiadało.
   – Przestań! – Złapał mnie za nadgarstek, gdy już miałam uderzyć go po raz kolejny. – Oszalałaś?
   – To ty przestań udawać, że ci na niczym nie zależy, bo to gówno prawda! – powiedziałam ostro, wyrywając rękę. – Znam cię, Max i wiem, że ciągle jesteś przerażony. Boisz się, bo ci na czymś zależy. Powiedz w końcu, czego tak bardzo nie chcesz stracić, to pomogę ci to utrzymać.
   Max w milczeniu pokręcił głową, po czym wstał i odszedł na bok, gdzie jeszcze przed chwilą stałam w Toporem. Oparł się o barierkę i jeszcze nigdy nie widziałam go tak zmęczonym. Ten widok sprawił, że aż ścisnęło mnie w gardle.
   – Nigdy nie bałem się śmierci, ani umierania – powiedział, gdy stanęłam obok niego. – Boję się tylko umrzeć bezcelowo.
   – Dlatego tak zaryzykowałeś, decydując się walczyć? – zapytałam. – Przetrwanie klasztoru jest twoim celem?
   Zacisnął zęby tak mocno, że aż mięśnie na jego twarzy drgnęły. Nie zamierzałam jednak odpuścić tego tematu. Nie teraz, gdy udało mi się zajść tak daleko.
   – Muszę naprawić choć kilka rzeczy, które spieprzyłem – powiedział podnosząc głowę. – Są poranki, kiedy budzę się i przez ułamek sekundy zapominam, gdzie jestem, kim jestem i co zrobiłem, spodziewając się, że to życie okaże się tylko koszmarem.
   Mówił zagadkami. To z jednej strony mnie przerażało, a z drugiej ciekawiło. Max miał tajemnicę, która go    niszczyła.
Dla każdego z nas ten świat był horrorem, ale pierwszy raz widziałam, by ktoś był nim aż tak bardzo przytłoczony, jak w tamtej chwili Max. To go niszczyło, a ja nie wiedziałam, jak mu pomóc.
   – Wściekłem się na Hulka, bo czasem po prostu się nie kontroluję – powiedział w końcu. – Tam, w kościele, zobaczyłaś coś okropnego i zobaczyłaś to we mnie. Nawet mnie to przeraża.
   Wciąż go nie rozumiałam, ale nawet już nie próbowałam rozgryźć sensu tego, co mówił.
   Ludzie, to dziwne istoty – gdy już zaczynają się otwierać, nie należy pokazywać, że na tym nam zależy. Bo jeśli tak się stanie, tamci uciekną, widząc swoją słabość w czyiś oczach.
   Nie powinnam była pytać, ale nie było już odwrotu.
   – Co takiego?
   Max na moment odwrócił wzrok, a gdy już na mnie spojrzał, poznałam odpowiedź na to pytanie.
   – To, że tak bardzo mi  na was zależy.
   – To coś złego? – zapytałam skonsternowana. Poczułam się nawet poniekąd urażona.
   – Sam już nie wiem – odparł cicho.
   Zagryzłam policzek i postanowiłam zaryzykować. Objęłam Maxa mocno, czym ten wydał się zaskoczony. Potrzebował jednak wsparcia, o czym bardzo dobrze wiedziałam.
   – Jesteśmy rodziną, Max – powiedziałam, patrząc na niego z dołu. – Pamiętaj o tym.
   Nagle, zupełnie dla mnie niezrozumiale, ogarnęła mnie nieprzeparta chęć, by zrobić to samo, co zrobiłam przed walką Maxa. Przysunęłam się nawet bliżej niego, choć wcale nie powinnam. Być może nie myślałam wtedy trzeźwo, albo chciałam w końcu zachować się jak egoistka i przestać myśleć o innych. Na moment zapomnieć o Toporze, obozach  i reszcie problemów, które mi ciążyły.
A przede wszystkim, chciałam po prostu pocałować Maxa. Nie wiedziałam dlaczego, ale tak było.
   – Światła.
   – Co? – skonsternowana zmarszczyłam brwi, zupełnie nie rozumiejąc tego, co powiedział Max. Dopiero gdy powiodłam za jego spojrzeniem, zobaczyłam, o co mu chodzi.
   Po moście jechała ciężarówka, której reflektory oświetlały drogę. Jej prędkość wskazywała na to, że kierowca nie ma przyjaznych zamiarów w stosunku do barykady. Strażnicy również to stwierdzili, sięgając po bronie. Przed tym, jak padły pierwsze strzały, a z kabiny pojazdu, wprost do rzeki, wyskoczył kierowca, zobaczyłam, że ciężarówka jest w rzeczywistości cysterną. Nie zdążyłam krzyknąć, by powstrzymać ludzi przed rozpoczęciem ostrzału. Było już za późno i Max również o tym wiedział, pociągając mnie za murek. Legliśmy na ziemi, kryjąc głowy w ramionach i oczekując wybuchu. Nastąpiło to po kilku sekundach, poprzedzonych hukami wystrzałów.
   Nagle stało się jasno, jak za dnia, a powietrze zrobiło się nieznośnie duszne i gorące. Skuliłam się jeszcze bardziej, gdy rozległ się potężny, świszczący ryk, a po nim nastąpiło głuche łupnięcie. Nad naszymi głowami przeleciały odłamki, które spadały zarówno na nas, jak i wszystko dookoła. Wydawało mi się, że Max coś krzyknął, ale nie byłam tego pewna, bo zaraz rozległ się kolejny wybuch i nagle powietrze stało się jeszcze gorętsze.


   – Chodź! – tym razem byłam pewna, że słyszę Maxa. Złapał mnie on za ramię i pociągnął w stronę hotelu.
   Mrużyłam oczy przed potwornie jasnym blaskiem i dusiłam się rozgrzanym powietrzem. Coś sporego upadło, zaledwie kilka metrów na lewo od nas. Wyglądało to jak drzwi samochodowe. Udało nam się dotrzeć do wyłożonego kostką podjazdu przed budynkiem, gdzie zachrzęściły pod moimi butami kawałki szkła. Potknęłam się o coś, ale dzięki wciąż trzymającemu mnie Maxowi, udało mi się utrzymać na nogach.
   Na ścianie przed nami, zobaczyłam spadające cienie. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to mknące w dół kończyny, kawałki metalu, części samochodowe, gruzy. Była tam nawet głowa z płonącymi włosami. Zasłoniłam głowę, a w tym samym momencie na ręce spadł mi płonący kawałek materiału. Odrzuciłam go szybko, ale języki ognia i tak zdołały poparzyć mi skórę.
   Tuż przed samym wejściem do hotelu, leżała płonąca opona. Wpadliśmy do środka budynku, wstrzymując oddech przy chmurze drażniącego, oleistego dymu.
   – Nic ci nie jest? – Spytał mnie Max, gdy już znaleźliśmy się w bezpiecznym wnętrzu.
   Słyszałam go jakby z oddali. Miałam wrażenie, że w uszach mam watę, przez którą wszystko brzmi niewyraźnie.
   Spojrzałam na niego. Jego twarz była biała wokół oczu, a czerwona na czole i policzkach. Opalił sobie pół głowy, po lewej stornie. Na ramionach miał bryzgi krwi, czarne ślady oraz dymiące kawałki tego, co spadło z nieba. Wiedziałam, że sama nie wyglądam z pewnością lepiej. 
   Pokręciłam głową. Gardło miałam jakby spieczone od gorącego powietrza.
   – Co tam się stało? – zapytałam ochryple.
   – Nie mam…
   Nie zdążył odpowiedzieć, gdy wszystkie okna, znajdujące się w holu hotelu, wyleciały z futryn, wepchnięte podmuchem. Puste otwory rozbłysły pomarańczowo-czerwonym światłem, a potem cały budynek zatrząsł się w posadach. Na zewnątrz rozległ się przeraźliwy pisk, na dźwięk którego znowu się skuliłam. Był to ostatni wybuch cysterny. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
   – Chodź! – po raz drugi Max złapał mnie za rękę i pociągnął w głąb budynku. Stanie w drzwiach było zbyt niebezpieczne, gdy tynk zaczął się nam sypać na głowy.
   Wbiegliśmy do restauracji, z której uciekała resztka ludzi. Zamęt był ogromny, a w drzwiach ewakuacyjnych rozległa się prawdziwa bitwa o przeżycie. Mieszkańcy Krosna przepychali się na zewnątrz, chcąc jak najszybciej uciec z niebezpiecznego budynku.
   Nie przedostaniemy się tam, przed załamaniem dachu – uświadomiłam sobie, patrząc na przeciskających się w drzwiach ludzi. Jedynym wyjściem była ucieczka tą samą drogą, którą dostaliśmy się do środka. Już chciałam pociągnąć tam Maxa, gdy zobaczyłam wchodzące tamtędy, płonące postacie. Nagie lub w resztkach płonącej odzieży zombie, chwiejąc się i zataczając na nogach ruszyły w naszą stronę. Nie miałam przy sobie broni. Nie sądziłam, że będzie mi potrzebna i ta leżała teraz wraz z kaburą i nożem na szafce w moim pokoju. Max też jej nie miał.
   Moją uwagę zwróciły krzyki ludzi, dobiegające z restauracji. Tłum zaczął się rozbiegać, gdy do środka wchodziły zombie. Dorwały kilku nieszczęśników, natychmiast się nimi posilając. Kolejna droga ucieczki została odcięta.
   – Tędy! – krzyknęłam, kierując się w stronę schodów.
   W tym samym momencie, gdy wbiegliśmy na szczyt schodów, za nami rozległ się huk. Ściana przy wejściu nie wytrzymała i pierwsze cegły zaczęły sypać się na podłogę. Zaraz za nimi spadł również spory kawałek betonu wraz z pustą ramą okienną. Przygniótł on dwóję truposzy, rozpłaszczając ich pod sobą.
   Zostawiłam Maxa w tyle, będąc pewną, że cały czas podąża za mną. Sama ruszyłam do swojego pokoju, z takim impetem wpadając do środka, że niemal przypłaciłam to wybiciem sobie zębów o podłogę. Dopadłam do stolika, znajdującego się przy łóżku i chwyciłam kaburę. Zapinając ją w pośpiechu, zwróciłam się do Maxa.
   – W plecaku mam drugi pistolet. Weź go i…
   Jakież było moje zdziwienie, gdy nie zobaczyłam za sobą Maxa, ani też nikogo innego. Sama zgarnęłam plecak, po czym pędem wybiegłam na korytarz, czując paniczny strach. Hałas, dobiegający z zewnątrz, krzyki, wycie zombie, wystrzały, to wszystko się skumulowało, tworząc przerażającą symfonię.
   Maxa znalazłam u podnóża schodów, przygniecionego przez jednego ożywieńca i z przygotowującym się do ataku drugim. Od razu ruszyłam na dół, przeskakując po nawet trzy schodni na raz i ryzykując skręcenie karku.
   – Hej! – zawołałam, zwracając uwagę jeszcze stojącego na nogach truposza. Odwrócił się w moją stronę, pokazując zwęglony, prawy bok twarzy i zawył. Z pewnością wymierzyłam w niego i pociągnęłam za spust. Głowa zombie odskoczyła do tyłu, a on sam zaraz upadł. Drugiego truposza złapałam za resztki spalonej bluzy i rzuciłam go na bok. Nie było czasu na dobijanie.
   Dźwignęłam Maxa na nogi, widząc jak ten krzywi się, przyciskając rękę do żeber. Musieliśmy jak najszybciej uciec z walącego się hotelu.
   W restauracji wciąż znajdowało się kilkoro ludzi i niemal taka sama ilość zombie. Drzwi stały jednak otworem.
   Mijając walczących, którzy jakoś radzili sobie z odpieraniem ataków nieumarłych, ruszyliśmy do drzwi. Wyprzedziła nas jednak krótkowłosa blondynka o dość pokaźnych kształtach. Nie udało się jej jednak uciec, bo w drzwiach pojawił się kolejny truposz. Nie zdążyłam przyjść jej z pomocą. Ożywieniec złapał blondynkę za ramiona i zatopił zęby w szyi kobiety. Krew trysnęła. Zombie oderwał spory kawałek mięsa i wpuścił swoją ofiarę. Ta upadła na drewnianą podłogę, wciąż obficie krwawiąc z rozerwanej tętnicy szyjnej. Truposz upadł na kolana i znowu wgryzł się w nie broniącą się już kobietę. Minęliśmy ich, wypadając na zewnątrz.
    Tuż przy samym wyjściu zobaczyliśmy leżące na ziemi, okaleczone i porozrywane ciała, poodrywane kończyny, żerujące na martwych żywe trupy. Patrzyłam na nie wszystkie, szukając wśród nich znajomych twarzy. Jak na razie – na całe szczęście – żadna nie należała do moich przyjaciół.
   Zobaczyłam za to jakiegoś mężczyznę, który przeszedł zaledwie kilka kroków od nas, zaciskając dłonie na szyi w daremnej próbie zatamowania krwi, która spływała mu przez palce, szlochając przy tym głośno. Na przedramieniu miał drugi ślad po ugryzieniu. Chciałam go zawołać, ale wtedy z boku wyrosła postać zombie, któremu wnętrzności kołysały się na wysokości krocza. Kolejne, mokre zwoje wysunęły się, gdy zaatakował nieznajomego. Ten nawet nie próbował się bronić. Odwróciłam wzrok, nie chcąc na to patrzeć.
   Gdzie był Topór? Gdzie jego ludzie? Gdzie moi ludzie? Nie wiedziałam.
   Max coś mówił do mnie, ale przez krzyki, jęki, odgłosy wystrzałów i trzaskanie płomieni zupełnie go nie słyszałam. Chciałam już zbliżyć się, by powtórzył, gdy ten nagle spojrzał za mnie, a źrenice rozszerzyły mu się.
   – Uważaj! – krzyknął, odpychając mnie na bok.
   Upadłam na ziemię, boleśnie uderzając łokciem w asfalt. W tym czasie Maxa zaatakował zombie. Truposz – używając całej siły, jaka pozostała w jego gnijącym ciele – popchnął go na ścianę stojącej nieopodal furgonetki wystarczająco mocno, by blaszany bok aż zatrząsł się od uderzenia. Głowa ożywieńca była jak łeb węża, który wił się, kłapiąc zębami przy szyi mojego przyjaciela. Max, nie dając rady odepchnąć zombie, złapał go za ramiona i próbował choćby go od siebie odsunąć. Zerwałam się, ruszając mu na pomoc.
   Pokonanie tych zaledwie kilku, dzielących nas metrów, zdawało mi się trwać wieczność. Sięgnęłam po nóż i już miałam zaatakować zombie, wbijając mu ostrze w głowę, gdy zobaczyłam, że ta odrywa się nagle od ramienia Maxa, a w zębach trzyma krwawy ochłap skóry.
   Nie – zatrzymałam się i nagle wszystkie siły mnie opuściły. – Nie. Tylko nie to.
   Stałam, tylko parę kroków od truposza, ale nie mogłam się zmusić do żadnego ruchu. Patrzyłam tylko na to, jak szamocze się, próbując ponownie ugryźć mojego przyjaciela. Na to nie mogłam jednak pozwolić.
   Chwyciłam kępkę jasnych włosów, która pozostała na głowie ożywieńca, po czy z zaskakującą nawet dla mnie siłą rzuciłam go na ziemię i od razu przygniotłam do niej. Zdołał tylko raz na mnie zawarczeć, po czym ostrze noża wbiło się w jego oczodół. Potem znowu. I znowu. Wściekłość, jaka mnie ogarnęła, nie pozwalała mi przestać. Gdy już miałam zadać kolejny cios, coś powstrzymało moją uniesioną rękę.
   – Musimy uciekać – powiedział Max tak spokojnie, że aż mnie to przerażało.
   Był przecież ugryziony. Zarażony. Właśnie w tym momencie, stojąc nade mną, umierał.
   Wstałam, chwiejąc się na nogach. Nie mogłam oderwać wzroku od krwawiącej rany na złączeniu jego ramienia i szyi.
   – Max… – mój głos zabrzmiał cicho przez ściśnięte gardło. Oczy wypełniły mi łzy.
   – Później. Tu nie jest bezpiecznie – warknął i pociągnął mnie w stronę domu z czerwonej cegły.
   Wokół widziałam wiele postaci, ale więcej wśród nich było martwych, niż żywych. Tamci pałaszowali tych, których udało im się dorwać, albo szukali nowych ofiar. Z oddali wciąż dobiegały strzały, barykada na moście zniknęła, w pobliskich budynkach pojawił się ogień. Wieczór, gdzie mieliśmy zażyć beztroski, zamienił się w koszmar.
   Nie udało nam się dotrzeć do domu. Na jego terenie chodziły już zombie, a kilkoro z nich dobijało się do drzwi. Ktoś pewnie był w środku i znalazł się w niemałych tarapatach. Kolejne ożywieńce spostrzegły nas i ruszyły ku nam. Choć nie miałam sił, biegłam za Maxem. Ten prowadził mnie do stojącej na końcu ulicy furgonetki. Drzwi do jej naczepy były otwarte, co zobaczyłam nawet z daleka. Łuna płomieni wciąż oświetlała obóz.
   Kto zaatakował Krosno? Odpowiedzi było kilka. Mógł być to Rokita, który dowiedział się o istnieniu tego miejsca, Zbieracze, czy nawet Wiksa. Może też jakaś inna, wroga grupa. Ktoś, kto chciał zniszczyć to miejsce.
   To teraz nieważne – powiedziałam sobie.
   Max otworzył drzwi do furgonetki i zaglądnął do środka, po czym dał mi znak, bym weszła do środka. Zaraz po tym sam do mnie dołączył, zamykając skrzydło. Nagle nastała ciemność. A także cisza. Nie całkowita, ale hałas z zewnątrz nie był już tak wyraźny. Cisza.
   – Max? – zapytałam niepewnie. Chwilowy brak odpowiedzi z jego strony sprawił, że machinalnie sięgnęłam po broń.
   – Jestem – odparł w końcu, a po odgłosach stwierdziłam, że usiadł. – Bądźmy cicho. Przynajmniej przez dłuższą chwilę.
   Skinęłam głową, choć nie mógł tego zobaczyć. Również usiadłam, zdejmując plecak. W środku miałam latarkę. Zmrużyłam oczy, gdy wnętrze furgonetki rozświetlił słup światła. Skierowałam go na przeciwną do wejścia ścianę, dzięki czemu w pomieszczeniu stało się jasno.
Spojrzałam na Maxa. Ten oderwał rękaw koszulki i przyłożył kawałek materiału do krwawiącej rany. Zacisnęłam zęby, widząc to i położyłam pistolet na kolanach. Zobaczył to.
   – To nie będzie konieczne – powiedział.
   – Max, to nie…
   Przerwał mi, przykładając sobie palec do ust. Zrozumiałam i nie dokończyłam. Broni jednak nie odłożyłam. Max mógł być moim przyjacielem, ale gdyby się przemienił,  to zamierzałam się bronić. Nie ważne, jak trudne by to dla mnie było.
   Przymknęłam oczy i oparłam głowę o ścianę. Wtedy mój słuch wyostrzył się. Słyszałam strzały, krzyki ludzi, którzy jeszcze nie zginęli, jęki zombie, wołania o pomoc.
   Gdzie był Rob? Edward? Hindus i reszta? Żyli? Udało im się uciec? A może skończyli jak Max, albo i jeszcze gorzej? Ta niewiedza sprawiała, że miałam ochotę zarówno płakać jak i wrzeszczeć. A nie mogłam zrobić żadnej z tych rzeczy, zamknięta w metalowej puszcze z zarażonym przyjacielem, który w każdej chwili mógł się przemienić. Nie wiedziałam, ile to zajmie czasu, ale sama myśl, że to musiałoby się stać, odbierała mi wszelkie siły. Gdzieś tam we mnie, wciąż tlił się mały płomyk nadziei, że to nieprawda. Że ta noc jest jednym, wielkim koszmarem i zaraz się obudzę. Że to wszystko się nie wydarzyło. Że Max wcale nie umrze.
   Przełknęłam gorzkie łzy, ale nie wszystkie udało mi się powstrzymać. Zamknęłam sobie usta dłonią, ale szloch i tak wyrwał mi się z piersi. Nie potrafiłam dłużej być twarda, gdy wewnątrz byłam w rozsypce. Wiedziałam, że jeśli Max umrze, zabraknie mi wszystkich, istotnych elementów, które mi dawał. Dzięki niemu stałam się tym, kim byłam. Zmieniał mnie od początku i to jemu wszystko zawdzięczałam. Bałam się, że sama sobie nie poradzę.


   – Saszo?
   Nie miałam sił, by na niego spojrzeć. W milczeniu pokręciłam głowę, opierając czoło na splecionych dłoniach. Nie zareagowałam nawet, gdy Max ukucnął przede mną.
   – Nie umrę – powiedział, na co ja miałam ochotę się roześmiać. Po jego minie stwierdziłam jednak, że nie żartował.
   – Nie pieprz – syknęłam wściekła, że w ten beznadziejny sposób próbował mnie pocieszyć.
   – Nie pieprzę – westchnął zirytowany, podnosząc się.
   Patrzyłam na niego zdezorientowana, a on wyraźnie jednak się z czymś bił, wahając się co zrobić.  Dobrze znałam to rozbicie w oczach, które sama nieraz miałam, gdy ktoś próbował wyciągnąć ze mnie rzeczy, należące do mojej przeszłości. To były tematy, których unikałam, bo powrót do nich przywoływał wspomnienia rzeczy, o których wolałam nie myśleć. Co jednak takiego Max miał za sobą, że wspomnienie ich wywoływało u niego taką wewnętrzną burzę?
   – Max? – Dźwignęłam się na równe nogi i skrzywiłam, gdy wzdłuż całego ramienia rozszedł mi się pulsujący ból. Rana postrzałowa na przedramieniu się otworzyła, a dowodem tego była krew, która przebiła się przez materiał mojej koszuli. Zbytnio się jednak tym nie przejęłam.
   Pochwyciłam spojrzenie przyjaciela, który ściągnął usta podwinął lewy rękaw koszulki.
   – Nie umrę, bo już tak się stało.


   Nie wiedziałam, co znaczą te słowa, dopóki nie dostrzegłam jaśniejszego kształtu po wewnętrznej stronie ramienia Maxa. Musiałam zbliżyć się, by przekonać, że to rzeczywiście to, co myślę. Tak, zabliźniona rana o półokrągłym kształcie była śladem po ugryzieniu. To jednak wcale nie musiało oznaczać tego, co mi się wydawało. Jednak wszystko na to wskazywało.
   – Co to ma być, Max? – zapytałam w końcu odrywając wzrok od blizny. Wciąż nie chciałam przyjąć do wiadomości tego, co widziałam.  
   Cofnęłam się łapiąc za głowę. Próbowałam poukładać sobie w głowie to, co czego przed chwilą się dowiedziałam, ale to było zbyt nieprawdopodobne, by mogło być prawdziwe. Brak w tym było jakiejkolwiek logiki i podstaw, dzięki którym mogłabym być pewna, że nie wariuję i rzeczywiście widzę to, co widzę. Tego było dla mnie za dużo. Stanowczo za dużo.
   Odeszłam na drugi koniec pomieszczenia i zaczęłam nerwowo krążyć między dwiema ścianami. Nie wiedziałam co mam powiedzieć, jak zareagować. Chciało mi się jednocześnie krzyczeć i płakać. Wygrało to drugie. Zatrzymałam się i ukryłam twarz w dłoniach. Całe zmęczenie oraz napięcie znalazło ujście w histerycznym chichocie. Trwał on jednak bardzo krótko, bo zwabił on jakiegoś zombie, który od razu uderzył w bok furgonetki. Umilkłam, ale wciąż się nie uspokoiłam.
   – Jesteś odporny – powiedziałam w końcu.
   – Można tak założyć – odparł Max.
   Jego pozbawiony emocji ton sprawił, że powróciła wściekłość.
   – Wiedziałeś i milczałeś – syknęłam, wznawiając wędrówkę między ścianami. – To jest twoim zdaniem to „zaufanie”? – zrobiłam cudzysłów w powietrzu, na moment przystając.
   Zombie, znajdujący się na zewnątrz, mocniej uderzył w blachę naczepy. Jednak nawet to mnie nie powstrzymało przed dalszym robieniem Maxowi wyrzutów. W tamtym momencie nawet to, gdybyśmy zostali otoczeni przez stado nieumarłych, nie powstrzymałoby mnie przed mówieniem. Miałam do tego pełne prawo.
   – Kiedy to się stało? – zapytałam. – Przed, czy po tym, jak się poznaliśmy?
   Max poprawił prowizoryczny opatrunek na ranie. Ta już tak bardzo nie krwawiła, a on sam nie zdradzał żadnych oznak zarażenia wirusem.
   – Przed – powiedział krótko.
   – I miałeś zamiar mi o tym nigdy nie powiedzieć? – prychnęłam.
   – Nie teraz. W odpowiedniej chwili…
   – Czyli kiedy? – syknęłam, stając naprzeciw niego. – Przed moją śmiercią, Roba, Adama, Edwarda, czy kogokolwiek innego, gdy zostaniemy zarażeni? Tobie przecież to nie grozi. Świetna sprawa, prawda?
   – Myślisz, że się z tego cieszę? – warknął dość głośno, przez co zombie na zewnątrz się ożywił. Max zerknął w stronę, skąd dochodziły uderzenia i zaraz się zreflektował, ściszając głos. – To, że ja nie mogę umrzeć nie znaczy, że wam na to pozwolę.
   To wszystko było tak niedorzeczne, że nie miałam już nawet sił się dalej wykłócać.
   Podniosłam głowę, a wtedy natrafiłam na jego spojrzenie. Zależało mi na Maxie – było tak od momentu, gdy uratował mnie przed hordą zombie na ulicy w Nowogrodzie i potem przez wspólną drogę do klasztoru. Późniejsze wspólne wypady, walka ramię w ramię, rządzenie obozem i grzebanie kolejnych osób zbliżyło nas. Dlatego nie rozumiałam, jak mógł nie powiedzieć mi o czymś tak ważnym. Zawiodłam się na nim.
   Bez słowa odwróciłam się i usiadłam na podłodze.
   Łupanie zombie w bok ciężarówki ustało, tak samo jak krzyki oraz odgłosy wystrzałów. Jedynymi dźwiękami były głuche jęki truposzy, chodzących na zewnątrz.
   Wraz ze zniknięciem adrenaliny z mojej krwi, ogarnęła mnie senność. Nie pozwoliłam sobie jednak na sen. Mimo tego, o czym zapewniał mnie Max, nie mogłam się pozbyć myśli, że jednak wirus zacząłby działać. Dlatego też trzymałam pistolet w dłoni i walczyłam z opadającymi powiekami. Nawet nie zauważyłam, kiedy zapadłam w lekką drzemkę z rodzaju tych, gdy część podświadomości wciąż czuwa. To właśnie dzięki temu usłyszałam dziwnie przyśpieszony, świszczący oddech. Poderwałam się z miejsca, mocniej ujmując broń, w każdej chwili gotowa jej użyć.
   Max leżał po drugiej stronie ciężarówki, tam, gdzie słup światła latarki nie docierał. Jednak mimo to dostrzegłam jak jego klatka piersiowa unosi się, jakby z ogromnym wysiłkiem.
   – Max? – Niepewnie podeszłam bliżej, spodziewając się najgorszego.
   Podniosłam latarkę i skierowałam światło w jego stronę. Nie umarł, ale był temu bliski. Stłuczone żebra dały o sobie znać i utrudniały Maxowi oddychanie. Dusił się.
   – Max! – Upadłam przed nim na kolana i pomogłam przewrócić się na bok. To zmniejszyło nacisk na żebra, dzięki czemu mógł wziąć oddech.
   Znowu rozległo się walenie. Tym razem mocniejsze i tworzone przez większą liczbę zombie. Dobiegało najpierw z jednej strony, a potem kolejnej i kolejnej. W końcu głuche, chaotyczne łupanie padało zewsząd. Czułam się przez to jak szczur w klatce. Zamknięta. Pozbawiona możliwości ucieczki. Miałam ochotę krzyknąć, by przestali, ale to tylko pogorszyłoby sprawę. Zamiast tego skupiłam się na udzieleniu pomocy przyjacielowi.
   – Oddychaj, Max! Nawet nie waż mi się przestać!
   Oddychał, choć wciąż z trudem, ale robił to.
   Zombie uderzały w ciężarówkę i nawet zaczęły nią trząść. Musiało być ich naprawdę dużo, a to nie wróżyło nam dobrze. Nawet gorzej.
   Nagle jednak, przez kakofonię łoskotów oraz jęków nieumarłych, usłyszałam coś innego. Głos, a raczej krzyk. Ludzki. Nie wiedziałam, czy usłyszałam dobrze, czy rzeczywiście brzmiało to jak: „na ziemię”, ale to właśnie zrobiłam. Rzuciłam się na podłogę, kryjąc głowę w ramionach. Strzały padły chwilę potem.
   Dziesiątki, albo i setki kul przebiły blachę pojazdu, szatkując ją na wylot. Hałas był tak wielki, że miałam wrażenie, że zaraz popękają mi bębenki. Skuliłam się jeszcze bardziej, zatykając dłońmi uszy. Ostrzał nie trwał długo, ale wystarczająco, bym po jego ucichnięciu długo jeszcze była ogłuszona. Nie wiedząc, co się przed chwilą stało, nie ruszyłam się nawet z miejsca. Nie zauważyłam też, kiedy drzwi do ciężarówki otworzyły się.
   – Sasza? – doszedł mnie jakiś głos. Znajomy. – To Sasza i Max!
   Zaczęłam się podnosić, ale zaraz ktoś mi pomógł i zamknął w mocnym uścisku. Byłam zbyt oszołomiona, by odwzajemnić ten gest.
   To był Rob. Jego twarz była podrapana i pokryta czarnymi smugami, ale to był on. Widząc to, sama go objęłam.
   – Co tu się stało? – zapytałam.
   – Też chciałbym to wiedzieć – odparł inny głos. Topór stał na zewnątrz, trzymając na ramieniu karabin. Wyglądał na wściekłego. Nie dziwiłam się. gdyby ktoś zaatakował klasztor, pewnie sama nie byłabym zadowolona. – Ale nad tym pomyślimy później. Zjeżdżamy stąd.
   Wstałam z podłogi i krótkim uściskiem przywitałam Hindusa. Cieszyłam się, że i jego widzę. Ten, razem z Robem, pomogli wstać Maxowi.
   – Jesteś ranny? – zapytał Rob, patrząc na jego szyję.
   Max spojrzał na mnie. Wyczytałam tą niemą prośbę, której w tamtym momencie nie chciałam spełniać. Na usta cisnęło mi się to, o czym sama dopiero się dowiedziałam, ale zamiast to powiedzieć, ugryzłam się w język.
   – Zranił go odłamek – powiedziałam, ku uldze Maxa. Ten tylko skinął głową, potwierdzając moje słowa. – Chodźmy stąd.
   Wyszłam na zewnątrz, omijając gęsto leżące ciała zombie. Czułam zapach spalenizny, krwi oraz zgnilizny. Poranne słońce raziło mnie w oczy. Koszmarna noc nareszcie dobiegła końca, ale to wcale nie oznaczało nowego, lepszego dnia. Wręcz przeciwnie. Teraz dopiero zaczynały się prawdziwe problemy, które jednoczyły nas wszystkich.
   – Zabiję ich – powiedział przez zaciśnięte zęby Topór i zerknął na mnie. – A ty mi pomożesz.
   – Pomożemy sobie nawzajem – odparłam. – Ale najpierw jedźmy stąd.