poniedziałek, 28 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 25 - SEKRETY (SASZA)

   Obudziłam się czując przejmujący ból w nodze. Dotknęłam jej ostrożnie i poczułam pod palcami jakiś szorstki materiał, który okazał się być grubo zawiniętym bandażem. Zaskoczona rozglądnęłam się wokoło i dopiero wtedy zorientowałam się, że jestem w jadącym samochodzie. Ogarnięta paniką poderwałam się z tylnego siedzenia, na którym leżałam szukając swojej broni. Ta wyjątkowo nie znajdowała się w kaburze.
   - Spokojnie – usłyszałam znajomy głos. Z przedniego siedzenia patrzyła na mnie Samanta, która trzymała w dłoni mój pistolet.
   - Co się… dzieje? – zapytałam, podejrzliwie patrząc na siedzącego za kierownicą młodego mężczyznę. Nasze spojrzenia spotkały się w odbiciu wstecznego lusterka.
   - Potrzebowałyście pomocy, więc ją wam dałem – odparł ten uśmiechając się przyjaźnie do Samanty, po czym zwrócił się do mnie. – Jestem Szymon, ale wszyscy nazywali mnie Hindus.
   To byłoby ostatnie przezwisko, które mogłoby opisywać tego człowieka. Wyglądał na niewiele starszego ode mnie, miał długie, ciemne dredy związane w kucyk oraz starannie przyciętą, kozią bródkę. Wyglądał na kogoś, kto większość dawnego życia spędził na jaraniu zioła z kolegami, bo jego zapachem było przesiąknięte wnętrze auta. Wszędzie też wisiały też symbole marihuany oraz zielono-żółto-czerwone flagi i proporczyki.
   Usiadłam na siedzeniu, odsuwając od siebie leżące tam ubrania i wyjrzałam za okno.    Znajdowaliśmy się pośrodku niczego. Zapewne daleko też od Nowogrodu.
   Przypomniałam sobie o Maxie i Cześku. Ci zapewne nadal byli w mieście, kompletnie nieświadomi tego, co się wydarzyło. Nieświadomi tego, że w mieście mógł być nadal Topór. Miałam nadzieję, że nie spotkają go.
   - Zatrzymaj się – powiedziałam.
   Hindus wydał się zaskoczony, ale spełnił moją prośbę. Wyszłam na zewnątrz, biorąc głęboki wdech.  Moje płuca wypełniło mroźne, popołudniowe powietrze. Zbliża się zima – pomyślałam, patrząc na pokryte szronem drzewa oraz trawy, a także lód, spinający kałuże na poboczach.
   Oparłam się o bok auta, gdy noga zadrżała pode mną, a w głowie znowu mi się zakręciło. Musiałam stracić sporo krwi, bo cała nogawka spodni była nią przesiąknięta.
   - Powinnaś usiąść – powiedział Hindus.
   - Skąd jesteś? – zapytałam, puszczając mimo uszu jego słowa.
   Młody mężczyzna potarł dłonią szyję, ukradkiem patrząc na Samantę. Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i również przyjrzała mu się z wyczekiwaniem.
   - Z Lubina – odparł po chwili. – Ale opuściłem to miasto trzy dni temu.
   - Dlaczego?
   - Nie miałem czego już tam szukać – powiedział jakby to było oczywiste.
   - Jechałeś dokądś? – kontynuowałam przesłuchanie, chociaż było mi coraz trudniej stać.
   - Właściwie to nie. Miałem nadzieję trafić na jeden z obozów, o których mówili w telewizji, ale wszystkie miejsca, do których kazali jechać, były albo opuszczone, albo pełne zombie. Postanowiłem więc pokręcić się po okolicach, zebrać zapasy i znaleźć jakąś dobrą miejscówkę na przeczekanie tego syfu.
   Pewności nie miała, ale słowa Hindusa brzmiały szczerze. A przynajmniej miałam taką nadzieję.
   - Masz przy sobie jakąś broń?
   - Tylko to – odparł, z dumą kładąc dłoń na maczecie, którą nosił przy pasku.
   Wiedziałam już wszystko, ale nadal się wahałam. Chociaż Hindus nie wyglądał na groźnego, to i tak musiałam być ostrożna. Fakt, że nam pomógł działał na jego korzyść, ale to nie zmieniało faktu, że nie ufałam mu. Wydawało mi się, że po spotkaniu Topora będę miała spory problem, by komukolwiek zaufać.
   Jednak musiałam chociaż spróbować.
   - Ja jestem Sasza, a Samantę pewnie już znasz – powiedziałam. – Nie wiem, czy wiesz, dokąd jedziemy, ale to bezpieczne miejsce. Przynajmniej teraz. Mamy też jedzenie i broń, więc jeśli chcesz, to możesz jechać z nami.
   - Jeżeli jest taka możliwość, to bardzo chętnie – ucieszył się szczerze Hindus i wyciągnął do mnie dłoń, którą uścisnęłam.
   Gdy już mieliśmy wsiadać do auta i ruszać w dalszą drogę, usłyszałam jęknięcie Samanty, która zrobiła się w jednej chwili bardzo blada. Obejrzałam się za siebie, w stronę, gdzie patrzyła dziewczyna i zobaczyłam jadącego w naszą stronę jeepa. Od razu rozpoznałam ten samochód.
   - Do środka – poleciłam ściśniętym gardłem, nie odrywając wzroku od jeepa.
   - Co się dzieje? – zapytał Hindus, ale to nie był czas na tłumaczenia.
   - Jedź! – krzyknęłam w tym samym momencie, jak nasz samochód został potraktowany gradem kul.
   Hindus ruszył z miejsca gwałtownie, aż wgniotło nas w siedzenia. Odebrałam swoją broń od Samanty, która z przerażenia kuliła się na fotelu. Chociaż nasz kierowca robił co mógł, wciskając gaz do dechy, to jeep i tak zbliżał się z każdą chwilą. Mogłam nawet dostrzec ludzi siedzących w środku i z ulgą przyjęłam, że nie było tam Topora, choć jakaś mała część mnie tego żałowała. Miałam ochotę go zabić, ale nie zrobiłabym tego będąc w tym stanie.
   - Co się, do chuja, dzieje? – wykrzyknął Hindus, gdy ostrzelała nas kolejna salwa kul.
   - Zamknij się i skup na prowadzeniu! – warknęłam owijając dłoń koszulką chłopaka. Paroma uderzeniami ręką w tylną szybę rozbiłam pokryte siatką pęknięć szkło. Dzięki temu zyskałam czysty widok na ścigających nas, których potraktowałam paroma kulami. – Musimy ich zgubić!
   - Tutaj? – w głosie Hindusa zabrzmiała pretensja. – Przecież tu są same leśne drogi!
   Zacisnęłam usta w wąską kreskę i odwróciłam się do siedzących z przodu pasażerów. Bez uprzedzenia złapałam za kierownicę i pociągnęłam nią w prawo, tym samym kierując auto na jedną z leśnych dróg.
   - Jesteś jakąś wariatką! – oburzył się Hindus, chwytając mocniej kierownicę w obawie, że znowu spróbuję nią kierować.
   - Skup się na drodze – warknęłam.
   Nie musiałam długo czekać, aż jeep nas namierzy i ruszy w dalszy pościg. Mieliśmy jednak tą chwilę przewagi, ale opłaconą sporymi wybojami, które mogły zniszczyć nasz nieprzystosowany do takich dróg samochód. Gdy auto wjechało w jedną z takich właśnie dziur, aż uderzyłam głową o dach, po czym wpadłam na siedzenia. Jedno z nich złożyło się, pokazując zawartość bagażnika. Zobaczyłam tam cały zestaw do palenia zioła, w tym bongo i fajkę wodną. Były tam także dwie szklane butelki spirytusu skażonego.
   - To do czyszczenia – powiedział obronnie Hindus, gdy wzięłam jedną z butelek do ręki.
   Uśmiechnęłam się do siebie i wzięłam do ręki jedną z koszulek, od której oderwałam kawałek materiału. Nasączyłam go samym spirytusem, po czym wepchałam do szyjki butelki. Podałam Samancie rzeczy potrzebne do zrobienia drugiego koktajlu Mołotowa i sama wyciągnęłam dłoń do Hindusa.
   - Daj zapalniczkę – powiedziałam do chłopaka, od razu zakładając, że ją ma. I nie pomyliłam się.
   Poczekałam, aż wyjedziemy z leśnej drogi i dopiero wtedy podpaliłam szmatkę, a butelkę rzuciłam wprost pod koła ścigającego nas jeepa. Szkło zbiło się, uwalniając kwiat płomieni pod podwoziem auta. Te skręciło gwałtownie, prawie wjeżdżając do rowu. Nie czekając dłużej wzięłam drugi koktajl, tym razem trafiając w samą maskę auta. Ogień ogarnął całą maskę, dając pasażerom jeepa niewiele czasu, zanim ten dostałby się do silnika. I rzeczywiście, bo zanim ci zdążyli obiec wystarczająco daleko, samochód wybuchł. Zobaczyłam jak jeden z mężczyzn rzuca się na ziemię, próbując ugasić swoje płonące ubranie, a inni mu w tym pomagają.'


   Odetchnęłam z ulgą, odchylając głowę. Nie mogłam jednak nie zauważyć trochę przerażonego spojrzenia Hindusa.
   - No co? – zapytałam trochę zbyt ostro.
   - Nic, ale jeżeli takie rzeczy robisz przy pierwszym spotkaniu, to zastanawiam się, co będzie dalej.
Przemilczałam to. Sama nie wiedziałam, jakie kłopoty ściągnęłam nam wszystkim na głowę, ale nie miałam wątpliwości, że przekonamy się o nich już niedługo.

***

   Widząc mur otaczający klasztor poczułam ulgę. Napięcie, które towarzyszyło mi przez całą drogę w końcu minęło, ale nie oznaczało to, że zniknęło całkowicie. Ten pewien niepokoju wciąż siedział w mojej głowie, a wzmógł się jeszcze bardziej, gdy na placu nie zauważyłam samochodu Maxa i Cześka. Gdy tylko Jurek oraz Tomek zamknęli za nami bramę, podeszłam do nich.
   - Max i Czesiek nie wrócili? – zapytałam.
   - Nie – odparł wyraźnie zdziwiony moim pytaniem Tomek. – Wyjechaliście przecież razem. Gdzie oni są?
   Przeklęłam cicho pod nosem, przeczesując włosy palcami. Miałam nadzieję, że obaj mężczyźni będą już na miejscu. Nasza ucieczka przed ludźmi Topora znacznie przedłużyła naszą podróż i już zbliżał się zmierzch. Miałam złe przeczucia.
   - Musimy pojechać do Nowogrodu – powiedziałam. – Zbierzemy kilka chętnych osób i pojedziemy ich szukać.
   W głowie zaczynałam już układać plan, ale wtedy poczułam silny ból w nodze. Przez to wszystko kompletnie zapomniałam o swojej ranie, która znowu się otworzyła i obficie broczyła krwią.
   - Jesteś ranna? – Jurek zaoferował mi swoje ramię, które złapałam.
   - Spotkaliśmy inną grupę. Nie bardzo przyjazną – odparłam sycząc przez zaciśnięte zęby. – Ale o tym później.
   - Pójdę po Edka. Zna się trochę na opatrywaniu ran – powiedział Tomek i pobiegł w kierunku klasztoru.
   Hindus i Samanta stali nieopodal z niepewnymi minami, przyglądając się nam wszystkim. Po minie dziewczyny stwierdziłam, że jest wyczerpana, ale twardo trzymała się na nogach.
   - Mamy tu parę spraw do załatwienia, ale zaraz ktoś się wami zajmie – powiedziałam, gdy Jurek prowadził mnie w stronę klasztoru.
   - Poradzimy sobie jakoś – odparł Hindus.
   Skinęłam mu głową i skupiłam się na stawianiu kolejnych kroków. Dotarliśmy do jednego z pokoi na dole, gdzie zastaliśmy już Edka, Tomka oraz kobietę, której imienia nie zdążyłam poznać.
   - Połóż się – Edek wskazał na łóżko. – Zobaczymy, co da się zrobić.
   Starszy mężczyzna nożyczkami rozciął nogawkę moich spodni i od razu zabrał się do oczyszczania rany z krwi. Zacisnęłam zęby, gdy polał ją wodą utlenioną i skupiłam się na opowiadaniu.
   - Ta grupa, która nas napadła, to duże zagrożenie – powiedziałam. – Są dobrze uzbrojeni i zorganizowani. I raczej nie interesują ich sojusze. Przewodzi nimi facet, który nazywa się Topór.
   - Oryginalna ksywka – prychnął Tomek.
   - Adekwatna do jego osoby – odparłam. – Na naszych oczach odciął toporkiem rękę facetowi, z którym była dziewczyna, którą przywiozłam.
   W pokoju na moment zapadła cisza, a zebrani w środku wymienili się zaniepokojonymi spojrzeniami.
   - Udało nam się uciec – kontynuowałam opowieść, krzywiąc się za każdym razem, gdy Edward dotknął mojej rany. – Hindus nam pomógł. Gdy jechaliśmy w stronę klasztoru, zobaczyliśmy tych skurwieli. Gonili nas, ale udało nam się ich zgubić.
   - Nie wiedzą, gdzie jesteśmy? – zapytała zaniepokojona kobieta.
   - Nie. Spaliliśmy im auto. Ci, którzy przeżyli, zapewne są już pożywką dla zombie.
   - To pocieszające – mruknął Jurek.
   - Nie skakałabym z radości. Jeżeli się wysilą, to natrafią na klasztor. Musimy być gotowi na taką ewentualność.
   - Mówisz o…- Tomek spojrzał po twarzach zebranych. Jego grdyka uniosła się i zaraz opadła, a on sam wyglądał na przerażonego własnymi słowami. - …wojnie?
   - Nie wykluczam tego – powiedziałam szczerze. – Wrogami są nie tylko martwi. Przez te kilka dni przekonałam się o tym na własnej skórze.
   Wtedy, jak na zawołanie, Edek włożył pęsetę w moją ranę i jednym, szybkim ruchem wyciągnął kawałek kuli. Krzyknęłam z bólu, tasakując go wzrokiem. Ten tylko uśmiechnął się pod wąsem, patrząc na pocisk.
   - Jeżeli naprawdę ma dojść do wojny – zaczął – to przyda nam się więcej naboi.

***

   Pomimo zalecenia Edwarda, bym oszczędzała nogę oraz kategorycznego zakazu wstawania, ja i tak musiałam załatwić sprawę nieobecności Maxa i Cześka. Zbliżała się noc, ostatnie promienie słońca wpadały przez kolorowe witraże do wnętrza klasztoru, gdy ja utykając szłam do gabinetu Wacława. Po drodze przywitałam się z Oksaną, która razem z dwójką dzieci oraz Małą na rękach grała w grę planszową. Widać było, że kobiecie odpowiada takie towarzystwo.
   - Gdzie Max? – zapytała kobieta.
   - Rozdzieliliśmy się. On i Czesiek pojechali sprawdzić kilka miejsc, a ja wróciłam, by przywieźć nowych.
   - To ta blondynka i chłopak z dredami? – dopytywała się.
   Gdy zapukałam do gabinetu Wacława, zaproszenie uzyskałam po dłuższej chwili. W środku zastałam także dwóch innych zakonników, którzy spojrzeli na mnie niezbyt przyjaźnie. Sam opat nie wyglądał na zadowolonego moim widokiem.
   - Usiądź, Saszo – powiedział chłodno, wskazując na krzesło przed biurkiem. On sam spoczął w fotelu naprzeciw mnie. – Musimy poważnie porozmawiać.
   Spodziewałam się tego, tudzież nie byłam zaskoczona. Wacław mnie nie lubił – łagodnie mówiąc. Wiedziałam o tym już pierwszego dnia, gdy patrzył na mnie z pogardą, dumnie zadzierając głowę. Teraz to samo spojrzenie padało na mnie, ale nie próbowałam odwracać wzroku.
   - Przyjęliśmy was, bo Boską wolą jest, by pomagać bliźnim, ale cierpliwość każdego człowieka, może się w końcu wyczerpać. Ty i twój przyjaciel zrobiliście to niebywale szybko.
   - Próbując uratować wam życie? – sarknęłam.
   - W ciągu dwóch dni złamałaś większość obowiązujących zasad! – oburzył się stojący obok zakonnik. Na jego obwisłej twarzy pojawiły się czerwone plamy świadczące o zdenerwowaniu. – Rozdałaś ludziom broń, wprowadziłaś zmiany bez uzgodnienia tego z nami, zorganizowałaś wyjazd, z którego wróciłaś z obcymi ludźmi! To niedopuszczalne!
   - Spokojnie, Szymonie – Wacław wykonał gest dłonią w kierunku mnicha, nawet na niego nie patrząc. Cała jego uwaga pozostała ulokowana we mnie. Zakonnik otworzył szufladę i wyciągnął z niej coś, co okazało się być pistoletem. Moim pistoletem, który ukryłam pod materacem.
Nie obeszło mnie to, że odkryli wniesioną na teren klasztoru broń, ale sam fakt, że przeszukali mój pokój.
   - Jak nam to wytłumaczysz, Saszo? – zapytał spokojnie opat, opierając brodę na splecionych palcach.
   - Większej niesubordynacji nie widziałem! – wykrzyknął Szymon. – Z całym szacunkiem, Wacławie, ale wpuszczenie tu tej…
   - Pax! – pierwszy raz, odkąd poznałam Wacława, ten uniósł się. Jego głos zabrzmiał ostro, jak tłuczone szkło, a czoło przecięła pionowa zmarszczka. Szymon momentalnie spokorniał i spuścił głowę. Ponownie cała uwaga zakonników została skupiona na mnie.
   - Nie będę się wypierać, że to nie moja broń. Tak – złamałam wasze zasady i szczerze mówiąc nie zamierzam ich przestrzegać. Robię to, co powinnam, by ci ludzie przetrwali jak najdłużej – powiedziałam twardo.  – To wy stanowicie problem dla klasztoru. Nie ja.
   W przeciwieństwie do swoich braci, Wacław zachował spokój. Pozostał w tej samej pozycji, a jego twarz pozostała niewzruszona. Jedynie w oczach pojawił się niepokojący błysk. Znikł on jednak tak szybko, jak się pojawił.
   Wacław wyprostował się i oparł o fotel, kładąc ręce na oparciu.
   - Rozumiem cię, Saszo – powiedział niespodziewanie. – Zależy ci na innych ludziach. To godna pochwały cnota.
   - Ale? – zapytałam, bo czułam, że jakieś jest.


   Opat wymienił spojrzenia z zakonnikami. Spojrzałam na tamtych i zanim zdążyłam zareagować, na mojej głowie pojawił się foliowy worek. Zaskoczona próbowałam wciągnąć powietrze, ale uniemożliwił mi to plastik. Zaczęłam walczyć o każdy oddech, jednocześnie szarpiąc się i próbując rozerwać worek. Wtedy drugi mnich złapał mnie za ręce. Traciłam powietrze z każdą sekundą. Do końca jednak utrzymałam mocno zniekształcony kontakt wzrokowy z Wacławem. Mogłam dać głowę, że się uśmiechnął.

***

   Otworzyłam oczy i od razu łapczywie wciągnęłam powietrze. Odczułam trudną do opisania ulgę, gdy moje płuca wypełnił tlen. Nie zwróciłam nawet uwagi na to, że było ono nieco zatęchłe i pachniało grzybem oraz wilgocią. Dopiero też po chwili dotarło do mnie, że leżę na zawilgotniałej, chłodnej podłodze. Z niedaleka też dobiegało niosące się echem kapanie.
   Otaczała mnie ciemność. Całkowita i nieprzenikniona. Na nic były moje próby zaznajomienia się z otoczeniem. Musiałam poczekać, aż oczy same przyzwyczają się do mroku.
   Wstałam z podłogi i po omacku ruszyłam przed siebie. Wystarczyły zaledwie dwa kroki, bym spotkała się z chropowatą i tak samo wilgotną jak podłoga ścianą. Szurając zaczęłam się przemieszczać w lewo, aż natrafiłam na coś, co musiało być jakąś półką wyrytą w ścianie. Pod palcami poczułam mokre drobinki piasku, a gdy sięgnęłam głębiej natrafiłam na coś, co wydawało mi się być drewnianą skrzynią, wypełniającą całe wgłębienie.
   Nagle rozległo się głośne, przeciągłe piszczenie, a chwilę potem trzask. Zobaczyłam słabą poświatę, która rozświetliła miejsce, w którym się znajdowałam. Przede mną znajdował się korytarz o ścianach z czerwonej, sypiącej się cegły, od którego oddzielała mnie krata. Złapałam żelaznych spoiw, ale te ani drgnęły. Byłam uwięziona.
   Ale nie sama.
   Jasne światło oślepiło moje przyzwyczajone do ciemności oczy. Zakryłam je przedramieniem, słysząc zbliżające się kroki oraz… warczenie?
   Nieco stłumione jęki oraz furczenie dobiegało zarówno z pomieszczenia naprzeciw mnie, jak i tego po obu moich stronach. Światło znalazło się dostatecznie blisko, bym w naprzeciwległej celi zobaczyłam spętanego i zakneblowanego zakonnika, który z całą pewnością nie był żywy.
   - Co to ma znaczyć? – zapytałam się.
   Wtedy na korytarzu pojawili się dwaj mężczyźni. Jednym z nich był trzymający w dłoni płonącą pochodnię Szymon, a obok stał Tomek, który trzymał na ramieniu sporych rozmiarów worek. To jego widok zaskoczył mnie najbardziej, a fakt, że unikał mojego spojrzenia sprawiał, że wszystko stawało się dla mnie jasne. Wystawił mnie.
   - Skurwiel – syknęłam.
   - Zrozum, Saszo, to dla dobra nas wszystkich – próbował się nieudolnie tłumaczyć mężczyzna, jednocześnie kładąc worek na podłodze. – Zbyszek, Czesiek i Max nie wrócili. Nie możemy pozwolić, by zginął ktoś jeszcze.
   - Pieprzeni hipokryci – sarknęłam robiąc krok w tył. Wzięłam wdech, by uspokoić nerwy. Musiałam myśleć rozważnie. – Co ze mną zrobicie? Będziecie tu trzymać, aż umrę, czy zakończycie to wcześniej?
   Tomek spojrzał na stojącego obok zakonnika, ale ten go całkowicie zignorował. Obejrzał się za to przez ramię, gdy jęczenie uwięzionego trupa nasiliło się.
   - Nie jedzą zwierząt – powiedział jakby w zamyśleniu. – Próbowaliśmy dawać im jak najświeższe mięso, ale nie tykają go nawet. Najwidoczniej gustują tylko w ludziach.
   Nic nie rozumiejąc patrzyłam na Tomka, który rozsznurował wór. Z przerażeniem dostrzegłam znajome rysy twarzy – teraz zastygłej w przerażeniu. Ukryta w rękawicy dłoń mężczyzny wyciągnęła głowę, trzymając ją za włosy.
   Nie mogłam wydusić z siebie słowa. Widok poćwiartowanego ciała Oksany odebrał mi mowę oraz zdolność myślenia. Szybko jednak ten szok przemienił się w wściekłość.
   - Skurwysyny! – krzyknęłam. – Chore pojeby! Jesteście już, kurwa, martwi!
   - To ty nic nie rozumiesz – syknął niespodziewanie Szymon. Dotychczas przemawiał spokojnie, a teraz w oczach zapłonęła mu złość. – Zabijacie tych biednych ludzi, chociaż nawet nie wiecie, co im jest. Wasze barbarzyńskie metody sprawiają, że na nasz klasztor spanie gniew Pana. Jesteś morderczynią! Oddanie cię naszym braciom będzie dobrym uczynkiem.
   Czekałam. Czekałam, aż zakonnik powie, że to żart. Jednak widząc jego obwisłą twarz, na której malowała się śmiertelna powaga pomieszana ze wściekłością w oczach mówiła, że był on całkowicie poważny.
   - Jesteście chorzy. Nienormalni. Oni nie żyją! To nie są już ludzie!
   - Zamilcz! – uniósł się. Zaraz jednak odchrząknął, poprawił habit i przygładził rzadkie, siwe włosy. – Wacław nie chciał zabijać cię od razu. Ma rację. Wtedy mięso może zrobić się nieświeże.    Pobędziesz tutaj jeszcze kilka dni.
   - Gdy Max wróci…
   - Nie wróci – dokończył Szymon z upiornym uśmieszkiem. – A nawet gdyby tak, to nic nie zrobi. Nie zdąży.
   Tego nie wytrzymałam. Uderzyłam otwartą dłonią w kratę, aż ta się zatrzęsła. Moją rękę przeszył ból, ale zaraz zastąpiło go nieprzyjemne mrowienie.
   Niewzruszony Szymon odwrócił się i ruszył tą samą drogą, którą przyszedł. Tomek jednak jeszcze pozostał, patrząc na mnie z poczuciem winy w oczach.
   - Naprawdę mi przyk…
   - Zabiję was – powiedziałam. – Możesz już liczyć swoje pieprzone godziny, bo niewiele ci ich zostało.
   Tomek wydał się być przerażony moimi słowami. Zmiął w dłoniach pusty już worek, po czym szybkim krokiem ruszył za Szymonem. Odprowadziłam go wzrokiem, zaciskając palce na kracie tak mocno, że te aż mi ścierpły.
   Dzięki pozostawionej pochodni miałam światło, co pozwoliło mi na dokładniejsze rozejrzenie się po pomieszczeniu. Musiały to być niewątpliwie podziemia. Brak okien, chłód i wilgoć jasno mówiły, że znajduję się pod klasztorem. Mówił mi też o tym pisk, który usłyszałam pierwszej nocy. Teraz już wiedziałam, czym on był.
   Rozmasowałam bolącą nogę, szukając w głowie wyjścia z tej sytuacji. Nie wiedziałam, ile czasu minęło odkąd zostałam tu zamknięta. Mogłam tylko zgadywać, że raczej niewiele. Musiałam się jednak śpieszyć. Nie zamierzałam zostać obiadem zombie, bo te chore dupki coś sobie ubzdurały. Miałam tylko nadzieję, że Max i Czesiek nie wrócą tak szybko. Gdyby jeszcze oni zostali tu zamknięci, wszystko by się jeszcze bardziej skomplikowało.
   Zamek w kracie należał do tych starych, otwieranych wielkimi kluczami, którego nie posiadałam. Bezcelowe byłyby też próby otworzenia go wytrychem, bo takowego nie miałam. Musiałam uciec się do podstępu.
   Dzięki światłu zobaczyłam, że skrzynia we wnęce była w rzeczywistości trumną. Spróchniałe drewno nie stawiało większego oporu, gdy podważyłam wieko, aż te pękło na pół. Zobaczyłam w środku szkielet w resztkach ubrania. Nie miałam oporu przed wyjęciem nieboszczyka i nawet nie przeszło mi przez myśl, że to świętokradztwo. Mocnym uderzeniem w ścianę złamałam na pół kość przedramienia i z zadowoleniem spojrzałam na dwa ostre końce. Teraz wystarczyło tylko czekać.

***

   Pisk zawiasów obudził mnie z drzemki, na jaką zapadłam, chociaż sądząc po tym, jak zesztywniałam, musiałam spać o wiele dłużej.
   Słysząc zbliżające się kroki mocniej ścisnęłam ukrytą w rękawie kość, a gdy przed moją celą pojawił się Tomek, dźwignęłam się z zimnej podłogi.
   - Tak szybko? – zapytałam patrząc na trzymany przez mężczyznę sznur.
   - Wacław zmienił zdanie – odparł ten niepewnie.
   Prychnęłam, o mało co nie wybuchając śmiechem.
   - Słuchasz się go jak świnia grzmotu. Ilu ludzi już dla niego zamordowałeś? Co? Pięciu? Sześciu? I to ja niby jestem morderczynią?
   - Zamknij się – syknął Tomek. Z zadowoleniem patrzyłam na rosnącą w nim złość, którą postanowiłam jeszcze bardziej podjudzić.
   - Przyznaj, że robisz to, bo to lubisz – uśmiechnęłam się kpiąco. – Podoba ci się, gdy patrzysz, jak powoli umierają? A może cię to kręci? Wyglądasz na aż tak spaczonego, ty chory pojebie.
   - Milcz!
   - Mówiłeś, że miałeś żonę – kontynuowałam wiedząc, że to zada ostateczny cios Tomkowi. – Ją też zabiłeś?
   Mężczyzna wyglądał na oszalałego ze wściekłości. W pośpiechu otworzył kratę i wszedł do środka. na to tylko czekałam. Wyciągnęłam kość z rękawa, ale przez to nie zdołałam uniknąć lecącej w moją stronę pięści. Ta, jak obuch, spadła na mój policzek, wypełniając mi usta krwią oraz kawałkami skruszonego zęba. Przez to wypuściłam z dłoni moją broń, która potoczyła się na drugi koniec pomieszczenia. Wpadłam w róg celi, skąd nie miałam jak uniknąć ciosów Tomasza. Mężczyzna za to nie wyglądał na skorego do okazania mi łaski, ale ja jednak nie zamierzałam się poddać. Wykorzystując odległość kopnęłam kolanem w krocze przeciwnika tak mocno, że ten jęknął i zgiął się w pół. Odepchnęłam go od siebie, uderzając łokciem w kark mężczyzny, aż ten upadł na kolana. Rozglądnęłam się za kością i już miałam ją podnieść, gdy Tomasz złapał mnie za nogę i pociągnął przewracając. Jego palce zaciśnięte na mojej kostce odciągały mnie od dosięgnięcia broni, ale nie ustawałam w próbach zdobycia jej. Podczas gdy ja wysilałam się, by sięgnąć kości, Tomasz obrócił mnie na plecy i przycisnął do podłogi swoim ciężarem. Ani się obejrzałam, gdy jego spore dłonie zacisnęły się na mojej szyi.


   - Nic nie rozumiesz – syknął. W jego oczach zobaczyłam łzy. – Nie można inaczej. Nie można.
   W końcu moje palce dotknęły gładkiej powierzchni kości. Opuszkami przyciągnęłam ją do siebie i zacisnęłam ją w dłoni. Ostry koniec był na tyle twardy, że przy użyciu niezbyt dużej siły wbił się w tchawicę Tomasza.
   W oczach mężczyzny pojawiło się zaskoczenie, a z jego gardła wyrwał się chrapliwy odgłos. Ciepła krew spłynęła na mnie falą, gdy uwolniłam ostrze. Tomasz zaciskał dłonie na swojej szyi, ale w żaden sposób nie mógł zatamować krwawienia. Umierał.
Podniosłam się z podłogi, zmazując rękawem krew z twarzy.
   - Mówiłam, że cię zabiję – powiedziałam, obserwując jak mężczyzna wije się w swoich ostatnich chwilach. Spojrzałam mu w oczy, czując jedynie pogardę. Zasłużył na to – pomyślałam.
   Gdy tylko ostatnia iskra życia zgasła w oczach mężczyzny, przeszukałam jego kieszenie. Znalazłam pęk kluczy, zapalniczkę zippo, scyzoryk i kilka niepotrzebnych mi drobiazgów, jak monety, czy prawie pusta paczka papierosów. Opuściłam celę, uprzednio zamykając kratę na klucz. Tomasz mógł się przemienić w każdej chwili, a ostatnie, czego chciałam, to zombie na karku.  
   Podczas szarpaniny odezwała się rana na mojej nodze, ale na szczęście szwy nie puściły. Jedynie utykałam, ale pomijając ból, wszystko było w porządku.
   Idąc korytarzem minęłam cele, w których uwięzione były zombie. Truposze były związane i zakneblowane, ale na mój widok zaczęły jęczeć głośniej i uderzać o kraty, często dość mocno się raniąc. Nie rozumiałam, jak Wacław i reszta zakonników mogli ich tu trzymać. To było nienormalne. Przecież od razu było widać, że to nie byli już ludzie. Wystarczyło wyjrzeć za mur klasztoru, by na własne oczy się o tym przekonać. Nikt żywy nie mógłby normalnie stać, mając takie obrażenia. Brakujące kończyny, wnętrzności na wierzchu, paskudne złamania – żaden człowiek tak nie wyglądał.
   Znalazłam się na końcu korytarza, gdzie znajdowały się schody prowadzące na górę. Już miałam na nie wejść, gdy rozległ się chrzęst przekręcanego zamka. Skryłam się w ciemności, zanim do środka wpadło światło. Wciśnięta w kąt między schodami, a ścianą, słuchałam kroków zmierzających na dół.
   - Tomaszu? Skończyłeś? – Po głosie poznałam, że należy on do Szymona. Wściekła ścisnęłam mocniej scyzoryk, mając nadzieję, że jest on dostatecznie ostry. – Tomaszu? Jesteś tu?
   Zakonnik znalazł się na samym dole. Bezszelestnie wysunęłam się z ciemności i stanęłam za jego plecami.  Niższy ode mnie o głowę mężczyzna nawet nie zareagował, gdy jedną dłoń położyłam na jego czole, przyciskając jego głowę do swojej piersi. Scyzoryk nie był zbyt ostry i musiałam włożyć wiele siły, by przebić skórę na szyi Szymona. Przeciągnęłam ostrze poziomo, uwalniając fontannę krwi, która rozprysła się przed nami. Z ust mężczyzny wydobył się bulgot, a jego palce w desperackim chwycie zacisnęły się na mojej ręce. Zaraz jednak się rozluźniły oznaczając, że zakonnik umarł.
   Ruszyłam na górę i ostrożnie uchyliłam drzwi. zobaczyłam tylko pusty korytarz, którego nie poznawałam. Zapewne była to ta część klasztoru, do której Wacław zakazał nam chodzić. Rzeczywiście musiało być to muzeum. Całe pomieszczenie wypełniały gabloty z zamkniętymi tam szatami, kielichami, czy książkami, na ścianach wisiały portrety świętych lub przedstawiające sceny z Biblii, a także krzyże. Widziałam też kilka figur Jezusa, czy Maryi, ale na ich widok poczułam złość. Ich pełen smutku wzrok był dla mnie w tamtym momencie jak obraza.
   Zaczynało padać. Krople deszczu rozmazywały się na szybach, gdy szłam korytarzem. Nie była to jednak zwykła ulewa. Odległe grzmoty oraz błyskawice co chwilę przecinające niebo zwiastowały burzę. Było to dość niezwykłe, jak na późną jesień. Mi jednak było to na rękę. W mrocznym korytarzu miałam choć trochę światła.
   Wszędzie panowały pustki, co mogło świadczyć tylko o tym, że wszyscy byli na wieczornej mszy. Korzystając z tego, ruszyłam schodami na górę. Prosto do gabinetu Wacława.
   Bez problemu weszłam do środka. Mój pistolet nadal znajdował się w szufladzie biurka, co przyjęłam z ulgą. Sprawdziłam jego magazynek i usiadłam na fotelu. Wystarczyło tylko czekać.

***

   Po niecałej godzinie rozległy się głosy na korytarzu, a drzwi do gabinetu otworzyły się z hukiem. Dwóch mnichów na czele z Wacławem nieśli swojego brata, który zawodził głośno.
   - Jak to uciekła? – ryknął opat.
   - Zabiła Tomasza i Szymona – powiedział całkowicie łysy zakonnik, z cienkimi okularami. – Zeszliśmy na dół z Antonim, a Szymon się na niego rzucił.
   - Ojcze nasz, któryś jest w niebie – mamrotał gruby mnich, w którym poznałam Ireneusza.
   - Zamilcz! – krzyknął ponownie Wacław. – Macie ją znaleźć! Inaczej…
   Opat zamilkł, widząc mnie siedzącą na fotelu. Rozciągnęłam usta w uśmiechu i splotłam dłonie na blacie biurka. Tuż obok leżał pistolet – odbezpieczony i gotowy do działania.
   - Usiądziesz? – zapytałam, wskazując na krzesło przed sobą.
   Wacław nie ruszył się z miejsca, wbijając we mnie pełne nienawiści spojrzenie. W gabinecie w jednej chwili zapadła grobowa cisza. Nawet Antoni przestał jęczeć.
   - Jesteś demonem! – wykrzyknął opat. – Diabłem! Narzędziem szatana!
   - Zawrzyj gębę! – syknęłam, uderzając dłonią w blat. – Nie zrobi mi różnicy to, czy was zabiję, bo na to zasługujecie. Jeżeli jednak chcecie przeżyć, to zamknij się, siadaj i słuchaj co mam ci, kurwa, do powiedzenia.
   Mężczyzna zawahał się jeszcze, po czym niechętnie usiadł na krześle. Nie miał innego wyboru. Mogłam zabić i jego i wszystkich, którzy wiedzieli co działo się w podziemiach. Nie zrobiłam tego jednak. Moje sumienie nie musiało zostawać obciążane takimi śmieciami.
   - Zamknęliście mnie, groziliście śmiercią, zabiliście Oksanę i rzuciliście ją zombie na pożarcie – wyliczałam. – Zakładam, że nie ona pierwsza tak skończyła?
   Nie dostałam odpowiedzi, ale dłoń położona na pistolecie sprawiła, że Wacław od razu stał się bardziej rozmowny.
   - Nie. Nie ona pierwsza – wycedził.
   Pokiwałam głową, powstrzymując chęć zabicia zakonnika jak i jego całej trzódki.
   - Ilu?
   - To nie jest twoja…
   Chwyciłam za pistolet i pociągnęłam za spust, nawet nie patrząc, w kogo celuję. Padło na łysego zakonnika. Kula zraniła go w ramię.
   - Nie żartuję, że wiszą mi wasze życia – powiedziałam spokojnie.
   - Pięciu – wyznał w końcu opat.
   - Pięciu – powtórzyłam. – Mieszkali tutaj?
   Wacław pokręcił głową.
   - Zabieraliśmy ich od razu na dół, gdy tylko przekroczyli bramę klasztoru. Nikt o nich nie wiedział. 
   - I zapewne nikt by się nie dowiedział – opadłam z powrotem na fotel. – Jak zamierzałeś wytłumaczyć ludziom moją nieobecność? I Oksana. Po prostu obie byśmy zniknęły z dnia na dzień? To głupie, nawet jak na ciebie.
   Po twarzy Wacława przebiegł wściekły grymas, na widok którego się uśmiechnęłam.
   - Powiedz, bo jestem ciekawa, jakbyś z tego wybrnął – zachęciłam go.
   - Zakażenie rany – powiedział. – Miała cię dopaść gorączka, a Oksana była w pobliżu. Przemieniłaś się i ją zaatakowałaś.
   - Sprytny plan – pokiwałam z uznaniem głową. – Wszystko by ci wyszło, gdybyś zabił mnie od razu. A tak… To już nieważne. Daję wam dwa wyjścia: odchodzicie stąd, a ja daruję wam życie, albo zostajecie i kończycie zjadani przez zombie, które sami trzymaliście. Wasz wybór.
   - To nasz klasztor! – Wacław poderwał się z krzesła i oparł o biurko, tasakując mnie wzrokiem.
   - Już nie – odparłam, również wstając.
   Nagle na drugim końcu gabinetu doszło do zamieszania. Antoni rzucił się na postrzelonego zakonnika, zaciskając zęby na jego twarzy. Odruchowo wymierzyłam w nich, tracąc z oczu Wacława. Opat złapał mnie za nadgarstek dłoni, w której trzymałam pistolet i wykręcił mi go boleśnie. Broń spadła na biurko, a wśród szarpaniny zleciała gdzieś na podłogę. Wacław szarpnął mnie za rękę tak mocno, że aż przerzucił mnie przez mebel. Uderzyłam kolanami o posadzkę, podpierając się rękami.
   - Powinienem był cię wysłać do piwnic gdy tylko postawiłaś stopę na placu – syknął mężczyzna, przymierzając się, by zadać mi kopnięcie. W porę udało mi się jednak odsunąć, przez co jego noga trafiła w drewniany stolik. Ten rozpadł się na części.
   - Powinieneś – powiedziałam chwytając za drewnianą nogę, którą uderzyłam w kolano Wacława.       Mężczyzna zawył z bólu, uginając się. Wykorzystałam to, zadając mu cios w szczękę.
   Już chciałam rzucić się w kierunku mojego pistoletu, gdy na moje plecy spadł spory ciężar.    Upadłam na podłogę przygnieciona ciałem Ireneusza.
   - Nie zabijaj. Nie zabijaj. Nie zabijaj – mamrotał zakonnik, zapewne będący w szoku.
   Z dużym wysiłkiem udało mi się go zrzucić i na czworakach sięgnęłam po pistolet. Wymierzyłam w Ireneusza akurat wtedy, gdy ten wyciągał rękę w moją stronę.
   - Nie zabijaj…
   Pociągnęłam za spust, a głowa zakonnika eksplodowała. Ciepła krew i kawałki mózgu spadły mi na twarz, na moment uniemożliwiając widzenie. Ze wstrętem otarłam oczy, by zobaczyć uciekającego Wacława. Strzeliłam do niego, trafiając go w ramię. Dźwignęłam się z podłogi i zanim opuściłam gabinet, zastrzeliłam zombie żerującego nad  ciałem mnicha.
   Ulewa rozszalała się na dobre. Znalazłam się na szczycie schodów w chwili, gdy Wacław otwierał drzwi na zewnątrz. Opat zaciskał dłoń na lewym ramieniu, gdy krzyknęłam do niego. Ten spojrzał na mnie z nienawiścią i czmychnął, gdy ponownie strzeliłam do niego. Tym razem kula trafiła w drzwi.
Wybiegłam na zewnątrz, prosto w ulewę. Zimny deszcz oraz wiatr uderzyły we mnie, zalewając oczy i uniemożliwiając widzenie. Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam światło, które zaraz znikło. Jego źródłem był kościół. Z całej siły natarłam na drzwi, wpadając z hukiem do środka. Wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę, a z gardeł wyrwały się jęki oraz krzyki przerażenia.
   Wacław biegł w stronę ołtarza, ale wtedy strzeliłam do niego, trafiając go w nogę. Opat upadł na podłogę krzycząc z bólu i wołając o pomoc. Nikt jednak nie ruszył, by mu jej udzielić. Wszyscy rozbiegli się pod ściany, obserwując mnie z przerażeniem. Ja w tym czasie spokojnie podeszłam do zakonnika i ukucnęłam naprzeciw niego.


   - Mam nadzieję, że spłoniesz w tym swoim piekle – syknęłam patrząc mu prosto w oczy. Te płonęły wściekłością do końca, aż pociągnęłam za spust. Huk wystrzału ponownie wzbudził niepokój zgromadzonych.
   Obserwowałam zastygłą w grymasie twarz Wacława oraz krew, leniwą stróżką wypływającą z jego czoła. To był koniec, a jednocześnie początek. Być może wcale nie łatwy, ale nowy. Taki, którym mogłam kierować. Od tej chwili, wszystko miało się zmienić. Wszystko.
   - Sasza?
   Podniosłam głowę, szukając właściciela znajomego głosu. W drzwiach kościoła zobaczyłam grupkę kilku osób. Wszyscy oni patrzyli na mnie i leżące przede mną ciało. W tych oczach było potępienie oraz strach. Nie przejęłabym się tym, gdyby jedna para nie należała do osoby, która była mi bliska. Jej widok sprawił, że poczułam radość, jak i zawstydzenie.
   Podniosłam się z kolan, nie odrywając wzroku od nowoprzybyłych. A zwłaszcza jednej osoby.
   - Rob?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz