wtorek, 29 sierpnia 2017

EPILOG 3/3 - BAZA (ROB)

   Od samego wyjazdu z klasztoru nie opuszczały mnie złe przeczucia. Początkowo myślałem, że spowodowane to jest stresem ostatnich dni, wyjazdem w nieznane, czy świadomością, że moja przyjaciółka jest więziona przez naszego wroga. Jednak doszedłem do wniosku, że to nie było to.    Uporczywie siedzący w mojej głowie głos kazał mi się czymś martwić, nie podając nawet czym. Przez to byłem rozdrażniony i niewiele rozmawiałem z towarzyszami podróży.
   Gdy Sasza powiedziała, że mamy się wybrać do bazy wojskowej znajdującej się w samym Żaganiu, nie byłem zadowolony – delikatnie mówiąc. Nie sprzeciwiłem się jednak, bo wiedziałem dobrze, że broń jest nam potrzebna. Mimo wszystko nie chciałem tam jechać. Nie po tym, jak dostaliśmy taką wiadomość od Wiksy. Nie wątpiłem, że była ona zwiastunem zbliżającego się starcia – tego nie dało się uniknąć.
   - Zróbmy postój – zaproponował Czesiek, zjeżdżając na pobocze drogi. – Mój pęcherz dłużej nie wytrzyma tej jazdy.
   Uśmiechnąłem się pod nosem, odpinając pas. Mnie także przydałoby się rozprostować kości.
Znajdowaliśmy się… pośrodku niczego. Z obu stron otaczały nas pola, a za nimi lasy. Przy ciągnących się przy drodze rowach rosły łyse drzewa, za jedno z których od razu ruszył Czesiek. Ja w tym czasie oparłem się o bok naszego auta, wciągając w płuca chłodne, rześkie powietrze. Nie mogłem się jednak odprężyć. Ten niepokój wciąż dawał o sobie znać.
   - Kurwa – mruknąłem do siebie, przecierając oczy. Gdy je otworzyłem, natrafiłem na zdziwiony wzrok Maxa. – Sorry, jestem zdenerwowany.
   - Nie ty jeden – odparł stukając o dach auta zapalniczką.
   - Też masz złe przeczucia? – zapytałem.
   Max podwinął rękaw swojej skórzanej kurtki i spojrzał na zegarek na nadgarstku.
   - Pewnie jest już w drodze – powiedział.
   - Kto?
   Max spojrzał na mnie z politowaniem.
   - Naprawdę sądziłeś, że nas posłucha i nie pojedzie na to spotkanie?
   Szczerze – to tak właśnie myślałem. Więcej – byłem o tym przekonany. Z tylko tego względu zgodziłem się jechać na ten wypad. Wierzyłem, że Sasza zrobi tak, jak powinna.
   - Myślałem, że wybiliśmy jej ten pomysł z głowy – powiedziałem szczerze. – Skąd wiesz, że pojechała?
   - Widziałem to w jej oczach – odparł chowając zapalniczkę do kieszeni. – Od początku chciała to zrobić.
   - I nie zrobiłeś nic, żeby ją powstrzymać? – zapytałem ze złością.
   - Może nie znam jej tak długo jak ty, ale wystarczająco, by wiedzieć, że zawsze sobie poradzi i postawi na swoim. Nawet gdybyśmy wszyscy byli w klasztorze, to ona i tak znalazłaby sposób, żeby się wymknąć. Nawet, gdyby musiała nam mierzyć w twarz  z broni.
   W to akurat wierzyłem. I wiedziałem, że Max ma rację. Sasza już taka była – uparta. Gdy już sobie coś postanowiła, to nie dało się jej od tego odwieść.
   - Co ja mam z nią zrobić? – westchnąłem. – Zawsze robiła głupoty, ale tym razem, to już przesada.
   - Cała Sasza – powiedział Czesiek, uśmiechając się pod wąsem. - Chce ratować wszystkich, nawet za cenę własnego życia. 
   - Co masz na myśli? - zapytał Max.
   - Sasza ma kompleks męczennika – odparł wyciągając paczkę papierosów i częstując nas. Skorzystali wszyscy, oprócz mnie. – Chce dla wszystkich jak najlepiej, nawet jeżeli ma zgarnąć za to baty. To niezdrowa postawa i na dłuższą metę nie przyniesie nic dobrego. 
   Słowa Cześka sprawiły, że zacząłem się bać o Saszę. Mimo, że znałem ją wiele lat, to dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak wiele prawdy było w tym, co powiedział Czesław. Sasza zawsze brała na sobie odpowiedzialność za wszystkich. Nawet kary. Wtedy tego nie zauważałem, ale teraz widziałem to wyraźnie. Jeśli naprawdę było coś takiego jak kompleks męczennika, to moja przyjaciółka na pewno go miała. 
   - Powinniśmy zawrócić – powiedziałem.
   - Albo jechać dalej i zrobić wszystko, byśmy byli gotowi na następstwa tego spotkania. Jakiekolwiek by one nie były.
   To było ciężkie, ale przytaknąłem Cześkowi, choć trudno mi było zaakceptować, że moja siostra prawdopodobnie jest teraz w sporym niebezpieczeństwie. My musieliśmy zadbać, by zapewnić klasztorowi bezpieczeństwo. W końcu po to właśnie pojechała Sasza.

***

   Nie pojechaliśmy od razu pod bazę wojskową, bo to byłoby zbyt ryzykowne. Jeżeli byliby tam żołnierze, to mogliby zareagować dość gwałtownie, a nikt z nas nie chciał dostać kulki na powitanie. Zatrzymaliśmy auto na leśnej drodze, skąd przeszliśmy pozostałą odległość pieszo.


   Do zmierzchu pozostało nam jeszcze dużo czasu, chociaż ten dzień był dość pochmurny i sądziłem, że ciemność zapadnie dzisiaj szybciej. Miałem jednak nadzieję, że wrócimy do klasztoru zanim ona nadejdzie.
   - Wszystko gra? – zapytałem idącego obok Hindusa. Przez całą drogę milczał i wyglądał na zamyślonego.
   - Tak, ale wiesz… - powiedział niemrawo, poprawiając strzelbę na ramieniu. – Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem.
   - Miejmy nadzieję, że dzisiaj to się nie zmieni – powiedziałem z uśmiechem.
   To był wypad poznawczy. Mieliśmy zorientować się, czy baza jest zamieszkana przez kogoś, jeżeli tak, to przez kogo, a jeśli nie, to spróbować zabrać zgromadzoną tam broń. Nie chciałem żadnej wymiany ognia.
   - A jak z tobą? Musiałeś kiedyś… wiesz.
   Wziąłem wdech, odruchowo dotykając rannego ramienia.
   - Dwa razy. Jeden był ugryziony, a drugi chciał zabić mnie – odparłem.
   - Przejebane – mruknął Hindus. – Dziwne, że ludzie tak szybko parszywieją.
   - Może to przez otoczenie? – podsunąłem. – Parszywy świat – parszywi ludzie.
   Wtedy, jak na zawołanie, z pobliskich zarośli wyszedł zombie. Była to niegdyś kobieta, której pomarańczowy strój mówił, że pracowała kiedyś w służbie drogowej. Cały kombinezon był pokryty brązowymi plamami i pełen połamanych gałązek, które znajdowały się też w krótkich włosach truposza. Ożywieniec warcząc ruszył na idących z przodu Maxa i Cześka. Ten pierwszy sięgnął po nóż i zaatakował trupa, najpierw go powalając, a potem wbijając ostrze w skroń.
   - Obyśmy my nie sparszywieli – powiedział Hindus, wznawiając podróż.
   Też mam taką nadzieję – pomyślałem poprawiając plecak na ramieniu.
   Przeszliśmy jeszcze spory kawałek, aż znaleźliśmy się na wzniesieniu, z którego widać było teren bazy wojskowej. Właściwie były to połączone dwie brygady, dywizja i wojskowa komenda, ale wszyscy mówili na ten kompleks po prostu baza wojskowa. Przycupnęliśmy za stosem kamieni, która dawała nam niewidzialność przed potencjalnym wrogiem i obserwowaliśmy.
   Widziałem budynki rozlokowanej po całym kompleksie, kilka samochodów, a nawet czołgi, ale nie ludzi. Wyglądało to tak, jakby cała baza została opuszczona. Gdyby żołnierze przegrali walkę z zombie, bądź zdezerterowali, po terenie chodziłby zombie, lub chociaż ludzie. Nie sądziłem, by mieszkańcy Żagania i okolicznych miejscowości nie wpadli na to, by się tam osiedlić. To było świetne miejsce, o którym zapewne bym pomyślał o ewentualnym obozie, gdyby nie klasztor.
   - Co robimy? – zapytał Hindus, przerywając ciszę.
   - Wygląda na to, że nikogo tam nie ma – powiedział Czesiek.
   - Czyli wchodzimy? – Hindus mocniej ujął w ręce strzelbę.
   - Nie – sprzeciwił się Max, odsuwając lornetkę od oczu, którą podał mi bez słowa. – Przy koparce.
   Odnalazłem wspomniany obiekt. Przy srebrnej maszynie, zatrzymanej w trakcie jakiejś budowy, stał młody chłopak, ubrany w mundur żołnierza. Opierał się on o koparkę, paląc papierosa. Na ramieniu miał broń, ale nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby jej użyć. On nie mógł mieć więcej, niż siedemnaście lat i z całą pewnością nie był żołnierzem.
   - To dziwne – powiedziałem, podając lornetkę Cześkowi.
   - To przecież dzieciak – stwierdził ten.
   - Powołali go? – zdziwiłem się.
   - Możliwe – mruknął Max, nie przestając obserwować kompleksu. Wiedziałem, co chodzi mu po głowie, bo sam o tym myślałem.
   - Poczekamy – powiedziałem. – Zorientujemy się, ilu może być tu ludzi i wtedy pomyślimy, co zrobić.
   Wszyscy się zgodzili.
   Ustaliliśmy godziny, gdy jeden miał obserwować bazę, a reszta mogła zając się sobą. Ku mojemu zdziwieniu, ani razu nie pojawiło się w pobliżu żadne zombie. Oprócz tego, które spotkaliśmy po drodze, wyglądało tak, jakby cała okolica była od nich wolna. Było to niepokojące, bo oznaczało, że jeśli kompleks rzeczywiście jest zamieszkany, to przez sporą ilość ludzi.
   - Kurwa – przeklął Czesiek wstając.
   - Co jest? – zapytałem.
   - Mój pieprzony pęcherz – to jest! – burknął kierując się w stronę znajdujących się nieopodal zarośli.
   - Tylko uważaj tam – przestrzegłem go.
   - Spokojnie. Jeżeli jakiś zombie odgryzie mi wacka, to będziesz pierwszym, który się o tym dowie.
   Wszyscy trzej parsknęliśmy śmiechem. Za to właśnie lubiłem Cześka – potrafił rozbawić człowieka    w nawet najgorszej sytuacji.
   Oparłem się z powrotem o pień sosny, strzepując z ramienia kilka igieł. Długo już tam siedzieliśmy i żaden z nas nie zobaczył więcej ludzi. Postanowiliśmy jednak poczekać do zmierzchu, a dopiero potem zbliżyć się do bazy. Pomysł powrotu do klasztoru odpadł już na starcie. Skoro przez tyle czasu nie zobaczyliśmy więcej niż jednego człowieka, to wracanie z niczym było głupotą. Poza tym, naprawdę potrzebowaliśmy broni.
   Usłyszałem szelest, dochodzący z krzaków, w których zniknął Czesiek. Było to niby takie nic, w końcu wiedziałem, że on tam był, a mimo to poderwałem się z ziemi. Zmrużyłem oczy, próbując wypatrzyć cokolwiek w coraz gęściejszej ciemności.
   - Max – zwróciłem się do kompana, który również rozglądał się wokoło.
   Czesiek nie wracał, a to było niepokojące. Gdyby został zaatakowany przez zombie, to pewnie usłyszelibyśmy jego krzyk lub warczenie. A tak panowała złowroga cisza.
   Przerwał ją trzask, dobiegający zza moich pleców. Od razu odwróciłem się w tamtą stronę i zobaczyłem dwie postacie za plecami Hindusa. Zanim zdążyłem go ostrzec, on złapany za ramiona, z których wyrwano mu broń. W błyskawicznym tempie został powalony na ziemię, a w usta wciśnięto mu knebel.
   Chciałem ruszyć mu z pomocą, odbezpieczając broń, ale wtedy na drodze pojawiła się czyjaś sylwetka. Zdążyłem tylko skrzyżować spojrzenie z twardymi, pustymi oczami nieznajomego, gdy ten uderzył mnie z pięści w twarz. Zatoczyłem się, upadając na ziemię, niefortunnie uderzając skronią w kamień.
   Wszystko zaczęło mi wirować, a w głowie pojawił się nieprzyjemny pisk. Wszelkie głosy stały się dla mnie odległe, a obrazy niewyraźne. Zobaczyłem jeszcze tylko, jak Max strzela w kierunku jednego z napastników, po czym zostaje powalony na ziemię. Inny mężczyzna uderzył go w głowę kolbą jego broni, aż ten stracił przytomność.
   - Skurwy-syny – jęknąłem, obracając się na plecy.
   Zobaczyłem nad sobą tego samego mężczyznę, który mnie uderzył. Uśmiechał się w upiorny sposób, trzymając w dłoni karabin.
   - Dobranoc, księżniczko – powiedział, po czym zadał mi cios w twarz.
   Zemdlałem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz