niedziela, 20 maja 2018

ROZDZIAŁ 20 - Z POPIOŁÓW (RADEK)

Witam w kolejnym rozdziale TLD!
Ta część będzie ostatnią perspektywą osób, które wyjechały do Krosna i pokaże, co działo się z Radkiem podczas ataku na obóz. Po tym i następnym, kolejne rozdziały będą już krótsze, na co wpływ będą miały rozgrywające się w klasztorze wydarzenia. Mówiąc prosto i krótko - będzie trochę mniej zombie, a akcja bardziej skupi się na ludziach. Może to być trochę dziwne, że w opowiadaniu skupiającym się na świecie opanowanym przez żywe trupy, tych nagle zabraknie, ale nie ukrywam, że TLD od początku miało przedstawiać historie ludzi, którzy przechodzą przemiany wywołane życiem w takim, a nie innym świecie. 
Wracając jednak do Radka - tu na razie zombie nie zabraknie ;)

~~~

1
   Nie pamiętałem dobrze tego odcinka czasu między pierwszą eksplozją, a ucieczką z Krosna. To wszystko działo się zbyt szybko, zbyt intensywnie, bym mógł zapisać w pamięci wszystkie wydarzenia, które rozegrały się tej nocy. Wiedziałem, że w momencie wybuchu siedziałem w restauracji wraz z resztą grupy z klasztoru. Było wesoło, piliśmy. Nagle usłyszeliśmy głośny huk, a na dworze zrobiło się jasno, jak w dzień. Potem rozpoczęły się zamieszki. Upadłem na podłogę, ale nie leżałem na niej długo, gdy zobaczyłem biegnącą do wyjścia Librę. Jak zwykle miała zamiar rzucić się w wir wydarzeń, a przy jej osłabieniu było to jak próba samobójstwa. Wołałem ją, ale mnie nie słyszała, więc pobiegłem za nią. Niestety, gdy doszło do kolejnej eksplozji, a budynkiem hotelu zatrzęsło, musiałem zmienić plan.
   – Chodź! – krzyknąłem do Agaty, jednocześnie chwytając ją za rękę i ciągnąc w stronę wyjścia. Niemal siłą ją wyrzuciłem na zewnątrz i dobrze, bo kilka sekund później rozległo się głuche uderzenie, a jedna ze ścian w korytarzu padła. – Biegnij do południowej bramy!
   Eksplozja miała miejsce w okolicy mostu, być może nawet na nim, a to oznaczało, że tamtejsza brama już nie istnieje.
   – A ty? – Piwne oczy młodej kobiety patrzyły na mnie ze strachem.
   – Biegnij do bramy! – poleciłem jej ostro, po czym odwróciłem się i wróciłem do środka. Było tam wciąż wiele ludzi, którzy potrzebowali pomocy.
   Jednym z nich był Maciej. Zobaczyłem go, leżącego pod kolumną. Pół twarzy miał z czerwieni z mocno poharatanego boku głowy. Musiał oberwać odłamkami.
   – Dasz radę wstać? – zapytałem, chwytając mężczyznę za ramię i pomagając mu się podnieść. Nie było to proste, bo ten wcale mi nie pomagał. Musiał być ogłuszony.
   Niemal ciągnąc Macieja po podłodze, parłem do wyjścia, gdzie tłoczyło się coraz więcej ludzi. Wszyscy chcieli jak najszybciej opuścić budynek. Jakimś cudem naszej dwójce udało się wydostać na zewnątrz, gdzie wcale nie było lepiej.


   Nie musiałem być wprawnym obserwatorem z wysoko rozwiniętym zmysłem dedukcji, by wiedzieć, że obóz właśnie upada. Brama północna przestała istnieć, a sąsiadujące z nią budynki pochłonął ogień,  który przenosił się coraz dalej. To nie był jednak jedyny problem Krosna. I na południu nie działo się dobrze, o czym świadczyły serie wystrzałów oraz krzyki, a także jeszcze odległe, ale wyraźne wycie zombie.
   Kto zaatakował? – zapytałem się w myślach. – Ci, których Maciej nazwał Zbieraczami? A może jakaś inna grupa, z którą zadarł Topór? Komu aż tak się naraził, że ten zdecydował się zniszczyć obóz?
   Widząc to, co działo się wokół, doszedłem do wniosku, że zniszczenie Krosna nie było wcale takie trudne. W sytuacji adrenaliny, wszechobecnego zagrożenia i strachu, mieszkańcy obozu pokazywali, że wcale nie są tak dobrze zorganizowaną grupą, jak mogłoby się zdawać. Byli to tylko ludzie. Przerażeni ludzie, którzy chcieli jak najszybciej opuścić Krosno.
   Z lewej strony doszedł mnie warkot silnika zbliżającego się auta. Zamiast usunąć się z drogi, wszedłem na jej środek, uniemożliwiając przejechanie. Samochód zdawał się przez moment przyśpieszać, ale ostatecznie zahamował z piskiem, niecały metr przede mną.
   – Pojebało cię! – krzyknął mężczyzna, który wychylił głowę z okna kierowcy. – Spierdalaj stąd!
   – Musicie go zabrać! – Poprawiłem wciąż nieprzytomnego Macieja, którego ciężar zdawał się rosnąć z każdą sekundą.
   – Nie ma miejsca! – warknęła jakaś kobieta, która siedziała obok.
   Ignorując ich słowa otworzyłem tylne drzwi, gdzie siedziała już trójka innych osób, i bezceremonialnie wepchnąłem im Macieja.
   – Z tego, co wiem, Topór nie zostawia swoich ludzi – wycedziłem, patrząc w oczy kobiecie. Ta starała się przez chwilę podtrzymać maskę zaciętości, ale spuściła wzrok, zmiażdżona moim spojrzeniem.
   Zaraz po tym, jak samochód odjechał, jakoś omijając pierwsze zombie, które pojawiły się na ulicach, zrozumiałem, w jakiej sytuacji się znalazłem. Nie miałem przy sobie broni. Plecak z nią został w moim pokoju w hotelu, ale tam nie mogłem wrócić. Budynek w każdej chwili mógł się zawalić, a do środka wdzierały się truposze. Jeden z nich mnie zauważył i warcząc ruszył w moim kierunku. Musiałem uciekać.
   Przebiegając przez plac, natrafiłem na zombie, klęczącego nad leżącym na ziemi ciałem młodej kobiety. Trzymała ona w ręce karabin, który najwyraźniej nie przyniósł jej pożytku. Zatrzymałem się i podniosłem broń i nim ożywieniec zdał sobie sprawę z mojej obecności, strzeliłem mu w głowę.
Szybko zdałem sobie sprawę, że pomysł dotarcia do wschodniej bramy nie był najlepszą decyzją. Im dalej biegłem, tym więcej zombie napotykałem. Na odwrót było już jednak za późno. Kilkoro truposzy zaczęło podążać za mną, uniemożliwiając mi zmianę trasy. Musiałem lawirować uliczkami, w nadziei na zgubienie pościgu, a jednocześnie unikać kolejnych żywych trupów. A tych było sporo. Choć w ciemnościach nie udawało mi się dostrzec zbyt wielu szczegółów, to sposób ich poruszania oraz wydawane dźwięki wykluczał możliwość, by to mogliby być ludzie. Nie chciałem strzelać, bo to pewnie ściągnęłoby mi na głowę jeszcze większą grupę, więc pozostało mi tylko liczyć na to, że uda mi się odbiec na tyle, by zostawić ożywieńców za sobą.
   Zatrzymałem się w miejscu, które było jeszcze spokojne. Ukryty za ścianą budynku restauracji byłem na moment niewidoczny dla zombie. Mogłem w końcu złapać oddech. Wciąż trzymałem broń w gotowości, na wypadek gdyby pojawił się jakiś zombie. Co rusz zerkałem za róg, starając się dostrzec jakikolwiek ruch. Na szczęście na razie byłem bezpieczny.
   Bałem się i byłem zmęczony, ale adrenalina naprawdę potrafiła zdziałać cuda. Znużenie, ból napiętych z wysiłku mięśni nóg  oraz głód nagle przestały mieć znaczenie. Liczyło się tylko to, bym wydostał się z Krosna w jednym kawałku.
   Pochylony przemknąłem przez ulicę, docierając do wąskiej uliczki między dwoma domami. Próbowałem znaleźć w ciemności jakąś otwartą furtkę, uchyloną bramę, cokolwiek, co pozwoliłoby mi uniknąć przedzierania się między szwędającymi po ulicach zombie.
   Jest – pomyślałem szczerze uradowany, widząc nadzieję w znajdującym się kawałek dalej białym płocie, który dla mnie nie był dużym wyzwaniem, ale dla truposzy już tak. Już miałem ruszyć w jego kierunku, gdy do moich uszu doleciało gardłowe jęknięcie, dochodzące z bardzo bliska. Nim zdążyłem podnieść broń do strzału, zobaczyłem przed sobą twarz umarlaka w średnim wieku, z mocno przekrzywionymi okularami na twarzy i z rozwartymi szczękami. Złapał mnie on za ramiona, boleśnie wbijając palce i nie pozwalając się obronić. Poczułem na twarzy paskudny smród zgniłego mięsa, którego kawałki wciąż tkwiły w ustach zombie, a oczami wyobraźni widziałem siebie, zasilającego armię nieumarłych. I pewnie tak właśnie by się stało, gdyby za plecami ożywieńca nie pojawiła się niska postać. Ta uderzyła truposza trzymaną w obu dłoniach strzelbą, aż rozległ się trzask pękającej czaszki. Umarlak zwiotczał i padł na ziemię.
   – Co ty byś beze mnie zrobił? – zapytał żartobliwie dobrze mi znany głos.
   – Libra – Przytuliłem przyjaciółkę, ciesząc się z jej obecności tak, jak jeszcze nigdy. Libra odwzajemniła mój gest, obejmując mnie jeszcze mocniej.
   – Szukałam cię – powiedziała, wciąż mnie nie puszczając. Sam musiałem ją odsunąć, by móc obrzucić ją uważnym spojrzeniem. Była cała.
   – Musimy dotrzeć do bramy. Dasz radę? – zapytałem.
   – Chyba sobie żartujesz – parsknęła jak zwykle zadziornie. – Jeszcze cię wyprzedzę.
Nie wątpiłem w to.
   Przebiegając przez dwa skrzyżowania ulic, gdzie znajdowały się zombie, musieliśmy wykorzystać sto procent swoich możliwości, by nie zwrócić na siebie uwagi zbyt wielu ożywieńców. Po przeskoczeniu przez płot mogliśmy nieco zwolnić, ale wcale to nie oznaczało, że to zrobiliśmy.
   Brama wschodnia, która powinna być zastawiona ciężarówkami, była otwarta. Ciężarówka zniknęła, a przez to zombie mogły wchodzić na teren klasztoru bez żadnego problemu. Widząc to nie miałem już wątpliwości, że Krosno padło ofiarą sabotażu. Ale kto był jego twórcą? Nad tym nie miałem czasu się zastanawiać.
   Wraz z Librą opuściliśmy teren obozu biegnąc do momentu, aż nogi odmówiły nam posłuszeństwa. Znaleźliśmy się pośród niczego. Sami. Bez jedzenia i z jednym karabinem – strzelba mojej przyjaciółki nie miała już naboi. Wyczerpany usiadłem na środku drogi, zupełnie nie zważając na potencjalne niebezpieczeństwo. Zasłużyłem na chwilę oddechu.
   – Widziałaś kogoś? – zapytałem.
   Libra pokręciła głową. Przekląłem w myślach.
   – Co teraz? – zapytała siadając obok mnie.
   Spojrzałem na drogę ciągnącą się przed nami. Prowadziła ona do miejscowości, nazywającej się Połupin. W myślach przywołałem mapę okolicy, próbując znaleźć najlepszą drogę. Ta była tylko jedna.
   – Czeka nas długi spacer – powiedziałem.
   Libra westchnęła cicho, po czym wstała.
   – Więc na co czekamy?

2
   Staliśmy przed tunelem w milczeniu, myśląc o tym samym. I nie był to optymistyczny temat.
   Dotarcie do Połupina zajęło nam dwa razy więcej czasu, niż to byłoby normalne, więc miasto zobaczyliśmy w świetle porannego światła. Wraz ze wschodzącym słońcem, opuszczała nas adrenalina, a wracało zmęczenie oraz głód. Na szczęście w jednym z pierwszych domów udało nam się znaleźć trochę jedzenia, które nie było pierwszej świeżości, ale nie mogliśmy wybrzydzać. Odpoczęliśmy też chwilę, ale niezbyt długo. Nie było co marnować czasu.
   Nie zdecydowaliśmy się iść przez miasto, bo to było zbyt dużym ryzykiem. Postanowiliśmy skierować się na wschód, dzięki czemu szybciej opuściliśmy miasteczko i uniknęliśmy większych grup zombie. Napotkaliśmy kilkoro nieumarłych, ale z tymi nie było problemu. Byli wolni, więc wystarczyło ich tylko ominąć.
   Po kilku kilometrach drogi przez las, dotarliśmy na autostradę. Tam zaczęło się robić mniej spokojnie.
   Mogłem się spodziewać, że autostrada będzie zakorkowana. To właśnie tędy ludzie próbowali uciec z ogarniętych szaleństwem miast, a przez to robiły się ogromne zatory. Jeden z nich znajdował się przed nami i ciągnął aż do tunelu.
   Przystanąłem, zagryzając wargę. Niedaleko nas stały dwa auta, które najwidoczniej miały kraksę. Wielki furgon przygniatał wrak spalonej osobówki, której kierowca wciąż leżał w środku. No, prawie. Jego zwęglone ciało zwisało wychylone do połowy przez boczną szybę, a ręce wisiały kilka centymetrów nad ziemią. Nieprzyjemny widok.
   – Wchodzimy? – zapytała Libra, najwyraźniej zrzucając na mnie odpowiedzialność za naszą dwójkę. Nie podobało mi się to, ale nie protestowałem.
   – Zawrócenie w takiej sytuacji będzie głupotą – powiedziałem, drapiąc się po policzku.    Nieprzyjemnie szorstka szczecina zatrzeszczała cicho pod moimi palcami. – A z drugiej strony nie wiemy, co nas czeka w środku.
   To, że od kilku kilometrów nie spotkaliśmy żadnego zombie, wcale nie musiało oznaczać, że nie będzie ich w środku.  Sznur aut nie pojawił się przecież samoistnie. Pasażerowie tych pojazdów musieli gdzieś być – żywi lub martwi. Wizja znalezienia się w całkowitym mroku, gdzie mogłoby się czaić niebezpieczeństwo, nie była przyjemna. Jednak powrót… Nie. On też nie wchodził w grę. Stracilibyśmy cały dzień na dotarcie do Połupina, które wcale nie było bezpieczne.
   Nie wiedziałem, co robić. Mieliśmy dwa wyjścia i każde wiązało się ze sporym ryzykiem. O czym bym nie zadecydował, narazilibyśmy się na niebezpieczeństwo. Jak miałem wybrać?
   – Radek – Libra położyła mi dłoń na ramieniu. Próbowała się uśmiechnąć, ale słabo jej to wychodziło. – Damy radę.
   – Myślisz… – głos mi wiązł w gardle. Chrząknąłem. – Myślisz, że wszyscy przeżyli?


   – Pewnie! – powiedziała od razu. Nie byłem jednak pewien, czy szczerze. – Kto, jak nie oni?
Skinąłem głową. Cóż więcej mogłem zrobić?

3
   Wewnątrz było ciemniej niż bym to sobie wyobrażał. Na początku drogi, dzięki światłu wpadającemu z wylotu tunelu cokolwiek jeszcze widziałem. Samochody stojące ciasno – niemal zderzak w zderzak, z pootwieranymi drzwiami, przez które wypadały wyrzucone z niedokładnie zapiętych walizek rzeczy. Znalazło się też i kilka ciał, ale były one unieszkodliwione. Jednak wciąż istniało niebezpieczeństwo, że dalej może nie być aż tak bezpiecznie. Po prawej stronie znajdowała się stalowa barierka, która odgradzała pas zastawionej ulicy od chodnika. Widziałem tylko jej część, bo reszta znikała w głębokiej, nieprzeniknionej czerni, ale droga ta była na pewno bardziej nadająca się do przebycia, niż jej sąsiadka.
   – Chodźmy – powiedziałem do Libry cicho, ale mój głos i tak zabrzmiał głośniej, niż bym chciał. Echo poniosło się od pustych ścian, odbiło od sklepienia tunelu, pod którym znajdowały się rzędy nieczynnych lamp.
   Przeszliśmy przez barierkę i ruszyliśmy przed siebie. Początkowo nie czułem strachu, a jedynie niepewność wywołana niewiedzą o tym, co czeka nas dalej. Nie pozwoliłem jej jednak mną zawładnąć. Wystarczyło, bym tylko raz spojrzał na twarz Libry, bym wiedział, że tym razem to ja muszę być tym, który dodaje otuchy.
   Kiedy dotarliśmy do pierwszego zakrętu, światło bijące od wejścia tunelu zaczęło słabnąć, aż w końcu zniknęło całkowicie. Wiedziałem, że tak się stanie, a zapalniczka w mojej kieszeni miała być zabezpieczeniem na wypadek takiej sytuacji, ale nie chciałem na razie jej używać. Nie mieliśmy pewności, że tunel w rzeczywistości jest pusty, a ogień mógłby zaalarmować zombie. Nie. Lepiej było nie ryzykować. Zapalniczka musiała pozostać ostatecznością.
   Szedłem przesuwając dłonią po barierce. Rozchodził się przy tym cichy szum, przypominający szuranie nogami. W końcu Libra, cichym, ale ostrym szeptem kazała mi przestać. Zabrałem więc rękę, choć z nieukrywanym żalem. Trzymanie się barierki dawało mi poczucie, że wiem dokąd idziemy. Pozbawiony tego poczułem się jak dziecko zagubione we mgle. Libra chyba też poczuła się mniej pewnie, bo nagle poczułem jak jej dłoń ujmuje moją. Ścisnąłem ją, chcąc dodać jej tym odwagi. Teraz to już z całą pewnością wyglądaliśmy jak dwójka przerażonych dzieciaków.
   Stawiając kolejne, ostrożne kroki, starałem zweryfikować, jak wiele czasu minęło i jaką odległość pokonaliśmy. Jednak nie było to łatwe, bo w tych egipskich ciemnościach nie dało się dobrze określić żadnej z tych rzeczy. Czas płynął jakby po swojemu, a droga zdawała się wcale nie zmniejszać, ani też zwiększać. Ile mógłby mieć cały tunel? Kilometr? Trochę więcej? Być może. Ale czy w tym przypadku nie powinniśmy już zobaczyć światła na jego końcu, mówiącego o dotarciu do celu? Idziemy zbyt wolno – pomyślałem, gdy robiłem kolejne, ostrożne, a przez to i dość drobne kroki. Musiałem w końcu coś zobaczyć.
   Wyjąłem z kieszeni zapalniczkę, uniosłem ją. Ostre, żółte światło poraziło mnie w oczy, które zdążyły się przyzwyczaić do mroku. Płomyk był mały i nie zwiększał naszej widoczności na więcej, niż kilka metrów. No i wcale też nie dodało mi odwagi. Wręcz przeciwnie. Widok zbitych w ciasną siatkę aut, w których znajdowały się uwięzione postaci sprawił, że zdębiałem. Cała krew odpłynęła mi z twarzy, a nogi stały się nagle miękkie. Pasażerowie samochodów zaczęli powoli odwracać głowy w naszą stronę, a gdy już nas dojrzali, rzucili się do szyb. Jeden z nich, zamknięty w stojącym najbliżej barierki pojeździe, tak niespodziewanie uderzył w okno, że aż odskoczyłem przerażony, a zapalniczka wypadła mi z ręki. Znów pochłonęła nas ciemność, ale tym razem obdarta z ciszy. Oprócz walenia w szyby słychać było też wściekłe zawodzenie zombie, od którego krew ścinała się w żyłach.
   – Radek – Libra chwyciła mnie za ramię, wyciągając z obezwładniającego mnie przerażenia. Obróciłem głowę w jej stronę, ale nie potrafiłem odnaleźć jej twarzy. Słyszałem tylko jej przyśpieszony oddech, który pomógł mi ją zlokalizować. – Chodźmy stąd.


   Skinąłem głową, po czym otarłem twarz dłonią. Musiałem walczyć z pragnieniem pognania przed siebie na łeb, na szyję, byleby tylko jak najszybciej opuścić tunel. Pochyliłem się i zacząłem szukać po omacku zapalniczki. Jednym było iście w ciemności, ale w całkowitej ciszy, a drugim, gdy miałoby nam towarzyszyć to okropne zawodzenie. No i nie chciałem zostać zaskoczony przez truposza, któremu jakoś udałoby się wydostać z auta. Moje palce dotykały najprzeróżniejszych rzeczy, których nie potrafiłbym nawet opisać, aż w końcu odnalazły upuszczoną zapalarkę. Wzdychając z ulgą ścisnąłem ją mocno i od razu zapaliłem. Choć widok pozamykanych w samochodach zombie nie był przyjemny, to wolałem go już widzieć, niż wyobrażać sobie najgorsze scenariusze.
   Odcinek spokojnej trasy, którą udało nam się pokonać, w końcu się skończyła, a późniejsza droga nie należała do najprzyjemniejszych. W poprzek chodnika leżało ciało starszej kobiety w długim płaszczu. Futro, które kiedyś musiało być białe, brudne było od czarnej cieczy, która znajdowała się na szyi, dłoniach oraz nogach staruszki. Między grzywką z całą pewnością farbowanych, czerwonawych włosów, znajdował się okrągły otwór – niechybnie dziura po kuli.
   – O cholera – jęknęła nagle Libra.
   Nie zrozumiałem, o co jej chodzi, aż nie oderwałem wzroku od martwej kobiety i nie spojrzałem dalej. Najpierw jednak uderzył we mnie smród tak silny, że aż oczy zaszły mi łzami, a żołądek podjechał do gardła. Zasłoniłem twarz rękawem kurtki, walcząc z chęcią zwymiotowania. Nie stało się to łatwiejsze, zwłaszcza po tym, co zobaczyłem.
   Aż do granicy światła, wyznaczonej przez płomień zapalniczki, leżały ciała. Nietrudno było się domyślić, co się wydarzyło. Ludzie próbowali wydostać się z miasta, ale z jakiegoś powodu tunel został zablokowany. Być może zombie zaskoczyły stojących w korku uciekinierów, co wywołało masakrę i zmusiło służby do interwencji, albo oni sami byli sprawcami tej rzezi. Widziałem kilka trupów, które nie wyglądały na zarażonych wirusem. Emocje musiały wziąć górę, a skutek tego miałem przed oczami.
   Nie mogliśmy zawrócić. Choć przejście po dziesiątkach rozkładających się ciał nie było czymś, co koniecznie chciałem przeżyć, to powrót nie wchodził w grę. Skoro udało nam się dotrzeć aż tu, to musieliśmy zacisnąć zęby i pokonać resztę trasy.
   – Stąpaj ostrożnie – powiedziałem do Libry, po czym naciągnąłem koszulkę na nos i usta. Ta zrobiła to samo.
   Chociaż starałem się unikać chodzenia po trupach – nie tylko ze względu na szacunek dla zmarłych, ale i ze względu bezpieczeństwa, to nie zawsze mi się to udawało. Gdy nastąpiłem na brzuch jakiegoś mężczyzny, ten zachlupotał, a moja noga znacznie się zapadła w rozkładające się ciało. Pokonując obrzydzenie zrobiłem kolejny krok, starając się nie patrzeć w szkliste oczy małego chłopca, którego twarz wystawała spod ciała krótkowłosej kobiety. Twarz dziecka zastygła w grymasie przerażenia, chociaż wargi miał obwisłe tak, że wyglądał jakby się uśmiechał. Był to upiorny widok, a zarazem i smutny. Ten chłopak nie mógł mieć więcej, niż dziesięć lat.
Przytrzymując się barierki, by nie poślizgnąć na śliskich ciałach, zmusiłem się do przejścia kilku kroków po ciałach, których w żaden sposób nie dało się ominąć. W głowie ciągle miałem przeraźliwe, graniczące z pewnością przypuszczenie, że za moment któryś ze zmarłych się ocknie, złapie mnie za nogę i nim zdążę się zorientować, zostanę wciągnięty pod stos rozkładających się trupów. Myśl ta była tak pewna, że przyspieszyłem, nie przywiązując aż tak uwagi do ostrożności. Chciałem tylko znaleźć się na stałym, twardym chodniku, a już najlepiej to po drugiej stronie tunelu. Ale wyjścia wciąż nie było widać.
   Cudem tylko unikając przewrócenia się na stos ciał, dotarłem w końcu do „stałego lądu”. Gdyby ten nie był pokryty kałużami zakrzepłej krwi, pewnie bym ucałował płyty chodnikowe, dziękując za pokonanie najgorszej drogi w moim życiu. Libra dołączyła do mnie po chwili. Mimo tego, że trzymała głowę spuszczoną, widziałem łzy w jej oczach.
   – Wszystko gra? – zapytałem, ściskając ją lekko w ramię.
   – Tak, tylko... – Nie dokończyła. Szloch wyrwał się z jej ust, gdy w tym samym momencie rzuciła mi się na szyję. Poczułem, jak mocno bije jej serce. – Tam były dzieci. Dzieci, Radek.
   – Wiem – powiedziałem, uspokajająco głaszcząc przyjaciółkę po plecach. Przed oczami znów miałem widok chłopca, z martwym, przerażającym uśmiechem na ustach oraz ze strużką krwi, która zatrzymała się tuż nad jego lewym okiem. Nie oszczędzili nikogo. – Coś musiało się stać, że zaczęli strzelać.
   – Jeszcze ci w autach – Libra pociągnęła nosem.
   Rzadko kiedy widziałem przyjaciółkę w takim stanie, ale wiedziałem, dlaczego tak bolał ją ten widok. Pierwszego dnia epidemii, gdy w Lesznie wybuchły zamieszki, a ja wraz z Klaudią próbowaliśmy się dostać do centrum kryzysowego na stadionie, zadzwoniła do mnie Libra. Płakała, a raczej była w histerii. Nie rozumiałem jej słów, ale przeczucie kazało mi po nią jechać. Po wejściu do jej rodzinnego domu, zastałem widok, który wciąż miałem w pamięci. Moja przyjaciółka siedziała na podłodze, cała we krwi, oburącz ściskając pogrzebacz, z którego zwisały kępki włosów. Kilka metrów dalej leżały ciała jej młodszej, dwunastoletniej siostry i rok młodszego brata. Oboje mieli ślady ugryzień od – jak się później okazało – ich matki, którą znalazłem w pokoju. Wszyscy mieli roztrzaskane głowy. Od tego momentu Libra nie mogła znieść widoku okrucieństw świata, które dotykały dzieci. Dlatego tak zareagowała na śmierć Filipa w klasztorze.
   – Odetchnij przez chwilę. Zaraz musimy iść dalej. Dasz radę?
   Tym razem to ona skinęła głową. Otarła jeszcze policzki oraz nos, po czym przybrała zdeterminowany wyraz twarzy. Zuch dziewczyna – pomyślałem, a zupełnie nieadekwatny do sytuacji uśmiech wpłynął mi na usta.
   Ujmując przyjaciółkę za dłoń ruszyłem dalej, zmotywowany myślą, że za moment skończy się ten koszmar.
   Więcej nie natknęliśmy się na usłany trupami chodnik, co przyjąłem z ulgą. Czegoś takiego nie zamierzałem przeżywać po raz drugi. Zmniejszyła się też liczba aut, ale tego nie przyjąłem już z takim spokojem. Tym bardziej, że coraz częściej widziałem podziurawione karoserie, szyby pokryte gęstą pajęczyną pęknięć oraz leżące wewnątrz ciała. Najbardziej zaniepokoiły mnie jednak trupy, leżące na samym przedzie kolumny samochodów. Potem był już tylko pusty odcinek drogi, kończący się niedaleko przed nami. Tam też znajdował się cienki, poziomy pas światła, który przyprawił mnie o szybsze bicie serca. Wyjście. Zanim jednak dotarlibyśmy do wylotu z tunelu, musieliśmy pokonać ostatnią przeszkodę, którą była ustawiona w poprzek drogi, wysoka na metr betonowa zapora, u góry dodatkowo zabezpieczona drutem kolczastym. W sumie cała konstrukcja miała około dwóch metrów, a przejście przez nią wcale nie było takie łatwe. Świadczył o tym młody mężczyzna, zawinięty w metalowe liny i brutalnie pokiereszowany przez kule.
   – Co teraz? – zapytała cicho Libra, lecz dzięki echu, jej głos zabrzmiał głośniej.
   Było tylko jedno wyjście, które wcale mi się nie podobało, ale jeśli chcieliśmy się przedostać na drugą stronę, musieliśmy to zrobić. Podałem Librze zapaliczkę, a sam z ciężkim sercem podszedłem do martwego mężczyzny i szarpnąłem nim, upewniając się, że rzeczywiście jest mocno zaplątany w drut. Gdy już to zrobiłem, wróciłem do leżących nieopodal ciał i ściągnąłem z pleców pierwszej-lepszej osoby jej kurtkę. Nie czułem się z tym dobrze, ale ona już nie żyła, a my właśnie walczyliśmy o to, by móc żyć dalej.
   – Wejdź pierwsza – powiedziałem, gdy już przykryłem najwyższe druty kurtką.
   – Tak chcesz sprawdzić, czy po drugiej stronie jest bezpiecznie? – zapytała zadziornie Libra, opierając obie ręce na biodrach.
   – Masz mnie. Chciałem cię rzucić na pożarcie truposzom, a gdy te się tobą zajmą, ja sobie spokojnie przejdę.
   Dziwnie było żartować w takim momencie, ale jakoś musieliśmy rozładować napięcie. A drażnienie się nawzajem zawsze przychodziło nam z łatwością i pozwalało spuścić trochę pary. Jednak po nieco niepewnej minie Libry poznałem, że ta rzeczywiście nie jest taka chętna do przejścia na drugą stronę jako pierwsza. W przeciwieństwie do tego odcinka tunelu, nie wiedzieliśmy, co znajduje się dalej.
   – Jeśli nie chcesz, to może ja…
   – W porządku – Libra posiliła się o wymuszony uśmiech, gdy podchodziła do trupa. – W sumie, to co może być gorsze, niż to?
   Obejrzałem się na mroczny korytarz za nami, przypominając sobie całą trasę. Rzeczywiście. Niewiele rzeczy mogło być gorsze, niż spacer po dziesiątkach ciał w otoczeniu uwięzionych w autach zombie.
   Pomogłem Librze wspiąć się na ogrodzenie, po raz kolejny dziękując za te jej metr sześćdziesiąt wzrostu oraz drobną budowę ciała, dzięki czemu mogła wejść niemalże wszędzie. Po tym, jak moja przyjaciółka zeskoczyła na ziemię, znajdując się po drugiej stronie zapory, podałem jej zapalniczkę i sam przystąpiłem do wspinania się. Nim jednak chwyciłem się zabezpieczonych kurtką metalowych lin, usłyszałem coś. Z tyłu za mną, w ciemnościach coś się poruszyło. Odwróciłem się, przestraszony tym dźwiękiem,  w którym rozpoznałem odgłos kroków. Ktoś się zbliżał.
   – Radek? Idziesz?
   Nie odpowiedziałem Librze, będąc zbyt mocno skupionym na wpatrywaniu się w mrok. Stałem tak w bezruchu, wytrzeszczając oczy w ciemności, próbując cokolwiek dostrzec. Gdy tylko ucichło echo słów Libry, usłyszałem to samo szuranie, co przed chwilą, tylko w powielonej kilkukrotnie wersji. Na ten dźwięk włosy na karku aż mi się zjeżyły, a oddech zatrzymał w piersi. Instynkt kazał mi jak najszybciej wziąć do rąk karabin, co też zrobiłem. Badając wzrokiem mrok, czekałem. Nie musiałem długo oczekiwać pojawienia się pierwszych sylwetek, które wciąż znajdowały się w ciemnościach, ale mogłem dostrzec ich kontury. A było ich wiele. Nagły chór gardeł wypełnił tunel, a wspomagany przez echo poniósł się pewnie na całą jego długość.
   – Kurwa – powiedziałem do siebie, przykładając kolbę karabinu do ramienia. Zacząłem strzelać.
   Huk wystrzałów był ogłuszający, przez co szybko zaczęło mi piszczeć w uszach, a przez moment nawet pewien byłem, że pękną mi bębenki. W jednej chwili jęki oraz zawodzenie zombie utonęło w ryku wystrzeliwanych naboi. Błyski ognia przy każdym z wystrzałów padały na ściany, na których ukazywał się taniec cieni. Migające kadry zmieniających postawę ożywieńców, przypominały atakowane przez zapalczywego fotografa sceny, które koniecznie chciał uchwycić. Raz po raz odrzut broni wbijał mi w ramię kolbę, niemal pozbawiając rękę czucia i prawie obróciło dookoła osi. Stałem jednak pewnie, zaciskając zęby i prując do grupy zombie, nie pozwalając im przekroczyć wytworzonej w mojej głowie granicy. Umysł podpowiadał mi, że jeśli im na to pozwolę, przegram. Ta myśl nie pozwoliła mi ściągnąć palca ze spustu, nawet gdy wszystkie zombie padły, a metaliczne szczeknięcia nie powiadomiły mnie o pustym magazynku. Dopiero wtedy opuściłem broń.
   To nie było konieczne – pomyślałem, widząc niezbyt dużą ilość zombie, którą potraktowałem całym magazynkiem. Jednak całe napięcie, które towarzyszyło mi od momentu wejścia do tunelu sprawiło, że na widok zombie spanikowałem. Ciemność, droga usłana ciałami, strach i niepewność sprawiły, że jak najszybciej chciałem pozbyć się zagrożenia, a przy tym zapomniałem o rozsądku.
   Marszcząc nos na ostrą woń prochu odwróciłem się z powrotem w stronę zapory, wydychając przy tym powietrze z przeciągłym świstem. Potarłem lewe ucho, ciągle słysząc pisk, który skutecznie wygłuszał wszystko dookoła. To oraz wzburzenie, pod którym wciąż byłem, poskutkowało tym, że straciłem czujność.
   Gdy wspiąłem się po barkach mężczyzny i już miałem przejść na druga stronę, nagle poczułem silne szarpnięcie za nogę, przez które omal nie spadłem. By się przed tym uratować, chwyciłem pierwszą-lepszą rzecz, która znalazła się w zasięgu moich dłoni. Na moje szczęście – lub nie – okazał się tym być drut kolczasty. Kolce wbiły się boleśnie w moją dłoń i przeorały ją, gdy kolejne szarpnięcie próbowało mnie ściągnąć na dół. Trzymający mnie za nogę zombie nie zamierzał mnie tak łatwo puścić, a jego zęby z zapałem próbowały dosięgnąć mojej wierzgającej łydki. Próbowałem kopnąć truposza butem wolnej nogi, jednak to nie było takie proste, gdy z jednej strony próbowałem zignorować ból dłoni, powodowany ściskaniem ostrych, metalowych kolców, a z drugiej walczyłem o to, by nie spaść. Wykorzystując karabin, uderzyłem zombie w rozdziawione zęby, z taka siłą, że aż kilka z nich wypadło, ale to wcale nie sprawiło, że ten mnie puścił. Gdyby nie pomoc Libry, pewnie mnie udałoby mi się wyjść w całości z tego starcia.
   Dziewczyna chwyciła ożywieńca za przód jego zakrwawionego ubrania i przyciągnęła do siatki z drutu, po czym za pomocą jakiegoś narzędzia przebiła się do jego mózgu, tym samym unieszkodliwiając. Przez to, że zombie cały czas się ze mną szarpał, po wyswobodzeniu straciłem równowagę, co na niestabilnej konstrukcji skończyło się dla mnie upadkiem. Spadłem akurat tak niefortunnie, że drut kolczasty rozerwał mi koszulkę na brzuchu oraz dotkliwie mnie zranił. Krzyknąłem z bólu i zaraz po upadku zachłystując się powietrzem.


   – Nic mi nie jest – powiedziałem zduszonym głosem, gdy Libra pomagała mi wstać.
   – O cholera! – syknęła patrząc na mój brzuch.
   – To nic… och.
   Może to przez szok, albo przez strach, ale nie czułem bólu w takim stopniu, jak ten powinien być przy takich ranach. Było ich kilka, ale tylko dwie wyglądały naprawdę poważnie, o czym świadczyła też ilość krwi, którą traciłem. Nagle zrobiło mi się słabo. Libra zareagowała szybko, biorąc moje ramię na swoje barki.
   – Są tam ciężarówki wojskowe. Pewnie mają tam opatrunki – mówiła, jednocześnie prowadząc mnie w stronę wyjścia z tunelu.
   – Idziemy w stronę światła – powiedziałem, bardziej się krzywiąc, niż uśmiechając. Dociskając dłoń do brzucha, czułem przepływającą mi przez palce krew.
   – Poczucie humoru cię nie opuszcza. Będziesz żył.
   Przyspieszyliśmy kroku, choć ja zrobiłem to z niemały trudem, starając się nie myśleć o bolącej dłoni oraz coraz większej ilości krwi, której ślad zostawiałem za sobą. Wylot tunelu znajdował się dokładnie na wprost nas, zaledwie kilkanaście metrów dalej. Rzeczywiście stały tam dwie wielkie wojskowe ciężarówki. To właśnie one, wraz z kolejnymi zaporami, w znacznej mierze odcinały dostęp światła do tunelu. Przecisnęliśmy się pomiędzy betonowymi płytami, docierając do ciężarówek. Libra posadziła mnie na ogromnym zderzaku, po czym sama wspięła się po schodkach do środka pojazdu. Był on zamknięty, ale pozbyła się tego problemu wybiciem szyby za pomocą kawałka metalu, którym wcześniej zabiła zombie. Ja w tym czasie częściowo położyłem się na masce, oddychając chłodnym, ale pozbawionym smrodu rozkładających się ciał powietrzem. Ta rześka bryza pachniała tak cudownie, że nie miałem wątpliwości, że nasz wysiłek nie poszedł na marne.
   – Podejmując decyzje, co zrobić, czasami wierzę w swój rozsądek – powiedziałem, choć nie byłem pewien, czy Libra mnie usłyszała. Mimo wszystko, kontynuowałem. – Tak było z klasztorem. Pomyślałem, że dołączenie do nich może być najlepszą decyzją, którą podjąłem. I przez pewien czas nawet w to wierzyłem. Albo wciąż wierzę. Już sam nie wiem. Chodzi po prostu o to, że im dalej swojego ojca jestem, tym mam silniejsze poczucie, że wcale nie będę taki jak on.
   Libra pojawiła się obok mnie z czerwonym pudełkiem, na którym znajdował się biały krzyż i od razu zabrała się do pracy. Zniosłem to w milczeniu, chociaż nie raz ból był nie do zniesienia. Ja jednak byłem zbyt otumaniony utratą krwi, by móc trzeźwo reagować na felczerskie działania przyjaciółki.
   – Skąd pomysł, że jesteś jak swój ojciec? – zapytała nagle Libra, w międzyczasie przykładając kolejną warstwę opatrunku do moich ran.
   – Bo przez pół życia chciałem być nim – odparłem przez zaciśnięte zęby. – Głupie marzenie jeszcze głupszego dzieciaka, żeby zaimponować wyidealizowanemu tatusiowi. To jeszcze we mnie jest.
   Zielone oczy przyjaciółki spojrzały na mnie krótko, ale ze współczuciem. Libra dobrze znała moją historię. W końcu odegrała w niej ważną rolę.
   Bo przeszłość, jest pulą najgorszych i najlepszych momentów życia – przypomniałem sobie słowa, które usłyszałem dawno temu. Kiedyś ich nie rozumiałem, ale w tamtym momencie doskonale pojąłem ich sens.
   – To dlatego tak bardzo zależy ci na dołączeniu do klasztoru? Chcesz uwolnić się od Topora?
   – Nie tylko dlatego – Oparłem się łokciami o maskę, lekko unosząc. Trwający zaledwie sekundę, ale ostry jak brzytwa ból rozszedł się wzdłuż całej rany, ciągnącej się od lewego biodra do złączenia żeber. – Mam po prostu przeczucie, że to może być TO miejsce. Rozumiesz? Jeśli już któryś obóz ma przetrwać, to właśnie klasztor.
   Nie wiedziałem, dlaczego jestem taki tego pewien, ale to przekonanie siedziało we mnie odkąd tylko stanęliśmy przed bramą obozu. I nie chodziło o miejsce, ani mury. Tam byli ludzie, których determinacja i wola życia czyniła szansą dla wszystkich. Czegoś takiego nie mieli członkowie grupy Topora.
   – Wierzysz tak mocno w sam klasztor, czy w Saszę?
   Mroczki pojawiły mi się przed oczami, a oddech stał się cięższy. Przejechałem dłonią po twarzy. Gdy na nią spojrzałem, zobaczyłem wilgoć. To było oczywiste, bo zabiegi Libry w żadnym stopniu nie były delikatne.
   W co wierzyłem? Ciężko było mi powiedzieć i nie chodziło mi wcale o tematy teologiczne. Te już dawno temu przestały mnie interesować, chociaż byłemu alkoholikowi powinny być one bliskie. Ja jednak zawsze byłem inny – w nie bardzo pozytywnym tych słów znaczeniu.
   Wierzyłem w ludzi i rzeczy, które robili i które nimi kierowały. Potrafiłem wyczuć, kiedy działali na korzyść innych, a kiedy tylko dla swojego pożytku.
   – Wierzę w to, że możemy żyć lepiej i dłużej, ale potrzebujemy do tego osoby, która wie, jak to nam zapewnić. Sasza wie.
   – Topór też – Libra dość mocno pociągnęła bandaż, co wywołało kolejną falę bólu.
   – Dlaczego zablokowali tunel? – zapytałem, zmieniając temat.
   Libra obejrzała się przez ramię, na mroczną czeluść, którą musieliśmy pokonać.
   – Zgaduję, że tyle samo ludzi usiłowało dostać się do Krosna, co z niego uciec – odparła wzruszając ramionami. – Pewnie to była nieudana próba zapanowania nad chaosem. Idioci nie wiedzieli, że nad chaosem nie da się zapanować. To w końcu chaos!
   Uśmiechnąłem się lekko patrząc, jak Libra kończy opatrywanie moich ran. Nie sądziłem, że kilka bandaży zdoła mnie uleczyć, ale na ten moment to musiało wystarczyć.
   – Dasz radę wstać? – zapytała Libra, wyciągając ręce, z pomocy których nie skorzystałem.
   – Sprawdź, czy będzie jakiś pożytek z tych ciężarówek – powiedziałem, klepiąc w maskę pojazdu.
   Gdy tylko Libra zniknęła wewnątrz stara, ja stanąłem na ziemi i odszedłem na bok, by się rozejrzeć.
   W przeciwieństwie do drogi w tunelu, pasma wiodącej na wschód autostrady świeciły pustkami. Dawało to nadzieję na pozbawioną przeszkód podróż, na co bardzo liczyłem. Dość już miałem wrażeń, jak na ten dzień. Zrobiłem jeszcze kilka kroków do przodu, by zobaczyć to, co znajdowało się za zakrętem. Na sąsiednim pasie, którego wcześniej nie widziałem, powstał zdający się nie mieć końca korek wymarłych aut. W środku znajdowało się kilka trupów, które siedząc na fotelach chwiały się, jakby nie były to żywe trupy, a ludzie walczący z obezwładniającym ich snem. Nikt nie wyjechał. Nikt nie wjechał – pomyślałem gorzko.
   Położyłem dłoń na brzuchu. Wciąż bolał. Potrzebowałem jakiś leków przeciwbólowych.
Wzdrygnąłem się, gdy dochodzący z niedaleka warkot wystraszył mnie. Odskoczyłem na bok, czego zaraz pożałowałem. Robienie gwałtownych ruchów nie pomagało w zapomnieniu o bólu.
   Po ziemi, częściowo schowany pod ciężarówką, czołgał się w moją stronę zombie. To, dlaczego nie zaatakował mnie od razu wyjaśniło się, gdy tylko jego wydostał się spod pojazdu. Otóż jego obie nogi oraz znaczna część bioder zostały obgryzione z mięsa aż do kości. Pozostały jedynie strzępki materiału, będącego niegdyś spodniami oraz tylko cudem wciąż trzymające się kawałki skóry i mięśni. Truposz zostawiał za sobą smugi zakrzepłej krwi, gdy wbijając paznokcie w asfalt próbował mnie dosięgnąć. Był to żołnierz o czym świadczyła jego kurtka moro z oznaczeniami na ramionach.
   – Czyli jednak wojsko działało – powiedziałem do siebie.
   Już miałem zawołać Librę, by zajęła się problemem – sam nie mogłem się nawet schylić – gdy zobaczyłem pęk kluczy, przyczepiony do paska byłego żołnierza. W tej samej chwili moja przyjaciółka wychyliła się z kokpitu ciężarówki.
   – Nie ma kluczy! – zawołała i zaraz potem jej wzrok padł na sunącego w moją stronę truposza. Nie cofnąłem się, choć moją stopę od jego palców dzieliły zaledwie centymetry.
   – Chyba je znalazłem.
   Teraz już wszystko musiało pójść dobrze. Po prostu musiało.


poniedziałek, 7 maja 2018

ROZDZIAŁ 19 - KREW NA RĘKACH (ADAM)

Witam w nowym tygodniu, z nowym rozdziałem!
Jestem mile zaskoczona, że coraz więcej osób tu zagląda i interesuje się tą historią, za co jestem bardzo wdzięczna :) Nie sądziłam, że pisanie TLD będzie czymś więcej, niż tylko hobby, a tu okazuje się, że są osoby, które z niecierpliwością oczekują kolejnych rozdziałów! To bardzo budujące i z całego serca dziękuję każdemu, kto śledzi to opowiadanie :*

Wracając do głównego tematu, jakim jest ten rozdział, to jest on krótszy od poprzednich dwóch, ale wcale to nie oznacza, że nudny. Akcji jest sporo, a także ciekawostek, które wyszły na światło dzienne. Poprzedni rozdział z perspektywy Adama zakończył się tym, że odkrył on obóz Wiksy oraz to, że ktoś z klasztoru mu pomaga - takie spotkanie nie może się obyć bez nowych intryg, które zbudują przyszłą akcję! 

Nie przedłużając już - zapraszam do czytania!

~~~

1
   – Wstawaj, śpiąca królewno.
   Ten głos połączony z dość mocnym uderzeniem w twarz otrzeźwił mnie od razu. Rozmytym wzrokiem rozejrzałem się wokół, czekając aż moje oczy z powrotem nabiorą ostrości. Zmrużyłem je, gdy natrafiłem na  jasne, oślepiające światło i odwróciłem głowę w drugą stronę. Wtedy zobaczyłem wciąż jeszcze niewyraźną twarz, bardzo blisko swojej. Upiorny uśmiech oraz znajome rysy sprawiły, że ogarnął mnie strach.


   Nie. Tylko nie to.
   – Zaskoczony, co? – głos mężczyzny był drwiący, a sam jego uśmiech, powiększył się jeszcze bardziej. – Chociaż może wcale aż tak bardzo, prawda? W końcu przeczuwałeś, że wcale nie zginąłem, ale nikogo nie ostrzegłeś. Przez ciebie cały wasz obóz jest zagubiony, jak dziecko we mgle.
   Moje ręce spętane były na plecach szorstkim sznurem, a sam siedziałem na zimnej podłodze. Pod ścianami ustawione były drewniane skrzynie, a kilka podobnych znajdowało się na środku magazynu i służyły za stół. Pare świec nie dawało zbyt wiele światła, ale dzięki nim mogłem zobaczyć kilkanaście sylwetek, które w milczeniu i z uwagą przysłuchiwało się słowom swojego przywódcy. Wśród nich była też postać w mnisim habicie, której twarz nie skrywał już kaptur.
   – Teraz jesteś z nimi? – zapytałem ostro, zwracając się wprost do dziewczyny. – Zmieniasz strony jak pieprzona chorągiewka.
   – Gówno wiesz – syknęła Lena, podchodząc bliżej.
   – Właściwie, to tak – przytaknąłem, wbijając w dziewczynę pełne nienawiści spojrzenie. Gdyby nie krępujące mnie więzy, pewnie zrobiłbym użytek z rąk. – Wyjaśnij mi, dlaczego zdradzasz klasztor? Dlaczego zdradzasz Roba? Dali ci wszystko, a ty tak po prostu naplułaś im w twarz.
   Lena w odpowiedzi jedynie prychnęła, ale widziałem, że moje słowa ją zdenerwowały. Nawet jeśli nie znałem powodów jej bratania się z Wiksą, to pewnie i tak bym ich nie zrozumiał. Ta zdrada była gorsza niż nóż w plecy.
   Pomyślałem o Robie i o tym, co będzie, gdy się dowie o czynie swojej dziewczyny. Oczywiście jeśli będzie miał okazję się dowiedzieć – dodałem. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Po tym, co się stało na arenie, Wiksa z całą pewnością nie miał w zamiarach wypuszczenie mnie.
   Spojrzałem na jego rękę. Do kikuta w roli protezy zamontowane zostało dość długie ostrze, wyglądające jak naostrzony kawałek metalu. Wiksa zauważył, na co patrzę i uniósł ramię, mierząc we mnie końcem broni.
   – Niezłe, co? – zapytał, wciąż się szczerząc. – Pablo pomógł mi w zrobieniu jej i paradoksalnie od niej zginął. A to pech.
   Wiadomość o śmierci Pawła zaskoczyła mnie. Mimo, że mężczyzna był dupkiem i tchórzem, to nie życzyłem mu takiego losu. No i pomyślałem o małej Nadii. Dziecko straciło już drugiego rodzica.
   – Zadowolony jesteś z siebie? – zapytałem kierowany gniewem. – To i tak nie zmieni faktu, że jesteś nikim więcej, jak szczurem, kryjącym się z resztką ludzi. Nie masz nic. Nie wygrasz z nami i doskonale o tym wiesz.
   Wściekły grymas przeciął twarz Wiksy i już myślałem, że zrobi użytek ze swojej protezy. Skrycie na to właśnie liczyłem. Chciałem wyprowadzić go z równowagi. W takim stanie ludzie przestają myśleć logicznie i łatwo o błąd, który mógłby okazać się dla mnie korzystny.
   Niestety jednak Wiksa nie dał się sprowokować. Gdy już myślałem, że w jakiś sposób ukarze mnie za moje słowa, ten uśmiechnął się w sposób, od którego aż mnie zmroziło. Mężczyzna przejechał dłonią po krótkich, jasnych włosach, z głębokimi zakolami i wyraźnie przerzedzającymi się na czubku głowy.
   – Jesteś bardzo pewny siebie – powiedział. – Aż tak wierzysz, że ty, ta suka albo ktokolwiek inny z waszego zawszonego klasztoru jesteście w stanie mnie pokonać? Naprawdę?
   – Już to zrobiliśmy – powiedziałem hardo.
   – Coś mi się nie wydaje – Wiksa wyprostował się i obejrzał na stojącą kilka kroków za nim siostrę. – Lena też tak myśli i dlatego tu jest. Może nie jesteśmy aż tak różni, jak nam się wydawało.
   Wcześniej nie zauważałem podobieństw między rodzeństwem, ale teraz widziałem, że rzeczywiście kilka rzeczy z wyglądu ich łączyło. Nie licząc koloru włosów oraz oczu, mieli identyczny kształt nosów oraz lekko kwadratową linię szczęki. Wzrostem Lena mocno odstawała od brata, sięgając mu zaledwie do ramienia, a ten był prawie dwa razy szerszy w barkach, niż ona. Ostatnią, łączącą ich rzeczą, był podły charakter, o czym właśnie się dowiedziałem. Nie pomyślałbym nawet, że dziewczyna Roba mogłaby spiskować z naszym wrogiem. Nawet jeśli byli rodzeństwem, to świadomość, jakim człowiekiem był Wiksa, nie powinna pozwolić Lenie pójść z nim na układ. A jednak geny zwyciężyły. Ciągnie swój do swego – pomyślałem.
   – Wiesz – Wiksa ponownie zwrócił się do mnie – może dobrze, że się tu pojawiłeś. To zmieni trochę moje plany, ale może przyśpieszy niektóre rzeczy. Moi ludzie są już zmęczeni koczowaniem w tym magazynie i chętnie by zamieszkali w wygodnym klasztorze.
   – Strażnicy zabiją was, nim w ogóle zbliżycie się do bramy – powiedziałem ostro, mierząc Wiksę wzrokiem.
   – Strażnicy? – Lena zaśmiała się cicho. – Z tego, co wiem, ty miałeś teraz wartę. Brama jest bez opieki, kochany.
   Zacisnąłem zęby ze złości i przekląłem siebie, że nie zaalarmowałem nikogo, gdy zobaczyłem wymykającą się Lenę. Jeśli nie zdarzyłby się cud, mur pozostanie pusty aż do rana, gdy zjawi się mój zmiennik. A do świtu pozostało co najmniej pięć godzin. W takim czasie można wiele zrobić – wejść na teren klasztoru, wybić mieszkańców, przejąć obóz.
   Zawiodłem – pomyślałem z goryczą. – Zawiodłem Saszę. Zawiodłem wszystkich.
   – Spieprzyłeś sprawę po całości, Adamie – Wiksa ponownie pochylił się nade mną, dotykając końcem ostrza swojej protezy mojego czoła. – Ciekawe, jak twoja Sasza zareaguje, gdy wróci z Krosna i zobaczy, że przez ciebie cały obóz padł?


   – Czego chcesz? – syknąłem wściekły.
   – Mógłbym teraz cię zabić – Wiksa złożył jeszcze większy nacisk na moje czoło. Poczułem piekący ból, gdy ostrze rozcięło mi skórę, a po chwili krew zaczęła mi spływać po nosie i skapywać z jego końca. – I zrobiłbym to z największą przyjemnością. Ale jeszcze nie dziś. Na razie jesteś mi potrzebny.
   Wiksa cofnął się, a brak nacisku na moje czoło sprawiło, że głowa sama mi opadła. Stróżka krwi zmieniła tor i zalała mi lewe oko.
   – Jeszcze pożyjesz, Adamie. I jeszcze dla mnie popracujesz.
   – Nigdy! – syknąłem twardo. Nie mogłem uwierzyć, że Wiksa mógłby choćby pomyśleć o tym, że stałbym się jego człowiekiem.
   – Naprawdę? Myślisz, że masz wybór? – Wiksa roześmiał się krótko. – Chyba nie widzisz, w jak gównianym położeniu jesteś. Jeżeli nie będziesz chciał robić tego, co ci każę, poprowadzę ludzi na klasztor. Wybiję wszystkich – co do jednego. Nie będę z tego powodu szczęśliwy, bo w przeciwieństwie do niektórych – nie lubię zabijać. Jeśli zabiję wszystkich mieszkańców, kto będzie pracował? Ludzie, to siła. No, ale niestety. Gdy Sasza i reszta wrócą, ich także zabiję, ale przedtem zobaczą przez kogo się stało, jak się stało. Dumny i honorowy Adam nie chciał uratować kilkudziesięciu żyć, bo ważniejszy był dla niego jego własny tyłek.
   Ścisnąłem mocno spętane dłonie, szarpiąc nimi lekko. Więzy nawet nie drgnęły.
   Nie myślałem o sobie – z całą pewnością nie. Zależało mi na klasztorze, na jego mieszkańcach, na Saszy. Nie zamierzałem ich zdradzić, ale też nie chciałem dopuścić, by ktokolwiek zginął przeze mnie. Dlatego też musiałem zgodzić się na wszystko, czego chciał ode mnie Wiksa. Od tego zależało życie wszystkich.
   – Co mam zrobić? – zapytałem, patrząc z nienawiścią na mężczyznę.
   Ten uśmiechnął się zwycięsko, a we mnie krew się zagotowała.
   Wiksa dał znak stojącym za mną ludziom, a ci podnieśli mnie. Jeden z nich przeciął krępujące mnie więzy. Z ulgą rozmasowałem bolące nadgarstki.
   – Podobno do klasztoru prowadzi nie tylko jedna droga – powiedział, a ja poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy.

2
   Cuchnęło, było ciemno, wilgotno, a każdy krok odbijał się echem w wydającym się nie mieć końca, podziemnym korytarzu. Mrok rozpraszało jedynie kilka latarek, jakie mieli ludzie Wiksy. Padające na pochłonięte przez ciemność korytarze światło płoszyło żyjące w kanale szczury. Te uciekały z piskiem przed intruzami, którymi dla nich byliśmy. Widząc te duże, paskudne stworzenia, czułem zazdrość. Sam chętnie czmychnąłbym do jakiejś nory.
   Drogę tą znałem tylko z opowieści. To tędy Rob, Max, Czesiek i reszta dostali się do klasztoru, gdy ten otoczony był przez zombie. Więcej nikt już z niej nie korzystał. Aż do teraz.
   Prowadziła nas Lena, bo jako jedyna miała już okazję tędy iść. Widziałem ją, będącą na samym przedzie naszej piętnastoosobowej grupy. Wiksa zabrał prawie wszystkich swoich ludzi, co wcale nie wróżyło dobrze. Odkąd usłyszałem o wyprawie na klasztor, nie mogłem pozbyć się złych przeczuć, które ciążyły mi na barkach. Wiedziałem, że cokolwiek się wydarzy po wyjściu na powietrze, będzie to tylko i wyłącznie moją winą. Bo przecież klasztor wciąż był bez opieki. Jeśli nikt nie wyszedł na zewnątrz i nie zauważył mojej nieobecności, nasz obóz był podany jak na tacy.
Obejrzałem się przez ramię za siebie.
    Wiksa szedł z Andrzejem prawie na samym końcu. Rozmawiali o czymś, ale nie mogłem wychwycić ich słów. Te tłumione były przez maski, które wszyscy mieliśmy na twarzach. Przedstawiały one wykrzywione w grymasach twarze, parodiujące znane potwory rodem z Halloween. Mimo tego, że początkowo uważałem je za tandetne, to w mroku kanału przedstawiały się nawet przerażająco.
   Nie wiedziałem, jakie zamiary miał Wiksa co do klasztoru. Zapewniał jednak, że nie zamierza nikogo zabijać. Ale ile mogły był warte jego słowa?
   Przyśpieszyłem, zostawiając za sobą ludzi grupę i dogoniłem idącą z przodu Lenę. Biała maska bohatera filmu Krzyk zwróciła się na moment w moją stronę.
   – Pewnie ciekaw jesteś, dlaczego to robię – odezwała się, uprzedzając moje pytanie.
   – Nie sądzę, że powodem jest siostrzano-braterska miłość – mruknąłem, na co Lena prychnęła.
   – Pieprzyć Wiksę – powiedziała takim tonem, że nie miałem wątpliwości, że nie ma między nimi żadnych cieplejszych uczuć. – Robię to dla siebie. I dla Roba.
   Nie uwierzyłem w te ostatnie słowa. Nie tylko dlatego, że nie mogłem sobie wyobrazić, by tak zimnej i wyrachowanej osobie, jaka szła obok mnie mogło rzeczywiście kimkolwiek zależeć, ale też i z powodu tonu, z jakim to powiedziała. Była w nich dziwna nuta, która odkrywała własne, samolubne cele.
   – Dlaczego ci nie wierzę? – zapytałem.


   – Nie musisz – Lena zatrzymała się i zaraz zrozumiałem dlaczego. Nad naszymi głowami znajdował się właz, prowadzący na teren klasztoru. Ścisnęło mnie w żołądku. – Wystarczy, że ufanie Saszy zaprowadzi cię w kłopoty.
   – O czym ty mówisz?
   Nawet przez maskę Krzyku, zobaczyłem paskudny, złośliwy uśmiech rozlewający się na ustach Leny. W błękitnych oczach pojawił się błysk.
   Nie zdążyłem jednak dostać odpowiedzi na zadane pytanie, bo na przód grupy przedostał się Wiksa. Maska bohatera filmu Halloween zadarła się do góry. Mężczyzna chwycił za kępkę ciemnych, sztucznych włosów i uniósł sztuczną twarz, odsłaniając swoją, prawdziwą.
   – Pora wpuścić kilka psów, do tego kurnika – powiedział i pierwszy chwycił się metalowej drabinki wmurowanej w ścianę. Zaskakująco zwinnie zaczął wspinać się ku górze, a brak ręki nawet mu w tym nie przeszkadzał.
   Za przywódcą ruszyli kolejni, a gdy już sam miałem do nich dołączyć, poczułem szarpnięcie za ramię. Lena podniosła swoją maskę, więc zrobiłem to samo.
   – Naprawdę myślisz, że znasz Saszę? – zapytała kpiąco.
   – Wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jest dobrym przywódcą – odparłem i wskazałem na górę.  – I nie zasłużyła, by robić jej to.
   Moja pewność, co do swoich słów, została jednak mocno zachwiana, gdy Lena wybuchnęła śmiechem. Ten poniósł się echem po pustym korytarzu.  
   – Nic o niej nie wiesz – powiedziała, kręcąc głową z politowaniem. – Sasza nie jest, nie była i nigdy nie będzie dobrym człowiekiem. Nie po tym, co zrobiła. I zasługuje na wszystko, co ją teraz czeka.
   Lena podeszła do drabinki, ale tym razem to ja nie pozwoliłem jej wejść. Mimo, że nie ufałem jej w żadnym stopniu, to jej słowa obudziły we mnie ciekawość.
   Bo prawda była taka, że rzeczywiście niewiele wiedziałem o przeszłości Saszy. Niemal nic. Poznałem ją od strony, którą ukształtował świat po epidemii, a jedynymi osobami, którzy mogli ją znać z innej strony był Rob, Daria i właśnie Lena.
   – Co zrobiła? – zapytałem dziewczynę.
   – Nie powiedziała ci – Lena uśmiechnęła się zwycięsko. – W sumie to mnie nie dziwi. Zawsze była tchórzem. To się nie zmieniło. Ale skoro chcesz wiedzieć…
   – Chcę – powiedziałem twardo, ale zwątpiłem, widząc smutny uśmiech, który pokazała Lena. Pierwszy raz widziałem tak szczere uczucie na jej twarzy.
   – Zabiła mojego przyjaciela.

3
   Udało nam się wyjść na powierzchnię nie robiąc przy tym żadnego hałasu i wszystko wskazywało na to, że pozostaliśmy również niezauważeni. Nie byłem z tego powodu zadowolony. Liczyłem, że jednak ktoś zorientuje się, widząc moją nieobecność i zaalarmuje pozostałych. Klasztor był jednak spokojny. Zupełnie uśpiony i nieświadomy czającego się tuż pod jego nosem niebezpieczeństwa.
   – Otwórzcie bramę – polecił Wiksa.
   Dwóch mężczyzn od razu ruszyło w stronę wrót, a ja nawet nie wiedziałem, jak mam zareagować. Ogarnęła mnie wściekłość.
   – Mówiłeś, że nikt nie zginie! – syknąłem chwytając Wiksę za rękaw jego kurtki. Zostałem zaraz jednak odepchnięty.
   – I tak się stanie, chyba, że się nie przymkniesz – wycedził ten. – Trochę zaufania, Adamie, a wtedy wszystko obejdzie się bez rozlewu krwi.
   Zacisnąłem pięści, żałując, że nie mam żadnej broni. Wystarczyłby chociaż nóż, a mógłbym zakończyć tą farsę. Niestety byłem bezbronny.
   Brama skrzypnęła, gdy dwaj mężczyźni uwolnili metalowe skrzydła, które rozwarły się na całą szerokość. Myślałem, że na tym Wiksa poprzestanie, lecz wtedy jednak rozbłysło ostre, czerwone światło, które padło na stojące na placu pojazdy. Zmrużyłem oczy, rażony tą niespodziewaną łuną, która okazała się być racami. Tak ostry blask był widoczny pewnie z kilkuset metrów.
   – Ruszać się – odezwał się Wiksa, z powrotem zakładając maskę. – Mamy kilka minut, zanim zejdą się tu trupy i obudzą tamci. Każdy wie, co ma robić?
   Wszyscy oprócz mnie skinęli głowami, po czym zaczęli się rozchodzić. Musieli doskonale znać plan klasztoru, bo poruszali się w pewnie wcześniej ustalonych kierunkach. Pewien byłem, że mieli tą wiedzę od Leny.
   – Idź! – syknęła dziewczyna, uderzając mnie kolbą broni w plecy.
   Nasza dwójka i para mężczyzn weszliśmy do klasztoru głównymi drzwiami, zaraz po innej, trzyosobowej grupie. Tamci mignęli mi na końcu korytarza, gdzie znajdowała się lecznica. Zacisnąłem zęby, obawiając się tego, co może za chwilę nastąpić. Jak długo obóz mógł pozostać nieświadomy?
   Odpowiedź nadeszła po chwili, w postaci kilku głośnych wystrzałów. Odruchowo zgiąłem się, oglądając na otwarte drzwi. Zobaczyłem kilka sylwetek, należących do ludzi Wiksy, którzy za pomocą hałasu próbowali ściągnąć do klasztoru zombie. Ten plan im się udawał. W świetle rac widziałem pierwsze pokraczne postaci wdzierające się na plac.
   – Nie zatrzymuj się! – warknął jeden z mężczyzn, który nam towarzyszył.
   Przyśpieszyłem, ale nie dlatego, że tak mi kazano. Musiałem podjąć jeszcze jedną – choćby ostatnią i spaloną na starcie próbę powstrzymania tego szaleństwa. A nie miałem zbyt wiele czasu.
   – Leno! – zatrzymałem dziewczynę zastępując jej drogę. – Możesz nienawidzić Saszy, ale sama wiesz, że to nie jest dobry sposób na zemstę.
   – Odsuń się…
   – Nie karz niewinnych za coś, czego nie zrobili! To – Obejrzałem się niespokojnie, na coraz większą liczbę nieumarłych na zewnątrz. – To nie jest konieczne!
   – Wszystko jest konieczne! – wycedziła dziewczyna, odpychając mnie na bok.
   W tym samym momencie wszystko zaczęło się na dobre.
   Zbudzeni wystrzałami mieszkańcy klasztoru zerwali się ze swoich łóżek i wybiegli na korytarz. Chciałem ostrzec zamieszkujących parter, ale było za późno. Para, która wypadła ze swojego pokoju i natknęła się na nas, została zaatakowana serią strzałów w plecy przez grupkę, która wcześniej zniknęła za rogiem. Ich ciała zaczęły podrygiwać jakby rażone prądem, gdy kule szarpały nimi. Nie zdążyli nawet podnieść trzymanych w dłoniach broni.
   – Mamy spluwy! – oznajmił jeden z trójki. Mężczyzna zawiesił sobie karabin na ramieniu, po czym schylił się po sporej wielkości torbę. To była nasza broń.
   – Idźcie. Osłaniamy was – odparła Lena, przybierając pozycję do strzału.
   Wiedziałem, co za moment się stanie. Słyszałem dochodzące z góry krzyki, nawoływania, chaotyczny tupot nóg. Lena wraz z jednym z mężczyzn stanęła u podnóża schodów, a drugi odwrócił się w stronę korytarza. Czekali.
   Zobaczyłem, jak pierwsze osoby pojawiają się na szczycie schodów i ku swemu przerażeniu zobaczyłem wśród nich Cześka oraz Loskę. Ci dwaj zdołali schować się z powrotem za ścianę, ale to nie udało się dziewczynie, która nie miała aż tyle szczęścia. Byłem pewien, że kula, która trafiła blondynkę tuż pod lewym okiem, została wystrzelona z broni Leny.
   Magda – bo tak miała na imię dziewczyna – padła na kamienne schody, uderzając twarzą w kant, aż rozległ się przy tym trzask łamanej kości nosowej. Zjechała jeszcze parę schodów w dół, zostawiając za sobą smugę krwi, która skapywała coraz niżej. Widok ten wzbudził we mnie zarówno obrzydzenie, jak i wściekłość.
   Gdybym tylko kilka tygodni temu, na arenie, zabił Wiksę od razu, nie doszłoby do tego wszystkiego. Nikt by tej nocy nie zginął, Sasza i reszta nie musiałaby szukać sojusznika w osobie, którą wszyscy uważaliśmy za wroga, Lena by nie wbiła noża w plecy własnemu obozowi. Mogłem temu wszystkiemu zapobiec, a spieprzyłem sprawę.
   Kierowany czystą furią rzuciłem się na stojącego za mną mężczyznę. Ten nie spodziewał się ataku z mojej strony, dlatego wyrwanie mu broni przyszło mi łatwo. Zaraz po tym, jak pistolet znalazł się w mojej dłoni, wymierzyłem w głowę ukrytego pod maską człowieka Wiksy. Pociągnięcie za spust jeszcze nigdy nie przyszło mi z taką łatwością. Nie dane mi było jednak długo cieszyć się tym małym zwycięstwem. Zaalarmowana Lena oraz drugi z mężczyzn od razu rzucili się w moją stronę, by mnie powstrzymać.
   – Ty zdradziecki skurwielu! – Facet w masce wampira pchnął mnie na ścianę, o którą uderzyłem dość mocno głową. Zaćmiony dałem sobie wyrwać pistolet z dłoni. Znów byłem bezbronny.
   – Nie zabijaj go! Jest nam jeszcze potrzebny! – krzyknęła Lena, nadal oddając pojedyncze strzały w kierunku schodów.
   Kątem oka dostrzegłem ruch z boku, a po chwili trzymająca mnie ręka zwiotczała. Ramię zamaskowanego opadło bezwładnie, gdy kula wbiła się w jego przedramię.
   – Kurwa! – krzyknął padając na ziemię i wijąc się z bólu.
   Jarek trzymał w dłoniach strzelbę i gotował się do kolejnego strzału. Zanim jednak zdążył przeładować broń, pierwsza kula trafiła go tuż nad lewym okiem. Kula oderwała mężczyźnie niemal cały czubek czaszki, posyłając go na ścianę. Jarek padł na nią, zjechał na podłogę i zatrzymał się w pozycji półsiedzącej. Drugi nabój oderwał mu część dolnej wargi, pogruchotał żuchwę i wybił prawie wszystkie zęby. Dolna szczęka oraz podbródek Jarka przestały istnieć.
   Zapadła cisza.
   Odwróciłem się i niezbyt zdziwiłem, widząc Wiksę.
   – Spadamy – powiedział beznamiętnie, po czym odwrócił się i znów zniknął na dworze.
   Nie. Tym razem nie odpuszczę. Zrobię to tak, jak należy.
   Wykorzystując moment, schyliłem się po pistolet i wybiegłem za Wiksą, nim Lena czy ktokolwiek inny zdołał mnie powstrzymać. Z wyciągniętą przed siebie bronią wypadłem na zewnątrz. Miałem czysty strzał, wystarczyło tylko pociągnąć za spust, ale wtedy zostałem uderzony w brzuch z taką siłą, że aż się zgiąłem. Wiksa zatrzymał się.
   – Chciał cię zabić – wysapał facet, po głosie którego rozpoznałem w nim Andrzeja. – Skurwy…
   Intensywność ostrzału nagle przybrała na sile, a jej prekursorami byli mieszkańcy klasztoru, którzy nagle wybiegli na zewnątrz. Ściana nad głowami naszej trójki eksplodowała uderzającymi w nią kulami, obsypując nas pyłem oraz kawałkami betonu. Gdybym był wyprostowany, pewnie kilka naboi trafiłoby we mnie.
   Usłyszałem plaśnięcie, które nie było odgłosem kuli wbijającej się w twardy mur. Odwróciłem się w prawo, by zobaczyć, jak Andrzej odlatuje w tył, dostawszy prosto w pierś. Ciemna plama rozrosła się na jego klatce, a gdy ten wijąc się i jęcząc z bólu próbował zatamować krwotok, kolejny strzał trafił go prosto w twarz. Czerwień zalała mu białą maskę, którą wciąż miał na głowie, a spomiędzy kawałków plastiku widziałem strzępki skóry oraz kości. Mężczyzna był martwy, ale jego nogi oraz ręce jeszcze wierzgały w konwulsjach.
   Od patrzenia na ten makabryczny obrazek wyrwał mnie palący ból w lewym boku. Wpadłem na ścianę, bezskutecznie próbując nie krzyczeć. Musiałem uciekać, nim kolejna kula okazałaby się być dla mnie tą zabójczą. Przyciskając dłoń do krwawiącego miejsca rzuciłem się do ucieczki, a to tylko wzmogło ból, który niemal odbierał mi przytomność. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Musiałem dorwać Wiksę.
   Oprócz chłodu na zewnątrz, uderzył we mnie też fetor dziesiątek gnijących ciał, które zebrały się na terenie klasztoru. Słyszałem serie z karabinów, które dochodziły z miejsca, gdzie znajdował się właz do tunelu. Oznaczało to, że Wiksa i jego ludzie mają zamiar uciec, na co nie zamierzałem pozwolić.
   Omijając zombie, które wyciągały po mnie ręce, próbując chwycić, rzuciłem się biegiem w stronę, skąd wciąż padały strzały. Pistolet, który ściskałem w dłoni, zaczął stawać się śliski. Trzymałem go jednak mocno, powstrzymując się przed przedwczesnym strzałem. Chciałem mieć pewność, że tym razem trafię.
   Truposza, który próbował mnie złapać, strzeliłem najpierw w pierś, a potem poprawiłem celnym strzałem w głowę. To zwróciło uwagę części truposzy, które zaczęły sunąć w moim kierunku. Musiałem się pośpieszyć.
   Trzymając się za krwawiący bok sunąłem uparcie w stronę włazu. Tylko to się wtedy się dla mnie liczyło. Zaślepiony chęcią zemsty zapomniałem o całym otaczającym mnie świecie oraz całkowicie wyłączyłem logiczne myślenie.
   Dlatego też, widząc osobę z jedną ręką, strzelającą do gromadzących się zombie nie zawahałem się. Podniosłem pistolet, robiąc jeszcze kilka kroków, które zmniejszyły między nami odległość i upewniły mnie w przekonaniu, że tym razem nie spudłuję.
   I nie zrobiłem tego.
   Jeden strzał wystarczył, by kula trafiła mężczyznę w pierś, ale na tym nie poprzestałem. Pociągnąłem za spust jeszcze kilka razy. Ten padł na ziemię nie wydając z siebie żadnego dźwięku i już nie wstał. Zamierzałem jednak tym razem upewnić się, że rzeczywiście nie żyje. Nim zrobiłem kilka kroków zrozumiałem, że popełniłem wielki błąd.
   To nie Wiksę zabiłem. W kałuży błota oraz resztek śniegu, które zaczęły przybierać ciemniejszą barwę, leżał Kuba. Ciemne oczy mężczyzny patrzyły w niebo, a na twarzy zastygł mu grymas bólu i strachu. Zmarł od razu.
   – Nie! – usłyszałem nagle dziewczęcy krzyk, a potem zobaczyłem Samantę, stojącą kilka metrów ode mnie. Patrzyła na leżącego na ziemi Kubę, a potem podniosła wzrok na mnie.
   Chciałem jej wytłumaczyć, że to była pomyłka, nieszczęśliwy wypadek, ale nie zdążyłem, gdy niespodziewany ciężar spadł na moje plecy. Prawie przewróciłem się, jednak w porę udało mi się zaprzeć nogą, jednocześnie zrzucając napastnika na ziemię. Zombie od razu zaczął się podnosić, jednocześnie trzymając moją nogę, w którą miał zamiar się wgryźć. Kopnąłem go w twarz i już miałem zakończyć jego żywot za pomocą pistoletu, gdy usłyszałem świst, tuż obok swojej głowy. Rzuciłem się do ucieczki.
   Odbiegłem tak daleko, jak tylko było to możliwe. W końcu jednak rana w boku dała o sobie boleśnie znać i zmusiła mnie do zatrzymania się. Znalazłem się akurat za kościołem, gdzie nie było ani zombie, ani ludzi. Tego na ten moment potrzebowałem – chwili spokoju, na ogarnięcie swoich myśli.
   Oparłem się o ścianę budynku i podciągnąłem rękaw kurtki. Szarpnięciem oderwałem materiał koszuli, który przyłożyłem do wciąż krwawiącej rany. Wciąż pulsowała bólem, ale już trochę mniej.
Nadal padały wystrzały, krzyki oraz coraz słabsze jęki zombie, co było jedynym pocieszeniem. Wyjrzałem zza rogu kościoła i zobaczyłem, że większość nieumarłych leżała na ziemi, a pozostałe kierowały się za bramę, pewnie wabione tam przez kogoś. Reszta mieszkańców klasztoru pozbywała się tych truposzy, które nie zamierzały opuścić murów obozu. Dobrze – pomyślałem. ­
   – Klasztor walczy – mruknąłem, wychodząc z ukrycia. – Klasztor wciąż walczy.
   Zdjąłem maskę, wystawiając spoconą twarz na działanie chłodnego powietrza. Uniosłem ją ku górze, oddychając ciężko. Zrobiłem jeszcze kilka kroków, po czym usiadłem na ziemi. Wokół mnie leżało kilka ciał truposzy, przez co znalazłem się w kałuży ich brudnej krwi. Nie przejąłem się tym jednak.
   Zabiłem Kubę – pomyślałem. Wspomnienie widoku jego martwej twarzy sprawiał, że ściskało mnie w gardle.
   Nie wiedziałem, że to on. Może było to marne wytłumaczenie, ale tak właśnie było. Adrenalina, strach i wściekłość przyćmiła mi jasność umysłu. Sądziłem, że mam do czynienia z Wiksą.    Pomyliłem się, a błąd ten miał mnie kosztować bardzo wiele.  

4
   Nie miałem siły wstać.
   Nic nie mogło mnie zmobilizować do podniesienia się z kałuży cuchnącej krwi, pełnej skrzepów, kawałków kości oraz mózgu. Sporo tej paskudnej breji znajdowało się na moim ubraniu, dłoniach, nawet twarzy. Ta mieszanka nie należała jednak tylko do zombie. I to właśnie było najgorsze. 
   Miało obyć się bez rozlewu krwi – przypomniałem sobie zapewnienia Wiksy. – Nikt miał dzisiaj nie zginąć.
   Odważyłem się w końcu podnieść wzrok. Plac klasztoru usłany był dziesiątkami ciał zombie, a także kilkoma żywych, których jeszcze rano witałem skinieniem głowy, wymieniałem z nimi kilka słów, śmiałem się. Teraz ci nie żyli, a ja miałem ich krew na rękach.
   Oszukał mnie – uświadomiłem sobie. Lepiej późno, niż wcale.
   Wiksa od początku miał to zaplanowane. Namieszał mi w głowie, zdołał przekonać, że nie zamierza zabijać mieszkańców klasztoru, że wcale nie o to mu chodzi.
   – A od początku taki miał zamiar – syknąłem. – Ludzie, to siła.
   Siła, której musiał pozbawić klasztor. Jak inaczej miałby zyskać przewagę w ostatecznej walce? Wiksa chciał tylko jednego, a ja podałem mu to jak na tacy.
   Wystawiłem mu Saszę.
   – Tu jest.
   Głos dobiegał z bliska i bynajmniej nie brzmiała w nim troska. Nie, żebym na nią zasługiwał.
   Uniosłem głowę, gdy padł na mnie cień, zasłaniający poranne słońce. Do niego zaraz dołączyły dwa kolejne.
   – Wiedziałem, że nie można mu ufać – Czesiek niemal na mnie splunął.
   Dźwignąłem się z miejsca i wstałem. Ból przeszył mój bok, który znowu zaczął krwawić.
   – To nie tak – powiedziałem. – Ja nie…
   Pięść, twarda jak kamień, trafiła mnie w sam środek twarzy. Ponownie wylądowałem na ziemi, uderzając w nią dość mocno tyłem głowy. Ciemność zaczęła mnie pochłaniać.
   – Zabierzcie go do celi – polecił Czesiek, a ja poczułem, jak ktoś chwyta mnie za ramiona. Nie zamierzałem się opierać. 
   – Nie… zdradziłem – wyszeptałem.


   – To okaże się, gdy wróci Sasza – odparł Czesiek. – Bierzcie mi go sprzed oczu.
   – Nie rozumiecie. Wiksa…
   Drugi cios był jeszcze mocniejszy i boleśniejszy, niż poprzedni. Z całą pewnością był zadany czymś innym, niż pięścią. Stawiałem na kolbę strzelby, którą miał Czesiek. To uderzenie skutecznie pozbawiło mnie chęci na dalsze rozmowy oraz przytomności.