Pokazywanie postów oznaczonych etykietą apokalipsa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą apokalipsa. Pokaż wszystkie posty

sobota, 12 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ 11 - WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE (ADAM)

   – Powinniśmy sprawdzić okoliczne domy – powiedziała Sasza, patrząc na puste osiedle.
   Ona, Max, Paweł i ja szykowaliśmy samochód do dalszej podróży. Był chłodny, ale rześki ranek i wszystko wskazywało na to, że czekał nas słoneczny dzień. Ulica, na której się znajdowaliśmy, była pusta. To również uważałem za dobry znak.
   – To nie jest zbyt duże ryzyko? – zwątpił Paweł.
   – Musimy uzupełnić zapasy jedzenia – odparła dziewczyna. –. Nie wiemy, jak będzie w klasztorze, a żywność i tak się przyda.
   – Mamy trochę czasu – odezwał się Max. – Możemy sprawdzić kilka domów.
   Zdziwiło mnie to, że poparł pomysł Saszy. Nie sądziłem, że uda im się nawiązać porozumienie, ale najwyraźniej się pomyliłem. Ucieszyło mnie to jednak. Jeżeli już mieliśmy stworzyć grupę, musieliśmy wszyscy się dogadywać.
   – Postarajcie się nie strzelać – powiedział Max, gdy rozdzielaliśmy między sobą pistolety. – Nie wiemy, czy w pobliżu nie ma zombie.
   – Rozdzielimy się na dwie grupy – dodała Sasza. – Sprawdzimy po trzy najbliższe domy i wynosimy się stąd.
   – Musicie to robić? – Beata z lękiem patrzyła na pistolet, który trzymał Paweł.
   – Nie odejdziemy daleko – uspokoiła ją Sasza. – Inga – zwróciła się do blondynki, podając jej strzelbę. Ta przejęła ją po chwili wahania. – Wolę, żebyś nie musiała jej używać, ale miej ją pod ręką.
   – Chodźmy już. – Max klepnął Pawła w ramię i pierwszy ruszył do wyjścia. Cała nasza czwórka wyszła przed dom, niespokojnie rozglądając się wokół. Panująca wokół cisza, powinna nas uspokoić, ale wszyscy byliśmy zdenerwowani.
   – Uważajcie na siebie – rzuciła Sasza, nim Paweł i Max ruszyli w stronę jednego z domów.
   – Wy też – odparł mój brat i skinął dziewczynie głową.
   Sprawdzenie domów odbyło się bez problemów większych, niż zamknięte drzwi. Z tym poradziliśmy sobie szybko, stosując się do zasady: gdy drzwi zamknięte, wejdź oknem. W lodówce znaleźliśmy dość jedzenia na kilka najbliższych dni, co było niemałym sukcesem i nieco złagodziło nerwy. Ten mały sukces wrócił mojej towarzyszce humor, którego wcześniej jej brakowało.
   – O tym zawsze marzyłam – powiedziała, podrzucając i łapiąc w locie puszkę– O zajadaniu się zupą fasolową do końca życia. 
   – Nie przesadzaj. – Spojrzałem na nią spode łba. – Mamy jeszcze marchewkę, groszek i kukurydzę.
   Sasza uśmiechnęła się, na co odpowiedziałem tym samym. Nie mogłem nie pomyśleć, że miała bardzo ładny uśmiech.
   – Chyba możemy już wracać – zakomunikowała, wrzucając do plecaka całą żywność.
   – Dobrze nam idzie. Może sprawdzimy jeszcze jeden dom? – zaproponowałem.
   Odkąd wyszliśmy na zewnątrz, nie zobaczyliśmy ani jednego zombie. W takim przypadku nie widziałem sensu odpuszczenia przeszukiwań, skoro to była prawdziwa żyła złota. Jedzenie było nam potrzebne, a zdobywanie go to była łatwizna.
   – No nie wiem. – Sasza nie wyglądała na przekonaną.
   – Jeżeli do teraz nic się nie stało, to chyba jest nasz szczęśliwy dzień, nie sądzisz?
   Dziewczyna zagryzła policzek, opierając się o blat stołu.
   – Dobra. Ostatni dom i wracamy.
   – Jasne, szefowo – powiedziałem, za co Sasza szturchnęła mnie w bok.
   Trzeci dom okazał się być otwarty, co dla mnie było miłą niespodzianką, ale Saszę widocznie zaniepokoiło. Posłała mi ostrzegawcze spojrzenie, nakazujące zachować ostrożność. Widząc jej reakcję, sam odczułem niepokój i wyciągnąłem jeden ze swoich noży.
   Już w przedpokoju dostrzegłem dziwną rzecz. Na podłodze były ślady błota dwóch par butów. Jedne większe od drugich. Ciągnęły się one aż do salonu. Tam, dostrzegłem, że okna były pozasłaniane, a na kanapie leżały koce oraz poduszki. Ktoś musiał tam nocować.
   Chciałem ostrzec, idącą na przedzie Saszę, ale wtedy z pomieszczenia obok wypadła na mnie postać. Przygniotła mnie ona swoim ciężarem do ściany i uderzyła pięścią w twarz. Kątem oka zobaczyłem, jak Sasza sięga po broń, ale wtedy jakaś dziewczyna rzuciła się na nią. Między obiema kobietami wywiązała się szarpanina. Sam zajęty byłem mężczyzną, okładającym mnie raz po raz to w twarz lub w brzuch.
   Czułem paskudny, metaliczny smak krwi w ustach, uderzenia mężczyzny w brzuch odbierały mi dech oraz przewracały żołądek do góry nogami. Wobec silniejszego przeciwnika byłem bezbronny. Wtedy jednak zobaczyłem jak rudowłosa dziewczyna przyciska Saszę do podłogi, równocześnie zaciskając palce na jej szyi. Widok desperackiej próby zaczerpnięcia powietrza przez moją towarzyszkę spowodował, że narosła we mnie złość. Sięgnąłem po nóż, którego mój oprawca nie zauważył, i bez zastanowienia wbiłem mu go w brzuch. Ostra stal bez problemu przebiła się przez warstwę ubrań. Mężczyzna wydał z siebie słaby jęk, któremu towarzyszył obfity wylew krwi z jego ust. Wyglądał na zaskoczonego, a zarazem przerażonego. Zataczając się, wpadł na stojący pod ścianą stolik, przewracając go. Dopiero wtedy mogłem w całości dostrzec jego twarz.
   Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Miał włosy obficie poprzetykane siwizną, cień zarostu oraz ascetyczną twarz. Brązowe oczy do końca patrzyły na mnie z niemym oskarżeniem, aż się nie zamknęły.
   Otrząsnąłem się z szoku i spojrzałem przerwały walkę. Rudowłosa zauważyła śmierć swojego towarzysza, co dało Saszy okazję do obrony. Sięgnęła po figurkę, która spadła ze stolika i uderzyła nią napastniczkę w głowę. Nieznajoma osunęła się na podłogę, trzymając za miejsce, gdzie spadł cios. Przez palce przeciekała jej krew.
   – Ty… ty…– nie była w stanie się wysłowić i nawet nie miała ku temu dalszej okazji, gdy Sasza uderzyła ją ponownie. Tym razem pozbawiona przytomności padła. Cios był mocny i niewątpliwie poważny. Nie wiedziałem nawet, czy czasem nie śmiertelny. Tym postanowiłem zająć się jednak później.
   – W porządku? – zapytałem, pomagając Saszy wstać. Mnie samego bolało wszystko, od przez mężczyznę ciosów. 
   – Miałam spytać o to samo – odparła lekko charczącym głosem, dotykając szyi.
   Obejrzałem się na wpółsiedzącego mężczyznę. Na jego brzuchu wciąż rosła plama krwi. Wtedy zorientowałem się, że w dłoni wciąż trzymam zakrwawiony nóż. Wytarłem ostrze w nogawkę spodni, po czym drżącą dłonią włożyłem je za pasek.
   – Co z nią zrobimy? – zapytałem zmieniając temat. Nie chciałem myśleć o tym, że właśnie zabiłem człowieka. – Długo nie będzie nieprzytomna.
   – Niech sobie radzi. – Sasza wzruszyła ramionami, poprawiając plecak. – Wracajmy już, bo reszta…
   Nie zdążyła dokończyć. Ze strachem patrzyła ponad moim ramieniem, a kolory momentalnie odpłynęły z jej twarzy. Odwróciłem się i zobaczyłem, że mężczyzna wcale nie był martwy. Żył i mierzył w nas z małego rewolweru. Z wyraźnym ostatkiem sił udawało mu się trzymać broń. Chwyciłem za swój pistolet, ale było już za późno. Padł strzał. Usłyszałem świst kuli tuż przy sobie, ale nie dostałem. Poczułem za to na twarzy coś mokrego i ciepłego, po czym rozległ się głuchy huk i pisk Saszy. Ta leżała na podłodze, trzymając dłoń przy szyi. Krwawiła.
   – Sasza! – krzyknąłem. Działając instynktownie wymierzyłem w mężczyznę i pociągnąłem za spust. Potem znowu. Obie kule trafiły go w pierś, ostatecznie pozbawiając życia. – Spokojnie, Saszo. Nic ci nie będzie – Przykląkłem przy niej, zupełnie nie wiedząc, jak mam jej pomóc. Dłoń trzymała przy złączeniu szyi z barkiem, ale przez golf nie widziałem, jak poważnie oberwała.
   – Kurwa mać! – syknęła.
   – Wszystko będzie dobrze – powiedziałem uspokajająco i rozejrzałem się za czymś, co mogłoby posłużyć do zatamowania krwotoku. Wybór padł na mały obrus.
   – Tak mówią ludzie, gdy wcale nie jest dobrze. – Skrzywiła się, zabierając rękę od rany.
   – Przynajmniej humor cię nie opuszcza – mruknąłem.
   Nagle usłyszałem za sobą kroki. Wymierzyłem za siebie, nadal uciskając ranę, ale okazało się to być niepotrzebne. Do domu wszedł Max, trzymający przed sobą strzelbę.
   – Co się stało? – zapytał podchodząc do nas.
   – Zaatakowali nas. Myślałem, że facet nie żyje. Chciał zastrzelić mnie, ale spudłował – mówiłem bez ładu dopiero wtedy rozumiejąc powagę sytuacji. Sasza wyglądała gorzej z każdą chwilą, a biały obrus zdążył zmienić kolor na czerwony. Do tego wyglądało na to, że dziewczyna traciła przytomność.
   – Trzeba będzie to szybko zatamować – stwierdził Max, klękając obok. – Najlepiej przypalić ranę. Znajdź w kuchni szeroki nóż i rozgrzej go nad kuchenką.
   Nie ruszyłem się z miejsca, wciąż jeszcze będąc w szoku. Dopiero widok nieprzytomnej twarzy Saszy, zmusił mnie do działania. Weź się w garśćupomniałem się, przechodząc do kuchni. Zacząłem przetrząsać szuflady w poszukiwaniu noża, gdy w tym czasie Max położył Saszę na stole. Własnym nożem rozciął materiał jej golfa, odsłaniając ranę. Czystym ręcznikiem zastąpił przesiąknięty obrus.
   Położyłem nóż nad płomieniem palnika, denerwując się, gdy ten zbyt wolno się nagrzewał. W tym czasie Sasza otworzyła oczy.
   – Nie ruszaj się. – Max powstrzymał ją, gdy próbowała się podnieść.
   – Ten facet…
   – Nie żyje – dokończyłem. Max zerknął na mnie wzrokiem, którego nie potrafiłem podtrzymać. Zacisnąłem zęby, skupiając się na coraz bardziej czerwonym nożu.
   Sasza była blada i wyglądała, jakby nie rozumiała co się wokół niej dzieje. Kula przeszła na wylot i tylko cudem nie uszkodziła tętnicy.
   – Przyżegałeś kiedyś ranę? – zapytałem.
   – Raz – odparł krótko. – Będzie bolało – zwrócił się do Saszy.
   – Wiem. Dawajcie, zanim się rozmyślę – powiedziała ta, biorąc głęboki wdech i zamykając oczy.
   Max założył grubą rękawicę kuchenną i wziął rozgrzany do czerwoności nóż. Ciepło, bijące od niego, aż parzyło. Stanąłem przy prawym ramieniu Saszy i przytrzymałem je, gdyby dziewczyna miała zacząć się szarpać.
   – No to zaczynamy.
   Max przyłożył nóż do rany i w tej samej chwili Sasza wrzasnęła przeraźliwie. W powietrzu pojawił się zapach spalenizny, od którego aż mnie zemdliło. Mocniej docisnąłem ramię dziewczyny do stołu, a ta wyraźnie walczyła ze sobą, by pozostać nieruchomo i już więcej nie krzyknąć. Zęby zaciskała tak mocno, że aż poczerwieniała na twarzy, a z oczu popłynęły łzy.
   – Wytrzymaj – powiedziałem do niej, gdy Max przeniósł nóż na ranę wylotową.
   – Gdy będzie po wszystkim – odezwała się, nie otwierając oczu – to was zabiję.
   – Gotowe – oświadczył mój brat.
   Zmusiłem się do spojrzenia na ranę i z ulgą stwierdziłem, że krwawienie ustało. Pojawiły się za to pierwsze bąble po oparzeniu. Skóra była mocno zaczerwieniona, w niektórych miejscach nawet lekko stopiona. Nie wyglądało to najlepiej, ale przyżeganie było konieczne. Musieliśmy jednak zadbać o środki na poparzenia, żeby nie wdało się zakażenie.
   – Nie było chyba tak źle? – Uśmiechnąłem się, odgarniając z czoła dziewczyny mokre od potu włosy.
   – Polecam spróbować – odparła ta drżącym głosem.
   Max odłożył na bok nóż, na ostrzu którego pozostały kawałki spalonej skóry. Cała kuchnia przesycona była zapachem spalenizny. Zająłem się jednak bandażowaniem świeżych ran Saszy. W domowej apteczce znalazłem maść na poparzenia. Podczas gdy ja dawałem marny popis swoich pielęgniarskich umiejętności, Max zajął się nieprzytomną kobietą z korytarza. Nie zapytałem, co ma zamiar z nią zrobić, ale miałem nadzieję, że nic złego. Chociaż ta dwójka nas zaatakowała, to wcale nie upoważniało nas do dalszego przelewania krwi. Ja działałem w samoobronie – ta myśl była pocieszająca.
   – Powinniśmy już wracać – powiedziała Sasza. – Pozostali pewnie się zastanawiają, czy żyjemy.
   – Dasz radę iść? – zapytałem.
   – Nie umieram, Adamie – odparła dziewczyna, patrząc na mnie spode łba.
   – Ale mogłaś.
   Sasza przewróciła oczami i zeszła ze stołu, na którym dotychczas siedziała. Zatoczyła się lekko, ale nie dała sobie pomóc i sama ruszyła do wyjścia.
   Podniosłem nasze plecaki i wyszliśmy z kuchni. Spotkaliśmy się z Maksem w korytarzu. Za jego plecami zobaczyłem rudowłosą, która siedziała w fotelu ze związanymi rękami oraz nogami. Nie zostawiliśmy jej nic, chociaż chciałem to zaproponować. Bez broni i jedzenia i nie pożyje długo – pomyślałem.
   Mijając trupa mężczyzny, spojrzałem na rewolwer w jego dłoni. Mieliśmy sporo broni, ale przecież liczyła się każda sztuka. Pochyliłem się, by wyjąć mu ją z dłoni, gdy facet nagle się poruszył. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie zareagowałem. Pomyślałem, że jednak go nie zabiłem, ale wtedy ten otworzył oczy. Były pokryte błoną, puste. Sine wargi rozchyliły się i wydobyło się z nich warczenie. Był to zombie.
   Truposz złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć do siebie. Max zareagował błyskawicznie, uderzając zombie kolbą broni w głowę. Ta odskoczyła, uderzając w ścianę, ale to wcale go nie powstrzymało. Mój brat ponowił cios, miażdżąc przy tym nos mężczyzny. Ożywieniec dalej jednak trzymał mnie za rękę, a ja w panice próbowałem sięgnąć po broń. Sasza była jednak szybsza. Przyłożyła lufę swojego glocka do skroni zombie i strzeliła. Mózg przemienionego rozprysnął się na ścianie, a ja z ulgą cofnąłem się.
   – Jakim cudem? – zapytała dziewczyna, uważnie przyglądając się trupowi. – Nie wyglądał na ugryzionego.
   Też nie miałem pojęcia, dlaczego mężczyzna się przemienił. Gdyby był zarażony, nie miałby siły nawet mnie zaatakować. Wirus szybko wykańczał organizm, choć w różnym tempie.
   Spojrzałem na Maksa, ale ten tylko odwrócił wzrok i wyszedł z domu. Coś wiedział. Byłem tego pewien.
Wróciliśmy do domu, gdzie na ganku zastaliśmy Pawła z bronią w rękach. Już z daleka widać było, że nie ma wprawy z obcowaniu z nią, a gdyby doszło do starcia, prędzej zrobiłby krzywdę sobie niż przeciwnikowi.
   – Co się stało? – zapytał przerażony naszym wyglądem.
   – Mały kłopot – mruknęła Sasza, mijając go i wchodząc do środka.
   Pochwyciłem jego zdezorientowany wzrok, który przenosił to z Maksa, to na mnie.
   – Jacyś ludzie nas zaatakowali. Sasza oberwała, ale jest w porządku – wyjaśniłem po króćce.
   – Nie powinniśmy się byli tu zatrzymywać. – Pokręcił głową, masując się po karku.
   – I nie zatrzymamy – powiedział Max. – Możesz wyprowadzić samochód. Wyjeżdżamy.

☠☠☠

   Usiadłem na tym samym miejscu w aucie co poprzedniego dnia, przy oknie, obok Saszy i Beaty. Dziewczyna trzymała na kolanach pistolet, jakby chciała być gotowa na wszystko i była wyraźnie zdenerwowana. Nieustannie też dotykała opatrunku na szyi, aż w końcu musiałem ją upomnieć, by tego nie robiła.
   Okolica nadal była zadziwiająco spokojna. Zero innych ludzi, zero zombie. Jednak ta pustka wokół ani trochę mnie nie uspokoiła. Miałem wrażenie, że kryje się za tym coś większego.
   W końcu Max uporał się z bramą, której zawiasy najwidoczniej musiały trochę przymarznąć i w końcu mogliśmy wyjechać na ulicę. Gdy mijaliśmy dom, gdzie pozostawiliśmy związaną kobietę, coś ścisnęło mnie w gardle. Miałem nadzieję, że nie zmarnuje ona szansy, jaką jej daliśmy.
   Paweł manewrował samochodem, który sprawnie omijał chodzące po ulicy zombie, choć nie wszystkie. Niektóre odbijały się od auta, przyklejając na chwilę swoje rozwarte paszcze do szyb, zanim nie zniknęły pod kołami minivana. Inne wpadały na maskę i przez parę chwil zmuszeni byliśmy oglądać ich pokiereszowane twarze, aż kierowca nie zrzucił ich z powrotem na drogę.
   Nagle autem zarzuciło, aż musiałem złapać się klamki. Paweł przeklął siarczyście.
   – Co jest? – zapytałem.
   – Opony letnie – odparł z zażenowaniem w głosie. – Nie zdążyłem ich zmienić. Lepiej zapnijcie pasy.
   – Dobrze się czujesz? – zapytała, siedząca z tyłu Inga, ściskając ramię Beaty. Kobieta pokiwała głową i uśmiechnęła się blado, kładąc dłonie na brzuchu.
   – Który miesiąc? – zapytała Sasza.
   – Ósmy – odparła Beata z bladym uśmiechem. – Miejmy nadzieję, że mała nie zrobi nam niespodzianki szybciej, niż trzeba.
   Wcześniej nie pomyślałem o takiej możliwości. Gdyby poród rzeczywiście zaczął się wcześniej, mielibyśmy duży problem. Żadne z nas nie było położnikiem. Będąc w klasztorze, moglibyśmy sobie jakoś poradzić, a tak…
   Nagle rozległ się huk i autem zaczęło rzucać na wszystkie strony. Paweł usilnie próbował zapanować nad samochodem, ale nie dawało to żadnych pozytywnych skutków. Minivan zaczął obracać się jak bączek, aż w końcu oderwał się od drogi i zaczął koziołkować. Krzyki wszystkich pasażerów zmieszały się ze sobą, gdy zasypał nas deszcz szkła. Poczułem silny ból w ramieniu, gdy uderzyłem w drzwi. Zobaczyłem, jak Max uderza głową w jeszcze całą szybę, aż ta rozbija się w drobny mak i jak Sasza przykrywa Beatę własnym ciałem, chroniąc przed szkłem. Próbowałem się czegoś złapać, ale wszystko jakby uciekało mi spod rąk. Nagle uderzyłem w coś głową, aż zapiszczało mi w uszach. Potem, nastąpiła ciemność.

☠☠☠

   Obudziłem się pierwszy, dalej słysząc to potworne piszczenie. Minivan leżał obrócony do góry nogami, a reszta pasażerów była nieprzytomna. Głowa i lewe ramie bolały mnie okropnie, czułem też ostry zapach benzyny.
   – Auuu! – zawyłem odpinając pas. Nie tylko głowa i ramię mnie bolały, ale też i całe ciało. Rozległo się kliknięcie, które uwolniło mnie z ucisku pasa. Wyczołgałem się na zewnątrz przez wybitą szybę i rozejrzałem.
   Znajdowaliśmy się na ulicy, którą z dwóch stron otaczały niewykończone domy. W przyszłości miało tu zapewne powstać nowe osiedle, ale epidemia pokrzyżowała te plany. Niedaleko nas leżały jeszcze dwa inne wraki, w tym samochód dostawczy. Kilka metrów od wraku auta, przez całą długość drogi leżała rozciągnięta kolczatka. Teraz było już jasne, skąd ten wypadek. Ten, kto zastawił tą pułapkę zapewne liczył na zagarnięcie rzeczy z rozbitych aut, nie patrząc na ludzi, których w ten sposób zabijał. Ilu to mogło już żyć stracić przejeżdżając tą drogą?
   – Cholera! – Usłyszałem czyjś głos, dochodzący z auta.
   Przykląkłem na ziemi i zobaczyłem szarpiącego się z pasem Maksa, który najwidoczniej się zaciął.
   – Poczekaj.  już do ciebie idę – powiedziałem przechodząc na drugą stronę.
   Sięgnąłem za pasek i wydobyłem swój nóż, którym bez problemu przeciąłem pas. Gdy wyciągnąłem Maksa na zewnątrz, rozległy się głosy pozostałych pasażerów. Wszystkich oprócz Ingi, która nadal była nieprzytomna, ale powoli zaczynała się budzić.
   – Wszyscy cali? – zapytałem, czując silny ból głowy. Miałem nadzieję, że nie mam żadnego wstrząsu.
   – Jak to się stało? – zapytał Paweł, ocierając krew cieknącą mu z nosa.
   – Kolczatka – wskazałem na rozciągnięty przez całą długość drogi pas.
   – Sukinkot – mruknął Max, przykładając do rozbitej głowy chustkę.
   – Zabierzcie szybko wszystkie rzeczy z bagażnika. Musimy stąd spadać. Tu nie jest bezpiecznie – powiedziała Sasza.
   Razem z Maksem i Pawłem zaczęliśmy siłować się z powyginanym bagażnikiem, który nie chciał się otworzyć. Ustąpił dopiero wtedy, gdy wspólnymi siłami na niego natarliśmy. Zabraliśmy z niego wszystkie nasze rzeczy i rozdzieliliśmy je sobie.
   Rozejrzałem się wokoło, gdy mój wzrok padł na nieskończony budynek naprzeciw nas. W jego oknie zawieszona była biała płachta, która powiewała na wietrze. Patrząc na nią odczułem nieuzasadniony niepokój. To przecież nic takiego – powiedziałem sobie. Już chciałem dołączyć do pozostałych, gdy rozległ się huk wystrzału. Głowa idącej przede mną Ingi eksplodowała, ochlapując mnie oraz Saszę krwią, kawałkami czaszki oraz mózgu. Beata krzyknęła rozdzierająco, a ja z niedowierzaniem patrzyłem na dziurę wielkości pięści dziecka, która znajdowała się tuż nad lewym okiem kobiety.
   – Kryć się! – usłyszałem krzyk Maksa, a potem ktoś mnie pociągnął za sobą za auto, akurat wtedy gdy, padł drugi strzał. Kula świsnęła mi obok twarzy.
   Skryliśmy się za wrakiem naszego auta. Beata płakała, zasłaniając  a Paweł wydawał się nie rozumieć, co się wokół działo. Miałem ochotę nim potrząsnąć, kazać wziąć się w garść, ale sam byłem jak sparaliżowany. Ingę znałem krótko, ale zdążyłem ją polubić. Jej śmierć była wstrząsająca.
   – To snajper – powiedział Max, wychylając się lekko. – I to z dobrym okiem. Jeżeli tylko wyjedziemy, to nas powystrzela.
   – Możesz go zdjąć? – zapytała Sasza.
   – Potrzebuję snajperki do tego – powiedział krótko, wychylając się zza boku auta.
   Broń ta znajdowała się w torbie, a one leżały kawałek od naszego minivana.
   – Muszę po nią iść.
   – Zabije cię, jeżeli wyjdziesz – powiedziałem, próbując przemówić bratu do rozsądku.
   – Innego wyjścia nie ma.
   – To idiotyzm! – oburzyłem się. – Sasza! Powiedz mu coś!
   Wszyscy spojrzeli na nią wyczekująco. Ta otarła dłonią krew Ingi, która zaczęła napływać jej na oczy, po czym odbezpieczyła glocka. Na jej twarzy pojawiła się determinacja.
   – Będziemy cię osłaniać – powiedziała, a ja wiedziałem, że nie mam już nic do gadania.
   – Obyście mieli rację – mruknąłem.
   Ustawiliśmy się tak, by strzelać do snajpera z każdej strony i żeby utrudnić mu celowanie. Nie mieliśmy pewności, czy jest on tylko jeden, ale musieliśmy zaryzykować. W każdej chwili mogły się tu pojawić zombie i wtedy broń i tak byłaby nam potrzebna.
   – Gotowi? – zapytał Max, kucając przy bagażniku.
   – Gotowi – odparliśmy zgodnie.
   Wychyliliśmy się całą trójką w tym samym momencie, gdy Max ruszył do toreb. Strzelaliśmy, dziurawiąc białą płachtę, ale mając też na oku pozostałe okna, by nie przegapić, gdyby snajper zmienił miejsce.
Skupiałem się na celowaniu, ale ukradkiem oka obserwowałam biegnącego Maksa. Dobiegł do torby, złapał ją i już wracał. Wszystko trwało tylko kilka sekund. Ucieszyłem się z tego, z jaką łatwością udało nam się przechytrzyć snajpera. Max położył się płasko na ziemi, gdzie przez wybite szyby minivana mógł wycelować w snajpera. My w tym czasie przerwaliśmy ostrzał.
   – Widzę go – powiedział z zadowoleniem w głosie, patrząc przez lornetę broni.  
   – To strzelaj! – syknął Paweł.
   Sasza uciszyła go spojrzeniem. Rozumieliśmy, że chciał zemsty na zabójcy swojej siostry, ale musiał dać Maksowi w spokoju wycelować. To, wbrew pozorom, nie była wcale łatwa sprawa.
   Max położył palec na spuście i wziął głęboki oddech. Wraz z momentem wypuszczenia powietrza, nacisnął spust. Rozległ się huk wystrzału i świst kuli. Chwilę potem zobaczyliśmy czerwoną plamę na białej płachcie powiewającą w oknie domu. To było jak flaga zwycięstwa.
   Spojrzałem znowu na dom, gdzie płachta materiału powiewała złowieszczo. Max również patrzył w tamtą stronę, pocierając zarośnięty policzek.
   – Pójdziemy tam? – zapytałem.
   – Trzeba sprawdzić, czy sukinsyn na pewno nie żyje – odparł Max zawieszając strzelbę na ramieniu i biorąc zwykły pistolet. – Wy zostańcie, a ja pójdę.
   – Na pewno nie sam – zaprotestowałem.
   Dom był jak na razie tylko połączeniem pomarańczowych pustaków, bez okien, ale z solidnymi drzwiami. Na podłodze leżał śpiwór, obok znajdowała się przenośna kuchenka turystyczna, na której stał garnek z czymś, co wyglądało jak gulasz, oraz plecak.
   Max wskazał na schody prowadzące na piętro. Ruszył przodem, odbezpieczając broń, a ja pilnowałem jego pleców. Będąc w połowie drogi na górę, oboje usłyszeliśmy ciche pojękiwanie. Zastygliśmy w bezruchu, po czym, skradając się bezszelestnie, weszliśmy na piętro. Pod oknem siedział obcy mężczyzna. W jednej ręce trzymał karabin snajperski, a w drugiej kawałek materiału, który przyciskał do krwawiącej rany w lewym barku. Na nasz widok zamilkł, a w jego oczach pojawiła się nienawiść. Razem z Maksem wymierzyliśmy do niego, chociaż ten nie wyglądał na skorego do obrony.
   – I co, skurwysyny? Dobijecie mnie, czy nie? – zapytał skrzeczącym głosem, który zapewne był skutkiem lat palenia papierosów.
   Można było go pomylić z bezdomnym. Jego twarz porastała gęsta broda w której pełno było brudu, rzadkie, przydługie włosy skryte były pod ciemnozieloną, wełnianą czapką i opadały mu zarówno na twarz, jak i ramiona. Ubrany był w za dużą na niego, zieloną kurtkę, mocno naznaczoną śladami używania. Na nogach zaś miał wysokie buty z grubą podeszwą. Mimo całego tego zapuszczonego wyglądu, nie wyglądał na biedaka, a przynajmniej nie takiego, co od lat żyje na ulicy. Nie sprawiał wrażenia pijaka, narkomana ani głodującego. A jednak zabił Ingę, jedną z nas.
   – Dlaczego to zrobiłeś? – zapytałem ostro, mierząc do niego z pistoletu.
   – Bo takie jest, kurwa, życie – syknął. – Albo zabijasz, albo giniesz.
   Mężczyzna roześmiał się skrzecząco, zaraz zanosząc się kaszlem. Po jego brodzie spłynęły krople krwi, a oddech miał coraz bardziej charczący. Jego minuty były policzone, a mimo to Max postanowił skrócić mu ten czas. Pociągnął za spust, strzelając mężczyźnie w głowę. Jego mózg rozprysł się na ścianie za nim, powoli spływając na podłogę.
   – Chodźmy stąd – mruknął, odwracając głowę z obrzydzeniem.
   – Czekaj – zatrzymałem brata. Ten przystanął, ale nie odwrócił się do mnie. – Wiedziałeś, że wszyscy się przemieniają? Nawet nieugryzieni?
   Jego milczenie było wystarczającą odpowiedzią. Ogarnęła mnie złość na brata.
   – Dlaczego nam nie powiedziałeś? – syknąłem, szarpiąc Maksa za ramię.
   – Co miałem wam powiedzieć? – warknął. – Że wszyscy jesteśmy zarażeni tym cholerstwem? Że to siedzi w każdym z nas? To chciałeś wiedzieć? Że sami jesteśmy dla siebie zagrożeniem?
   – Tak, właśnie to. – Byłem wściekły na brata, a to była jedna z naszych poważniejszych kłótni. – Pomyślałeś co by było, gdyby któreś z nas umarło, a my nie mielibyśmy o niczym pojęcia? Kurwa, Max! Sasza prawie zginęła! Gdyby się przemieniła…
   Zamilkłem, nie chcąc nawet sobie tego wyobrażać. Z jakiegoś powodu, myśl, że Sasza mogłaby umrzeć napawała mnie przerażeniem. Polubiłem tą dziewczynę. A może nawet poczułem coś więcej…
   – Nie przywiązuj się do niej. – Max jakby czytał mi w myślach. – Nie zostaniemy z nimi na zawsze.
   – Co?
   – To, że ten cały klasztor może być tylko przystankiem. Możliwe, że nie zostaniemy tam na stałe.
   – Ty nie zostaniesz. – Spojrzałem beznamiętnie na bratam, po czym ruszyłem w stronę schodów.. – Za mnie nie decyduj. 
   Zastanowiłem się, ile jeszcze sekretów ma przede mną Max i dlaczego je zataił. Człowiek, którego znałem od dziecka, który był dla mnie bratem i przyjacielem, nagle zaczął wydawać mi się kimś innym. Być może to ten nowy świat go zmienił, albo po prostu ja nie dostrzegałem, że zawsze taki był.  
   W jednym miał jednak rację – powiedzenie reszcie o zarażeniu nas wszystkich nie było dobrym pomysłem. Nie w tamtym momencie. Ostatnie, czego potrzebowaliśmy, to strach przed sobą samymi.
   Nim wyszedłem z domu, mój wzrok przyciągnęły stojące w rogu niedokończonego salonu rzeczy. Były to skrzynki pełne jedzenia. Nie miałem wątpliwości, skąd to wszystko się tam wzięło. Facet polował na ludzi, żeby ich okraść. 
   – Szczęście w nieszczęściu – mruknąłem do siebie.
   Sprowadziłem resztę do środka, gdy w tym czasie Max pozbył się ciała mężczyzny z piętra. Jakoś nie wyobrażałem sobie siedzieć spokojnie z trupem nad głową.
   – Zostaniemy tutaj? – zapytała grubym od łez głosem Beata.
   – Na razie – odpowiedział Max, schodząc na dół. – Nie możemy wędrować pieszo. Do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin. Przejdę się i poszukam jakiegoś sprawnego auta.
   – Nie możesz iść sam. – Sasza pokręciła głową. – Pójdę z tobą.
   Nie spodobał mi się ten pomysł. Sasza była wyraźnie osłabiona po utracie krwi i gdyby poszła z Maksem, wcale by mu nie pomogła. Już chciałem o tym powiedzieć, gdy mój brat sam sprzeciwił się jej pomysłowi.
   – Nie. Ty ledwo co stoisz, a Paweł słabo strzela. Adam jest jedyną osobą, która będzie mogła mieć was na oku. Poza tym, sam będę szybszy.
   – Ale nie będzie miał kto cię ochraniać – zauważyłem.
   – Poradzę sobie. – Brat spojrzał na mnie tak, że już wiedziałem, że nie mamy co się z nim dłużej spierać.
   Od wyruszenia Maksa na poszukiwanie samochodu, minęła godzina. Zaczynałem się o niego niepokoić, chociaż nie dałem tego po sobie poznać. Skupiłem się za to na obserwowaniu okolicy.
   Sasza zasnęła chwilę po tym, jak Max wyszedł z domu. Ułożona na śpiworze drzemała, a Beata siedziała z wciąż będącym w szoku Pawłem. Wszelkie próby porozumienia się z mężczyzną, kończyły się fiaskiem. Współczułem mu, ale wiedziałem też, że musi się szybko z tego otrząsnąć.
   Nagle usłyszałem przeciągły jęk. Odwróciłem się od okna i zobaczyłem, że Sasza obudziła się. Zaraz po położeniu się na śpiworze zasnęła. Straciła sporo krwi i było oczywiste, że była wyczerpana.
   – Napij się. – Podałem dziewczynie butelkę z wodą. Ta łapczywie wzięła kilka łyków i otarła usta wierzchem dłoni. – I jak?
   – Boli jak cholera – odparła, dotykając lekko plastra na szyi. – Max wrócił?
   Pokręciłem głową.
   – Jeszcze nie, ale pewnie niedługo wróci – odparłem uspokajająco. Spojrzałem w kierunku siedzącego na schodach Pawła oraz klęczącej obok niego Beaty. Kobieta próbowała z nim rozmawiać, ale jej również się to nie udawało. – Paweł jest załamany.
   – To zrozumiałe. Stracił siostrę i to jeszcze w taki sposób.
   Gdy to mówiła, w jej oczach pojawił się smutek. Szybko go jednak stłumiła.
   – A ty kogoś straciłaś? – zapytałem, uważnie przyglądając się dziewczynie.
   – Jak każdy z nas – odparła, spuszczając głowę i patrząc w butelkę wody, którą trzymała w dłoniach. – Pierwszym zombie, którego zabiłam, była moja współlokatorka.
   – Przykro mi. – Położyłem dłoń na ramieniu dziewczyny. – A twoja rodzina?
   – Mam tylko siostrę – powiedziała szybko. – Mieszka w Nowej Soli. Ostatni raz rozmawiałam z nią w dzień, gdy to wszystko się zaczęło. Od tamtej pory nie mam o niej żadnych wieści.
   – Na pewno nic jej nie jest. – Widząc zdziwione spojrzenie Saszy, szybko dodałem: – Jest w końcu twoją siostrą. Musi sobie świetnie radzić.
   – A twoi rodzice?
   Westchnąłem, cały się spinając. Ten temat zawsze był dla mnie ciężki.
   – Zginęli w wypadku, gdy miałem cztery lata. Po tym, nie miał kto się mną zająć, więc trafiłem do sierocińca. Tam poznałem Maksa. Jego jedynego obchodziłem. Oprócz niego, nikogo nie mam.
   – Wcale nie jest przez to łatwiej – westchnęła. –
   – Nie jest – przytaknąłem, nieświadomy faktu, że moja dłoń przesunęła się na policzek Saszy. – Ale nie jesteśmy sami. Możemy na sobie polegać. Robić to, co trzeba.
   Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w ciszy, aż w końcu odważyłem się wykonać pierwszy krok. Pocałowałem ją. Poczułem, jak Sasza się wzdryga i już myślałem, że mnie od siebie odepchnie, ale ona nic takiego nie zrobiła. Oddała mi pocałunek z równą pasją.
   Od początku coś mnie do niej ciągnęło i, chociaż znaliśmy się tak krótko, poczułem, że Sasza odegra w moim życiu ważną rolę.
   Nagle ta delikatnie, ale stanowczo odsunęła mnie od siebie, zerkając na Pawła i Beatę.
   – Może kiedy indziej wrócimy do tej… rozmowy? – Zagryzła wargę by ukryć szelmowski uśmiech.
   – Na pewno – odparłem wstając.
   Zaczynało mi zależeć na Saszy, ale ona stwarzała wokół siebie mur, którego nie dało się zburzyć. Nie wiedziałem, czy powodem jej chłodu jest sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, czy też coś ją kiedyś zraziło, ale obiecałem sobie się nie poddawać. Ta dziewczyna była wyjątkowa.

sobota, 29 lipca 2017

ROZDZIAŁ 10 - W GRUPIE SIŁA (SASZA)

   Znowu to zrobiłam.
   Zabiłam człowieka.
   Tak samo, jak wcześniej, pod sklepem, nie poczułam nic. Wcześniej wiedziałam, że kiedyś do tego dojdzie. Prędzej, czy później będę zmuszona odebrać komuś życie, by samej przeżyć. Dotychczas myślałam, że jakoś będę to przeżywać. Będę przerażona, załamana, znienawidzę siebie, ale nie czułam nic. Tak jakbym zabiła mrówkę. To było jednocześnie straszne, jak i fascynujące.
   Pełen bólu i wściekłości krzyk mężczyzny obudził mnie z przemyśleń. Prawie w ostatniej chwili zobaczyłam go, biegnącego na mnie z szaleństwem w oczach. Powstrzymałam go mierząc w niego z broni.
   – Masz córkę. – Zerknęłam na stojącą z boku dziewczynę. Ta była w kompletnym szoku. – Nie zmuszaj mnie, by została sama.
   Widziałam wahanie w jego oczach, ale na szczęście wypuścił z dłoni zakrzywiony pręt, który z brzdękiem upadł na brukowany chodnik.
   – Bierzcie tą przeklętą torbę i zejdźcie mi z oczu – powiedział grobowym głosem, patrząc na leżącego chłopaka.
   Bez słowa ruszyłam w kierunku koszów, równocześnie obserwując mężczyznę. Ten jednak nie wyglądał już na zainteresowanego zaatakowaniem mnie, czy Adama. Przykląkł przed ciałem syna i wtedy zaczął płakać. Głośno i żałośnie. Dziewczyna przyklękła obok.
   Zanim opaśliśmy podwórko, wyciągnęłam z torby pistolet oraz garść naboi. Położyłam broń w dobrze widocznym miejscu i dopiero wtedy odeszłam.
   – Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał Adam.
   – Dałam im szansę – odparłam. – Ten świat, by przetrwać, potrzebuje żywych.
   W oczach Adama nie widziałam aprobaty. Wciąż był zszokowany tym, co się wydarzyło, więc rozumiałam go. Nie chciałam się przed nim usprawiedliwiać, ale musiał poznać pewną, życiową prawdę, której nauczyłam się w ciągu tych dni.
   – Posłuchaj. – Zatrzymałam się i spojrzałam mu w oczy. Byliśmy prawie równego wzrostu. – Nie myśl sobie, że zabijanie przychodzi mi z łatwością. Dzisiaj zrobiłam to dwa razy. Nie wiem, czy żałuję, czy nie, bo nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Chcę przeżyć i odnaleźć moich przyjaciół. I zrobię wszystko, by mi się to udało. Możesz mnie nie popierać, a nawet mną gardzić – nie obchodzi mnie to, ale zapamiętaj jedno – żeby przeżyć, trzeba posuwać się do ostateczności, bo będąc martwym, nikomu nie pomożesz.
   Wcisnęłam w dłoń Adama pistolet, po czym ruszyłam przed siebie. Po odgłosach kroków wywnioskowałam, że ten podążał za mną.
   Przeszliśmy przez skrzyżowanie, gdzie kilkanaście aut zderzyło się ze sobą, całkowicie je zastawiając. W niektórych samochodach wciąż uwięzione były trupy, które dociskały swoje wykrzywione w przeróżnych grymasach twarze do szyb. Ignorując ich skowyty oraz warczenie, zaczęłam przechodzić między wąskimi przejściami, trzymając w pogotowiu siekierę.
   – Nie oceniam cię – odezwał się Adam. – W sumie nie mam do tego prawa, bo nawet cię nie znam, ale nie zgadzam się z tobą.
   Zatrzymałam się i odwróciłam w stronę chłopaka. Jego niebieskie oczy patrzyły na mnie ze spokojem. Gdy stał tak, trzymając w jednej dłoni pistolet, z nożem wepchniętym za pasek spodni zastanowiłam się, jak on i Max mogli być rodziną. Z tego, co zdążyłam zauważyć, różnili się nie tylko z wyglądu, ale i charakteru. Podczas gdy ten starszy był mocno zbudowany i silny zarówno psychicznie, jak i fizycznie, ten młodszy brat był szczupły, a jego twarz była łagodna. Noc i dzieńpomyślałam.
   – Nie zawsze musi być „my, albo oni”. Razem można osiągnąć więcej, niż w pojedynkę.  
   On nie pasuje do tego światapowiedział mi głos w głowie. Ta myśl była przykra, ale prawdziwa. Jednak, mimo różnic naszych poglądów, zaczęłam lubić Adama.
   – Być może. – Uśmiechnęłam się blado.
   Nagle poczułam uścisk, a potem mocne szarpnięcie za moją nogę. Upadłam na asfalt, przy okazji wpadając na maskę drogo wyglądającego auta. Rozległo się wycie alarmu. Nie miałam jednak czasu przejmować się tym, że ściągnie ono chmarę zombie z okolicy, bo w moim kierunku czołgał się nieumarły. Dotychczas uwięziony był pod samochodem, ale udało mu się uwolnić i niewiele by brakowało, by mnie ugryzł. W ostatniej chwili Adam odciągnął go ode mnie i zatopił ostrze noża w jego podgardlu.
   – Chodź. – Chwycił mnie za rękę i postawił na nogach, po czym pchnął lekko, zmuszając dobiegu.
   Tak jak sądziłam – alarm samochodowy zwabił chyba wszystkie zombie z okolicy. Te, uwięzione w autach, miotały się, uderzając głowami oraz otwartymi dłońmi w szyby.
   Adam strzelał już od dłuższego czasu i radził sobie całkiem nieźle. Moja rola była jednak ważniejsza, bo musiałam oczyszczać nam drogę. Otyła kobieta w średnim wieku, o czerwonych, krótkich włosach oraz przekrzywionych okularach całą swoją sylwetką zagrodziła nam przejście. Za każdym razem, gdy kłapała zębami, z pomiędzy jej warg wyciekała krew, a między zębami wciąż przeżuwała kawałki mięsa. Nie czekając dłużej doskoczyłam do niej, zamachnęłam się i wbiłam siekierę w bok jej głowy, rozpłatując czaszkę tuż nad prawym uchem. Dźwięk, jaki się wtedy rozległ, przypominał mi chrzęst rozdeptywanego robaka, co wywołało u mnie uczucia jak u niektórych drapanie paznokciami po tablicy. Skrzywiłam się, gdy usłyszałam to ponownie, podczas wyjmowania ostrza. Kolejnym sztywnym był staruszek utykający na lewą nogę, potem młoda dziewczyna z odgryzionym uchem.
   Siekiera zaczęła wyślizgiwać mi się z mokrych od potu dłoni, a mięśnie ramion drżały i bolały z wysiłku. Sięgnęłam więc po glocka.
   – Jeden – powiedziałam trafiając mężczyznę w średnim wieku prosto między oczy.
   Następnie strzeliłam do blondynki, która pojawiła się znikąd. Przez moment wydawała mi się być nawet znajoma. Kolejnym celem stał się chłopiec, na oko dziesięcioletni. Miał bluzę z kapturem z logo popularnego bohatera komiksów, która była prawie całkowicie zakrwawiona krwią z rany na szyi. Przez moment zawahałam się, tak samo jak to było z niemowlakiem w uliczce. Do zabijania zombie-dorosłych można się było przyzwyczaić, ale strzelenie do zombie-dziecka było trudniejsze. Znów miałam wrażenie przejmującego chłodu. Zrób to! – krzyknęłam w myślach. Zrobiłam. Przeskoczyłam nad ciałem chłopczyka, tym samym wydostając się z labiryntu. Adam podążył za mną.
   Do parku stamtąd nie było daleko. Zaledwie dwieście metrów truchtania, ale i tak przyszło mi to z trudem. Unikaj wysiłku fizycznego. Dobre sobie!prychnęłam w myślach, przypominając sobie słowa Zuzy i dotykając obolałych żeber.
   Ta część miasta była spokojna, nie licząc nielicznych ciał zombie oraz ludzi. Wszystko wyglądało normalnie i można było pomyśleć, że to całe szaleństwo tu nie dotarło. Nie było tam żadnych, porzuconych aut, trupów na ulicach, ani rozbitych witryn sklepowych, zniszczonych przez złodziei chcących wykorzystać okazję i się wzbogacić. Była tylko cisza.
   Max czekał obok tablicy informacyjnej, przedstawiającej ciekawe miejsca w Nowogrodzie. Na nasz widok na jego twarzy pojawiła się ulga. Uścisnął dłoń Adamowi, a mnie skinął głową.
   – Nie mieliście problemów? – zapytał.
   Wymieniłam spojrzenie z Adamem.
   – Nie – powiedział. – Jedynie parę zombie, ale daliśmy radę.
   – Pośpieszmy się – powiedziałam, zmieniając temat. – Niedługo zajdzie słońce.
   Przed wyruszeniem w drogę, rozdzieliłam moim nowym towarzyszom broń. Nie ufałam im całkowicie, ale na tyle by wierzyć, że nasza umowa jest nadal ważna. Ja swoją część spełniłam. Teraz była ich kolej.
   Podczas gdy Adam udał się na stronę, a ja nadal sprawdzałam zawartość torby, Max zadał mi pytanie, które obudziło we mnie dotychczas śpiące wątpliwości.
   – Co jeżeli twoich przyjaciół tam nie będzie?
   Zagryzłam policzek, patrząc na trzymany w dłoni pistolet. Smith&Wesson. Ojciec Roba miał w domu podobny i uczył nas z niego strzelać na strzelnicy. Lubiłam tego mężczyznę, który w jakimś stopniu zastępował mi ojca, a ja byłam dla niego przyszywaną córką. Dlatego też przyjaźniłam się z Robem, który z czasem stał się dla mnie jak brat. Myśl, że mógł nie żyć, przerażała mnie. Wtedy naprawdę zostałabym sama.
   – Wtedy będziecie mogli pójść w swoją stronę, a ja w swoją – odparłam z drżącym głosem. – Nie jesteście mi nic winni.
   Max patrzył na mnie dłuższą chwilę wzrokiem, którego nie potrafiłam odgadnąć. To było jedno z tych spojrzeń, które przenikały człowieka na wylot, przeglądały twoje myśli, a ty nie mogłeś nic na to poradzić.
   – Nie dasz sobie rady sama – stwierdził, wyciągając z kieszeni swojej skórzanej kurtki papierosa.
   – Tak sądzisz? – zapytałam z udawanym zdumieniem, a tak naprawdę byłam zła. Mój ton głosu zaraz się zmienił, na wściekłość. – Gówno wiesz.
   Max prychnął, wypuszczając ustami obłok białego, gryzącego dymu.
   – Możesz mieć torbę pełną broni, ale nie masz ludzi, którzy mogliby jej użyć. Sama nie pożyjesz długo.
   – Gadasz jak swój brat – sarknęłam biorąc torbę na ramię.
   – Może dlatego, że mamy rację?
   Rozmowę przerwał Adam, który widząc naszą dwójkę, mierzącą się wzrokiem, wydał się być zdezorientowany. Zbyłam go jednak, tak samo jak Max i zarządziłam ruszenie w dalszą drogę.
   Chociaż nie wydawało mi się, że zostaniemy z Maksem przyjaciółmi, to wiedziałam, że ma rację. Obaj bracia ją mieli. Ciągle chciałam udowodnić każdemu i przede wszystkim sobie, że nie potrzebuję niczyjej pomocy. Myliłam się jednak. Sama nie przeżyłabym ucieczki przed trupami, nie odzyskałabym torby z bronią, nie dostałabym się do parku.
   Szłam obok Adama, kawałek za Maksem i trzymając mocno w dłoni siekierę, rozglądałam się wokół. Znajdowaliśmy się w starej części miasta, gdzie znajdowały się przedwojenne kamieniczki. Budynki w pastelowych kolorach, z krużgankami oraz rzeźbionymi gzymsami były dumą Nowogrodu. Turyści zjeżdżali się tutaj, by podziwiać tą architekturę, a wyjeżdżali z masą zdjęć. W ogóle całe miasto było jednym, wielkim zabytkiem. Mieliśmy tu sporo miejsc, które powstały wieki temu i przetrwały do dziś.
   Przed sklepem zastaliśmy kilka zombie. Wszystkie żerowały na ciałach zabitych ludzi Wiksy, odgryzając im kawałki mięsa.  Rozglądałam się, mając nadzieję, że zaraz zobaczę Roba lub Zuzę, ale ponownie się zawiodłam. Po załatwieniu truposzy, weszliśmy do sklepu. On również okazał się być pusty. Nawet nie było śladu po moich przyjaciołach.
   – Szlag by to! – syknęłam przeczesując palcami włosy. Liczyłam na to głęboko, że Rob i Zuza będą na mnie tutaj czekać.
   – I co teraz?
   Spojrzałam na Adama, który stał przy drzwiach, podczas gdy Max rozglądał się po sklepie.
   – Zabierzmy wszystko, co może się przydać – powiedziałam w końcu. – Trochę tu tego zostało.
   Znaleźliśmy kilka sztuk broni pozostawionych przez Wiksę, których w pośpiechu nie zdążyli zabrać. Nie było tego sporo, ale wystarczająco, jak na naszą trójkę. Były to w większości naboje, co najbardziej mnie ucieszyło. One były najważniejsze. Adam zaopatrzył się w lepsze noże, niż ten, który dotychczas miał. Tamte ostrza były dłuższe i solidniejsze. Ja znalazłam kaburę, w której od razu schowałam swojego glocka. Zaczynałam odczuwać do niego sentyment.
   Nagle na ulicy usłyszeliśmy gwałtowny pisk opon. Instynktownie schowałam się za ladą, Adam za drzwiami, a Max kucnął tuż obok mnie. Rozległo się podwójne trzaśnięcie, a potem kroki, zmierzające do sklepu. Odbezpieczyłam broń i zobaczyłam, że mężczyzna obok ładuje magazynek do pistoletu. Pierwszą moją myślą było to, że ludzie Wiksy wrócili po resztę broni.
   – Nie ruszajcie się – powiedział ostro Adam, zupełnie nie podobnym do siebie głosem.
   Razem z Maksem wstaliśmy zza lady mierząc z broni do nieznajomych. Stał tam mężczyzna i kobieta. Oboje byli jakoś po trzydziestce, mieli takie same, jasne włosy, będące nawet podobnej długości oraz podobne rysy twarzy. Facet był o pół głowy wyższy od swojej towarzyszki. Oboje wyglądali na przerażonych i unosili ręce podczas gdy my mierzyliśmy do nich.
   – Hej, spokojnie – powiedział mężczyzna drżącym głosem.
   – Czego tu szukacie? – zapytałam.
   – Tego, co wy – odparła krótkowłosa kobieta patrząc na mnie wrogo.
   – Inga, spokojnie. – Mężczyzna opuścił ręce i położył dłoń na ramieniu towarzyszki. – Nie chcemy kłopotów. Zobaczyliśmy otwarte drzwi i… zamilkł zakłopotany oglądając się przez ramię. – W samochodzie jest moja żona.
   Max i ja spojrzeliśmy na siebie. Opuściłam broń i ruszyłam w stronę wyjścia. Nieznajomy mężczyzna chciał coś powiedzieć, jednocześnie robiąc krok w moją stronę, ale wtedy Adam przyłożył mu lufę karabinu do pleców. Facet momentalnie się wyprostował.
   Przed sklepem stał błękitny minivan, przez którego lewy bok ciągnęła się szpecąca rysa. W środku, na tylnym siedzeniu siedziała postać, której nie widziałam zbyt wyraźnie przez zaciemnione szyby. Zastukałam w nią i po chwili ze środka wyszła kobieta. W oczy od razu rzucił mi się jej duży brzuch. Była w ciąży. No to pięknie – pomyślałam.
   – Gdzie Paweł? – zapytała kładąc sobie rękę na brzuchu. Mogła być w siódmym, albo w ósmym miesiącu. – Nie róbcie nam krzywdy.
   – Chodź do środka – powiedziałam. Widać było, że kobieta jest przerażona, dlatego schowałam broń. Ostatnie, czego nam brakowało to przedwczesny poród.
   – Paweł. – Kobieta prawie rzuciła się mężczyźnie w ramiona, ale powstrzymałam ją kładąc jej dłoń na ramieniu. Zauważyłam, że Max i Adam także opuścili bronie, ale dalej trzymali je mocno.
   – Nie oddamy wam broni – powiedział Max.
   – Ale my jej potrzebujemy! – sprzeciwiła się mu ostro Inga.
   – Jak wszyscy – mruknął.
   Ta sytuacja przypominała tą jeszcze sprzed kilku godzin. Było prawie tak samo. Nie wiedzieć czemu, ogarnął mnie strach, a ręce zaczęły drżeć. Nie chciałam znowu zostać zmuszona do użycia broni. Nie przeciw tej trójce, która nie wyglądała na niebezpiecznych. Ten chłopak też nie wyglądał prychnął głos w mojej głowie.
   – Moja żona jest w ciąży – powiedział z naciskiem Paweł. – Jak mamy sobie poradzić bez broni? To tak jakbyście skazali nas na śmierć.
   – Hej – przerwałam kłótnię, gdy zobaczyłam na ulicy niewielką grupkę zombie. – Pora się zmywać.
   Wszyscy wyjrzeli na zewnątrz i nastąpiło pośpieszne zabieranie toreb. Jeden z sztywnych nagle wszedł do środka i wyciągnął ręce w stronę Pawła. Mężczyzna odsunął się w porę, a ja kopnęłam zakrwawioną postać w brzuch aż ta wpadła na ścianę. Ostatecznie pozbawiłam bestię resztek życia rozpłatując jej czaszkę na pół siekierą. Kolejne zombie także kierowały się w stronę sklepu, zwabione wizją świeżego mięsa. Paweł złapał mnie za rękę i spojrzał prosto w oczy.
   – W aucie mamy cztery wolne miejsca. Pomóżcie nam, a my pomożemy wam.
   To był argument, który ostatecznie mnie przekonał. My za to byliśmy bez auta, a ucieczka pieszo mogła być kłopotliwa. W szczególności z takim obciążeniem, jak cztery, wypełnione bronią torby. Spojrzałam na Maxa, a ten skinął mi głową.
   – Dobra. Wszyscy do samochodu – zarządziłam.
   Zombie były coraz bliżej, a jeden znalazł się o krok od Ingi. Zareagowałam szybko, doskakując do truposza i rozbijając mu czaszkę siekierą. Kobieta, z pomieszaniem przerażenia i szoku na twarzy, podziękowała mi.
   – Do auta! Już! – Pchnęłam ją lekko w plecy.
   Gdy już sama miałam to zrobić, kątem oka dostrzegłam zbliżającą się na mnie sylwetkę. Nie zdążyłam nawet zareagować, gdy zombie rzucił się na mnie. Krzyknęłam, szarpiąc się z truposzem i próbując nie dać się ugryźć. Brudne zęby kłapały zaledwie centymetry od mojej twarzy, a palce boleśnie wbijały się w ramiona. Potknęłam się o siekierę, która wypadła mi wcześniej, przez co wpadłam na bagażnik minivana, przygnieciona do niego ciężarem zombie. W ostatniej chwili udało mi się złapać go za szyję, odsuwając go od siebie. Nasza szarpanina trwała do momentu, aż z pomocą przyszedł mi Max. Strzałem z bliska rozwalił głowę zombie. Kawałki mózgu, czaszki oraz krew trysnęły mi na twarz.    
   – Ugryzł cię? – Max, po raz pierwszy, patrzył na mnie inaczej, niż z obojętnością.
   Pokręciłam przecząco głową.
   – Chodźmy już. – Chwycił mnie za dłoń i pomógł wstać.
   Gdy otwierał drzwi do minivana, nad jego ramieniem dostrzegłam nową, zbliżającą się, nową grupę zombie. Większą od poprzedniej. Wsiedliśmy do środka w momencie, gdy trupy dotarły do auta i zaczęły uderzać w nie pięściami. Paweł ostro ruszył z miejsca, aż wcisnęło nas w fotele. Szybko zostawiliśmy za sobą sklep i grupkę zombie, która zniknęła mi z oczu gdy minivan skręcił.

☠☠☠

   Odjechaliśmy kilka ulic dalej, parę razy zmieniając trasę, gdy okazało się, że drogi są zastawione opuszczonymi autami lub pełne zombie. Paweł nie chciał narażać Beaty na stres i starał się unikać kolejnych spotkań z nieumarłymi. Powoli zaczynało zmierzchać o czym poinformowałam moich towarzyszy.
   – Musimy się zatrzymać – powiedziałam. Przejeżdżaliśmy właśnie przez osiedle domków jednorodzinnych. Wszystkie wyglądały podobnie.
   – Tutaj? – zapytał sceptycznie kierowca.
   – Lepiej nie jeździć po zmroku. Światła mogą zwabić zombie, albo zaalarmować ludzi. Nie będziemy ryzykować. Zatrzymajmy się w którymś z domów. Jeżeli będziemy cicho, to martwi nas nie namierzą – przekonywałam grupę.
   Nie usłyszałam słów sprzeciwu i już po chwili wszyscy staliśmy na wjeździe przed jednym z bliźniaczo podobnych do siebie domów. Ten miał metalowy płot, ogradzający całą posesję, który może i by nie powstrzymał większej grupy zombie, ale zapewniał jakąś ochronę.
   – Poczekajcie tu. Max i ja sprawdzimy dom – powiedziałam, wysiadając z auta.
   Nie bez powodu wybrałam właśnie Maksa. Potrafił strzelać, był silny i dwukrotnie uratował mi życie. Miałam więc pewność,  że w razie czego, będę ubezpieczana.
   Drzwi do domu okazały się być otwarte, co było trochę dziwne. Wyciągnęłam glocka, a Max odbezpieczył swojego Smith&Wessona. Już mieliśmy wchodzić, gdy powstrzymałam mężczyznę.
   – Poczekaj. – Uderzyłam trzy razy pięścią w futrynę. Oboje wsłuchaliśmy się w ciszę, ale nic jej nie zakłóciło. Dopiero wtedy wkroczyliśmy do środka.
   Gdy szliśmy przez korytarz, podłoga nieprzyjemnie skrzypiała nam pod nogami, niosąc się słabym echem po wnętrzu. Znaleźliśmy się w salonie. W lustrze, wiszącym obok biblioteczki, zobaczyłam odbicie rozczochranej dziewczyny, która na twarzy miała krople krwi.
   Te dwa dni podczas których kilka razy o mało co nie zginęłam, strzelałam do ludzi i walczyłam z zombie zdążyły już odcisnąć piętno na mojej psychice. To było przerażające jak szybko udało mi się dostosować do nowego świata, gdzie rządziło prawo dżungli. „Zmarli nie decydują o moralności tych, którzy pozostają przy życiu” – przypomniałam sobie cytat, który wyniosłam z lekcji polskiego.  
   – Kuchnia i pokoje czyste. –Max nagle wkroczył do salonu. Wzdrygnęłam się, odsuwając od lustra. – Dziwne, że ci, którzy tu mieszkali, niczego nie zabrali.
   – Może nie zdążyli – podsunęłam, podchodząc do wiszącego na ścianie zdjęcia czteroosobowej rodziny. Rodzice i dwie córki.
   – Pójdę po resztę.
   – Max. – Odwróciłam się do wychodzącego mężczyzny. – Miałeś rację. Sama nie dałabym sobie rady.
   Nigdy nie było mi łatwo przyznać się do pomyłki, ale tym razem zrobiłam to bezwiednie. W obecności Maksa zaczynałam zachowywać się swobodnie – zupełnie tak, jakbyśmy znali się od lat.
   – Przynajmniej już to wiesz – powiedział, po czym opuścił salon.
   Poczułam się nieswojo stojąc samotnie w czyimś domu. Podeszłam do okna wychodzącego na ulicę. Widziałam jak Max mówi coś do Pawła, wskazując za dom, a ten kiwa głową. Pozostali wyszli z auta i ruszyli w stronę drzwi. Adam szedł za kobietami, obładowany torbami z bronią. Gdy mnie zauważył, posłał mi uśmiech, a ja odpowiedziałam tym samym.
   Niebo zmieniło kolor z niebieskiego na pomarańczowy, a słońce powoli zmierzało ku zachodowi. Było czerwone, co oznaczało mroźną noc. Już teraz dało się wyczuć, że temperatura gwałtownie spadła. Nie miałam pojęcia co zrobimy, gdy naprawdę nadejdzie zima. Potrzebowaliśmy miejsca, gdzie mielibyśmy stały dostęp do jedzenia, wody i drewna na opał. No i gdzie moglibyśmy się bronić zarówno przed żywymi, jak i martwymi. Takim miejscem był klasztor.
   Inga i Beata od razu usiadły na kanapie dmuchając i rozcierając dłonie. Adam położył torby na ławie przed nimi i usiadł obok.
   – Nie ma prądu – zauważyła po chwili Inga, wciskając włącznik światła.
   – A woda? – zapytała Beata, gładząc się po brzuchu.
   – Sprawdzę. – Ruszyłam do kuchni. Niestety po odkręceniu kurka popłynęła cienka strużka wody, która zaraz zniknęła, a rury zadudniły głucho. Za to lodówka była pełna jedzenia, które wciąż było zmrożone. Poinformowałam o tym pozostałych. Inga wstała z kanapy i zajęła się przygotowywaniem jedzenia na kuchence gazowej.
   Wróciłam do salonu w tym samym czasie gdy weszli do niego Paweł z Maksem.
   – Auto stoi za domem – poinformował nas Paweł, siadając obok żony. – W razie czego będziemy mogli szybko uciekać.
   – Musimy zasłonić okna i zaryglować drzwi – zarządziłam. – Ustalimy też warty. Ktoś z was potrafi strzelać? – zwróciłam się do obu kobiet i Pawła. Po ich minach poznałam odpowiedź. Zagryzłam policzek niezadowolona. W takim wypadku, warty spadły na Maksa, Adama i na mnie.
   Zasłoniliśmy okna kocami, oraz wszystkim tym, co się do tego nadawało, a drzwi wejściowe zastawiliśmy szafą. Te prowadzące na tyły domu zostawiliśmy. Miała to być nasza jedyna droga ucieczki w razie czego. Okolica wydawała się być spokojna, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na żadne ryzyko. Gdy w pobliżu pojawiał się chociaż jeden zombie, to za nim magicznie przybywa horda, a temu domowi daleko było do twierdzy.
   – Spędzimy tutaj noc i z rana wyjedziemy – powiedziałam gdy wszyscy siedzieliśmy z miskami kaszy z mięsem. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie jadłam nic od śniadania w mieszkaniu Zuzy.
   – Dokąd? – zapytała Inga. Nie była już tak wrogo do nas nastawiona. W tych czasach ludzie szybko musieli decydować o tym, czy komuś ufają, czy też nie.
   Odstawiłam miskę na stół i jeszcze raz przyjrzałam się twarzom swoich nowych towarzyszy. Żeby opowiedzieć im o swoim planie, musiałam być pewna, że mogę im ufać. Tylko tak mogłam stworzyć silną drużynę.
   – Niedaleko stąd jest pewna miejscowość – małe miasteczko – zaczęłam. – Jest tam spory budynek z murem, znajduje się kawałek od miasta, ma wieżę, a raczej dzwonnicę…
   – Wiem, o czym mówisz – przerwał mi Paweł. – Chodzi ci o klasztor, prawda?
   – Tak. – Skinęłam głową. – To świetne miejsce. Dałoby się tam przeżyć. Wystarczy tylko się tam dostać, ale musimy to zrobić razem.
   W milczeniu czekałam aż wszyscy przemyślą moje słowa. Zależało mi na tym, by zaakceptowali mój plan. Rozumiałam już słowa Adama i Maxa – w jedności siła. Razem moglibyśmy dotrzeć do klasztoru, gdzie miałam nadzieję spotkać Roba i Zuzę. Wspomniałam przecież przyjacielowi o założeniu tam osady i gdyby miał mnie szukać, to pewnie wybrałby się właśnie tam.
   – W porządku – odezwał się w końcu Adam, zwracając tym samym uwagę wszystkich. – Skoro to takie świetne miejsce, to jedźmy tam.
   Wszyscy pozostali mu przytaknęli, a mi na usta wkradł się zwycięski uśmiech. Miałam drużynę oraz cel. Wszystko zaczynało się układać.

☠☠☠

   Postanowiliśmy spać w jednym pokoju, żeby w razie czego nie biegać za innymi oraz dlatego, że razem byłoby nam cieplej. Temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni, a przy każdym wydechu z naszych ust wydobywała się para. Na szczęście w szafach znaleźliśmy dodatkowe ubrania, które skutecznie chroniły nas przed zimnem.
   Max wziął pierwszą wartę i usytuował się na piętrze, skąd miał dobry widok na okolicę. Z sypialni wynieśliśmy materace oraz pościel i porozkładaliśmy je na podłodze. Mnie przypadło miejsce między Adamem a Ingą. Leżąc tak, pomiędzy tą dwójką, nie mogłam zasnąć. Westchnęłam, przewracając się na plecy.
   – Nie śpisz? – usłyszałam głos Adama. Mówił półszeptem, by nie obudzić reszty, ale rozumiałam go dobrze.
   – Jakoś nie mogę – odparłam. – A ty? Czemu nie śpisz?
   – Myślę – powiedział, przewracając się na plecy. – To wszystko jest jakieś popieprzone. Jednego dnia jest wszystko okej, ludzie żyją, bawią się, mają pracę i rodziny, a drugiego wszystko trafia szlag. Jak jeden wirus mógł wszystko tak spieprzyć?
   – Wirus? – zdziwiłam się. – Skąd wiesz, że to wirus?
   Nawet w ciemności dostrzegłam zmieszanie na twarzy Adama.
   – Strzelam – odparł. – Bo co innego, mogło zmienić żywych ludzi w chodzące trupy?
   Nie miałam pojęcia. Pojawienie się wirusa, lub czegoś, co przemieniło ludzi w zombie nadal było dla nas tajemnicą.
   – Jeżeli ten wirus stworzyli ludzie, to spieprzyli sprawę po całości – powiedziałam.
   Mimo ciemności, instynktowe wyczułam, że Adam się uśmiecha i ja, mimowolnie, zrobiłam to samo.
   – Sądzisz, że to już koniec?
   – Tak myślę. Nie wydaję mi się, żeby kiedyś to wszystko wróciło do normy. Za daleko już to zaszło, by tak się stało. Dlatego musimy wziąć się w garść, znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli żyć w spokoju i walczyć o każdy dzień. Tak teraz trzeba robić.
   – Masz z Maksem wiele wspólnego – stwierdził. – Oboje macie instynkt przywódcy.
   Zaśmiałam się, zaraz zasłaniając usta dłonią.  Zupełnie zapomniałam o pozostałych, którzy spali nieopodal. Zagryzłam policzek, wpatrując się w kontury wiszącego żyrandola.
   – Naprawdę jesteście braćmi? – zapytałam w końcu.  Ta kwestia wciąż nie dawała mi spokoju. – Ty i Max. W ogóle nie jesteście do siebie podobni. Jesteście w ogóle braćmi?
   – Przybranymi – ale tak – odparł Adam. – Jesteśmy braćmi.
   – Bardzo na nim polegasz? – Zerknęłam na niego.
   – Na tyle, na ile to możliwe.
   Zmrużyłam oczy, gdy płomień świecy odbił się od bransoletki Adama i oślepił mnie na moment. Zauważyłam ją wcześniej i widziałam, że na metalowym pasku jest coś wygrawerowane, jednak nie wiedziałam co.
   – Co to znaczy? – zapytałam, dotykając ozdoby.
   No entres donde libremente no puedas salirwyjaśnił. – Nie wchodź tam, skąd nie będziesz mógł swobodnie wyjść. Mateo Alemán. Znasz?
   – Nie bardzo. Trafny cytat. Idealne motto na te czasy.
   Na tym zakończyła się nasza rozmowa i już po chwili usłyszałam, jak oddech chłopaka robi się głębszy, a potem coraz bardziej miarowy. Mnie jednak sen nie był pisany. Nie było mi zimno, nie byłam też głodna, Max czuwał nad naszym bezpieczeństwem, a mimo to czułam niepokój. To był ten sam, który już kilka razy uratował mnie z opresji. W końcu nie wytrzymałam i wstałam z materaca. Stąpając ostrożnie, by nie pobudzić śpiących, ruszyłam schodami na górę.
   Max siedział na fotelu w pokoju, z którego rozpościerał się widok na ulicę. Nie zauważył mojej obecności. Wyglądał jakby nad czymś dumał.
   – W porządku? – zapytałam cicho. Brunet wzdrygnął się.
   – Co tu robisz? Jest spokojnie – odparł, zmieniając nagle temat.
   Z okna rozpościerał się widok na całe osiedle. Te położone było na wzgórzu, z którego dobrze widać było panoramę Nowogrodu. Dzięki światłu gwiazd oraz księżyca, mogłam dostrzec kilka sylwetek, które krążyły po okolicy. Ich widok coraz mniej mnie przerażał. Z zakasującą szybkością zaczynałam się do nich przyzwyczajać.
Jeden z zombie szwendał się po sąsiednim podwórku. Chodził nieporadnie, niekiedy potykając się o własne nogi, obracając głową na różne strony. Zachowywał się jak zwierzę szukające tropu. Gdy wtargnął na teren, zajmowanego przez nas domu, serce zaczęło mi bić szybciej. Ożywieniec przystanął i odwrócił się w stronę budynku. Ze strachu aż wstrzymałam oddech. Przez parę długich sekund, zanim truposz zdecydował się ruszyć dalej, bałam się choćby poruszyć, by nie zdradzić naszej obecności.
   – Nie jest tu bezpiecznie – powiedziałam cicho.
   – Jutro nas już tu nie będzie – odparł Max i spojrzał na mnie uważnie. – Jesteś pewna tego klasztoru?
   Zagryzłam policzek, wciąż patrząc za odchodzącym zombie. Odezwałam się dopiero, gdy zniknął mi z oczu.
   – Nie wiem, co możemy tam zastać – wyznałam szczerze – ale to jakaś szansa. – Splotłam ręce na piersi, gdy niespodziewany dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Zerknęłam na siedzącego w fotelu Maksa. W słabym świetle niemal nie widziałam jego twarzy. – Mogę o coś zapytać?
   – Hm? – Podniósł na mnie spojrzenie szarych oczu.
   – Gdy to się zaczęło, jechaliście dokądś – zaczęłam. – Dalej chcesz tam dotrzeć?
   Przez chwilę Max milczał, jakby nad czymś się zastanawiał.
Nie potrafiłam go rozgryźć. O ile Adam był otwartym człowiekiem i jego zamiary łatwo mogłam przewidzieć, Max był tajemnicą.
   – Nie wiem – powiedział w końcu. – Na razie niczego nie planuję.

   Skinęłam głową, nie pokazując po sobie, że odpowiedź ta mnie zadowoliła. Wróciłam na dół, z lekkim uśmiechem na ustach. Tym razem zasnęłam bez przeszkód.