Od samego wyjazdu z klasztoru nie opuszczały mnie złe przeczucia.
Początkowo myślałem, że spowodowane to jest stresem ostatnich dni, wyjazdem w
nieznane, czy świadomością, że moja przyjaciółka jest więziona przez naszego
wroga. Jednak doszedłem do wniosku, że to nie było to. Uporczywie
siedzący w mojej głowie głos kazał mi się czymś martwić, nie podając nawet
czym. Przez to byłem rozdrażniony i niewiele rozmawiałem z towarzyszami
podróży.
Gdy Sasza powiedziała, że mamy się wybrać do bazy
wojskowej znajdującej się w samym Żaganiu, nie byłem zadowolony – delikatnie
mówiąc. Nie sprzeciwiłem się jednak, bo wiedziałem dobrze, że broń jest nam
potrzebna. Mimo wszystko nie chciałem tam jechać. Nie po tym, jak dostaliśmy
taką wiadomość od Wiksy. Nie wątpiłem, że była ona zwiastunem zbliżającego się
starcia – tego nie dało się uniknąć.
- Zróbmy postój – zaproponował Czesiek, zjeżdżając na
pobocze drogi. – Mój pęcherz dłużej nie wytrzyma tej jazdy.
Uśmiechnąłem się pod nosem, odpinając pas. Mnie także
przydałoby się rozprostować kości.
Znajdowaliśmy się… pośrodku niczego. Z obu stron otaczały nas
pola, a za nimi lasy. Przy ciągnących się przy drodze rowach rosły łyse drzewa,
za jedno z których od razu ruszył Czesiek. Ja w tym czasie oparłem się o bok
naszego auta, wciągając w płuca chłodne, rześkie powietrze. Nie mogłem się
jednak odprężyć. Ten niepokój wciąż dawał o sobie znać.
- Kurwa – mruknąłem do siebie, przecierając
oczy. Gdy je otworzyłem, natrafiłem na zdziwiony wzrok Maxa. – Sorry, jestem
zdenerwowany.
- Nie ty jeden – odparł stukając o dach auta
zapalniczką.
- Też masz złe przeczucia? – zapytałem.
Max podwinął rękaw swojej skórzanej kurtki i spojrzał
na zegarek na nadgarstku.
- Pewnie jest już w drodze – powiedział.
- Kto?
Max spojrzał na mnie z politowaniem.
- Naprawdę sądziłeś, że nas posłucha i nie pojedzie
na to spotkanie?
Szczerze – to tak właśnie myślałem. Więcej – byłem o
tym przekonany. Z tylko tego względu zgodziłem się jechać na ten wypad.
Wierzyłem, że Sasza zrobi tak, jak powinna.
- Myślałem, że wybiliśmy jej ten pomysł z głowy –
powiedziałem szczerze. – Skąd wiesz, że pojechała?
- Widziałem to w jej oczach – odparł chowając
zapalniczkę do kieszeni. – Od początku chciała to zrobić.
- I nie zrobiłeś nic, żeby ją powstrzymać? –
zapytałem ze złością.
- Może nie znam jej tak długo jak ty, ale
wystarczająco, by wiedzieć, że zawsze sobie poradzi i postawi na swoim. Nawet
gdybyśmy wszyscy byli w klasztorze, to ona i tak znalazłaby sposób, żeby się
wymknąć. Nawet, gdyby musiała nam mierzyć w twarz z broni.
W to akurat wierzyłem. I wiedziałem, że Max ma rację.
Sasza już taka była – uparta. Gdy już sobie coś postanowiła, to nie dało się
jej od tego odwieść.
- Co ja mam z nią zrobić? – westchnąłem. – Zawsze robiła
głupoty, ale tym razem, to już przesada.
- Cała Sasza – powiedział Czesiek, uśmiechając się
pod wąsem. - Chce ratować wszystkich, nawet za cenę własnego życia.
- Co masz na myśli? - zapytał Max.
- Sasza ma kompleks męczennika – odparł wyciągając
paczkę papierosów i częstując nas. Skorzystali wszyscy, oprócz mnie. – Chce dla
wszystkich jak najlepiej, nawet jeżeli ma zgarnąć za to baty. To niezdrowa
postawa i na dłuższą metę nie przyniesie nic dobrego.
Słowa Cześka sprawiły, że zacząłem się bać o Saszę.
Mimo, że znałem ją wiele lat, to dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak wiele
prawdy było w tym, co powiedział Czesław. Sasza zawsze brała na sobie
odpowiedzialność za wszystkich. Nawet kary. Wtedy tego nie zauważałem, ale
teraz widziałem to wyraźnie. Jeśli naprawdę było coś takiego jak kompleks
męczennika, to moja przyjaciółka na pewno go miała.
- Powinniśmy zawrócić – powiedziałem.
- Albo jechać dalej i zrobić wszystko, byśmy byli
gotowi na następstwa tego spotkania. Jakiekolwiek by one nie były.
To było ciężkie, ale przytaknąłem Cześkowi, choć
trudno mi było zaakceptować, że moja siostra prawdopodobnie jest teraz w sporym
niebezpieczeństwie. My musieliśmy zadbać, by zapewnić klasztorowi
bezpieczeństwo. W końcu po to właśnie pojechała Sasza.
***
Nie pojechaliśmy od razu pod bazę wojskową, bo to
byłoby zbyt ryzykowne. Jeżeli byliby tam żołnierze, to mogliby zareagować dość
gwałtownie, a nikt z nas nie chciał dostać kulki na powitanie. Zatrzymaliśmy
auto na leśnej drodze, skąd przeszliśmy pozostałą odległość pieszo.
Do zmierzchu pozostało nam jeszcze dużo czasu, chociaż ten dzień był dość pochmurny i sądziłem, że ciemność zapadnie dzisiaj szybciej. Miałem jednak nadzieję, że wrócimy do klasztoru zanim ona nadejdzie.
- Wszystko gra? – zapytałem idącego obok Hindusa.
Przez całą drogę milczał i wyglądał na zamyślonego.
- Tak, ale wiesz… - powiedział niemrawo, poprawiając
strzelbę na ramieniu. – Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem.
- Miejmy nadzieję, że dzisiaj to się nie zmieni –
powiedziałem z uśmiechem.
To był wypad poznawczy. Mieliśmy zorientować się, czy
baza jest zamieszkana przez kogoś, jeżeli tak, to przez kogo, a jeśli nie, to
spróbować zabrać zgromadzoną tam broń. Nie chciałem żadnej wymiany ognia.
- A jak z tobą? Musiałeś kiedyś… wiesz.
Wziąłem wdech, odruchowo dotykając rannego ramienia.
- Dwa razy. Jeden był ugryziony, a drugi chciał zabić
mnie – odparłem.
- Przejebane – mruknął Hindus. – Dziwne, że ludzie
tak szybko parszywieją.
- Może to przez otoczenie? – podsunąłem. – Parszywy
świat – parszywi ludzie.
Wtedy, jak na zawołanie, z pobliskich zarośli wyszedł
zombie. Była to niegdyś kobieta, której pomarańczowy strój mówił, że pracowała
kiedyś w służbie drogowej. Cały kombinezon był pokryty brązowymi plamami i
pełen połamanych gałązek, które znajdowały się też w krótkich włosach truposza.
Ożywieniec warcząc ruszył na idących z przodu Maxa i Cześka. Ten pierwszy
sięgnął po nóż i zaatakował trupa, najpierw go powalając, a potem wbijając
ostrze w skroń.
- Obyśmy my nie sparszywieli – powiedział Hindus,
wznawiając podróż.
Też mam taką nadzieję – pomyślałem poprawiając plecak na
ramieniu.
Przeszliśmy jeszcze spory kawałek, aż znaleźliśmy się
na wzniesieniu, z którego widać było teren bazy wojskowej. Właściwie były to
połączone dwie brygady, dywizja i wojskowa komenda, ale wszyscy mówili na ten
kompleks po prostu baza wojskowa. Przycupnęliśmy za stosem kamieni, która
dawała nam niewidzialność przed potencjalnym wrogiem i obserwowaliśmy.
Widziałem budynki rozlokowanej po całym kompleksie,
kilka samochodów, a nawet czołgi, ale nie ludzi. Wyglądało to tak, jakby cała
baza została opuszczona. Gdyby żołnierze przegrali walkę z zombie, bądź
zdezerterowali, po terenie chodziłby zombie, lub chociaż ludzie. Nie sądziłem,
by mieszkańcy Żagania i okolicznych miejscowości nie wpadli na to, by się tam osiedlić.
To było świetne miejsce, o którym zapewne bym pomyślał o ewentualnym obozie,
gdyby nie klasztor.
- Co robimy? – zapytał Hindus, przerywając ciszę.
- Wygląda na to, że nikogo tam nie ma – powiedział
Czesiek.
- Czyli wchodzimy? – Hindus mocniej ujął w ręce
strzelbę.
- Nie – sprzeciwił się Max, odsuwając lornetkę od
oczu, którą podał mi bez słowa. – Przy koparce.
Odnalazłem wspomniany obiekt. Przy srebrnej maszynie,
zatrzymanej w trakcie jakiejś budowy, stał młody chłopak, ubrany w mundur
żołnierza. Opierał się on o koparkę, paląc papierosa. Na ramieniu miał broń,
ale nie wyglądał na kogoś, kto potrafiłby jej użyć. On nie mógł mieć więcej,
niż siedemnaście lat i z całą pewnością nie był żołnierzem.
- To dziwne – powiedziałem, podając lornetkę Cześkowi.
- To przecież dzieciak – stwierdził ten.
- Powołali go? – zdziwiłem się.
- Możliwe – mruknął Max, nie przestając obserwować
kompleksu. Wiedziałem, co chodzi mu po głowie, bo sam o tym myślałem.
- Poczekamy – powiedziałem. – Zorientujemy się, ilu
może być tu ludzi i wtedy pomyślimy, co zrobić.
Wszyscy się zgodzili.
Ustaliliśmy godziny, gdy jeden miał obserwować bazę,
a reszta mogła zając się sobą. Ku mojemu zdziwieniu, ani razu nie pojawiło się
w pobliżu żadne zombie. Oprócz tego, które spotkaliśmy po drodze, wyglądało
tak, jakby cała okolica była od nich wolna. Było to niepokojące, bo oznaczało,
że jeśli kompleks rzeczywiście jest zamieszkany, to przez sporą ilość ludzi.
- Kurwa – przeklął Czesiek wstając.
- Co jest? – zapytałem.
- Mój pieprzony pęcherz – to jest! – burknął kierując
się w stronę znajdujących się nieopodal zarośli.
- Tylko uważaj tam – przestrzegłem go.
- Spokojnie. Jeżeli jakiś zombie odgryzie mi wacka,
to będziesz pierwszym, który się o tym dowie.
Wszyscy trzej parsknęliśmy śmiechem. Za to właśnie
lubiłem Cześka – potrafił rozbawić człowieka w nawet
najgorszej sytuacji.
Oparłem się z powrotem o pień sosny, strzepując z
ramienia kilka igieł. Długo już tam siedzieliśmy i żaden z nas nie zobaczył
więcej ludzi. Postanowiliśmy jednak poczekać do zmierzchu, a dopiero potem
zbliżyć się do bazy. Pomysł powrotu do klasztoru odpadł już na starcie. Skoro przez
tyle czasu nie zobaczyliśmy więcej niż jednego człowieka, to wracanie z niczym
było głupotą. Poza tym, naprawdę potrzebowaliśmy broni.
Usłyszałem szelest, dochodzący z krzaków, w których
zniknął Czesiek. Było to niby takie nic, w końcu wiedziałem, że on tam był, a
mimo to poderwałem się z ziemi. Zmrużyłem oczy, próbując wypatrzyć cokolwiek w
coraz gęściejszej ciemności.
- Max – zwróciłem się do kompana, który również
rozglądał się wokoło.
Czesiek nie wracał, a to było niepokojące. Gdyby
został zaatakowany przez zombie, to pewnie usłyszelibyśmy jego krzyk lub
warczenie. A tak panowała złowroga cisza.
Przerwał ją trzask, dobiegający zza moich pleców. Od
razu odwróciłem się w tamtą stronę i zobaczyłem dwie postacie za plecami
Hindusa. Zanim zdążyłem go ostrzec, on złapany za ramiona, z których wyrwano mu
broń. W błyskawicznym tempie został powalony na ziemię, a w usta wciśnięto mu
knebel.
Chciałem ruszyć mu z pomocą, odbezpieczając broń, ale
wtedy na drodze pojawiła się czyjaś sylwetka. Zdążyłem tylko skrzyżować
spojrzenie z twardymi, pustymi oczami nieznajomego, gdy ten uderzył mnie z
pięści w twarz. Zatoczyłem się, upadając na ziemię, niefortunnie uderzając
skronią w kamień.
Wszystko zaczęło mi wirować, a w głowie pojawił się
nieprzyjemny pisk. Wszelkie głosy stały się dla mnie odległe, a obrazy
niewyraźne. Zobaczyłem jeszcze tylko, jak Max strzela w kierunku jednego z
napastników, po czym zostaje powalony na ziemię. Inny mężczyzna uderzył go w
głowę kolbą jego broni, aż ten stracił przytomność.
- Skurwy-syny – jęknąłem, obracając się na plecy.
Zobaczyłem nad sobą tego samego mężczyznę, który mnie
uderzył. Uśmiechał się w upiorny sposób, trzymając w dłoni karabin.
- Dobranoc, księżniczko – powiedział, po czym zadał
mi cios w twarz.
Zemdlałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz