Jechaliśmy ulicą, na której w większości znajdowały się
sklepy. Patrzyłem na ograbione z towarów placówki, które ludzie w ostatnich
swoich chwilach postanowili okraść. Było to dla mnie niedorzeczne i głupie.
Ryzykować życie swoje, a może nawet swoich bliskich dla paru rzeczy, które i
tak już nie miały wartości? Czysta głupota! Na dodatek, większość tych, którzy
postanowili się wzbogacić, szwendała się teraz po ulicy. Jakiś mężczyzna leżał przygnieciony telewizorem plazmowym, młoda kobieta utknęła w witrynie sklepowej
między dwoma wieszakami, a inna leżała na chodniku przed drogerią, otoczona
przez pożerających ją zombie.
– Nie śpij – Max szturchnął mnie w bok, aż drygnąłem.
– Sorki, zamyśliłem się – powiedziałem odrywając wzrok od
pokracznych postaci. Te próbowały nas dogonić, ale samochód był dla nich za
szybki.
Spojrzałem na swój pistolet, który leżał na moich
kolanach. Odkąd go miałem, starałem się zawsze mieć go w zasięgu. Dawał mi siłę
oraz odwagę, no i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Zawdzięczałem mu życie, ale
byłem pewien, że kiedyś w końcu musiałbym za jego pomocą komuś je odebrać.
Świat się zmienił, a ludzie wraz z nim. Zawsze tak było.
– Co się wtedy stało? – zapytałem.
Max spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
– Podczas transakcji – wyjaśniłem. – Jak wirus mógł tak
szybko się rozprzestrzenić?
Ta kwestia od początku zdawała mi się być dziwna.
Zdawałem sobie, że jeden zarażony ugryzł drugiego, a ten kolejnego i tak dalej,
i tak dalej, ale w to, że w zaledwie trzy dni dotarł z województwa
małopolskiego do lubuskiego, trudno mi było uwierzyć. I w fakt, że temat ten
był przemilczany w mediach, chociaż ożywanie zmarłych nie mogło przejść bez
echa.
– Miał wystarczająco dużo czasu – odparł Max tajemniczo.
Już miałem zapytać, o co chodzi, gdy dwudziestoośmiolatek
pochylił się lekko do przodu.
– A to co?
Powędrowałem za jego wzrokiem i zobaczyłem kobietę. Ta
klęczała na środku ulicy, kołysząc się w przód i w tył. Gdy nas zobaczyła, od
razu poderwała się na nogi, machając desperacko rękoma.
– Zatrzymaj się – powiedziałem. Max zrobił to niechętnie.
Wyszedłem na zewnątrz, przezornie rozglądając wokoło,
szukając zagrożenia. Na szczęście, w pobliżu nie było żadnych trupów ani też
innych ludzi. Tylko ta kobieta.
– Wszystko w porządku? – zapytałem, podchodząc do niej.
Ta spojrzała na mnie zapłakana.
Była mniej więcej w wieku mojego brata. Jasne, sięgające
ramion włosy miała poplątane i brudne. Jej twarz była w ciemnych smugach, a
ubranie – kiedyś na pewno ładne – poplamione.
– Pomóżcie mi. – Spojrzała na mnie błagalnie. – One są
wszędzie. Dorwali… Dorwali moją siostrę.
Wybuchła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach. Obejrzałem się
na Maksa, który podejrzliwie patrzył na nieznajomą. Na ramieniu trzymał swój
karabin.
– Jesteś sama? – zapytał.
– Ta-ak. – Otarła mokrą od łez twarz. – Błagam, weźcie
mnie ze sobą. Sama sobie nie poradzę.
– Nie ma mowy – ubiegł mnie Max, gdy chciałem zgodzić się
na prośbę kobiety. Brat spojrzał na mnie beznamiętnie. – Nie mamy czasu na bawienie
się w niańkę.
– Max! – skarciłem brata, podchodząc do niego. – Ona
potrzebuje pomocy.
– Jak wszyscy. Będziemy zabierali każdego, kto wybiegnie
nam przed maskę?
Rozumiałem pobudki Maksa, ale nie zgadzałem się z nimi. Oczywiście
rozumiałem, że wszystkim nie mogliśmy pomóc, ale mogliśmy przynajmniej się o to
postarać.
– Ona jest sama. Bezbronna. Jak ma przeżyć? –
argumentowałem. Po minie brata stwierdziłem, że mógłbym go przekonać. – Może
się nam przydać. We troje będziemy mieli większe szanse i bardzo dobrze o tym
wiesz.
Max jeszcze przez
chwilę zaciskał szczękę i patrzył na kobietę niepewnie, ale w końcu pokiwał
głową.
– Dobra. Niech będzie – westchnął, wracając do auta.
– Możesz…
Nie zdążyłem dokończyć, gdy poczułem chłodny metal na
odsłoniętej szyi. Blondynka, bo ze zwinnością kota, stanęła za mną. Uniosłem
obie ręce w obronnym geście, a zaalarmowany Max wymierzył w kobietę z automatu.
– Nawet nie próbuj – syknęła ostrzegawczo w jego stronę.
– Puść go, a może cię nie zabiję – odparł ten, nie
przestając celować.
– Spróbuj. Zobaczymy, kto okaże się szybszy. – Na dowód
jeszcze mocniej przyciskając mi ostrze do szyi. Zadrżałem, wyczuwając ostrość
noża.
Blondynka gwizdnęła przeciągle, czym przywołała drugą kobietę,
która wyszła zza rogu budynku. Miała ona w dłoniach wiatrówkę. Tym, co prawda,
nikogo by nie zabiła, chyba, że trafiłaby celnie albo z bardzo bliska.
– Rzuć broń – powiedziała, mierząc do Maksa. Ten jednak
nie zareagował na jej żądanie.
– Daję wam ostatnią szansę. – Ton jego głosu wskazywał,
że był rozwścieczony. Zobaczyłem, że kobieta z wiatrówką straciła nieco
pewności siebie.
– Możemy to załatwić inaczej. – Podjąłem próbę
negocjacji, ale odpowiedzią na nią było mocniejsze szarpnięcie, przez które nóż
naciął lekko skórę na mojej szyi.
– Zamknij się! A ty – zwróciła się do mojego brata –
odłóż tą pieprzoną broń, bo go zabiję! Nie żartuję!
Blondynka numer dwa stała już tylko parę metrów od mojego
brata. Widziałem duże podobieństwo między nią, a moją oprawczynią. Musiały być
rodziną. Może nawet siostrami.
Widziałem konsternację na twarzy Maksa. Zastanawiał się,
czy ma zaryzykować i spróbować zastrzelić obie kobiety, czy też po prostu się
poddać. W obu przypadkach musiał liczyć się z ryzykiem swojej porażki i mojej
śmierci. Widać było, że nasze napastniczki były zdesperowane.
Ostatecznie odłożył karabin na ziemię i uniósł ręce.
– Mądra decyzja. – Kobieta podniosła broń Maksa, a jej
siostra zabrała moją. Nacisk noża znikł z mojej szyi, gdy obie ruszyły do
naszego auta.
– Zapłacicie za to.
– Nie sadzę, skarbie. – Blondynka od wiatrówki posłała
Maksowi całusa.
– Żeby nie było, że jesteśmy bez serca – dodała ta druga,
przez okno rzucając nam nóż, którym jeszcze przed chwilą mi groziła.
Nasze auto odjechało, zabierając całą broń, zapasy i
szanse na przeżycie. Patrząc na znikający za rogiem bagażnik, czułem wyrzuty
sumienia. W końcu siostry wykiwały nas przeze mnie. Max miał prawo być na mnie
wściekłym. Ale zamiast wyrzucić na mnie pretensje, ten tylko podniósł nóż i
wcisnął go za pasek.
– Max, ja…
– Musimy znaleźć nowe zapasy – powiedział, rozglądając
się wokoło. – Jakaś broń też by się przydała. Sprawdzimy te sklepy. Może nie
wszystko zostało splądrowane. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy też nowy
samochód.
Jego pobłażanie w
stosunku do mojej głupoty czasem było ciężkie. Wolałem, by już mnie opieprzył,
niż udawał, że nic wielkiego się nie stało. A stało.
Ruszyłem bez słowa za bratem.
☠☠☠
Odpuściliśmy sobie przeszukiwanie sklepów, bo bez broni
było to zbyt ryzykowne. Postanowiliśmy więc sprawdzić jedną z kamienic, które
znajdowały się na końcu ulicy. Liczyliśmy, że chociaż tam uciekający w panice
ludzie nie zabrali wszystkiego z lodówek. W końcu to była jedna z ostatnich
rzeczy, jaką zabierano z domów – a przynajmniej robili tak ci liczący na pomoc.
Po co dodatkowo obciążać się żywnością, skoro dostaliby ją gdzieś indziej? Z tą
myślą weszliśmy do środka dwupiętrowego budynku.
W środku panowała ciemność. Na końcu korytarza, za
schodami, znajdowały się drzwi. Te zapewne prowadziły na podwórze. Obok nich
było szczelnie zasłonięte kocem okno. Czuć było też smród czegoś, czego nie
potrafiłem nawet określić. Słodkawo-mdlący zapach przyprawiał mnie o mdłości.
– Co tu tak cuchnie? – zapytałem chowając twarz w zgięcie
łokcia.
– Śmierć – odparł jednym słowem Max i ruszył schodami na
górę.
Wyraźniejszy smród dochodził z mieszkania, znajdującego
się na pierwszym piętrze. Zaraz po otworzeniu drzwi, uderzył w nas fetor tak
intensywny, że aż mnie zemdliło. Wydawało się nawet, że od niego powietrze aż
zgęstniało. Musiałem mocno zaciskać zęby i panować nad skurczami żołądka, by
nie zwymiotować. Miałem ochotę wyjść z powrotem na korytarz, ale ciekowość
zwyciężyła.
Mieszkanie ewidentnie należało do jakiejś starszej osoby.
Być może nawet małżeństwa. Świadczył o tym nie tylko wystrój, ale i ubrania
oraz czarno-białe, ślubne zdjęcia. Weszliśmy do salonu, a potem do kuchni. Oba
te pomieszczenia okazały się być puste. Pozostał tylko jeden pokój, który
musiał być sypialnią. Dochodziło stamtąd stłumione przez drzwi warczenie,
połączone z cichym łupaniem. Ująłem mocniej nóż, który zabrałem z kuchni czując
rosnącą adrenalinę. Nie byłem wyszkolony do walki bronią białą, dlatego
odczuwałem pewien strach. Pistolety były prostsze. Głośniejsze, ale prostsze.
Max spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem mu głową.
Weszliśmy do środka, gdzie przywitał nas odrażający obrazek.
Na dużym łóżku małżeńskim leżało obgryzione z mięsa
ciało, a na podłodze obok siedział zombie. Truposz był tak obżarty, że nie mógł
się poruszyć. Był to mężczyzna około osiemdziesiątki, ubrany w piżamę, która
mocno opinała go w brzuchu. Przez to wyglądał, jakby był w ciąży.
Drugie zwłoki w tym pokoju należały do kobiety. Miała na
sobie długą, czerwoną od krwi, koszulę nocną. Nie dało się dostrzec jej twarzy,
z której pozostały tylko strzępy. Nieosłonięte niczym zęby, dziura w miejscu
nosa z kawałkiem chrząstki oraz puste oczodoły. Reszta ciała nie wyglądała
lepiej. Żebra sterczały, osłaniając resztkę zachowanych organów. Wśród kawałków
wnętrzności widziałem kręgosłup. Jelita zwisały z łóżka, ciągnąc się aż do
zombie, który trzymał je w ręce.
Był to okropny, ale i smutny obrazek. Nie chciałem na
niego patrzeć, a równocześnie nie mogłem oderwać od niego wzroku. Patrzyłem w
puste oczy ożywieńca, który próbował do nas podpełznąć. Dopiero Max powstrzymał
go, przygniatając truposza butem do podłogi i wbijając mu nóż w skroń.
– Chodźmy stąd – mruknął, wychodząc z pokoju.
Nie oponowałem. Patrzenie na ten koszmarny widok tylko
wzbudzały we mnie mdłości.
Przeszukując mieszkanie znaleźliśmy w lodówce prowiant,
który nadal nadawał się do spożycia. Co prawda widok masakry z pokoju obok
odebrał mi cały apetyt, ale cieszyłem się, że nasza sytuacja zaczyna się
poprawiać.
Podczas przeszukiwania szafek nie mogłem się wyzbyć
nieprzyjemnego uczucia. Ciągle miałem wrażenie, że jesteśmy jak złodzieje
okradający groby, bo w jakimś stopniu tym było to mieszkanie – grobem dwójki
jego właścicieli.
– Patrz na to. – Max wszedł do salonu, trzymając w
dłoniach lornetkę.
– Przydatna rzecz – mruknąłem wracając do grzebania w
szufladach. Nie natrafiłem tam jednak na nic ciekawego. Wściekły zamknąłem je z
trzaskiem. – Kurwa.
– A tobie co?
– Nic – warknąłem. Wziąłem głęboki wdech, ale wcale mnie
on nie uspokoił. – Co my właściwie robimy? Jesteśmy jak jakieś cholerne hieny
cmentarne. Plądrujemy dom ludzi, którzy leżą martwi w pokoju obok.
– Właśnie. – Max odłożył lornetkę na stół, o który się
oparł. – Są martwi. Im to już nie robi różnicy, co się tu dzieje.
– Wiesz dobrze, o co mi chodzi – powiedziałem zirytowany.
– Wiem tylko tyle, że jeżeli dalej będziesz miał takie
podejście, to długo nie pożyjesz. – Mówił wolno, jak do dziecka, któremu musiał
coś tłumaczyć. To tylko zirytowało mnie jeszcze bardziej. – To nie czas na
sentymenty, Adam. To, co się stało, powinno dać ci jasno do zrozumienia, że
zgrywanie bohatera nie jest opłacalne. Jesteśmy w dupie, ale nie będziemy się
teraz użalać. Póki co żyjemy, więc przestać jęczeć, weź się w garść i pakuj
rzeczy.
Był zły. Może nawet wściekły, ale powiedział mi samą
prawdę. Miał rację co do tego, że pomagając zapominałem o rozwadze. Najpierw
Wiktor z Mileną, a potem siostry – w obu tych przypadkach działałem
lekkomyślnie i przyniosło to nam same problemy. Pomaganie innym w tych czasach
stało się bardzo ryzykowne.
– Przepraszam, Max. Masz rację – powiedziałem drapiąc się
po policzku. Nigdy nie byłem fanem zarostu, dlatego kłująca szczecina
doprowadzała mnie do szału. – Mam tego już po prostu dość. W ciągu jednego dnia
wszystko zniknęło. Chyba jeszcze nie do końca to ogarnąłem.
– W porządku. – Max poklepał mnie przyjacielsko po
plecach.
Nagle naszą uwagę przykuła sytuacja dziejąca się na
ulicy. Usłyszeliśmy serię wystrzałów, które brzmiały, jakby ktoś toczył ze sobą
małą wojnę. Nie widzieliśmy co właściwie się działo, bo z tego poziomu
zasłaniały nam wszystko bloki.
– Na górę – zarządził Max.
Na drugim piętrze znajdowała się drabinka, która
prowadziła na dach. Wspięliśmy się po niej, po czym naszym oczom ukazała się panorama
miasta. Gdzieniegdzie unosiły się stróżki dymu, jakiś budynek, dwie ulice
dalej, doszczętnie spłonął, ulice były zastawione porzuconymi autami, a między
nimi chodziły żywe trupy. Miasto duchów –
pomyślałem. Było to trafne określenie tej opanowanej przez zombie
miejscowości.
– Patrz. – Max podał mi lornetkę, przez którą sam przed
chwilą patrzył, i wskazał mi ulicę kawałek dalej.
Byłem świadkiem pierwszych, zapewne nie ostatnich,
przypadków ludzkiego okrucieństwa i degeneracji. Jakieś dwie grupy strzelały do
siebie. Pewnie chodziło im o sklep z bronią, której szyld widziałem bardzo
dobrze.
– Zaczęło się szybciej, niż myślałem – mruknąłem, oddając
lornetkę. Nie miałem ochoty patrzeć na wzajemnie mordujących się ludzi.
– Niby co? – zapytał Max.
– Tracenie człowieczeństwa. – Oparłem się o komin. – Tak
będzie wyglądał teraz ten świat? Ludzie będą się zabijać, bo będzie to
łatwiejsze? Niedługo dojdzie do tego, że będziemy gotowi odebrać komuś życie za
puszkę fasoli.
Max nie skomentował mojego wywodu i powrócił do śledzenia
sytuacji. Strzały ucichły, a po niosącym się pisku opon twierdziłem, że jedna z
grup odjechała.
– Wracajmy do środka i wynośmy się stąd – powiedziałem po
kilku minutach, podczas których Max nadal obserwował okolicę.
– Cholera! – syknął niespodziewanie.
– Co jest?
– Sam zobacz.
Podszedłem do krawędzi dachu i nie musiałem używać
lornetki, by widzieć hordę trupów zalewającą ulicę. Było ich naprawdę sporo i
podążały za ciemnowłosą kobietą. Nieznajoma biegła uliczkami, co chwilę poprawiając
dużą, czarną torbę którą miała na ramieniu i zbliżała się w naszą stronę. Gdy
dotarła na nasze osiedle, na moment przystanęła. Z torby wyciągnęła broń, na
widok której Maksowi aż zaświeciły się oczy.
– Gdzie idziesz? – zapytałem, ale ten już zniknął na
dole.
Mój brat zbiegł na sam dół, stojąc przy drzwiach, prowadzących
na podwórko. Czekał, uważnie nasłuchując. Nie wiedziałem, co ma w planach, ale
nie odważyłem się odezwać. Czułem napięcie, jakie towarzyszyło tej sytuacji i
słyszałem jeszcze oddalone, ale coraz wyraźniejsze zawodzenie trupów.
Nagle Max pociągnął za klamkę, wychylił się na zewnątrz i
wciągnął kogoś do środka. Przez ciemność myślałem, że było to zombie, ale gdy
nie było żadnych oznak, że rzeczywiście tak jest, uspokoiłem się. W półmroku
dostrzegłem, jak mój brat zasłania
dłonią usta zaskoczonej postaci. Dopiero wtedy skojarzyłem fakty i rozpoznałem
w niej tą samą dziewczynę, która uciekała przed hordą zombie.
– Ani drgnij – wycedził Max.
Nie wiedziałem, czy to przez strach, czy też dziewczyna
po prostu rozumiała, że chwilowo to najlepsze wyjście, ale stała nieruchomo,
przyciśnięta do drzwi. Cała nasza trójka trwała w ciszy, podczas gdy przez
podwórko przetoczył się pochód zombie. Gdyby choć jednemu wpadło do głowy
zainteresować się naszym budynkiem, mielibyśmy nie lada kłopoty.
– Puszczę cię teraz – odezwał się Max, gdy od dłuższej
chwili nie słychać było żadnych oznak dalszej obecności zombie. – Ale niczego
nie próbuj. Rozumiesz?
Dziewczyna skinęła głową, cały czas patrząc na mojego
brata. W tym spojrzeniu nie było strachu – wręcz przeciwnie. Max ledwo zdjął
dłoń z jej twarzy, gdy ta kolanek kopnęła go w brzuch i wymierzyła w niego z
pistoletu.
– Kurwa mać! – jęknął zgięty w pół Max.
– Cofnij się – powiedziała do niego dziewczyna. Rozległo
się ciche kliknięcie, gdy odbezpieczyła broń. – Oboje. Już!
– Spokojnie. – Uniosłem obie ręce tak, by to widziała. –
Nie mamy złych zamiarów.
– Gdzieś to kiedyś słyszałam. – Zerknęła na mnie
przelotnie.
– To jest twoja wdzięczność za pomoc? – Max wyprostował
się, rozmasowując miejsce gdzie padł cios.
– Nie potrzebowałam pomocy.
– Jasne – prychnął mój brat. – A tę hordę zombie
prowadziłaś na spacer.
– Wystarczy – skarciłem brata, na co ten przewrócił
oczami. Zwróciłem się do dziewczyny, która nie opuściła broni nawet na
milimetr. – Wybacz mu, czasem jego mózg nie łączy się z językiem. Jestem Adam,
a to mój brat – Max.
Nieznajoma jeszcze przez chwilę mierzyła nas niepewnym
wzrokiem, ale ostatecznie opuściła broń. Nie schowała jej jednak, a dalej
trzymała zapobiegawczo w dłoni. Miałem nadzieję, że nie zdecyduje się jej jednak
użyć.
– Sasza – powiedziała.
– Skoro już wszyscy się poznaliśmy, możemy stąd iść? –
wtrącił się Max. – To stado jeszcze może wrócić – dodał, nie omieszkując posłać
Saszy wymownego spojrzenia.
Przewróciłem oczami. Tak, Max bardzo często bywał
dupkiem.
– Dlaczego miałabym wam zaufać? – zapytała Sasza.
Max zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał na nowo poznaną dziewczynę w sposób, którego nie potrafiłem odgadnąć.
– Bo to na razie najlepsze, co możesz zrobić – odparł.
Nie wróciliśmy do mieszkania staruszków. To na dole
okazało się być otwarte i puste. Odgłosy zombie dochodziły z zewnątrz, ale
truposze na razie nam nie zagrażały. Mimo to czułem niepokój. Nie sądziłem, że
jeszcze kiedykolwiek uda mi się przyzwyczaić do obecności żywych trupów.
Max ruszył rozejrzeć się po mieszkaniu, a Sasza usiadła
na fotelu w salonie. Odłożyła na razie pistolet, ale wciąż trzymała go w
zasięgu ręki. Nie dziwiłem się jej, że zachowuje taką ostrożność, bo i ja
zerkałem na nią podejrzliwie. Akcja z blondynkami nauczyła mnie, że na każdego
trzeba patrzeć z dystansem. Dziwiłem się jednak, że Max, zaraz po wygłoszeniu
tyrady o ostrożności i niechęci do zawierania znajomości z innymi ludźmi,
pomógł dziewczynie.
– Jesteś stąd? – zapytałem, przerywając niezręczną ciszę.
– Tak – odparła krótko, zdejmując brązową, skórzaną
kurtkę i odkładając ją na bok. Pod spodem miała czarny golf, który podkreślał
jej talię oraz piersi.
Dopiero wtedy miałem okazję przyjrzeć się nowo poznanej.
Sasza była ładną, młodą kobietą, czego nie dało się nie zauważyć. Miała dość
ostre rysy twarzy, z mocno zarysowanymi kościami policzkowymi i nieco
kwadratową szczęką. Oczy miała szare, nieco ciemniejsze niż Maksa, otoczone
gęstymi rzęsami. Ciemny, gruby warkocz włosów opadał jej na ramię, sięgając
prawie pasa. Tak, Sasza była ładna.
– A wy skąd jesteście? – zapytała.
Gdy przyłapałem się na gapieniu na dziewczynę,
zawstydzony odwróciłem wzrok. Odchrząknąłem, starając się zatrzeć to
nieprzyjemne wrażenie.
– Z Krakowa – odparłem szybko.
– Co was tu sprowadziło? – Sasza brzmiała już na bardziej
wyluzowaną, albo przynajmniej już nie tak spiętą.
– My… jechaliśmy w odwiedziny do kumpla – powiedziałem,
naprędce wymyślając kłamstwo.
– To niezbyt trafiliście z czasem. – Sasza, po raz
pierwszy, uśmiechnęła się lekko. – Zazwyczaj nasze miasto jest bardziej
przyjazne dla turystów.
Również się uśmiechnąłem. Miło był w końcu porozmawiać,
choć przez chwilę nie myśląc o tym całym syfie, który rozgrywał się na
zewnątrz.
– Gdzie są twoi znajomi? – zapytałem. Gdy Sasza spojrzała
na mnie zaskoczona, zaraz wyjaśniłem: – Widzieliśmy, jak walczyliście z inną
grupą. Przez lornetkę.
Sasza zmieszała się wyraźnie i spięła. Odwracając wzrok,
zagryzła policzek.
– Rozdzieliliśmy się – powiedziała. – Byłam z
przyjacielem i dziewczyną, którą poznaliśmy wczoraj. Uratowała nam życie.
– Będziesz ich szukać?
Nie odpowiedziała, gdy z kuchni zawołał mnie Max. Zostawiłem
Saszę i przeszedłem do kuchni, gdzie mój brat przetrząsał szafki.
– Dobra, gadaj o co chodzi. – Skrzyżowałem ręce na
piersi. – Dopiero mówiłeś, że nie powinienem zgrywać bohatera, a sam to robisz.
Co jest?
– Nie mogę być dobrym chrześcijaninem? – zapytał, nie
przestając zaglądać do kolejnych szafek.
– Nie pieprz. Nie jesteś nawet wierzący. – Zerknąłem w
stronę salonu. Sasza wyciągnęła magazynek ze swojego pistoletu, sprawdziła go,
po czym włożyła z powrotem. Wtedy w głowie pojawiła mi się pewna myśl, której
nie potrafiłem odrzucić, a która mnie zdenerwowała. – Chyba nie chcesz jej
okraść?
Mina Maksa mówiła coś wręcz przeciwnego.
– Chyba oszalałeś. – Z niedowierzaniem pokręciłem głową.
– Potrzebujemy tej broni – powiedział na swoje
usprawiedliwienie. – Poza tym, nie zabierzemy jej wszystkiego.
– To nie zmienia faktu, że staniemy się nie lepsi niż
tamte kobiety – syknąłem. – Max, możemy się z nią dogadać.
Mój brat wyprostował się, patrząc na mnie z politowaniem.
W dłoni miął paczkę suszonej wołowiny.
– Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Zaprzyjaźnijmy
się z nią i razem przeżyjmy te najgorsze chwile, trzymając się za rączki –
zironizował. – Dopiero co zabiła człowieka. Widziałem. Jakoś nie wygląda na
przejętą albo skruszoną. Z nami może w każdej chwili zrobić to samo. Nie znamy
jej.
– Nie sądzisz, że gdyby chciała nam coś zrobić, to już by
to zrobiła? – próbowałem bronić Saszy, choć słowa maksa mną wstrząsnęły.
– No właśnie.
Spojrzeliśmy oboje w kierunku drzwi. Sasza stała w nich, opierając
się o futrynę i zagryzając policzek. Beznamiętnie patrzyła na Maksa. Pistolet
tkwił, zatknięty za jej pasek.
– Saszo. Max. – Stanąłem między tą dwójką, gotów
interweniować, gdyby którekolwiek z nich chciało zrobić coś głupiego. Gromy,
jakie ciskali sobie oczami, były wyraźnym znakiem, że powinienem podjąć funkcję
mediatora. – To wcale nie tak…
– Dam wam broń – powiedziała niespodziewanie dziewczyna.
Jej słowa wprawiły w osłupienie nie tylko mnie. Max również był zaskoczony takim obrotem spraw.
– Ale…?
– Ale pomożecie mi odnaleźć moich przyjaciół – dokończyła
i po chwili namysłu dodała: – I nie zabiję was.
Wiedziałem, że żartowała, ale dreszcz i tak przebiegł mi
po krzyżu. Byłem przekonany, że po tym, jak usłyszała naszą rozmowę, zabije
nas, a w najlepszym przypadku zostawi.
– Dlaczego mielibyśmy wierzyć, że nas nie wykiwasz? –
zapytał Max.
Sasza uśmiechnęła się, po czym wróciła do salonu. Na
odchodne rzuciła jeszcze:
– To najlepsze, co możesz zrobić.
☠☠☠
Sprawdzenie pozostałych mieszkań zajęło nam aż dwie
godziny, ale było warto. Opuściliśmy kamienicę z plecakami, wypełnionymi
jeszcze nadającym się do spożycia jedzeniem. Mieliśmy kolejny problem z głowy.
A przynajmniej chwilowo.
– Torbę schowałam w koszu na śmieci – powiedziała Sasza,
prowadząc nas przez podwórko.
W wąskiej uliczce, pomiędzy blokami, stało tam zombie. Na
nasz widok natychmiast się ożywiło i warcząc, ruszyło ku nam. Max uniósł pistolet,
który dała mu Sasza, w geście ostatecznego pojednania, ale dziewczyna
powstrzymała go.
– Ja to załatwię.
Sasza wyciągnęła zza paska siekierę i zamachnęła się nią.
Ostrze wbiło się w bok głowy zombie, rozpłatując czaszkę i uwalniając falę
ciemnej krwi.
– Strzelanie, to marnowanie naboi – powiedziała patrząc
na Maxa. – I robienie niepotrzebnego hałasu. Chyba, że chcesz wyprowadzić
zombie na spacer.
Widząc minę Maxa, parsknąłem śmiechem. Nigdy nie lubił
krytyki i wytykania mu błędów, a Sasza wyglądała na taką, która będzie to robić
z przyjemnością. Zapowiadała się ciekawa podróż.
– Cholera! – Sasza przyległa do ściany, pociągając mnie
za sobą.
– Co jest? – zapytałem półszeptem.
Dziewczyna wychyliła się zza winkla.
– Zombie. Dość sporo – oznajmiła. – Nie przedostaniemy
się.
Wyjrzałem na podwórko i rzeczywiście – stała tam całkiem
spora grupa zombie. Nie liczyłem, ale na oko było ich około czterdziestka. Była
to zapewne część hordy, która ścigała Saszę.
– Jakiś plan? – zapytała dziewczyna, patrząc to na mnie,
to na Maksa.
Ja miałem tylko jeden, ale najprostszy i
najbezpieczniejszy – uciec. Choć broń była niewątpliwie ważna, nie chciałem
przez nią tracić życia.
– Tak – odezwał się nagle Max. Oboje spojrzeliśmy na
niego w wyczekiwaniu. – Niewiarygodnie głupi i ryzykowny, ale zawsze.
☠☠☠
Po raz kolejny powtórzyłem w myślach zadanie, jakie
zostało mi przydzielone, by przypadkiem czegoś nie spaprać. Plan Maksa
rzeczywiście był głupi i ryzykowny. Próbowałem
nawet zaprotestować, przed wprowadzeniem go w życie, ale zostałem
przegłosowany.
– To samobójstwo – powiedziałem, otwierając klapę
kontenera. Cuchnęło w nim okropnie, ale lepszy był fetor odpadków, niż
rozkładających się ciał.
– Nie kracz – skarciła mnie Sasza, pierwsza wchodząc do
środka. Po jej minie widać było, że takie siedzenie w śmieciach nie było niczym
przyjemnym, ale starała się tego nie pokazywać.
Plan Maksa polegał na tym, że podczas gdy on miał wywabić
zombie, my, ukryci w kontenerze, mieliśmy zdobyć torbę. Sasza od razu
przystanęła na ten plan, podczas gdy ja miałem sporo wątpliwości. Zauważyłem za
to, że pomimo niezbyt dobrego początku, mój brat i nowo poznana dziewczyna potrafili
się dogadać.
Niechętnie wszedłem do kontenera, a Max podniósł klapę,
by ją za nami zamknąć.
– Wiesz, co robić? – zapytała Sasza.
– Będę na was czekał w parku – odparł ten. Wcześniej
Sasza dokładnie opisała mu trasę, którą powinien się kierować, by zgubić
zombie.
– Uważaj na siebie – powiedziałem do brata.
– Jak zawsze. – Posłał mi uspokajający uśmiech, po czym
zamknął klapę.
Po odcięciu nas od świeżego powietrza oraz światła,
momentalnie stało się w środku duszno. Smród śmieci stał się wyraźniejszy, a w
mroku niewiele było widać. Widziałem jedynie zarys sylwetki siedzącej naprzeciw
mnie dziewczyny.
Zaufaliśmy jej oboje, a przecież w ogóle jej nie
znaliśmy. Nie powinienem był się na to godzić – pomyślałem. Max i Sasza mogli być ryzykantami, ale ja, swoją
biernością, pozwalałem im na wypadki, które mogły się zdarzyć. Jako jedyny,
rozsądnie myślący, powinienem zrobić wszystko, by wybić im ten pomysł z głowy. Chyba,
że Sasza chce nas wciągnąć w jakąś pułapkę
– ta myśl zaatakowała mnie nagle, ale zaraz ją odrzuciłem. Owszem – miała
ona silną osobowość, którą potrafiła wykorzystać, ale nie wyglądała na taką,
która podstępem poświęciłaby życie innych, dla osiągnięcia własnego celu. Miała
w sobie dużo determinacji oraz charyzmy, ale na pewno nie była zła. Jeżeli
nawet Max – nielubiący się podporządkowywać nikomu, zaufał jej, to i ja
musiałem.
– Dlaczego tak patrzysz? – zapytała nagle, wyrywając mnie
z przemyśleń.
– Zastanawiam się, co naprawdę tobą kieruje – odparłem.
– Troska o przyjaciół, chęć przeżycia, zwykła, ludzka
dobroć – wymieniła. – Albo po prostu was polubiłam.
Prychnąłem opierając głowę o ściankę kontenera. Sasza
przez dłuższą chwilę przewiercała mnie wzrokiem na wylot, aż poczułem się
niezręcznie. Pomimo jej sarkazmu, rządzenia się, hardości i bezpośredniości –
zaczynałem ją lubić. To było najdziwniejsze.
– Spróbuj mi zaufać, Adamie – powiedziała po chwili.
Nie odpowiedziałem jej nic, bo rozległ się wystrzał, a za
nim kolejny. Wiedziałem, że to Max, a mimo to wzdrygnąłem się. Mocniej
ścisnąłem rękojeść mojego noża, jakbym próbował w jakiś sposób dodać sobie sił
i odwagi.
Gdy usłyszeliśmy przechodzące obok nas zombie, oboje aż
wstrzymaliśmy oddech. Jeden ruch i zostalibyśmy okrążeni przez dziesiątki
zombie, a z tej pułapki trudno by było się nam wydostać. Czekaliśmy więc.
Pochód trupów zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Kilka razy rozlegało się
głuche łupanie truposzy, które wpadły na nasz kontener. Wtedy z trudem udawało
mi się zachować spokój. Po paru minutach od przejścia ostatniego ożywieńca,
wyszliśmy na zewnątrz. Łapczywie chwyciłem świeże powietrze w płuca, w którym i
tak wyczułem smród rozkładu.
Prowadzony przez Saszę przeszedłem na podwórko. Po drodze
natknęliśmy się na trójkę zombie. Pierwszego z nich moja towarzyszka załatwiła
od razu, tak jak poprzednio, używając swojej siekiery. Ja w tym czasie chwyciłem
truposza za przód brudnej koszuli i przycisnąłem go do ściany. Ten szarpał się,
próbując mnie ugryźć, ale już za życia był cherlawy, więc przytrzymanie go nie
stanowiło dla mnie problemu. Wbiłem nóż w jego białe, lewe oko, wkładając w to
całą siłę. Nie nacieszyłem się jednak długo swoim pierwszym, udanym starciem,
bo trzeci zombie rzucił się na mnie, o mało co nie przewracając. Złapałem
przemienioną kobietę za długie blond włosy, by uniemożliwić jej ugryzienie
mnie. I to uratowało mnie przed zarażeniem. Chwilę potem Sasza wbiła nóż w tył
głowy zombie.
– W porządku? – zapytała.
– Tak. Pośpieszmy się – powiedziałem, ruszając przodem.
Ledwo co wyszliśmy na podwórko, a zobaczyłem trójkę
ludzi, która biegła w kierunku koszy na śmieci. Dwójka mężczyzn oraz kobieta
szybko pokonali dzielący ich dystans od śmietników i otworzyli jeden. Saszy,
jak na zawołanie, zapaliła się czerwona lampka w głowie. Biegiem ruszyła w ich
kierunku, wyciągając po drodze pistolet, o istnieniu którego nie miałem
pojęcia.
– Nawet się nie próbuj ruszyć! – krzyknęła do
najstarszego mężczyzny, który zastygł pochylając się nad otwartym koszem. Pozostała
dwójka stała z boku, ściskając w dłoniach szpadel oraz młotek.
– A co? Zabijesz mnie? – zapytał kpiąco mężczyzna.
Wyglądał na jakieś czterdzieści lat, miał jasne włosy oraz trochę ciemniejszy
zarost. Jego towarzyszami byli nastolatkowe, więc od razu pomyślałem, że mamy
do czynienia z ojcem i jego dziećmi.
– Może. Jeżeli się nie wycofasz, to będę musiała głęboko
to przemyśleć.
Słowa Saszy nie zrobiły większego wrażenia na mężczyźnie,
w przeciwieństwie do mnie. Wierzyłem, że jest gotowa to zrobić. Widziałem tą
determinację w jej oczach.
– Więc proszę bardzo! – Mężczyzna wyprostował się i
rozłożył ręce. – Strzelaj. Bez tej torby i tak jesteśmy skazani na śmierć.
– Tato – pisnęła dziewczyna, przyciskając mocniej łopatę
do piersi.
– Taka prawda – warknął do córki. – Wy macie broń.
– Tak – potwierdziła moja towarzyszka. – Jest w tej
torbie.
– Bądźcie ludźmi. – Głos mężczyzny stał się bardziej
błagalny. Spojrzał na mnie, jakby szukał wsparcia. – Proszę.
Już miałem zwrócić się do Saszy, by załatwić to inaczej,
gdy stojący dotychczas w ciszy chłopak, rzucił się w naszą stronę z młotkiem.
Miał desperację w oczach, która sprawiła, że nie myślał logicznie. Nie
spodziewał się, że moja towarzyszka zadziała tak instynktownie i pociągnie za
spust. Ona także była zaskoczona, gdy na piersi chłopaka pojawiła się czerwona
plama. Upadł, a my w milczeniu obserwowaliśmy, jak gaśnie w nim życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz