Witam wszystkich po dłuższej przerwie w nowej części The
Last Days, zatytułowanej – Niezłomni!
Nazwa ta odnosi się do wielu wydarzeń w tym tomie, które nie
raz zachwieją bohaterami i będą sytuację, gdy większość z was zapewne złapie
się za głowę i krzyknie: Co? Ale dlaczego? Jak to możliwe?
Od razu uprzedzam – sporo trupów, sporo nowych postaci, sporo
strzelanin i sporo nowych zagrożeń.
Akcja zostanie tak rozłożona, by ani na chwilę nasi bohaterowie nie
mogli złapać oddechu, a co za tym idzie – wy również.
Do obsady głównych narratorów dołączy nowa postać, którą
poznacie w tym oto midquelu.
Radek jest bohaterem z pozoru pozytywnym i bezkonfliktowym,
który ma w sobie coś z Adama, ale to tylko pozory. Nie dajcie się zwieść, bo
jego decyzje nie raz sprawią, że będziecie mieli ochotę go zabić (albo namawiać
mnie do tego). Z resztą, tak samo będzie z pozostałą trójką.
Wybieranie mniejszego zła kosztem żyć innych, intrygi,
zabójstwa, zdrady przyjaciół i rodziny. Bohaterowie, którzy wydawali się być
dobrymi ludźmi okażą się zdrajcami najgorszego sortu. Panujące warunki zmienią
z dobrego na złe i na odwrót. Postacie, które wydawały się dupkami – staną po
stronie prawości. Istne szaleństwo!
Jedno pozostanie dla naszych bohaterów jednak
niezmienne – PRZEŻYĆ!
~~~
Wszedłem do „mojego” domu, który stał się nim po zajęciu i
zabezpieczeniu Krosna Odrzańskiego. Był to jeden z wielu budynków, znajdujących
się między Odrą, a Starą Odrą, którego właściciele uciekli lub zginęli na
początku epidemii. Nie był największy, ani najładniejszy, ale podobał mi się.
Ot zwykły, piętrowy dom z ładnym ogródkiem i garażem – coś, czego brakowało mi
przez całe życie mieszkania w bloku.
Wprowadziłem się tam zaraz po ewakuacji północnej
części miasta. Służby porządkowe kazały kierować się do większych metropolii
lub wyznaczonych placówek, gdzie podobno mieliśmy uzyskać pomoc oraz ochronę
przed nieumarłymi.
Gówno prawda.
Byliśmy tam – ja i ludzie, z którymi podróżowałem, a
którzy tam ze mną dotarli. Zastaliśmy chaos, strach i nieład. Ludzie wariowali,
niektórzy domagali się odpowiedzi na swoje pytania w dość brutalny sposób, a w
powietrzu wisiała wizja nadchodzącego konfliktu między ocalałymi a
porządkowymi. Niespodziewany pożar i wtargnięcie zombie zniszczyły ten obóz, a
tylko nielicznym udało się uciec. Byłem wśród nich.
Osiedliliśmy się na starym mieście Krosna
Odrzańskiego, gdzie po zabezpieczeniu kilku wschodnich ulic, stało się w miarę
bezpiecznie. Wciąż zmagaliśmy się z atakami zombie, ale dzięki strażnikom jakoś
sobie radziliśmy. No i wśród nas było dość sporo doświadczonych strzelców.
W mieście siedzibę miała drużyna łowiecka, która miłowała się w
polowaniach na okoliczną zwierzynę. Tak więc, wybitnych strzelców nam nie
brakowało. Ci szybko wcisnęli bronie żółtodziobom i zaczęli ich szkolić. Sam
dość dobrze posługiwałem się wiatrówką, czy też strzelbą myśliwską, więc szybko
zostałem delegowany jako strażnik na ulicy Bohaterów Wojska Polskiego,
znajdującej się na południowej części naszego obozu.
Rozmawiałem właśnie z urzędującym ze mną Michałem,
gdy usłyszeliśmy warkot silników samochodowych, a potem zobaczyliśmy jadące
ulicą trzy samochody.
- Przestaw ciężarówkę – poleciłem kompanowi, sam
zeskakując z barierki, na której akurat siedziałem.
Michał od razu rzucił niedopałek papierosa na ziemię
i pobiegł do zastawiającego drogę przez most pojazdu. Zdążył zjechać na bok,
zanim konwój dotarł do początku kondygnacji.
Przypatrywałem się znajdującym wewnątrz terenowych
aut ludziom. Dopiero trzeci pojazd zwolnił obok mnie, po czym zatrzymał się
kilka metrów dalej. Podszedłem do niego, gdy boczna szyba od strony pasażera
uchyliła się. Siedzący na tym miejscu mężczyzna wystawił łokieć i wychylił się
nieznacznie.
- Żadnych problemów? – zapytał rudy, brodaty facet, z
którym bardzo niechętnie dzieliłem geny.
- Kilka trupów na trzeciej wschodniej barykadzie –
odparłem rzeczowo. – Bartek i jego grupa szybko się tym zajęła. No i Marcel
oczyścił zachodnią część.
- Czyli mamy więcej miejsca, niż ludzi – zamyślił
się, drapiąc długą, rdzawą brodę.
- Na razie – odparłem z zapałem, ale zaraz spuściłem
z tonu, odchrząkując. Szybko wróciłem do sztywnego tonu. – Musimy być
oszczędniejsi w nabojach. Ostatnie ćwiczenia zmarnowały ich już nazbyt.
- O to już nie musimy się martwić – odparł,
uśmiechając się tajemniczo i oglądając na tył auta. – Broni i naboi mamy
wystarczająco.
Spojrzałem na skrzynię, znajdującą się na przyczepie
forda. Była ona dość spora, czarna i zabezpieczona paroma linkami. Jej wygląd
nie dawał żadnej wskazówki co do tego, co znajdowało się wewnątrz, ale miałem
już przeczcie.
- Gdzie więzień? – zapytałem przypominając sobie, że
nie widziałem go w żadnym z dwóch poprzednich aut, ni też i w tym.
Topór opadł na siedzenie, wdychając cicho. Na jego
twarzy pojawiła się irytacja oraz zmęczenie.
- Nie zadawaj głupich pytań, Radek – mruknął,
posyłając mi zirytowane spojrzenie.
- Więc ty nie rób głupich rzeczy – odgryzłem się, po
czym uderzyłem dwukrotnie otwartą dłonią w dach auta. Te odjechało, zanim mój
ojciec zdążyłby mi odpowiedzieć. Nie chciałem tego słuchać.
Odkąd przybyliśmy do Krosna i osiedliliśmy się w nim,
starałem się robić wszystko, by chronić ludzi. Walka z zombie nigdy nie
sprawiała mi kłopotu. Do tych pokracznych wybryków natury żywiłem czystą
nienawiść. Zabijając je choć trochę pozbywałem się bólu utraty bliskich. Nie
znikał on jednak całkowicie. Choć minęło już kilka dni, to wciąż przeżywałem
śmierć mojej narzeczonej. Słyszałem jej łkanie oraz czułem drżenie jej ciała w
moich ramionach. I nijak nie mogłem się tego pozbyć. Nie sądziłem też, że
kiedykolwiek mi się to uda.
Wróciłem na swoje miejsce, które wcześniej opuściłem.
Michał w tym czasie ponownie postawił ciężarówkę w poprzek drogi, całkowicie ją
zastawiając. Nie była to najmocniejsza ochrona przed nieumarłymi, ale na razie
musiała wystarczyć. Przynajmniej do czasu, aż Zenek i jego ekipa nie
skończyłaby fortyfikacji ulicy Wąskiej. W planach było też wysadzenie tego
mostu, ale po dłuższym namyśle odrzuciliśmy ten pomysł. W razie napadu większej
grupy trupów, zostalibyśmy odcięci, a przecież nie chcieliśmy zginąć. Nam
chodziło o przeżycie.
A przynajmniej dotychczas tak myślałem, aż Topór nie
przywiózł tego faceta z odrąbaną ręką.
- Spokojnie dzisiaj – powiedział Michał, opierając
się o barierkę i wyciągając nowego papierosa. Ten człowiek naprawdę miał płuca ze
stali, bo wciągu naszej warty potrafił wypalić całą paczkę.
- Ano – mruknąłem.
W ciągu kilku godzin warty pojawiło się może dziesięć
trupów. Nie sądziłem, że tego dnia przybędzie ich więcej. Zdążyłem już
zauważyć, że większość zombie poruszało się w grupach lub stadach – jak
nazywali ich inni ludzie. Owe grupy ciągnęło do dużych miast, gdzie zapewne
liczyły na znalezienie pożywienia. Dwunastotysięczne Krosno Odrzańskie nie
mogło się liczyć ze znajdującym tak niedaleko Gubinem – prawie dwa razy
większym. To tam ciągnęło śmierdzieli, bo solidne, pro-niemieckie miasto mogło
zapewnić bezpieczeństwo większej ilości ludzi, niż my. Nasza liczebność
wynosiła niecałe sto osób, a mogłem dać głowę, że nasi sąsiedzi mieli
przynajmniej trzy razy tyle. Dlaczego więc się do nas nie zgłosili o pomoc lub
chęć współpracy? Nie wiedziałem.
- Dzisiaj się chyba schleję – westchnął Michał,
tarmosząc swoją ciemną czuprynę. Spojrzałem na niego z niemym pytaniem, a ten
zaraz pośpieszył z wyjaśnieniem. – W domu, który przejęliśmy z Eweliną, znalazłem
całkiem nieźle wyposażony barek. Może wpadniesz?
- Nie, dzięki – odparłem, odwracając głowę na płynącą
pod nami Starą Odrę. – Nie piję.
Michał spojrzał na mnie krzywo, ale nic nie
powiedział. I dobrze, bo nie miałem ochoty na tłumaczenie kolejnej osobie,
dlaczego się z nią nie napiję. Nie wiedzieć czemu, otaczający nas świat był dla
ludzi wymówką dla łamania zasad – zarówno tych ustalonych przez społeczeństwo,
jaki i swoich. Ja jednak trwałem twardo przy swoich postanowieniach. Apokalipsa
nie musiała wcale oznaczać zatracenia własnych wartości. A przynajmniej nie
według mnie.
- Topór nie przywiózł tego kolesia z powrotem -
powiedział Michał, trąc porośnięty dość gęstą szczeciną policzek.
Nie skomentowałem tego i nadal wpatrywałem się w wartki
nurt rzeki. Chociaż czułem na sobie wyczekujące spojrzenie kompana, to w żaden
sposób nie zareagowałem.
- Jakiś nerwowy zrobił się po ostatniej akcji w
Nowogrodzie – kontynuował mężczyzna. – Odkąd stamtąd wrócił, to nie jest
już tym samym człowiekiem.
Wiedziałem dobrze o co chodzi, ale nie zamierzałem
się na ten temat wypowiadać. Jako jeden z nielicznych byłem tam wtedy i znałem
powód zdenerwowania nie tylko Topora, ale i reszty towarzyszących nam wtedy
ludzi. A nosił on imię Sasza.
Ta dziewczyna zostawiła Toporowi pamiątkę w postaci
paskudnej rany na policzku oraz ujmie na honorze. Żaden mężczyzna nie chciałby
chyba zostać wykiwanym przez dwa razy młodszą dziewczynę, która na dodatek
znacznie osłabiła jego szeregi. Najpierw śmierć Hawka i Łysego, a potem
obrzucenie jednego z naszych aut koktajlem Mołotowa, w wyniku czego zginął
jeden człowiek, a dwóch było dotkliwie poparzonych. Choć takie działania nie
podobały mi się, to jednak podziwiałem siłę tej dziewczyny.
Widziałem ją. Byłem w Nowogrodzie, gdy nasza grupa
zapędziła ją i dwóch jej towarzyszy w kozi róg. Patrzenie biernie na to, co
robił Topór z tym mężczyzną było ciężkie. Kilka razy chciałem zainterweniować,
ale powstrzymywałem się. Nie dlatego, że bałem się Topora, ale dlatego, że
wiedziałem, iż wtedy będzie chciał jeszcze bardziej pokazać swoją wyższość i
zrobi coś straszniejszego.
A świadomość, jakim psychopatą jest mój ojciec była
wystarczająco bolesna.
- Wydaje ci się – powiedziałem, tym samym zakańczając
temat Topora.
Moja zmiana na moście kończyła się przed zapadnięciem
zmroku. Nie lubiłem tam przebywać w nocy, gdzie widoczność była mocno
ograniczona, a ataku trupów można było się spodziewać w każdej chwili. Raz
uczestniczyłem w takiej walce i postanowiłem sobie już nigdy więcej tego nie
powtórzyć. Samo wspomnienia wyskakujących znikąd zombie oraz
momentów, gdy te prawie mnie dopadały sprawiały, że gotów byłem
przehandlować wszystko co miałem, byleby tylko zamienić się z kimś na warty.
Przeszedłem krótkim korytarzem prosto do salonu,
gdzie rzuciłem na oparcie fotela swoją kurtkę, a sam opadłem ciężko na kanapę.
Dłuższą chwilę siedziałem w bezruchu i w całkowitym milczeniu, układając myśli.
Nie miałem wątpliwości, że nasz obóz jest jednym z
największych w okolicy. Ten cały Wiksa i jego hotel nie mogli z nami
konkurować. Ani na liczebność ludzi, ani też na broń oraz na umiejętności
strzeleckie. Byliśmy silni. Nie zagrażali nam ani żywi, ani martwi.
A mimo to nie chciałem być w tym miejscu.
Wielokrotnie myślałem o odejściu, ale to nigdy nie dochodziło do skutku. Nie
potrafiłem ot tak tego zrobić.
Obiecałem jej, że przeżyję – pomyślałem z rozżaleniem,
odruchowo dotykając złotej obrączki na palcu.
Wtedy rozległo się dość głośne pukanie do drzwi,
wyrażające zniecierpliwienie. Westchnąłem głośno i podniosłem się z kanapy
niezadowolony. Nie lubiłem gości, a w szczególności już tych, którzy
przychodzili o tej porze.
- Czego? – warknąłem, otwierając drzwi na całą
szerokość.
- Milutko – Stojąca przede mną niska, krótkowłosa
brunetka splotła ręce na piersi, po czym bez zaproszenia wepchnęła się do
środka. Nie próbowałem jej nawet zatrzymać, bo to i tak nic by nie dało.
Gdy wszedłem do kuchni, Libra otwierała kolejno
szafki, aż znalazła dwie szklanki. Postawiła je na stole, obok butelki z
bursztynowym alkoholem. Zmrużyłem oczy na ten widok.
- Nie musisz pić – Libra przewróciła oczami i usiadła
na krześle. – Po prostu siedź i patrz na to, jak ja to robię.
Zacisnąłem usta w wąską kreskę i usiadłem naprzeciw
przyjaciółki, która pociągnęła pierwszy, solidny łyk brandy. Zerknąłem na
stojącą przede mną szklankę, szybko zwalczając w sobie chęć opróżnienia jej.
- Jestem marnym towarzyszem imprez – mruknąłem.
- Wiem, ale picie w samotności jest jak sranie w
towarzystwie – tak nie wypada.
Parsknąłem śmiechem, słysząc to powiedzenie.
Usposobienie Libry miało to do siebie, że potrafiła
rozbawić człowieka w każdej sytuacji. Nie znałem osoby, która by jej nie
lubiła, nawet mimo jej ciętego języka oraz wulgarnych zachowań. Klęła jak
szewc, nie stroniła od upijania się i potrafiła rzucić się z pięściami na osoby
prawie dwa razy większe od niej samej. A to nie było trudne, bo z tymi swoimi
stu pięćdziesięcioma centymetrami wzrostu każdy ją przewyższał. Jednak wcale
nie wyglądała niewinnie – wręcz przeciwnie. Tatuaże pokrywały jej całe ramiona,
plecy, nogi a nawet kilka znajdowało się na szyi i jeden na twarzy. Ścięte na
chłopaka włosy sterczały w każdą stronę, a kolczyk w lewej brwi oraz dolnej
wardze nie były wcale jedynymi.
- Zakładam, że masz jakąś sprawę – powiedziałem,
wyciągając się na krześle.
- Już od razu jakaś sprawa – mruknęła niezadowolona,
dolewając sobie brandy. – Może po prostu miałam ochotę spędzić wieczór z moim
najlepszym kumplem?
Pokręciłem głową i uniosłem nadal pełną szklankę,
odwzajemniając gest Libry. Ja jednak swoją zaraz odstawiłem, a moja
towarzyszka opróżniła ją całą.
- A tak naprawdę?
- Jaki ty jesteś upierdliwy – westchnęła kołysząc się
na krześle.
- Raczej zmęczony – uściśliłem. – Właśnie wróciłem z
warty.
- I zapewne chciałeś zrobić sobie gorącą kąpiel z
pianką, a potem wypić winko płacząc przy oglądaniu Dziennik Bridget Jones? Jak
mogłam ci przeszkodzić? Co ze mnie za potwór? Pozwól, że zrobię ci masaż stóp a
potem ukołysam do snu.
Przewróciłem oczami, słysząc te złośliwości. Z czasem
człowiek się do nich przyzwyczajał.
- Obejdzie się.
- Więc właśnie – Libra podeszła do szafki, gdzie
trzymałem swój prowiant i wyciągnęła stamtąd paczkę krakersów. Otworzyła ją,
rozsypując przy tym kilka na podłogę. – Przestań być takim cipeuszem.
W spokoju obserwowałem jak Libra pozbawia mnie zapasów, odnotowując
sobie w myślach, by potrącić jej to z jej przydziału. Przyjaźń przyjaźnią, ale
musiałem odzyskać to, co utraciłem.
- Libro, naprawdę…
- Dobra, już dobra – Dziewczyna otrzepała dłonie i
zaraz splotła je na blacie stołu. Poczekałem jeszcze chwilę, aż przełknie to,
co miała w ustach. – Przyszłam tu, by cię przekonać.
- Do czego? – zdziwiłem się.
- Do zostania moim współ-kretem.
- Czym? – Byłem coraz bardziej zdezorientowany.
Libra cmoknęła wyraźnie zirytowana.
- Ale z ciebie ciemnota – syknęła ze złością. – Chcę,
żebyś pomógł mi dołączyć do grupy z klasztoru i ich sprawdzać.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że ta propozycja mnie
zaskoczyła. Tym bardziej, że wiedziałem, kto był jego autorem.
- Szpiegostwo – prychnąłem. – Mój ojciec posunął się
aż do tego?
Zły wstałem z miejsca i podszedłem do okna, które
wychodziło na płynącą niedaleko Starą Odrę. W gasnącym świetle słońca woda ta
wydawała się być niemal czarna.
Szpiegowanie – nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek
przyjdzie nam wrócić do tej praktyki. Nie chciałem nawet o tym wiedzieć, a tym
bardziej brać w tym udziału. Nie uważałem tego za coś, co nie było niczym złym.
Wręcz przeciwnie. Pomijając fakt, że nakrycie nas doprowadziłoby do
nieprzyjemności, to nie byłem stworzony do gry na dwa fronty. Nie potrafiłem
kłamać, ani grać. Byłem ostatnią osobą, która nadawałaby się do tego zadania.
- Przestań tak na niego najeżdżać – oburzyła się
Libra. – Twój ojciec robi wszystko, by zapewnić nam bezpieczeństwo.
- Nie byłaś wtedy z nami. Nie wiesz, co zrobił –
odparłem zniesmaczony na samo wspomnienie wydarzeń z Nowogrodu.
- Może i nie, ale wiem, że wszystko to było słuszne.
I potrzebne.
- Niby do czego? – prychnąłem.
Libra poprawiła się na krześle i zakręciła
bursztynowym alkoholem w szklance. Patrzyłem na nią wyczekująco. Ona nigdy się
nie denerwowała. Zawsze podchodziła do życia na tak zwanym luzie, a teraz była
wyraźnie zaniepokojona. O źródle tych nieprzyjemnych uczuć dowiedziałem się,
gdy zielone oczy spojrzały na mnie.
- Topór chce zniszczyć klasztor i hotel.
Minęło kilka sekund, zanim pojąłem znaczenie tych
słów. Zaraz po tym ogarnęła mnie złość, strach i niedowierzanie.
- Dlaczego? – Tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
- Nie wiem. Naprawdę – Libra przeczesała palcami
krótkie, ciemne włosy. Nic to nie dało, bo te znowu sterczały w różne strony,
całkowicie nieokiełznane.
- Przecież rozmawiał z tym całym Wiksą –
kontynuowałem. – Myślałem, że mają sojusz. Dlaczego chce go zniszczyć?
- O to już będziesz musiał sam go zapytać.
Dalsza rozmowa miała pozornie niezobowiązujący
charakter. Jednak pod zwykłymi relacjami dnia codziennego, czaił się niepokój o
przyszłość naszego obozu. Zarówno Libra, jak i ja byliśmy świadomi, że działania
Topora stawały się coraz bardziej śmiałe, ale i ryzykowne. Gdyby miało dojść do
wojny, a dopuszczałem taką możliwość, wielu ludzi zginęłoby za nieprzemyślane
ruchy osób, które zignorowały prawdziwe zagrożenie, jakim były zombie. To je
powinniśmy uznawać za wrogów, a nie żywych. Czy tylko ja to rozumiałem?
- Jak się trzymasz? – zapytała nagle Libra.
Podniosłem wzrok na dziewczynę, która prawie leżała
na blacie stołu, podpierając głowę na dłoni. W drugiej wciąż miała szklankę z
brandy, której sporo ubyło z butelki.
- Zależy o co ci chodzi – odparłem patrząc na swoje
splecione na blacie dłonie.
Zacisnąłem usta w wąską kreskę, jednocześnie,
zupełnie bezwolnie i nieświadomie, wprawiając prawą nogę w ruch. To
podskakiwanie było moją oznaką zdenerwowania, która już nie raz mnie zdradzała.
- Radek – Libra położyła swoją dłoń na moich. –
Klaudia była moją przyjaciółką i też jeszcze nie mogę się pogodzić, że nie
żyje, ale…
- Nie ma żadnego „ale” – syknąłem, zabierając ręce. –
Ona nie żyje, tak samo jak miliony innych ludzi.
Mój ostry ton nie był zamierzony. Libra była ostatnią
bliską mi osobą, na życiu której mi zależało. Odtrącenie lub utrata jej
załamałaby mnie ostatecznie. Jednak każde wspomnienie o Klaudii budziło we mnie
złość, maskującą wciąż krwawiącą ranę. Nie potrafiłem nad tym zapanować.
- Nie chciałam…
- Idź już – przerwałem jej ostrzej, niż chciałem.
Siedziałem bez ruchu dłuższą chwilę, będąc
obserwowanym przez przyjaciółkę. Gdy pojęła, że nie zamierzam kontynuować
dalszej rozmowy wstała i wyszła. Nie odprowadziłem jej nawet wzrokiem.
- Cholerny idiota – syknąłem, uderzając pięścią w
stół. Niedokończona butelka brandy podskoczyła.
Z utęsknieniem spojrzałem na bursztynowy alkohol,
czując pragnienie tak wielkie, jak jeszcze nigdy. Wziąłem do ręki wciąż pełną
szklankę i uniosłem ją. Czułem już wiśniowy zapach brandy, który potem
przeniósł się do ust, gdy zatrzymałem się. Miałem chłodne szkło przy samych
ustach, gdy głos w mojej głowie nakazał mi przestać.
Nie chcesz tego zrobić.
Chcę – zbuntowałem
się, mocniej ściskając szkło. – Potrzebuję
tego.
Nie. Potrzebujesz powodu, by tego nie robić.
Przez jeszcze chwilę walczyłem ze sobą, aż
ostatecznie, w przypływie złości, zrzuciłem szklankę ze stołu. Kawałki szkła i
alkohol rozlały się po podłodze mojej małej kuchni. Zaraz dołączyła do nich
butelka, zawierająca w sobie resztki niedopitej brandy. Ta skończyła najpierw
na przeciwnej ścianie, gdzie trafiła w wiszący na niej zegar. Uderzony spadł na
kafelki, tuż obok ostrych kawałków, złowrogo odbijających światło świecy.
Wziąłem głęboki, drżący wdech i ukryłem twarz w
dłoniach. Wyżycie się na butelce i szklance wcale mi nie pomogło. Ta złość,
którą dusiłem w sobie od tylu dni, nie potrafiła znaleźć ujścia. Może powodem
tego było też to, że sam, być może podświadomie, jej na to nie pozwalałem.
Stworzyłem wokół siebie mur, odgrodziłem od wszystkich. Przestałem nawet myśleć
o tym, co było kiedyś, bo to niechybnie sprowadziłoby się do jednej osoby.
- Zjebałem – Mój głos zabrzmiał słabo, co w
większości spowodowane było wstrzymywanym płaczem. – Naprawdę zjebałem. Miałem
cię chronić, a pozwoliłem żeby…
Urwałem, zamykając sobie usta dłonią, gdy wyrwał się
z nich szloch.
Wizja tamtej nocy prześladowała mnie nieustannie –
czy na jawie, czy we śnie. Wciąż słyszałem krzyki ludzi, oczy piekące od
gryzącego dymu, smród spalenizny i smak krwi w ustach. Czasami miałem też
wrażenie, że nadal znajduję się w tłumie uciekających w popłochu ludzi, że
obijają się o mnie, prawie przewracają. Nie raz, w nerwowym odruchu,
wyszarpywałem swoje ramię z niewidzialnych rąk ludzi, którzy wtedy błagali mnie
o pomoc. Nie udzieliłem im jej. Ja także jej potrzebowałem.
~~~
- Nie umrzesz. Nie umrzesz. Nie umrzesz –
powtarzałem te słowa jak mantrę, trzymając w ramionach Klaudię, osłaniając ją
przed wszystkim i wszystkimi dookoła.
Centrum kryzysowe płonęło. Nie wiedziałem, gdzie
zaczął się pożar, ale to nie było już ważne. Śmiercionośne płomienie były
wszędzie i pochłaniały kolejne namioty, będące prowizorycznymi domami dla
zgromadzonych tam setek ludzi. Teraz cały stadion im. Alfreda Smoczyka płonął,
a wokół grasowały zombie. Nasze schronienie, nasza namiastka nadziei na powrót
do normalności zmieniała się w popiół.
A Klaudia umierała.
Mocniej przycisnąłem dłoń do głębokiej rany na jej
szyi. Ciepła, niemal gorąca krew przelewała mi się przez palce. Tak bardzo
chciałem jej pomóc, ale nie potrafiłem. I nie mogłem. Na to nie było lekarstwa.
Patrząc na to z perspektywy czasu, nie potrafiłem
przypomnieć sobie momentu, gdy zombie wdarł się do naszego namiotu. A może to
stało się, gdy już z niego uciekliśmy? Nie mogłem sobie tego przypomnieć. Ale
to nawet nie było już ważne.
Klaudia umierała.
Jej piwne, pełne strachu i bólu oczy przestawały
być takie rozbiegane. Oddech też stawał się mniej urwany, a desperacki uścisk
jej palców na mojej koszulce wyraźnie zelżał.
- Zabiorę cię stąd, kochanie – powiedziałem,
biorąc ją na ręce i podnosząc się z kolan. – Wyjdziemy stąd. Razem. Ty i ja.
Rozglądałem się wokoło, szukając drogi wyjścia.
Przez tłumy ludzi i obłoki czarnego dymu nie potrafiłem odnaleźć dość dużej
bramy, którą wydostalibyśmy się z tego piekła. Drogę wskazał mi spory tłum po
drugiej stronie stadionu. Stamtąd też dochodziły najgłośniejsze krzyki. Nawet z
daleka potrafiłem odróżnić żywych od martwych. Ci drudzy rzucali się na kolejne
osoby, bezradnie próbujące przepchnąć się przez żywy zator przy bramkach.
Ginęło ich przy tym co raz więcej.
Bezradnie spojrzałem na przelewającą się na moich rękach Klaudię.
Była rozpalona i nie było to spowodowane pobliskimi płomieniami.
Umierała.
- Nie rób mi tego – załkałem, mocniej przyciskając
ją do siebie. – Nie możesz mnie zostawić. Nie możesz.
Usłyszałem warknięcie, które dobiegało z
niedaleka. Przerażony rozejrzałem się wokół i zobaczyłem cień pokracznej
postaci, który przebijał się przez materiał płonącego namiotu. Postać
znajdowała się w jego środku, ale zmierzała w naszą stronę. Materiałowa ścianka
nie zdołała ją powstrzymać. Owinięty w poliestrowy materiał zombie upadł.
Sparaliżowany strachem patrzyłem, jak truposz próbuje wydostać się z pułapki,
która uniemożliwiała mu wstanie.
Wtedy poczułem wściekłość.
Położyłem Klaudię na trybunach, a sam chwyciłem
wystający z ziemi śledź namiotowy. Stanąłem nad szamoczącym się truposzem,
który znieruchomiał wyczuwając moją obecność. Pokryta poparzeniami i w
niektórych miejscach sczerniała ręka wyciągnęła się w moim kierunku, a jedno
niezakryte oko patrzyło na mnie. Odsłonięte przez brak górnej wargi zęby
kłapały nieustannie, aż zakończyłem żywot zombie wbiciem ostrego końca w
skroń. Nie poprzestałem jednak na tym. Ponowiłem te ciosy jeszcze kilka, albo
kilkanaście razy, aż cała czaszka truposza wyglądała jak sito.
Na czworaka przedostałem się pod trybuny, po czym wszedłem na
niewysokie podwyższenie gdzie się one znajdowały.
Klaudia wyglądała jeszcze gorzej niż wcześniej.
Ciemne włosy lepiły się do jej rozgrzanego czoła, a skóra wokół ugryzienia
przybrała nienaturalnie ciemny kolor. Jej oddech stał się płytszy i rzadszy.
Umierała.
Ostrożnie położyłem jej głowę na swoich kolanach i
odgarnąłem jej włosy z twarzy. Wiotką, chłodną dłoń wziąłem w swoją, mając
nadzieję, że ta w końcu się zaciśnie.
Nie wiem, ile czasu tam spędziłem. Trwałem w
jakimś dziwnym stanie, który odciął mnie od wszystkiego, co działo się wokół.
Nie słyszałem, ani nie widziałem nic, oprócz Klaudii oraz jej ostatniego
oddechu.
Umarła, a ja wraz z nią.
~~~
Tamtej nocy miałem już nigdy nie zapomnieć. Straciłem
jedyną osobę, na której mi zależało, którą kochałem. Od tamtej pory byłem sobą
tylko z zewnątrz. W środku byłem pusty. Odsunąłem się od wszystkich, ale nie od
Libry. W większości dlatego, że ona sama by mi na to nie pozwoliła. Kilkanaście
lat temu weszła do mojego życia z butami i miała już w nim pozostać na zawsze.
Poderwałem głowę, gdy usłyszałem chrzęst szkła, połączony z
czyimiś ciężkimi krokami. W drzwiach mojej kuchni stanął Topór.
- To jakiś dzień odwiedzin? – zapytałem poirytowany.
– Ty też masz butelkę?
- Przecież nie pijesz – mężczyzna usiadł na tym samym
krześle, gdzie jeszcze niedawno siedziała Libra.
- Ja to wiem – mruknąłem, przejeżdżając dłonią po
twarzy. – Czego chcesz?
- Zakładam, że była u ciebie Libra – bardziej
stwierdził, niż zapytał. – Powiedziała ci, co planujemy?
- Mniej więcej. Miałem nadzieję, że się przesłyszała,
albo nie zrozumiała dokładnie.
- To zależy od tego, co ci powiedziała.
Zacisnąłem usta, powstrzymując się od wyrzucenia tego
człowieka z mojego domu. Unikanie go było niemożliwe, ale przynajmniej mogłem
okazywać mu jawną niechęć przy każdym naszym spotkaniu. Tak było i tym razem.
- Że chcesz ją i mnie wysłać jako szpiegów do
klasztoru – powiedziałem, nie omieszkując przy tym wyrazić swojej dezaprobaty
co do tego pomysłu. – Jeżeli tak bardzo zależy ci na zniszczeniu tych dwóch
obozów, to sam się rusz i tam szpieguj. Ale nie. Ty wolisz ryzykować naszym
życiem.
- Nikogo do niczego nie zmuszałem – odparł gniewnie
mężczyzna, aż blizna na jego policzku napięła się. – Libra sama się zgłosiła. A
tak poza tym, to nawet nie pomyślałem o tym, by ciebie tam wysłać.
Zmarszczyłem brwi słysząc te słowa. Nie, żeby mnie to
uraziło.
- Dlaczego? – zapytałem oburzony. Nie byłem przecież
tchórzem, który nie poradziłby sobie z takim zadaniem.
Topór uśmiechnął się kpiąco, co jeszcze bardziej mnie
zdenerwowało. Znałem go na tyle dobrze, że wiedziałem o czym myśli.
Uważał mnie za tchórza – to było oczywiste. Był gotów
powierzyć zadanie Librze, ale nie mnie. Nie powinienem był się tym przejmować,
ale męska duma robiła swoje.
- Pójdę już – Mężczyzna wstał z krzesła, nie
przestając się uśmiechać. – Trzeba się przygotować.
Odprowadziłem swojego gościa wzrokiem, mocno zaciskając palce na
brzegu stołu. Krew się we mnie gotowała.
Nawet, jeśli Topór mnie podpuszczał – co było
prawdopodobne – nie mogłem pozostać obojętny. Dłuższe siedzenie bezczynnie mogło
mnie tylko doprowadzić do szaleństwa.
Musiałem w końcu zacząć działać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz