piątek, 7 lipca 2017

ROZDZIAŁ 5 - KOMPLIKACJE (ADAM)

   Oddychałem coraz ciężej, a nogi bolały mnie od biegu. Do tego powietrze było ciężkie i duszne. Czuło się w nim smród spalonego mięsa, plastiku oraz sam zapach benzyny. Wybuch cysterny wyrzucił w górę deszcz odłamków, które spadły na znajdujących się w okolicy ludzi, niekiedy dotkliwie ich raniąc, bądź podpalając ubrania.
   Setki ludzi uciekało przed trupami, nie pozwalając nam się wydostać z tej żywej fali. Starałem się trzymać blisko Maxa, ale bezlitosne przepychanki ogarniętych paniką mieszkańców powodowały, że kilka razy traciłem go z oczu. Znajdowaliśmy się w niebezpiecznym położeniu. Taki tłum ściągał trupy. Co chwilę widziałem, jak ktoś zostaje schwytany i przez wyłaniające się znikąd łapska, po czym w jego ciele zagłębiały się krwiożercze zęby. Często zombie znajdowały się dosłownie centymetry ode mnie, tylko cudem nie udawało się im mnie pochwycić.
   Rozglądnąłem się wokoło, szukając wśród ciał Maksa. Im dłużej nie mogłem go dostrzec, tym większy był mój strach. Próbowałem zawołać brata, ale zamiast słów, z mojego gardła wydobył się słaby skrzek. Miałem wrażenie, że cały przełyk mam poparzony. Przewróciłem się na bok i już miałem się podnieść, gdy poczułem cios w bok. Nie był on mocny, ani zamierzony, ale zdołał znów zwalić mnie na ziemię.
   Ludzie. Dziesiątki ludzi biegło przez ulicę, jakby brali udział w jakimś spontanicznym maratonie. Tyle, że nie był on napędzany chęcią zdobycia nagrody, a uratowaniem życia.
   Powalony skuliłem się, chroniąc głowę w ramionach. Tłumu nie obchodziło to, że leżę. Zupełnie się mną nie przejmowali, dalej biegnąc przed siebie, a przy okazji mnie zadeptując. Zaciskałem zęby, gdy stopy w ciężkich, jesiennych butach miażdżyły moje ręce, klatkę piersiową i nogi. Skuliłem się do pozycji embrionalnej. Czekałem, aż to się skończy, ale ta fala zdawała się nie mieć końca.
   Ktoś – pewnie jakaś kobieta – przebiegła po mnie w szpilkach. Obcas wbił mi się boleśnie w bok. Zaraz jednak karma dopadła ową właścicielkę nieszczęśliwego obuwia, gdy ta wyłożyła się na ziemi, po czym tak jak ja, została stratowana. Miała ona jednak mniej szczęścia ode mnie. Mężczyzna w glanach – pewnie nie specjalnie – nadepnął jej na twarz, miażdżąc nos oraz pozostawiając po sobie odcisk podeszwy. Zaraz potem następni zaczęli zadeptywać ją, aż ta przestała się ruszać. Dostrzegłem wgniecenie, jakie powstało na jej policzku, spomiędzy pomalowanych na czerwono ust wystawał na wpół odgryziony język, a lewe oko prawie całkowicie wyszło z oczodołu i patrzyło na mnie nic niewidzącym wzrokiem.
   Wpadłem w panikę. Zacząłem czołgać się w kierunku chodnika, gdzie stał samochód z przyczepą. Wysokie zawieszenie pozwoliło mi bez trudu wpełznąć pod auto, gdzie mogłem w końcu odetchnąć. Pierś bolała mnie i miałem nadzieję, że żadne z moich żeber nie pękło pod ciężarem tych wszystkich ludzi. Przewróciłem się na plecy, słuchając setek par nóg, które dalej biegły kilka metrów ode mnie. Były wśród nich trupy – widziałem je dobrze. Ulica spływała czerwienią. Panika rosła. Ludzie umierali.
   – Boże – powiedziałem, patrząc w zardzewiałe i brudne podwozie samochodu. – Jeżeli tak zaplanowałeś koniec świata, to masz niezłe poczucie humoru.
   Sięgnąłem po pistolet, który nadal znajdował się za paskiem moich spodni. Odbezpieczyłem go, czemu towarzyszyło ciche kliknięcie. W tym samym momencie jakaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu. Poderwałem się, zapominając o samochodzie nade mną, czego skutkiem było uderzenie czołem w rurę wydechową tak mocno, że aż ujrzałem gwiazdy. Zamroczony spojrzałem na bok. Zobaczyłem tam twarz, którą widziałem jeszcze niedawno, zdeptaną, zmiażdżoną setkami par nóg. Nie ma języka – ta myśl była dla mnie jak kolejne uderzenie w głowę. Dziwna i kompletnie bezsensowna w tamtej chwili. Fakt, że kobieta, którą jeszcze parę minut temu widziałem martwą, a teraz czołgała się w moim kierunku był dla mnie nieistotny. Moje myśli skupiły się wokół brakującej części ciała ożywionej i zastanawianiu się, gdzie ona była.
   Naznaczona odciskami butów twarz kobiety usilnie próbowała zbliżyć się do mojego ramienia, nieustannie otwierając i zamykając prawie bezzębne usta. Kłapiąca szczęka otrząsnęła mnie z chwilowego szoku  sprawiła, że zareagowałem automatycznie. Wymierzyłem broń w rozwarte usta przemienionej, której mlecznobiałe oczy wpatrywały się we mnie. Pociągnąłem za spust, zanim ta zdążyła wydać z siebie ten kolejny, okropny odgłos. Huk wystrzału odbił się od metalowego podwozia sprawiając, że zapiszczało mi w uszach.
   Lekko ogłuszony zacząłem wyczołgiwać się spod samochodu, ale wtedy zobaczyłem kolejne twarze nieumarłych. Trupy znajdowały się z prawie każdej strony, niemal odcinając mi drogę ucieczki. Drapiące, próbujące mnie złapać łapska co rusz chwytały mnie za ubranie, na co reagowałem panicznym szarpaniem. Okrążenie zewsząd sprawiło, że pojawiły się u mnie pierwsze objawy klaustrofobii. Ze strachu zapomniałem o trzymanej broni, przypominając sobie o niej dopiero w momencie, gdy jeden z zombie był już kilka centymetrów ode mnie. Strzeliłem mu prosto w rozwarte usta. To samo stało się z pozostałymi ożywieńcami. Nie czekając dłużej na kolejne trupy, które chciałyby mnie pożreć, wyszedłem spod auta.
   Nie do końca docierało do mnie to, co działo się wokół. Głosy ludzi były jakby stłumione, a oni sami zdawali się poruszać w zwolnionym tempie. Miałem wrażenie, że to wszystko dzieje się obok mnie, za szklaną szybą. Oparłem się ciężko o bok auta i dotknąłem bolącego czoła. Krwawiłem, ale to również nie zrobiło na mnie wrażenia. Nagle poczułem kolejne palce na swoim barku. Sięgnąłem po pistolet, gotowy od razu oddać strzał. Okazało się to być jednak niepotrzebne. To był Max.
   – Rusz się! – Pociągnął mnie za sobą.
   Wtedy czas wrócił do swojego normalnego tempa. Biegłem za bratem, co chwilę potykając się, aż w końcu odzyskałem poczucie równowagi. Nadal mnie mdliło i zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie mam wstrząśnienia mózgu, ale nie był to czas, by o tym myśleć.
   Zza rogu wyszedł na nas trup. Max od razu uderzył go karabinem w głowę i dobił, gdy ten już leżał. Zrobił to w tak szybki oraz sprawny sposób, że pomyślałem, że robił to nie pierwszy raz.
   – Tutaj! – Otworzył drzwi do jakiegoś budynku. Zanim wciągnął mnie do środka, zobaczyłem szyld z napisem: Biuro rachunkowe.
   – Musimy zastawić te drzwi – powiedział podchodząc do sporej szafy, stojącej przy wejściu. Wspólnymi siłami zaczęliśmy ją przesuwać, gdy do środka wpadła para nieznajomych.
   – Nie strzelaj! – Mężczyzna uniósł ręce, a jego towarzyszka zaraz po nim. Dyszeli oni ciężko, a twarze mieli zarumienione. Nim jeszcze zobaczyli wymierzoną w nich broń Maksa byli przerażeni, a widok strzelby tylko to spotęgował.
   –  Znajdźcie sobie inną kryjówkę – powiedział mój brat, nie zdejmując palca ze spustu.
   – Człowieku! Nie widzisz, co się tam dzieje? – pisnęła kobieta ze łzami w oczach. Jej spojrzenie padło na mnie i było w nim desperackie błaganie o pomoc.
   – Max, opuść broń – powiedziałem spokojnie, ale stanowczo. Ten zrobił to, lecz wcześniej próbował zgromić mnie wzorkiem. Nie mogłem jednak mu ulec, ci ludzie także potrzebowali pomocy.
   – Dziękujemy – wyszeptała kobieta, w nerwowym geście pocierając ramię. – Na zewnątrz jest… strasznie.
   – Tutaj nie będzie lepiej, jeżeli będziecie tak stali. – Max przewiesił sobie karabin przez ramię i ponownie podszedł do szafy. Wspólnymi siłami przesunęliśmy dość ciężki mebel pod same drzwi, po czym weszliśmy w głąb biura.
   Składało się ono z trzech pokoi na dole i czterech na górze. Pięć z nich było pomieszczeniami pracowników, z biurkami, komputerami oraz masą kolorowych segregatorów na półkach. Oprócz nich był też kantorek, a także łazienka, gdzie od razu zaszyła się Milena – jak przedstawiła się blondynka. Jej narzeczony – Wiktor – został z nami na górze. Woleliśmy na razie nie ryzykować wytropieniem przez zombie, a także zauważeniem przez kolejnych ludzi, szukających schronienia. Na zewnątrz wciąż było niespokojnie, ale czego mogliśmy się spodziewać po samym centrum miasta?
   – To wszystko jest jakieś chore – powiedział już po raz któryś Wiktor, przeczesując rude włosy palcami. Odkąd usiedliśmy, usta mu się nie zamykały. – Gdy usłyszałem o ludziach, wstających z martwych uznałem, że to głupi żart, albo ktoś nie dosłyszał i sobie dopowiedział. Wiecie, jestem człowiekiem, który myśli trzeźwo, dlatego nie uwierzyłem w te plotki.
   – Jakie plotki? – zapytałem.
   – No o tej kostnicy, gdzie dwoje ludzi obudziło się w lodówkach. Wszyscy mówili, że to „boska interwencja” – mówiąc to wykonał w powietrzu cudzysłów. – Ja od razu założyłem, że jakiś konował nie potrafił poprawnie stwierdzić zgonu. Wiecie, takie przypadki się już zdarzały. Człowiek mdlał, albo zapadał w śpiączkę, a potem budził się w kostnicy i wszyscy byli przekonani, że to kolejny przypadek zmartwychwstania. Ale wtedy zaczęli gryźć. Kurwa, nawet nie wiem, kiedy to pojawiło się u nas.
   Zerknąłem na Maksa, który podszedł do okna. Wyglądał na wyczerpanego. Nie dziwiłem mu się. Ja także byłem zmęczony, no i jeszcze dochodził do tego ból głowy. Rozcięcie na czole już nie krwawiło, ale bolało nadal. Na szczęście nie trzeba było jej szyć.
   – A wy? Jesteście z Nowogrodu? – Wiktor spojrzał najpierw na Maksa, ale ten nie był skory do rozmowy, więc przeniósł wzrok na mnie.
   – Nie. Z daleka – odparłem krótko.
   – Urlop? Chyba niebyt udany. – Mężczyzna zaczął ugniatać palce, uśmiechając się przy tym nerwowo. – Milena i ja w wakacje byliśmy w Mrągowie. To było coś, mówię wam…
   Nagle z dołu doszedł nas huk. Wiktor i ja poderwaliśmy się z krzeseł, a Max chwycił za broń. Patrząc na karabin w jego rękach, sam sięgnąłem po pistolet. Wszyscy trzej patrzyliśmy na zamknięte drzwi, zza których zaczęło dochodzić miarowe łupanie, jakby ktoś wchodził po schodach. Kroki te jednak brzmiały dziwnie niepokojąco, bo pomiędzy nimi były zbyt duże odstępy czasu, a także stłumione warczenie.
   Spojrzałem na brata, a ten wykonał ledwo widoczny ruch głową w kierunku drzwi. Od razu zrozumiałem, o co mu chodzi. Jeżeli to był trup, to Milena była w niebezpieczeństwie i musieliśmy działać szybko.
   Stanąłem za drzwiami, kładąc dłoń na złotej klamce. Max ustawił się na wprost nich, trzymając karabin gotowy do oddania strzału. Wiktor trzymał się blisko niego, patrząc z przerażeniem przed siebie. W końcu dostałem znak i pociągnąłem za klamkę, wpuszczając do środka Milenę, ale… to nie była już ona.
   Pozbawiona emocji twarz z białymi oczami była tylko ciałem bez osobowości. Potwór od razu rzucił się w kierunku stojących naprzeciw niej mężczyzn, wydając z siebie skowyt. Max był gotowy do oddania strzału, ale przeszkodził mu w tym Wiktor.
   – Nie! – krzyknął odpychając go brutalnie na bok. Max uderzył plecami w ścianę, zwalając na podłogę oprawione w ramkę dyplomy.
   Wiktor wyciągnął ręce w kierunku kobiety, która zrobiła to samo. Nie był to jednak z jej strony gest zapraszający do wpadnięcia sobie w ramiona. Była to próba pochwycenia mężczyzny. Ale ten wcale tego nie zauważył.
   – Kochanie – powiedział ze łzami w oczach. – Wszystko będzie dobrze. Nic ci nie będzie. Słyszysz mnie, skarbie? Znajdziemy pomoc.
   Milena była coraz bliżej swojego narzeczonego. Byłem tak oszołomiony zachowaniem Wiktora, że nie mogłem się zmusić do jakiejkolwiek reakcji. On chyba naprawdę myślał, że kobieta żyje.
   Ta złapała Wiktora za kołnierz koszuli i próbowała przyciągnąć go do siebie, wydając cały czas te zwierzęce warknięcia. Ten jednak trzymał ją z dala od siebie, na razie nie pozwalając jej zanadto się do siebie zbliżyć.
   – Puść ją. Ona nie żyje. – Max ponownie uniósł broń, gotowy oddać strzał, ale przeszkadzał mu w tym narzeczony, trzymający Milenę za sobą.
   – Ona jest chora! – zaprotestował ten ostro. – Musimy ją tylko zamknąć, aż znajdą lekarstwo, a wtedy wszystko będzie dobrze.
   – Nie ma lekarstwa! – syknął Max. – Ona jest martwa. To tylko worek mięsa i kości. Odsuń się od niej!
   – Nie pozwolę ci jej zabić!
   Wtedy Max pociągnął za spust. Kula trafiła Milenę w prawe udo, ale ta nawet nie zareagowała. Jedynie na chwilę się ugięła.
   – Ty sukinsynu! – krzyknął Wiktor, gotowy rzucić się na Maxa, ale wtedy przypomniał sobie o kobiecie, którą chciał dalej chronić.
   – Właśnie postrzeliłem ją w nogę. Gdzie krew? Dlaczego nie krzyczy? Dlaczego jeszcze stoi?
   Kolejna kula przeszyła odsłonięty lewy bok trupa.
   – Max! – krzyknąłem do brata wściekły i przerażony jego poczynaniami. Milena mogła być martwa, ale dla Wiktora to nie było tak oczywiste.
   – Lewe płuco. Powinna już nie żyć. Dlaczego więc stoi? Bo jest martwa!
   Wiktor nie wyglądał na przekonanego. Odwrócił się do przemienionej i wziął jej twarz w dłonie. Jej paznokcie zaczęły orać mu skórę tam, gdzie była ona odsłonięta.
   – Wszystko będzie dobrze, kochanie. Wszystko będzie…
   Tym razem strzał padł z mojej borni. Kula trafiła Milenę tuż nad prawym uchem i wyszła z drugiej strony, rozbryzgując jej mózg na kremowej ścianie. Zaskoczony Wiktor uchronił ją przed upadkiem, przyciskając jej ciało do siebie. W jego oczach był kompletny szok.
   – Coś ty zrobił? – zapytał, nie odrywając wzroku od twarzy kobiety. – Zabiłeś ją. Zabiłeś moją Milenkę!
   – Ona już nie żyła – powiedziałem z naciskiem. Na ramieniu, które nieustannie pocierała, miała ślad po ugryzieniu.
   Wiktor poderwał się z kolan i już miał się na mnie rzucić, gdy za jego plecami pojawił się Max. Uderzył on mężczyznę karabinem w tył głowy, aż ten padł nieprzytomny na podłogę.
   – Chodźmy stąd – powiedział mijając mnie. Ruszyłem za nim bez słowa sprzeciwu. Ja również nie chciałem zostać w tym biurze ani minuty dłużej.
   – To nie było konieczne – odezwałem się, wciąż będąc w szoku sceną, która dopiero co się rozegrała.
   – Wręcz przeciwnie – odparł Max, przewieszając sobie torbę z bronią przez ramię. – To najlepsze, co mogliśmy dla niego zrobić.

☠☠☠

   Po opuszczeniu biura powitał nas widok ulicy. „Pustej” w pełnym tego słowa znaczeniu – żadnych żywych, ani martwych. Wszędzie stało mnóstwo aut, walały się śmieci, walizki, różnego rodzaju sprzęty oraz ciała – większość z nich obgryzione do kości. Ruszyliśmy przed siebie, w nie do końca znanym przez nas kierunku.
   – Musimy znaleźć jakieś auto – powiedział Max, zaglądając do stojącego w poprzek chodnika czarnego chevroleta.
   – Raczej miejsca, gdzie będziemy mogli przenocować – poprawiłem go, opierając się o znak drogowy.
   Nie chodziło już o to, że ja padałem z nóg, ale o krótkość późnojesiennych dni. Mój zegarek wskazywał za dziesięć trzecią, a to oznaczało rychły zachód słońca. Nie sądziłem, że wędrówka w ciemnościach po nieznanym mieście, w którym na dodatek pełno było żywych trupów mogłoby zaliczać się nawet do tych „niezłych” pomysłów. Nie ważne było, że mieliśmy broń, skoro w mroku nawet nie widzielibyśmy gdzie strzelać – z resztą z tego, co zauważyłem, to hałas zwabiał zombie. Musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg.
   – Nie ma na to czasu. – Zdeterminowany ton Maksa wskazywał, że niełatwo będzie mi go przekonać. Mimo wszystko jednak musiałem to zrobić. Albo chociaż spróbować.
   – I tak już nie uciekniemy przed tym, Max – powiedziałem, zwracając tym samym na siebie jego uwagę. – Nie widzisz? Skoro wirus zdążył się pojawić tutaj, zanim my zdążyliśmy opuścić małopolskie, to wyobraź sobie, co dzieje się teraz. Jest już za późno. Mogę się założyć, że na zachodzie wcale nie jest lepiej.
   Konsternacja na twarzy Maksa dała miejsce złości, którą wyładował uderzeniem pięści w dach auta. Zaniepokojony rozejrzałem się wokoło, ale na szczęście nie pojawiły się żadne trupy. Na ten dzień miałem dość walki.
   – Miałem nadzieję, że jednak się uda – powiedział zrezygnowany, ściągając z głowy czapkę. Przejechał kilka razy dłonią po krótkich, ciemnych włosach, po czym znowu nałożył bejsbolówkę.
   – Uda nam się – odparłem pewnie. – Damy sobie radę. Jak zawsze, z resztą.
   Uniosłem rękę. Max uśmiechnął się i przybił mi „braterską piątkę” – jak nazywaliśmy ten gest w dzieciństwie.
   – To jaki jest plan? – zapytałem.

☠☠☠

   Po niecałej pół godziny przemierzania zdemolowanych ulic, przedzierania się labiryntami bocznych uliczek oraz unikania żywych trupów, dotarliśmy do niedużej, przydrożnej kaplicy. Budynek stał naprzeciw parku i otoczony był półtorametrowym, żelaznym płotem. To ogrodzenie w połączeniu z mocnymi drzwiami powodowało, że było to miejsce mogące zagwarantować bezpieczeństwo. Było to dość paradoksalne, ale tego dnia już nic nie mogło mnie zdziwić.
   Wewnątrz stały jedynie dwa rzędy drewnianych ławek, które zajmowały trzy czwarte pomieszczenia. Dokładnie naprzeciw wejścia znajdował się mały ołtarzyk przyozdobiony kwiatami, figurkami Jezusa oraz Maryi i świeczkami. Nad tym wisiały obrazy przedstawiające wizerunki świętych, a także sceny biblijne. Mina Maksa na widok tego wszystkiego sprawiła, że parsknąłem śmiechem.
   – Paradoks, prawda? – zapytałem rozbawiony.
   Max, w przeciwieństwie do mnie, był niewierzący. Nigdy nawet nie był w kościele, a teraz, na moich oczach, sprawdzało się powiedzenie „jak trwoga, to do Boga”.
   – Oby Bóg był dla nas miłosierny i czuwał nad nami w nocy – powiedział z kwaśnym uśmiechem.
   Zignorowałem tą docinkę i ściągnąłem plecak. Twarde, drewniane ławki nie były najwygodniejszym miejscem do spania, ale nie mogliśmy narzekać na niewygodę, skoro po ulicach biegały żywe trupy. Sto razy bardziej wolałem skończyć z obolałym kręgosłupem, niż rozerwany na strzępy.
   Leżąc z głową na wyrobionej już, płaskiej poduszce, którą znalazłem na ławce, wpatrywałem się w kopulasty sufit. Jedyne źródła światła – cztery małe witraży rozlokowane na dwóch, przeciwnych sobie ścianach dawały go coraz mniej. Mimo, że było jeszcze wcześnie, to zacząłem odczuwać senność. Dzień pełen wrażeń wyssał ze mnie całe zasoby energii, ale jeszcze starałem się walczyć z zamykającymi się powiekami.
   – Myślisz, że żyje? – zapytałem.
   Nie musiałem precyzować, o kogo mi chodzi. Max to doskonale wiedział.
   – Nie sądzę – odparł, tak jak ja patrząc w górę.
   Mój brat zawsze podchodził do życia realistycznie. Dla niego albo coś było czarne, albo białe. Nie było dla niego półśrodków czy półprawdy. Jeżeli Wiktor nie miał przy sobie broni, a do tego tak podchodził do „żywota” zombie, to zapewne już był martwy.
   – Chciał nas zabić – powiedziałem, choć sam nie wiem po co, cały czas ciągnąłem ten temat. – Gdyby miał broń, pewnie by to zrobił.
   – Skąd wiesz? – Max spojrzał na mnie. Im większy mrok zapadał, tym mniej były dla mnie widoczne jego rysy twarzy, ale oczy nadal widziałem doskonale. Taki kolor, jaki posiadał mój brat nie widziałem nigdy u nikogo innego. Intensywnie szare, przypominające dwa kawałki lodu. Czasami, gdy się wściekał, miałem wrażenie, że przenikają one ludzi na wskroś powodując, że ci momentalnie tracą całą hardość.
   – Był zły i zrozpaczony. Wierzył, że jego dziewczyna żyje i da się ją wyleczyć. Jak ty byś postąpił, gdyby komuś, na kim ci zależy, grożono śmiercią? Byłbyś zdolny go zabić?
   Nie sądziłem, że Max zdolny był by odebrać komuś życie, ale dzisiejsze przeżycia sprawiły, że zacząłem się nad tym zastanawiać. Przypadek Wiktora pokazał mi nowe realia świata. Ludzie byli teraz zagubieni, przestraszeni, popchnięci do ostateczności by chronić siebie, albo swoich bliskich. Wszechobecne zagrożenie, ciągła walka o życie oraz niepewność przeżycia do kolejnej doby mogły spowodować, że nie tylko martwi staliby się zagrożeniem. Musieliśmy mieć świadomość, że pewnego dnia, może i nawet następnego, przyszło by nam pociągnąć za spust. Wiedziałem, że jest taka możliwość, ale chciałem, by pojawiła się ona jak najpóźniej.
   – Nie wiem – odparł w końcu.
   Spojrzałem na niego zaskoczony. Lekki ton, z jakim powiedział te słowa sprawił, że naszła mnie dziwna myśl, jednak zaraz ją oddaliłem. Max w żadnym stopniu nie wyglądał na mordercę. Przynajmniej nie w moich oczach. Ja znałem jego prawdziwą naturę, nie tą maskę, którą zakładał przed innymi ludźmi. Jednak mimo to, wciąż miałem wrażenie, że ta druga osoba, to tylko kolejna, wykreowana przez niego postać, a ta prawdziwa wciąż jeszcze siedzi w środku jego.

☠☠☠

   Rankiem obudziłem się obolały i zziębnięty. W nocy temperatura mocno spadła i nawet moja zazwyczaj dająca ciepło, jesienna kurtka nie uchroniła mnie przed mrozem. Zesztywniały usiadłem na ławce, rozluźniając barki oraz kark. Przy każdym ruchu rozlegało się strzelanie zdrętwiałych stawów.
   – Najgorsza noc w moim życiu – mruknąłem rozmasowując obolały kark.
   Max również nie wyglądał lepiej. Spanie w zimnej kaplicy, na twardych ławkach dało nam się we znaki i jeszcze długo odczuwaliśmy tego efekty.
   – Jaki mamy plan? – zapytałem jedząc czekoladowego batona, którego znalazłem w swoim plecaku. Był twardy i zapewne dawno już przeterminowany, ale byłem tak głodny, że było mi to obojętne.
   – Taki sam, jak wczoraj. Szukamy auta, znajdujemy zapasy i spadamy stąd jak najdalej.
   – A potem?
   Max założył na ramię karabin. To była jego ulubiona broń. Kolba wykonana była z jasnego drewna, na której wyryte były litery MW, a komora zamkowa, lufa oraz celownik optyczny były czarne. Karabin Zastava M76 był świetną bronią, a w rękach mojego brata – zabójczą.
   – O to będziemy się martwić, gdy już znajdziemy zapasy i auto – powiedział zarzucając na ramiona plecak. Nie widząc na razie sensu na dalszą rozmowę, również wstałem i zabrałem swoje rzeczy.
   Max odsunął ławę, którą poprzedniego wieczora zastawił drzwi i wyszliśmy na chłodne, poranne powietrze. Wtedy zamarliśmy.
   Wokół żeliwnego ogrodzenia stała ponad dziesiątka trupów, która na nasz widok ożywiła się z apatii i zaczęła dość głośno zawodzić. Wyciągali ku nam ręce, ale żadnemu jak na razie nie udało się przedostać na drugą stronę. Najeżony grotami płot wbijał się w ciała tych, którzy zbyt zachłannie pchali się w naszą stronę. Brudna, gęsta krew skapywała na oszroniony trawnik, tworząc coraz to większe kałuże.
   Sięgnąłem po pistolet, ale wtedy powstrzymał mnie Max.
   – Niepotrzebny nam hałas – powiedział i wszedł z powrotem do kaplicy. Wrócił stamtąd z dwoma ciężkimi świecznikami.
   Nie była to może najlepsza broń, ale na pewno skuteczna. Wystarczyło zaledwie kilka solidnych i celnych uderzeń, by czaszka nadzianego na płot trupa pękła, brudząc żeliwo kawałkami mózgu, krwi oraz kępkami włosów. Powtórzyłem zaprezentowane przez Maksa ciosy, osiągając taki sam efekt. Taka walka z zombie była prosta – mogliśmy trzymać się od nich w bezpiecznej odległości i ich eliminować, ale było to też męczące. Ludzkie czaszki nie są miękkie, więc nim udało mi się je roztrzaskać, czułem pieczenie w mięśniach rąk.
   Po wyeliminowaniu większej części zombie, przedarliśmy się przez płot i ruszyliśmy dalej. Szukaliśmy po ulicach sklepów spożywczych oraz sprawnych aut, unikając przy tym zombie, które w licznych grupkach snuły się po ulicach miasta. By je ominąć musieliśmy nakładać sporo drogi, a przez to traciliśmy czas.
   Po paru godzinach bezowocnych poszukiwań, natrafiliśmy w końcu na minimarket. Ulica, na której się znajdował, była pusta, co przyjęliśmy z ulgą. Już podchodziliśmy do białych drzwi sklepu, gdy w oknie pojawiła się okropna, zakrwawiona twarz, wykrzywiona w grymasie złości. Oboje odskoczyliśmy wystraszeni. Zaraz potem przy dużej witrynie sklepowej pojawiła się około dwudziestka przemienionych. Po zielonych bluzach z logo wywnioskowałem, że byli to pracownicy marketu, a wśród z nich znaleźli się też i zwykli klienci.
   – I co teraz? – zapytałem na głos.
   Zombie tłukły w szkło dłońmi, przyciskały do nich wykrzywione w grymasie, makabryczne twarze. Ich warczenie było stłumione, ale i tak wywoływało dreszcze. Czułem się niekomfortowo stojąc tak blisko ich, chociaż oddzielała nas podwójna szyba, ale nie była ona przecież niezniszczalna.
   – Idziemy dalej. – Max oderwał pełen złości wzrok od zduszonych jak sardynki trupów i ruszył dalej.
   – Chcesz zostawić taką żyłę złota? – zapytałem z niedowierzaniem. Dobrze widziałem wypełnione jedzeniem półki, których potrzebowaliśmy.
   – A jak niby chcesz się dostać do środka nie zwabiając więcej tych popieprzeńców? – zapytał ostro. – Jeżeli masz jakiś plan, to proszę bardzo. Słucham.
   Zagryzłem wargę patrząc na budynek. Był to większy sklep spożywczy. Jeden z tych samoobsługowych. Wejście do środka głównymi drzwiami było niemożliwe z dwóch powodów: po pierwsze – drzwi były zamknięte od środka, a po drugie – nawet gdyby udało by się nam je otworzyć, to jak mielibyśmy sobie poradzić z dziesiątkami zombie, które wypadły by na nas, nie robiąc przy tym hałasu? Odpowiedź prosta: nijak. To było niewykonalne.
   Już miałem zamiar się poddać i przyznać Maxowi rację. To oznaczałoby dalsze włóczenie się po mieście, licząc przy tym na szczęście, że znajdziemy jedzenie gdzieś indziej. Wtedy jednak wpadł mi do głowy pewien szalony i cholernie niebezpieczny pomysł. Z rogu stojącej obok sklepu kamieniczki wyjąłem obluzowaną cegłę i podrzuciłem ją. Wydawała się być odpowiednia.

☠☠

   – To głupi pomysł – powiedział już po raz któryś Max sprawdzając zawartość magazynka swojego pistoletu.
   – Najlepszy, jaki mamy – odparłem kładąc plecak na dachu pozostawionego na pastwę losu auta. Na szczęście zostały w nim kluczki. – Gotowy?
   – A mam jakiś wybór?
   Nie odpowiedziałem. Obaj nie mieliśmy.
   Max  ruszył za róg sklepu, gdzie miał czekać na mój ruch. Denerwowałem się – nie mogłem zaprzeczyć. Bałem się śmierci jak każdy człowiek i nie miałem ochoty jeszcze żegnać się ze światem. Nie ważne, że stał się on mocno porąbany.  
   Gdy upewniłem się, że mój brat stoi w wyznaczonym miejscu, wziąłem do ręki cegłę i stanąłem naprzeciw sklepu. Początkowo Max sam chciał wykonać tę część planu, ale przekonałem go, że jestem szybszy. Po prawdzie jednak chodziło o to, że strzelałem gorzej, a gdyby coś poszło nie tak, to miałem pewność, że będę ubezpieczany.
Ręce mi się pociły ze zdenerwowania, a rozsądek podpowiadał mi, że powinienem odpuścić, ale już nie było odwrotu. Wziąłem głęboki wdech i z całej siły rzuciłem cegłówką w witrynę. Ta rozbiła się w drobny mak, uwalniając grupę zombie, która wylała się na chodnik. Poczekałem chwilę, aż wszystkie się podniosą i dopiero wtedy zacząłem je wabić.
   – Hej! Tutaj, śmierdziele! Chodźcie do mnie!
   Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zombie ruszyły na mnie, przepychając się między sobą. Szedłem tyłem, cały czas wołając trupy i obserwując Maksa. Gdy tylko ostatni ożywieniec opuścił sklep, wpadł on do środka i już po chwili wybiegł na zewnątrz z czerwonym koszykiem prowiantu. Z zadowoleniem patrzyłem jak kolejne zapasy lądują w aucie. Nie sądziłem, że pójdzie nam to tak łatwo.
   Załatwiłem jednego z truposzy, który podszedł zbyt blisko mnie, uderzając go znalezioną na ulicy, metalową rurą. Wpadł on na idących dwóch z tyłu zombie, a te przewróciły się dając mi jeszcze parę chwil wytchnienia. Trupy z pozoru były powolne, ale widząc ofiarę dostawały wigoru.
   – No chodźcie! Dalej! Jestem tu! – wołałem zachęcając ożywieńców do dalszego pościgu. Znajdowaliśmy się już spory kawałek od sklepu. Dzięki temu, że zombie zajmowały mniejszą część ulicy, bieg powrotny w stronę auta wydawał się być łatwizną.
   Nagle jeden z truposzy odwrócił się akurat w momencie, gdy Max zamykał bagażnik auta. Bestia warknęła i zaczęła iść w jego stronę, a za nim ruszyło kilka zaalarmowanych przemienionych. Mój brat, nieświadom jeszcze zagrożenia, znikł w sklepie.
   – Nie! Tutaj! Chodźcie tutaj! – krzyczałem głośniej, ale tamta grupka całkowicie mnie ignorowała.
   Wyminąłem ich i biegiem wróciłem pod sklep, gdy nagle poczułem ciężar na plecach, który powalił mnie na ziemię. Coś ciężkiego leżało na mnie, warczało i próbowało przegryźć się przez materiał mojej kurtki. Złapałem za rurkę próbując uderzyć napastnika, ale ten wierzgał i za nic nie chciał puścić. Przewróciłem się na plecy, przygniatając bestię swoim ciężarem. Sięgnąłem po nóż, którego dotychczas nie miałem okazji użyć. Wyrwałem się z uścisku, po czym dźgnąłem bestię w głowę, ale ostrze nie przebiło się przez twardą kość czaszki, tylko zsunęło po niej, rozcinając czoło zombie. Zaatakowałem ponownie, tym razem zatapiając nóż w lewym oku truposza. Poderwałem się z ziemi i nie widząc już sensu zachowania ciszy, sięgnąłem po pistolet. Strzeliłem w kierunku trzech najbliższych zombie, po czym ruszyłem do sklepu. Zastałem tam Maksa, który stał za ladą i walczył z truposzem, jednocześnie unikając złapania przez dwóch kolejnych.
   – Hej! – krzyknąłem.
   Zombie odwróciły się do mnie, a wtedy wycelowałem w ożywieńca, którego trzymał Max. Ten wykorzystując chwilową nieuwagę pozostałych trupów, wyciągnął swój pistolet i zastrzelił pozostałą dwójkę.
   Zapadła  cisza, ale nie trwała ona długo. Znajome warczenie rozwiało moją cichą nadzieję, o końcu walki na ten dzień.
   – Cholera! – syknął Max patrząc za mnie.
   Do sklepu, przez tą samą witrynę, którą rozbiłem, zaczęły wdzierać się zombie. Było ich sporo, na pewno więcej, niż pozostało mi kul w magazynku.
   – Zlazły się – pomyślałem na głos. Jeden z truposzy – postawny mężczyzna, przewyższający zarówno mnie, jak i Maksa, zaryczał, zmuszając nad do ucieczki,
   Zaczęliśmy biec między półkami pełnymi towarów. Zombie podążały za nami, rozlewając się po całym sklepie i tym samym odcinając nam wszystkie drogi ucieczki. Widziałem już stanowisko z mięsem, które oznaczało koniec marketu. Zatrzymałem się będąc w trzech czwartych drogi i złapałem za regał, gdzie znajdowało się jedzenie oraz artykuły dla zwierząt. Półka przewaliła się na bok, zagradzając drogę truposzom, które mimo to dalej próbowały się do nas przedostać.
    Kurwa – Max zaczął rozglądać się w panice.
   I z prawej i z lewej strony zaczęły już wychodzić zombie. Oboje podnieśliśmy swoje bronie, stając do siebie plecami. Mieliśmy marne szanse na wyjście z tego cało, ale nie zamierzałem się poddać bez walki.
   Gdy truposze były jakieś kilka kroków od nas, do głowy przyszedł mi kolejny pomysł. Wskoczyłem za jedną z lodówek na mięso, ciężkich od wody oraz rozmrożonych produktów, i zacząłem ją pchać.
   – Pomóż mi! – krzyknąłem do brata.
   Max dołożył swoich sił i razem zapchaliśmy zombie z powrotem do alejki, z której wyszły. Tam przycisnęliśmy ożywieńców do półki, gdzie znajdowały się alkohole i zaczęliśmy uciekać w stronę wyjścia. Udało się nam. Gdy trupy wybiegły na zewnątrz, my byliśmy już w bezpiecznym aucie.
   – Spadamy! – zawołałem, siadając na fotelu obok kierowcy.
   Max ruszył ostro z miejsca i już po chwili byliśmy z dala od grupy zombie. Te goniły nas do momentu, aż zniknęły mi z pola widzenia.
   – A ty we mnie nie wierzyłeś – powiedziałem oburzonym tonem.
   – Pomijając fakt, że prawie przez ciebie zginęliśmy, to był niezły plan.
   – Nie ma za co – Uśmiechnąłem się złośliwie.
   Odetchnąłem głęboko, próbując unormować swój oddech. Przeczesałem palcami swoje mokre od potu włosy, a potem otarłem wilgotne czoło.
   Mieliśmy samochód, zapasy i oboje żyliśmy. Miałem nadzieję, że teraz wszystko zacznie się układać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz