Oddychałem coraz ciężej, a nogi bolały mnie od biegu. Do
tego powietrze było ciężkie i duszne. Czuło się w nim smród spalonego mięsa,
plastiku oraz sam zapach benzyny. Wybuch cysterny wyrzucił w górę deszcz
odłamków, które spadły na znajdujących się w okolicy ludzi, niekiedy dotkliwie
ich raniąc, bądź podpalając ubrania.
Setki ludzi uciekało przed trupami, nie pozwalając nam
się wydostać z tej żywej fali. Starałem się trzymać blisko Maxa, ale bezlitosne
przepychanki ogarniętych paniką mieszkańców powodowały, że kilka razy traciłem
go z oczu. Znajdowaliśmy się w niebezpiecznym położeniu. Taki tłum ściągał
trupy. Co chwilę widziałem, jak ktoś zostaje schwytany i przez wyłaniające się
znikąd łapska, po czym w jego ciele zagłębiały się krwiożercze zęby. Często
zombie znajdowały się dosłownie centymetry ode mnie, tylko cudem nie udawało
się im mnie pochwycić.
Rozglądnąłem się wokoło, szukając wśród ciał Maksa. Im
dłużej nie mogłem go dostrzec, tym większy był mój strach. Próbowałem zawołać
brata, ale zamiast słów, z mojego gardła wydobył się słaby skrzek. Miałem
wrażenie, że cały przełyk mam poparzony. Przewróciłem się na bok i już miałem
się podnieść, gdy poczułem cios w bok. Nie był on mocny, ani zamierzony, ale
zdołał znów zwalić mnie na ziemię.
Ludzie. Dziesiątki ludzi biegło przez ulicę, jakby brali
udział w jakimś spontanicznym maratonie. Tyle, że nie był on napędzany chęcią
zdobycia nagrody, a uratowaniem życia.
Powalony skuliłem się, chroniąc głowę w ramionach. Tłumu nie
obchodziło to, że leżę. Zupełnie się mną nie przejmowali, dalej biegnąc przed
siebie, a przy okazji mnie zadeptując. Zaciskałem zęby, gdy stopy w ciężkich,
jesiennych butach miażdżyły moje ręce, klatkę piersiową i nogi. Skuliłem się do
pozycji embrionalnej. Czekałem, aż to się skończy, ale ta fala zdawała się nie
mieć końca.
Ktoś – pewnie jakaś kobieta – przebiegła po mnie w
szpilkach. Obcas wbił mi się boleśnie w bok. Zaraz jednak karma dopadła ową
właścicielkę nieszczęśliwego obuwia, gdy ta wyłożyła się na ziemi, po czym tak
jak ja, została stratowana. Miała ona jednak mniej szczęścia ode mnie.
Mężczyzna w glanach – pewnie nie specjalnie – nadepnął jej na twarz, miażdżąc
nos oraz pozostawiając po sobie odcisk podeszwy. Zaraz potem następni zaczęli
zadeptywać ją, aż ta przestała się ruszać. Dostrzegłem wgniecenie, jakie
powstało na jej policzku, spomiędzy pomalowanych na czerwono ust wystawał na
wpół odgryziony język, a lewe oko prawie całkowicie wyszło z oczodołu i
patrzyło na mnie nic niewidzącym wzrokiem.
Wpadłem w panikę. Zacząłem czołgać się w kierunku
chodnika, gdzie stał samochód z przyczepą. Wysokie zawieszenie pozwoliło mi bez
trudu wpełznąć pod auto, gdzie mogłem w końcu odetchnąć. Pierś bolała mnie i
miałem nadzieję, że żadne z moich żeber nie pękło pod ciężarem tych wszystkich
ludzi. Przewróciłem się na plecy, słuchając setek par nóg, które dalej biegły
kilka metrów ode mnie. Były wśród nich trupy – widziałem je dobrze. Ulica
spływała czerwienią. Panika rosła. Ludzie umierali.
– Boże – powiedziałem, patrząc w zardzewiałe i brudne
podwozie samochodu. – Jeżeli tak zaplanowałeś koniec świata, to masz niezłe
poczucie humoru.
Sięgnąłem po pistolet, który nadal znajdował się za
paskiem moich spodni. Odbezpieczyłem go, czemu towarzyszyło ciche kliknięcie. W
tym samym momencie jakaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu. Poderwałem się,
zapominając o samochodzie nade mną, czego skutkiem było uderzenie czołem w rurę
wydechową tak mocno, że aż ujrzałem gwiazdy. Zamroczony spojrzałem na bok. Zobaczyłem
tam twarz, którą widziałem jeszcze niedawno, zdeptaną, zmiażdżoną setkami par
nóg. Nie ma języka – ta myśl była dla mnie jak kolejne uderzenie w głowę. Dziwna
i kompletnie bezsensowna w tamtej chwili. Fakt, że kobieta, którą jeszcze parę
minut temu widziałem martwą, a teraz czołgała się w moim kierunku był dla mnie
nieistotny. Moje myśli skupiły się wokół brakującej części ciała ożywionej i
zastanawianiu się, gdzie ona była.
Naznaczona odciskami butów twarz kobiety usilnie
próbowała zbliżyć się do mojego ramienia, nieustannie otwierając i zamykając
prawie bezzębne usta. Kłapiąca szczęka otrząsnęła mnie z chwilowego szoku sprawiła, że zareagowałem automatycznie.
Wymierzyłem broń w rozwarte usta przemienionej, której mlecznobiałe oczy
wpatrywały się we mnie. Pociągnąłem za spust, zanim ta zdążyła wydać z siebie
ten kolejny, okropny odgłos. Huk wystrzału odbił się od metalowego podwozia
sprawiając, że zapiszczało mi w uszach.
Lekko ogłuszony zacząłem wyczołgiwać się spod samochodu, ale
wtedy zobaczyłem kolejne twarze nieumarłych. Trupy znajdowały się z prawie
każdej strony, niemal odcinając mi drogę ucieczki. Drapiące, próbujące mnie
złapać łapska co rusz chwytały mnie za ubranie, na co reagowałem panicznym
szarpaniem. Okrążenie zewsząd sprawiło, że pojawiły się u mnie pierwsze objawy
klaustrofobii. Ze strachu zapomniałem o trzymanej broni, przypominając sobie o
niej dopiero w momencie, gdy jeden z zombie był już kilka centymetrów ode mnie.
Strzeliłem mu prosto w rozwarte usta. To samo stało się z pozostałymi
ożywieńcami. Nie czekając dłużej na kolejne trupy, które chciałyby mnie pożreć,
wyszedłem spod auta.
Nie do końca docierało do mnie to, co działo się wokół.
Głosy ludzi były jakby stłumione, a oni sami zdawali się poruszać w zwolnionym
tempie. Miałem wrażenie, że to wszystko dzieje się obok mnie, za szklaną szybą.
Oparłem się ciężko o bok auta i dotknąłem bolącego czoła. Krwawiłem, ale to
również nie zrobiło na mnie wrażenia. Nagle poczułem kolejne palce na swoim
barku. Sięgnąłem po pistolet, gotowy od razu oddać strzał. Okazało się to być
jednak niepotrzebne. To był Max.
– Rusz się! – Pociągnął mnie za sobą.
Wtedy czas wrócił do swojego normalnego tempa. Biegłem za
bratem, co chwilę potykając się, aż w końcu odzyskałem poczucie równowagi. Nadal
mnie mdliło i zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie mam wstrząśnienia
mózgu, ale nie był to czas, by o tym myśleć.
Zza rogu wyszedł na nas trup. Max od razu uderzył go
karabinem w głowę i dobił, gdy ten już leżał. Zrobił to w tak szybki oraz sprawny
sposób, że pomyślałem, że robił to nie pierwszy raz.
– Tutaj! – Otworzył drzwi do jakiegoś budynku. Zanim
wciągnął mnie do środka, zobaczyłem szyld z napisem: Biuro rachunkowe.
– Musimy zastawić te drzwi – powiedział podchodząc do
sporej szafy, stojącej przy wejściu. Wspólnymi siłami zaczęliśmy ją przesuwać,
gdy do środka wpadła para nieznajomych.
– Nie strzelaj! – Mężczyzna uniósł ręce, a jego
towarzyszka zaraz po nim. Dyszeli oni ciężko, a twarze mieli zarumienione. Nim
jeszcze zobaczyli wymierzoną w nich broń Maksa byli przerażeni, a widok
strzelby tylko to spotęgował.
– Znajdźcie sobie
inną kryjówkę – powiedział mój brat, nie zdejmując palca ze spustu.
– Człowieku! Nie widzisz, co się tam dzieje? – pisnęła
kobieta ze łzami w oczach. Jej spojrzenie padło na mnie i było w nim
desperackie błaganie o pomoc.
– Max, opuść broń – powiedziałem spokojnie, ale
stanowczo. Ten zrobił to, lecz wcześniej próbował zgromić mnie wzorkiem. Nie
mogłem jednak mu ulec, ci ludzie także potrzebowali pomocy.
– Dziękujemy – wyszeptała kobieta, w nerwowym geście
pocierając ramię. – Na zewnątrz jest… strasznie.
– Tutaj nie będzie lepiej, jeżeli będziecie tak stali. –
Max przewiesił sobie karabin przez ramię i ponownie podszedł do szafy.
Wspólnymi siłami przesunęliśmy dość ciężki mebel pod same drzwi, po czym
weszliśmy w głąb biura.
Składało się ono z trzech pokoi na dole i czterech na
górze. Pięć z nich było pomieszczeniami pracowników, z biurkami, komputerami
oraz masą kolorowych segregatorów na półkach. Oprócz nich był też kantorek, a
także łazienka, gdzie od razu zaszyła się Milena – jak przedstawiła się
blondynka. Jej narzeczony – Wiktor – został z nami na górze. Woleliśmy na razie
nie ryzykować wytropieniem przez zombie, a także zauważeniem przez kolejnych
ludzi, szukających schronienia. Na zewnątrz wciąż było niespokojnie, ale czego
mogliśmy się spodziewać po samym centrum miasta?
– To wszystko jest jakieś chore – powiedział już po raz
któryś Wiktor, przeczesując rude włosy palcami. Odkąd usiedliśmy, usta mu się
nie zamykały. – Gdy usłyszałem o ludziach, wstających z martwych uznałem, że to
głupi żart, albo ktoś nie dosłyszał i sobie dopowiedział. Wiecie, jestem człowiekiem,
który myśli trzeźwo, dlatego nie uwierzyłem w te plotki.
– Jakie plotki? – zapytałem.
– No o tej kostnicy, gdzie dwoje ludzi obudziło się w
lodówkach. Wszyscy mówili, że to „boska interwencja” – mówiąc to wykonał w
powietrzu cudzysłów. – Ja od razu założyłem, że jakiś konował nie potrafił
poprawnie stwierdzić zgonu. Wiecie, takie przypadki się już zdarzały. Człowiek
mdlał, albo zapadał w śpiączkę, a potem budził się w kostnicy i wszyscy byli
przekonani, że to kolejny przypadek zmartwychwstania. Ale wtedy zaczęli gryźć.
Kurwa, nawet nie wiem, kiedy to pojawiło się u nas.
Zerknąłem na Maksa, który podszedł do okna. Wyglądał na
wyczerpanego. Nie dziwiłem mu się. Ja także byłem zmęczony, no i jeszcze
dochodził do tego ból głowy. Rozcięcie na czole już nie krwawiło, ale bolało
nadal. Na szczęście nie trzeba było jej szyć.
– A wy? Jesteście z Nowogrodu? – Wiktor spojrzał najpierw
na Maksa, ale ten nie był skory do rozmowy, więc przeniósł wzrok na mnie.
– Nie. Z daleka – odparłem krótko.
– Urlop? Chyba niebyt udany. – Mężczyzna zaczął ugniatać
palce, uśmiechając się przy tym nerwowo. – Milena i ja w wakacje byliśmy w
Mrągowie. To było coś, mówię wam…
Nagle z dołu doszedł nas huk. Wiktor i ja poderwaliśmy
się z krzeseł, a Max chwycił za broń. Patrząc na karabin w jego rękach, sam
sięgnąłem po pistolet. Wszyscy trzej patrzyliśmy na zamknięte drzwi, zza
których zaczęło dochodzić miarowe łupanie, jakby ktoś wchodził po schodach.
Kroki te jednak brzmiały dziwnie niepokojąco, bo pomiędzy nimi były zbyt duże
odstępy czasu, a także stłumione warczenie.
Spojrzałem na brata, a ten wykonał ledwo widoczny ruch
głową w kierunku drzwi. Od razu zrozumiałem, o co mu chodzi. Jeżeli to był
trup, to Milena była w niebezpieczeństwie i musieliśmy działać szybko.
Stanąłem za drzwiami, kładąc dłoń na złotej klamce. Max
ustawił się na wprost nich, trzymając karabin gotowy do oddania strzału. Wiktor
trzymał się blisko niego, patrząc z przerażeniem przed siebie. W końcu dostałem
znak i pociągnąłem za klamkę, wpuszczając do środka Milenę, ale… to nie była
już ona.
Pozbawiona emocji twarz z białymi oczami była tylko
ciałem bez osobowości. Potwór od razu rzucił się w kierunku stojących naprzeciw
niej mężczyzn, wydając z siebie skowyt. Max był gotowy do oddania strzału, ale
przeszkodził mu w tym Wiktor.
– Nie! – krzyknął odpychając go brutalnie na bok. Max
uderzył plecami w ścianę, zwalając na podłogę oprawione w ramkę dyplomy.
Wiktor wyciągnął ręce w kierunku kobiety, która zrobiła
to samo. Nie był to jednak z jej strony gest zapraszający do wpadnięcia sobie w
ramiona. Była to próba pochwycenia mężczyzny. Ale ten wcale tego nie zauważył.
– Kochanie – powiedział ze łzami w oczach. – Wszystko
będzie dobrze. Nic ci nie będzie. Słyszysz mnie, skarbie? Znajdziemy pomoc.
Milena była coraz bliżej swojego narzeczonego. Byłem tak
oszołomiony zachowaniem Wiktora, że nie mogłem się zmusić do jakiejkolwiek
reakcji. On chyba naprawdę myślał, że kobieta żyje.
Ta złapała Wiktora za kołnierz koszuli i próbowała
przyciągnąć go do siebie, wydając cały czas te zwierzęce warknięcia. Ten jednak
trzymał ją z dala od siebie, na razie nie pozwalając jej zanadto się do siebie
zbliżyć.
– Puść ją. Ona nie żyje. – Max ponownie uniósł broń,
gotowy oddać strzał, ale przeszkadzał mu w tym narzeczony, trzymający Milenę za
sobą.
– Ona jest chora! – zaprotestował ten ostro. – Musimy ją
tylko zamknąć, aż znajdą lekarstwo, a wtedy wszystko będzie dobrze.
– Nie ma lekarstwa! – syknął Max. – Ona jest martwa. To
tylko worek mięsa i kości. Odsuń się od niej!
– Nie pozwolę ci jej zabić!
Wtedy Max pociągnął za spust. Kula trafiła Milenę w prawe
udo, ale ta nawet nie zareagowała. Jedynie na chwilę się ugięła.
– Ty sukinsynu! – krzyknął Wiktor, gotowy rzucić się na
Maxa, ale wtedy przypomniał sobie o kobiecie, którą chciał dalej chronić.
– Właśnie postrzeliłem ją w nogę. Gdzie krew? Dlaczego
nie krzyczy? Dlaczego jeszcze stoi?
Kolejna kula przeszyła odsłonięty lewy bok trupa.
– Max! – krzyknąłem do brata wściekły i przerażony jego
poczynaniami. Milena mogła być martwa, ale dla Wiktora to nie było tak
oczywiste.
– Lewe płuco. Powinna już nie żyć. Dlaczego więc stoi? Bo
jest martwa!
Wiktor nie wyglądał na przekonanego. Odwrócił się do
przemienionej i wziął jej twarz w dłonie. Jej paznokcie zaczęły orać mu skórę
tam, gdzie była ona odsłonięta.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Wszystko będzie…
Tym razem strzał padł z mojej borni. Kula trafiła Milenę
tuż nad prawym uchem i wyszła z drugiej strony, rozbryzgując jej mózg na
kremowej ścianie. Zaskoczony Wiktor uchronił ją przed upadkiem, przyciskając
jej ciało do siebie. W jego oczach był kompletny szok.
– Coś ty zrobił? – zapytał, nie odrywając wzroku od
twarzy kobiety. – Zabiłeś ją. Zabiłeś moją Milenkę!
– Ona już nie żyła – powiedziałem z naciskiem. Na
ramieniu, które nieustannie pocierała, miała ślad po ugryzieniu.
Wiktor poderwał się z kolan i już miał się na mnie
rzucić, gdy za jego plecami pojawił się Max. Uderzył on mężczyznę karabinem w
tył głowy, aż ten padł nieprzytomny na podłogę.
– Chodźmy stąd – powiedział mijając mnie. Ruszyłem za nim
bez słowa sprzeciwu. Ja również nie chciałem zostać w tym biurze ani minuty
dłużej.
– To nie było konieczne – odezwałem się, wciąż będąc w
szoku sceną, która dopiero co się rozegrała.
– Wręcz przeciwnie – odparł Max, przewieszając sobie
torbę z bronią przez ramię. – To najlepsze, co mogliśmy dla niego zrobić.
☠☠☠
Po opuszczeniu biura powitał nas widok ulicy. „Pustej” w pełnym
tego słowa znaczeniu – żadnych żywych, ani martwych. Wszędzie stało mnóstwo
aut, walały się śmieci, walizki, różnego rodzaju sprzęty oraz ciała – większość
z nich obgryzione do kości. Ruszyliśmy przed siebie, w nie do końca znanym
przez nas kierunku.
– Musimy znaleźć jakieś auto – powiedział Max, zaglądając
do stojącego w poprzek chodnika czarnego chevroleta.
– Raczej miejsca, gdzie będziemy mogli przenocować –
poprawiłem go, opierając się o znak drogowy.
Nie chodziło już o to, że ja padałem z nóg, ale o
krótkość późnojesiennych dni. Mój zegarek wskazywał za dziesięć trzecią, a to
oznaczało rychły zachód słońca. Nie sądziłem, że wędrówka w ciemnościach po
nieznanym mieście, w którym na dodatek pełno było żywych trupów mogłoby
zaliczać się nawet do tych „niezłych” pomysłów. Nie ważne było, że mieliśmy
broń, skoro w mroku nawet nie widzielibyśmy gdzie strzelać – z resztą z tego,
co zauważyłem, to hałas zwabiał zombie. Musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg.
– Nie ma na to czasu. – Zdeterminowany ton Maksa
wskazywał, że niełatwo będzie mi go przekonać. Mimo wszystko jednak musiałem to
zrobić. Albo chociaż spróbować.
– I tak już nie uciekniemy przed tym, Max – powiedziałem,
zwracając tym samym na siebie jego uwagę. – Nie widzisz? Skoro wirus zdążył się
pojawić tutaj, zanim my zdążyliśmy opuścić małopolskie, to wyobraź sobie, co
dzieje się teraz. Jest już za późno. Mogę się założyć, że na zachodzie wcale
nie jest lepiej.
Konsternacja na twarzy Maksa dała miejsce złości, którą
wyładował uderzeniem pięści w dach auta. Zaniepokojony rozejrzałem się wokoło,
ale na szczęście nie pojawiły się żadne trupy. Na ten dzień miałem dość walki.
– Miałem nadzieję, że jednak się uda – powiedział
zrezygnowany, ściągając z głowy czapkę. Przejechał kilka razy dłonią po
krótkich, ciemnych włosach, po czym znowu nałożył bejsbolówkę.
– Uda nam się – odparłem pewnie. – Damy sobie radę. Jak
zawsze, z resztą.
Uniosłem rękę. Max uśmiechnął się i przybił mi „braterską
piątkę” – jak nazywaliśmy ten gest w dzieciństwie.
– To jaki jest plan? – zapytałem.
☠☠☠
Po niecałej pół godziny przemierzania zdemolowanych ulic,
przedzierania się labiryntami bocznych uliczek oraz unikania żywych trupów,
dotarliśmy do niedużej, przydrożnej kaplicy. Budynek stał naprzeciw parku i
otoczony był półtorametrowym, żelaznym płotem. To ogrodzenie w połączeniu z
mocnymi drzwiami powodowało, że było to miejsce mogące zagwarantować bezpieczeństwo.
Było to dość paradoksalne, ale tego dnia już nic nie mogło mnie zdziwić.
Wewnątrz stały jedynie dwa rzędy drewnianych ławek, które
zajmowały trzy czwarte pomieszczenia. Dokładnie naprzeciw wejścia znajdował się
mały ołtarzyk przyozdobiony kwiatami, figurkami Jezusa oraz Maryi i świeczkami.
Nad tym wisiały obrazy przedstawiające wizerunki świętych, a także sceny
biblijne. Mina Maksa na widok tego wszystkiego sprawiła, że parsknąłem
śmiechem.
– Paradoks, prawda? – zapytałem rozbawiony.
Max, w przeciwieństwie do mnie, był niewierzący. Nigdy
nawet nie był w kościele, a teraz, na moich oczach, sprawdzało się powiedzenie „jak
trwoga, to do Boga”.
– Oby Bóg był dla nas miłosierny i czuwał nad nami w nocy
– powiedział z kwaśnym uśmiechem.
Zignorowałem tą docinkę i ściągnąłem plecak. Twarde,
drewniane ławki nie były najwygodniejszym miejscem do spania, ale nie mogliśmy
narzekać na niewygodę, skoro po ulicach biegały żywe trupy. Sto razy bardziej
wolałem skończyć z obolałym kręgosłupem, niż rozerwany na strzępy.
Leżąc z głową na wyrobionej już, płaskiej poduszce, którą
znalazłem na ławce, wpatrywałem się w kopulasty sufit. Jedyne źródła światła –
cztery małe witraży rozlokowane na dwóch, przeciwnych sobie ścianach dawały go
coraz mniej. Mimo, że było jeszcze wcześnie, to zacząłem odczuwać senność.
Dzień pełen wrażeń wyssał ze mnie całe zasoby energii, ale jeszcze starałem się
walczyć z zamykającymi się powiekami.
– Myślisz, że żyje? – zapytałem.
Nie musiałem precyzować, o kogo mi chodzi. Max to
doskonale wiedział.
– Nie sądzę – odparł, tak jak ja patrząc w górę.
Mój brat zawsze podchodził do życia realistycznie. Dla
niego albo coś było czarne, albo białe. Nie było dla niego półśrodków czy
półprawdy. Jeżeli Wiktor nie miał przy sobie broni, a do tego tak podchodził do
„żywota” zombie, to zapewne już był martwy.
– Chciał nas zabić – powiedziałem, choć sam nie wiem po
co, cały czas ciągnąłem ten temat. – Gdyby miał broń, pewnie by to zrobił.
– Skąd wiesz? – Max spojrzał na mnie. Im większy mrok
zapadał, tym mniej były dla mnie widoczne jego rysy twarzy, ale oczy nadal
widziałem doskonale. Taki kolor, jaki posiadał mój brat nie widziałem nigdy u
nikogo innego. Intensywnie szare, przypominające dwa kawałki lodu. Czasami, gdy
się wściekał, miałem wrażenie, że przenikają one ludzi na wskroś powodując, że
ci momentalnie tracą całą hardość.
– Był zły i zrozpaczony. Wierzył, że jego dziewczyna żyje
i da się ją wyleczyć. Jak ty byś postąpił, gdyby komuś, na kim ci zależy,
grożono śmiercią? Byłbyś zdolny go zabić?
Nie sądziłem, że Max zdolny był by odebrać komuś życie,
ale dzisiejsze przeżycia sprawiły, że zacząłem się nad tym zastanawiać.
Przypadek Wiktora pokazał mi nowe realia świata. Ludzie byli teraz zagubieni,
przestraszeni, popchnięci do ostateczności by chronić siebie, albo swoich
bliskich. Wszechobecne zagrożenie, ciągła walka o życie oraz niepewność
przeżycia do kolejnej doby mogły spowodować, że nie tylko martwi staliby się
zagrożeniem. Musieliśmy mieć świadomość, że pewnego dnia, może i nawet
następnego, przyszło by nam pociągnąć za spust. Wiedziałem, że jest taka
możliwość, ale chciałem, by pojawiła się ona jak najpóźniej.
– Nie wiem – odparł w końcu.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Lekki ton, z jakim
powiedział te słowa sprawił, że naszła mnie dziwna myśl, jednak zaraz ją
oddaliłem. Max w żadnym stopniu nie wyglądał na mordercę. Przynajmniej nie w
moich oczach. Ja znałem jego prawdziwą naturę, nie tą maskę, którą zakładał
przed innymi ludźmi. Jednak mimo to, wciąż miałem wrażenie, że ta druga osoba,
to tylko kolejna, wykreowana przez niego postać, a ta prawdziwa wciąż jeszcze
siedzi w środku jego.
☠☠☠
Rankiem obudziłem się obolały i zziębnięty. W nocy
temperatura mocno spadła i nawet moja zazwyczaj dająca ciepło, jesienna kurtka
nie uchroniła mnie przed mrozem. Zesztywniały usiadłem na ławce, rozluźniając
barki oraz kark. Przy każdym ruchu rozlegało się strzelanie zdrętwiałych
stawów.
– Najgorsza noc w moim życiu – mruknąłem rozmasowując
obolały kark.
Max również nie wyglądał lepiej. Spanie w zimnej kaplicy,
na twardych ławkach dało nam się we znaki i jeszcze długo odczuwaliśmy tego
efekty.
– Jaki mamy plan? – zapytałem jedząc czekoladowego
batona, którego znalazłem w swoim plecaku. Był twardy i zapewne dawno już
przeterminowany, ale byłem tak głodny, że było mi to obojętne.
– Taki sam, jak wczoraj. Szukamy auta, znajdujemy zapasy
i spadamy stąd jak najdalej.
– A potem?
Max założył na ramię karabin. To była jego ulubiona broń.
Kolba wykonana była z jasnego drewna, na której wyryte były litery MW, a komora
zamkowa, lufa oraz celownik optyczny były czarne. Karabin Zastava M76 był
świetną bronią, a w rękach mojego brata – zabójczą.
– O to będziemy się martwić, gdy już znajdziemy zapasy i
auto – powiedział zarzucając na ramiona plecak. Nie widząc na razie sensu na
dalszą rozmowę, również wstałem i zabrałem swoje rzeczy.
Max odsunął ławę, którą poprzedniego wieczora zastawił
drzwi i wyszliśmy na chłodne, poranne powietrze. Wtedy zamarliśmy.
Wokół żeliwnego ogrodzenia stała ponad dziesiątka trupów,
która na nasz widok ożywiła się z apatii i zaczęła dość głośno zawodzić.
Wyciągali ku nam ręce, ale żadnemu jak na razie nie udało się przedostać na
drugą stronę. Najeżony grotami płot wbijał się w ciała tych, którzy zbyt
zachłannie pchali się w naszą stronę. Brudna, gęsta krew skapywała na
oszroniony trawnik, tworząc coraz to większe kałuże.
Sięgnąłem po pistolet, ale wtedy powstrzymał mnie Max.
– Niepotrzebny nam hałas – powiedział i wszedł z powrotem
do kaplicy. Wrócił stamtąd z dwoma ciężkimi świecznikami.
Nie była to może najlepsza broń, ale na pewno skuteczna. Wystarczyło
zaledwie kilka solidnych i celnych uderzeń, by czaszka nadzianego na płot trupa
pękła, brudząc żeliwo kawałkami mózgu, krwi oraz kępkami włosów. Powtórzyłem
zaprezentowane przez Maksa ciosy, osiągając taki sam efekt. Taka walka z zombie
była prosta – mogliśmy trzymać się od nich w bezpiecznej odległości i ich
eliminować, ale było to też męczące. Ludzkie czaszki nie są miękkie, więc nim
udało mi się je roztrzaskać, czułem pieczenie w mięśniach rąk.
Po wyeliminowaniu większej części zombie, przedarliśmy
się przez płot i ruszyliśmy dalej. Szukaliśmy po ulicach sklepów spożywczych
oraz sprawnych aut, unikając przy tym zombie, które w licznych grupkach snuły
się po ulicach miasta. By je ominąć musieliśmy nakładać sporo drogi, a przez to
traciliśmy czas.
Po paru godzinach bezowocnych poszukiwań, natrafiliśmy w
końcu na minimarket. Ulica, na której się znajdował, była pusta, co przyjęliśmy
z ulgą. Już podchodziliśmy do białych drzwi sklepu, gdy w oknie pojawiła się
okropna, zakrwawiona twarz, wykrzywiona w grymasie złości. Oboje odskoczyliśmy
wystraszeni. Zaraz potem przy dużej witrynie sklepowej pojawiła się około
dwudziestka przemienionych. Po zielonych bluzach z logo wywnioskowałem, że byli
to pracownicy marketu, a wśród z nich znaleźli się też i zwykli klienci.
– I co teraz? – zapytałem na głos.
Zombie tłukły w szkło dłońmi, przyciskały do nich
wykrzywione w grymasie, makabryczne twarze. Ich warczenie było stłumione, ale i
tak wywoływało dreszcze. Czułem się niekomfortowo stojąc tak blisko ich,
chociaż oddzielała nas podwójna szyba, ale nie była ona przecież niezniszczalna.
– Idziemy dalej. – Max oderwał pełen złości wzrok od
zduszonych jak sardynki trupów i ruszył dalej.
– Chcesz zostawić taką żyłę złota? – zapytałem z niedowierzaniem. Dobrze widziałem wypełnione jedzeniem półki, których potrzebowaliśmy.
– A jak niby chcesz się dostać do środka nie zwabiając
więcej tych popieprzeńców? – zapytał ostro. – Jeżeli masz jakiś plan, to proszę
bardzo. Słucham.
Zagryzłem wargę patrząc na budynek. Był to większy sklep spożywczy. Jeden z tych samoobsługowych.
Wejście do środka głównymi drzwiami było niemożliwe z dwóch powodów: po
pierwsze – drzwi były zamknięte od środka, a po drugie – nawet gdyby udało by
się nam je otworzyć, to jak mielibyśmy sobie poradzić z dziesiątkami zombie,
które wypadły by na nas, nie robiąc przy tym hałasu? Odpowiedź prosta: nijak.
To było niewykonalne.
Już miałem zamiar się poddać i przyznać Maxowi rację. To
oznaczałoby dalsze włóczenie się po mieście, licząc przy tym na szczęście, że
znajdziemy jedzenie gdzieś indziej. Wtedy jednak wpadł mi do głowy pewien
szalony i cholernie niebezpieczny pomysł. Z rogu stojącej obok sklepu
kamieniczki wyjąłem obluzowaną cegłę i podrzuciłem ją. Wydawała się być
odpowiednia.
☠☠☠
– To głupi pomysł –
powiedział już po raz któryś Max sprawdzając zawartość magazynka swojego
pistoletu.
– Najlepszy, jaki
mamy – odparłem kładąc plecak na dachu pozostawionego na pastwę losu auta. Na
szczęście zostały w nim kluczki. – Gotowy?
– A mam jakiś wybór?
Nie odpowiedziałem.
Obaj nie mieliśmy.
Max ruszył za róg sklepu, gdzie miał czekać na mój
ruch. Denerwowałem się – nie mogłem zaprzeczyć. Bałem się śmierci jak każdy
człowiek i nie miałem ochoty jeszcze żegnać się ze światem. Nie ważne, że stał
się on mocno porąbany.
Gdy upewniłem się,
że mój brat stoi w wyznaczonym miejscu, wziąłem do ręki cegłę i stanąłem
naprzeciw sklepu. Początkowo Max sam chciał wykonać tę część planu, ale
przekonałem go, że jestem szybszy. Po prawdzie jednak chodziło o to, że
strzelałem gorzej, a gdyby coś poszło nie tak, to miałem pewność, że będę
ubezpieczany.
Ręce mi się pociły
ze zdenerwowania, a rozsądek podpowiadał mi, że powinienem odpuścić, ale już
nie było odwrotu. Wziąłem głęboki wdech i z całej siły rzuciłem cegłówką w
witrynę. Ta rozbiła się w drobny mak, uwalniając grupę zombie, która wylała się
na chodnik. Poczekałem chwilę, aż wszystkie się podniosą i dopiero wtedy
zacząłem je wabić.
– Hej! Tutaj,
śmierdziele! Chodźcie do mnie!
Nie trzeba było dwa
razy powtarzać. Zombie ruszyły na mnie, przepychając się między sobą. Szedłem
tyłem, cały czas wołając trupy i obserwując Maksa. Gdy tylko ostatni ożywieniec
opuścił sklep, wpadł on do środka i już po chwili wybiegł na zewnątrz z
czerwonym koszykiem prowiantu. Z zadowoleniem patrzyłem jak kolejne zapasy
lądują w aucie. Nie sądziłem, że pójdzie nam to tak łatwo.
Załatwiłem jednego
z truposzy, który podszedł zbyt blisko mnie, uderzając go znalezioną na ulicy,
metalową rurą. Wpadł on na idących dwóch z tyłu zombie, a te przewróciły się dając
mi jeszcze parę chwil wytchnienia. Trupy z pozoru były powolne, ale widząc
ofiarę dostawały wigoru.
– No chodźcie!
Dalej! Jestem tu! – wołałem zachęcając ożywieńców do dalszego pościgu.
Znajdowaliśmy się już spory kawałek od sklepu. Dzięki temu, że zombie zajmowały
mniejszą część ulicy, bieg powrotny w stronę auta wydawał się być łatwizną.
Nagle jeden z truposzy
odwrócił się akurat w momencie, gdy Max zamykał bagażnik auta. Bestia warknęła
i zaczęła iść w jego stronę, a za nim ruszyło kilka zaalarmowanych
przemienionych. Mój brat, nieświadom jeszcze zagrożenia, znikł w sklepie.
– Nie! Tutaj!
Chodźcie tutaj! – krzyczałem głośniej, ale tamta grupka całkowicie mnie
ignorowała.
Wyminąłem ich i
biegiem wróciłem pod sklep, gdy nagle poczułem ciężar na plecach, który powalił
mnie na ziemię. Coś ciężkiego leżało na mnie, warczało i próbowało przegryźć
się przez materiał mojej kurtki. Złapałem za rurkę próbując uderzyć napastnika,
ale ten wierzgał i za nic nie chciał puścić. Przewróciłem się na plecy, przygniatając
bestię swoim ciężarem. Sięgnąłem po nóż, którego dotychczas nie miałem okazji
użyć. Wyrwałem się z uścisku, po czym dźgnąłem bestię w głowę, ale ostrze nie
przebiło się przez twardą kość czaszki, tylko zsunęło po niej, rozcinając czoło
zombie. Zaatakowałem ponownie, tym razem zatapiając nóż w lewym oku truposza.
Poderwałem się z ziemi i nie widząc już sensu zachowania ciszy, sięgnąłem po
pistolet. Strzeliłem w kierunku trzech najbliższych zombie, po czym ruszyłem do
sklepu. Zastałem tam Maksa, który stał za ladą i walczył z truposzem,
jednocześnie unikając złapania przez dwóch kolejnych.
– Hej! –
krzyknąłem.
Zombie odwróciły
się do mnie, a wtedy wycelowałem w ożywieńca, którego trzymał Max. Ten wykorzystując
chwilową nieuwagę pozostałych trupów, wyciągnął swój pistolet i zastrzelił
pozostałą dwójkę.
Zapadła cisza, ale nie trwała ona długo. Znajome
warczenie rozwiało moją cichą nadzieję, o końcu walki na ten dzień.
– Cholera! – syknął
Max patrząc za mnie.
Do sklepu, przez tą
samą witrynę, którą rozbiłem, zaczęły wdzierać się zombie. Było ich sporo, na
pewno więcej, niż pozostało mi kul w magazynku.
– Zlazły się –
pomyślałem na głos. Jeden z truposzy – postawny mężczyzna, przewyższający
zarówno mnie, jak i Maksa, zaryczał, zmuszając nad do ucieczki,
Zaczęliśmy biec
między półkami pełnymi towarów. Zombie podążały za nami, rozlewając się po całym
sklepie i tym samym odcinając nam wszystkie drogi ucieczki. Widziałem już
stanowisko z mięsem, które oznaczało koniec marketu. Zatrzymałem się będąc w
trzech czwartych drogi i złapałem za regał, gdzie znajdowało się jedzenie oraz
artykuły dla zwierząt. Półka przewaliła się na bok, zagradzając drogę
truposzom, które mimo to dalej próbowały się do nas przedostać.
– Kurwa – Max zaczął
rozglądać się w panice.
I z prawej i z
lewej strony zaczęły już wychodzić zombie. Oboje podnieśliśmy swoje bronie,
stając do siebie plecami. Mieliśmy marne szanse na wyjście z tego cało, ale nie
zamierzałem się poddać bez walki.
Gdy truposze były
jakieś kilka kroków od nas, do głowy przyszedł mi kolejny pomysł. Wskoczyłem za
jedną z lodówek na mięso, ciężkich od wody oraz rozmrożonych produktów, i
zacząłem ją pchać.
– Pomóż mi! – krzyknąłem
do brata.
Max dołożył swoich
sił i razem zapchaliśmy zombie z powrotem do alejki, z której wyszły. Tam
przycisnęliśmy ożywieńców do półki, gdzie znajdowały się alkohole i zaczęliśmy
uciekać w stronę wyjścia. Udało się nam. Gdy trupy wybiegły na zewnątrz, my
byliśmy już w bezpiecznym aucie.
– Spadamy! –
zawołałem, siadając na fotelu obok kierowcy.
Max ruszył ostro z
miejsca i już po chwili byliśmy z dala od grupy zombie. Te goniły nas do
momentu, aż zniknęły mi z pola widzenia.
– A ty we mnie nie
wierzyłeś – powiedziałem oburzonym tonem.
– Pomijając fakt,
że prawie przez ciebie zginęliśmy, to był niezły plan.
– Nie ma za co –
Uśmiechnąłem się złośliwie.
Odetchnąłem
głęboko, próbując unormować swój oddech. Przeczesałem palcami swoje mokre od
potu włosy, a potem otarłem wilgotne czoło.
Mieliśmy samochód,
zapasy i oboje żyliśmy. Miałem nadzieję, że teraz wszystko zacznie się układać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz