niedziela, 23 lipca 2017

ROZDZIAŁ 8 - MIASTO DUCHÓW (ADAM)

   Jechaliśmy ulicą, na której w większości znajdowały się sklepy. Patrzyłem na ograbione z towarów placówki, które ludzie w ostatnich swoich chwilach postanowili okraść. Było to dla mnie niedorzeczne i głupie. Ryzykować życie swoje, a może nawet swoich bliskich dla paru rzeczy, które i tak już nie miały wartości? Czysta głupota! Na dodatek, większość tych, którzy postanowili się wzbogacić, szwendała się teraz po ulicy. Jakiś mężczyzna leżał przygnieciony telewizorem plazmowym, młoda kobieta utknęła w witrynie sklepowej między dwoma wieszakami, a inna leżała na chodniku przed drogerią, otoczona przez pożerających ją zombie.
   – Nie śpij – Max szturchnął mnie w bok, aż drygnąłem.
   – Sorki, zamyśliłem się – powiedziałem odrywając wzrok od pokracznych postaci. Te próbowały nas dogonić, ale samochód był dla nich za szybki.
   Spojrzałem na swój pistolet, który leżał na moich kolanach. Odkąd go miałem, starałem się zawsze mieć go w zasięgu. Dawał mi siłę oraz odwagę, no i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Zawdzięczałem mu życie, ale byłem pewien, że kiedyś w końcu musiałbym za jego pomocą komuś je odebrać. Świat się zmienił, a ludzie wraz z nim. Zawsze tak było.
   – Co się wtedy stało? – zapytałem.
   Max spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
   – Podczas transakcji – wyjaśniłem. – Jak wirus mógł tak szybko się rozprzestrzenić?
   Ta kwestia od początku zdawała mi się być dziwna. Zdawałem sobie, że jeden zarażony ugryzł drugiego, a ten kolejnego i tak dalej, i tak dalej, ale w to, że w zaledwie trzy dni dotarł z województwa małopolskiego do lubuskiego, trudno mi było uwierzyć. I w fakt, że temat ten był przemilczany w mediach, chociaż ożywanie zmarłych nie mogło przejść bez echa.
   – Miał wystarczająco dużo czasu – odparł Max tajemniczo.
   Już miałem zapytać, o co chodzi, gdy dwudziestoośmiolatek pochylił się lekko do przodu.
   – A to co?
   Powędrowałem za jego wzrokiem i zobaczyłem kobietę. Ta klęczała na środku ulicy, kołysząc się w przód i w tył. Gdy nas zobaczyła, od razu poderwała się na nogi, machając desperacko rękoma.
   – Zatrzymaj się – powiedziałem. Max zrobił to niechętnie.
   Wyszedłem na zewnątrz, przezornie rozglądając wokoło, szukając zagrożenia. Na szczęście, w pobliżu nie było żadnych trupów ani też innych ludzi. Tylko ta kobieta.
   – Wszystko w porządku? – zapytałem, podchodząc do niej. Ta spojrzała na mnie zapłakana.
   Była mniej więcej w wieku mojego brata. Jasne, sięgające ramion włosy miała poplątane i brudne. Jej twarz była w ciemnych smugach, a ubranie – kiedyś na pewno ładne – poplamione.
   – Pomóżcie mi. – Spojrzała na mnie błagalnie. – One są wszędzie. Dorwali… Dorwali moją siostrę.
   Wybuchła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach. Obejrzałem się na Maksa, który podejrzliwie patrzył na nieznajomą. Na ramieniu trzymał swój karabin.
   – Jesteś sama? – zapytał.
   – Ta-ak. – Otarła mokrą od łez twarz. – Błagam, weźcie mnie ze sobą. Sama sobie nie poradzę.
   – Nie ma mowy – ubiegł mnie Max, gdy chciałem zgodzić się na prośbę kobiety. Brat spojrzał na mnie beznamiętnie. – Nie mamy czasu na bawienie się w niańkę.
   – Max! – skarciłem brata, podchodząc do niego. – Ona potrzebuje pomocy.
   – Jak wszyscy. Będziemy zabierali każdego, kto wybiegnie nam przed maskę?
   Rozumiałem pobudki Maksa, ale nie zgadzałem się z nimi. Oczywiście rozumiałem, że wszystkim nie mogliśmy pomóc, ale mogliśmy przynajmniej się o to postarać.
   – Ona jest sama. Bezbronna. Jak ma przeżyć? – argumentowałem. Po minie brata stwierdziłem, że mógłbym go przekonać. – Może się nam przydać. We troje będziemy mieli większe szanse i bardzo dobrze o tym wiesz.
   Max jeszcze przez chwilę zaciskał szczękę i patrzył na kobietę niepewnie, ale w końcu pokiwał głową.
   – Dobra. Niech będzie – westchnął, wracając do auta.
   – Możesz…
   Nie zdążyłem dokończyć, gdy poczułem chłodny metal na odsłoniętej szyi. Blondynka, bo ze zwinnością kota, stanęła za mną. Uniosłem obie ręce w obronnym geście, a zaalarmowany Max wymierzył w kobietę z automatu.
   – Nawet nie próbuj – syknęła ostrzegawczo w jego stronę.
   – Puść go, a może cię nie zabiję – odparł ten, nie przestając celować.
   – Spróbuj. Zobaczymy, kto okaże się szybszy. – Na dowód jeszcze mocniej przyciskając mi ostrze do szyi. Zadrżałem, wyczuwając ostrość noża.
   Blondynka gwizdnęła przeciągle, czym przywołała drugą kobietę, która wyszła zza rogu budynku. Miała ona w dłoniach wiatrówkę. Tym, co prawda, nikogo by nie zabiła, chyba, że trafiłaby celnie albo z bardzo bliska. 
   – Rzuć broń – powiedziała, mierząc do Maksa. Ten jednak nie zareagował na jej żądanie.
   – Daję wam ostatnią szansę. – Ton jego głosu wskazywał, że był rozwścieczony. Zobaczyłem, że kobieta z wiatrówką straciła nieco pewności siebie. 
   – Możemy to załatwić inaczej. – Podjąłem próbę negocjacji, ale odpowiedzią na nią było mocniejsze szarpnięcie, przez które nóż naciął lekko skórę na mojej szyi.
   – Zamknij się! A ty – zwróciła się do mojego brata – odłóż tą pieprzoną broń, bo go zabiję! Nie żartuję!
   Blondynka numer dwa stała już tylko parę metrów od mojego brata. Widziałem duże podobieństwo między nią, a moją oprawczynią. Musiały być rodziną. Może nawet siostrami.
   Widziałem konsternację na twarzy Maksa. Zastanawiał się, czy ma zaryzykować i spróbować zastrzelić obie kobiety, czy też po prostu się poddać. W obu przypadkach musiał liczyć się z ryzykiem swojej porażki i mojej śmierci. Widać było, że nasze napastniczki były zdesperowane.
   Ostatecznie odłożył karabin na ziemię i uniósł ręce.
   – Mądra decyzja. – Kobieta podniosła broń Maksa, a jej siostra zabrała moją. Nacisk noża znikł z mojej szyi, gdy obie ruszyły do naszego auta.  
   – Zapłacicie za to.
   – Nie sadzę, skarbie. – Blondynka od wiatrówki posłała Maksowi całusa.
   – Żeby nie było, że jesteśmy bez serca – dodała ta druga, przez okno rzucając nam nóż, którym jeszcze przed chwilą mi groziła.
   Nasze auto odjechało, zabierając całą broń, zapasy i szanse na przeżycie. Patrząc na znikający za rogiem bagażnik, czułem wyrzuty sumienia. W końcu siostry wykiwały nas przeze mnie. Max miał prawo być na mnie wściekłym. Ale zamiast wyrzucić na mnie pretensje, ten tylko podniósł nóż i wcisnął go za pasek.
   – Max, ja…
   – Musimy znaleźć nowe zapasy – powiedział, rozglądając się wokoło. – Jakaś broń też by się przydała. Sprawdzimy te sklepy. Może nie wszystko zostało splądrowane. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy też nowy samochód.
   Jego pobłażanie w stosunku do mojej głupoty czasem było ciężkie. Wolałem, by już mnie opieprzył, niż udawał, że nic wielkiego się nie stało. A stało.
   Ruszyłem bez słowa za bratem.

☠☠☠

   Odpuściliśmy sobie przeszukiwanie sklepów, bo bez broni było to zbyt ryzykowne. Postanowiliśmy więc sprawdzić jedną z kamienic, które znajdowały się na końcu ulicy. Liczyliśmy, że chociaż tam uciekający w panice ludzie nie zabrali wszystkiego z lodówek. W końcu to była jedna z ostatnich rzeczy, jaką zabierano z domów – a przynajmniej robili tak ci liczący na pomoc. Po co dodatkowo obciążać się żywnością, skoro dostaliby ją gdzieś indziej? Z tą myślą weszliśmy do środka dwupiętrowego budynku.
   W środku panowała ciemność. Na końcu korytarza, za schodami, znajdowały się drzwi. Te zapewne prowadziły na podwórze. Obok nich było szczelnie zasłonięte kocem okno. Czuć było też smród czegoś, czego nie potrafiłem nawet określić. Słodkawo-mdlący zapach przyprawiał mnie o mdłości.
   – Co tu tak cuchnie? – zapytałem chowając twarz w zgięcie łokcia.
   – Śmierć – odparł jednym słowem Max i ruszył schodami na górę.
   Wyraźniejszy smród dochodził z mieszkania, znajdującego się na pierwszym piętrze. Zaraz po otworzeniu drzwi, uderzył w nas fetor tak intensywny, że aż mnie zemdliło. Wydawało się nawet, że od niego powietrze aż zgęstniało. Musiałem mocno zaciskać zęby i panować nad skurczami żołądka, by nie zwymiotować. Miałem ochotę wyjść z powrotem na korytarz, ale ciekowość zwyciężyła.
   Mieszkanie ewidentnie należało do jakiejś starszej osoby. Być może nawet małżeństwa. Świadczył o tym nie tylko wystrój, ale i ubrania oraz czarno-białe, ślubne zdjęcia. Weszliśmy do salonu, a potem do kuchni. Oba te pomieszczenia okazały się być puste. Pozostał tylko jeden pokój, który musiał być sypialnią. Dochodziło stamtąd stłumione przez drzwi warczenie, połączone z cichym łupaniem. Ująłem mocniej nóż, który zabrałem z kuchni czując rosnącą adrenalinę. Nie byłem wyszkolony do walki bronią białą, dlatego odczuwałem pewien strach. Pistolety były prostsze. Głośniejsze, ale prostsze.
   Max spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem mu głową. Weszliśmy do środka, gdzie przywitał nas odrażający obrazek.
   Na dużym łóżku małżeńskim leżało obgryzione z mięsa ciało, a na podłodze obok siedział zombie. Truposz był tak obżarty, że nie mógł się poruszyć. Był to mężczyzna około osiemdziesiątki, ubrany w piżamę, która mocno opinała go w brzuchu. Przez to wyglądał, jakby był w ciąży.   
   Drugie zwłoki w tym pokoju należały do kobiety. Miała na sobie długą, czerwoną od krwi, koszulę nocną. Nie dało się dostrzec jej twarzy, z której pozostały tylko strzępy. Nieosłonięte niczym zęby, dziura w miejscu nosa z kawałkiem chrząstki oraz puste oczodoły. Reszta ciała nie wyglądała lepiej. Żebra sterczały, osłaniając resztkę zachowanych organów. Wśród kawałków wnętrzności widziałem kręgosłup. Jelita zwisały z łóżka, ciągnąc się aż do zombie, który trzymał je w ręce.
   Był to okropny, ale i smutny obrazek. Nie chciałem na niego patrzeć, a równocześnie nie mogłem oderwać od niego wzroku. Patrzyłem w puste oczy ożywieńca, który próbował do nas podpełznąć. Dopiero Max powstrzymał go, przygniatając truposza butem do podłogi i wbijając mu nóż w skroń.
   – Chodźmy stąd – mruknął, wychodząc z pokoju.
   Nie oponowałem. Patrzenie na ten koszmarny widok tylko wzbudzały we mnie mdłości.
   Przeszukując mieszkanie znaleźliśmy w lodówce prowiant, który nadal nadawał się do spożycia. Co prawda widok masakry z pokoju obok odebrał mi cały apetyt, ale cieszyłem się, że nasza sytuacja zaczyna się poprawiać.
Podczas przeszukiwania szafek nie mogłem się wyzbyć nieprzyjemnego uczucia. Ciągle miałem wrażenie, że jesteśmy jak złodzieje okradający groby, bo w jakimś stopniu tym było to mieszkanie – grobem dwójki jego właścicieli.
   – Patrz na to. – Max wszedł do salonu, trzymając w dłoniach lornetkę.
   – Przydatna rzecz – mruknąłem wracając do grzebania w szufladach. Nie natrafiłem tam jednak na nic ciekawego. Wściekły zamknąłem je z trzaskiem. – Kurwa.
   – A tobie co?
   – Nic – warknąłem. Wziąłem głęboki wdech, ale wcale mnie on nie uspokoił. – Co my właściwie robimy? Jesteśmy jak jakieś cholerne hieny cmentarne. Plądrujemy dom ludzi, którzy leżą martwi w pokoju obok.
   – Właśnie. – Max odłożył lornetkę na stół, o który się oparł. – Są martwi. Im to już nie robi różnicy, co się tu dzieje.
   – Wiesz dobrze, o co mi chodzi – powiedziałem zirytowany.
   – Wiem tylko tyle, że jeżeli dalej będziesz miał takie podejście, to długo nie pożyjesz. – Mówił wolno, jak do dziecka, któremu musiał coś tłumaczyć. To tylko zirytowało mnie jeszcze bardziej. – To nie czas na sentymenty, Adam. To, co się stało, powinno dać ci jasno do zrozumienia, że zgrywanie bohatera nie jest opłacalne. Jesteśmy w dupie, ale nie będziemy się teraz użalać. Póki co żyjemy, więc przestać jęczeć, weź się w garść i pakuj rzeczy.
   Był zły. Może nawet wściekły, ale powiedział mi samą prawdę. Miał rację co do tego, że pomagając zapominałem o rozwadze. Najpierw Wiktor z Mileną, a potem siostry – w obu tych przypadkach działałem lekkomyślnie i przyniosło to nam same problemy. Pomaganie innym w tych czasach stało się bardzo ryzykowne.
   – Przepraszam, Max. Masz rację – powiedziałem drapiąc się po policzku. Nigdy nie byłem fanem zarostu, dlatego kłująca szczecina doprowadzała mnie do szału. – Mam tego już po prostu dość. W ciągu jednego dnia wszystko zniknęło. Chyba jeszcze nie do końca to ogarnąłem.
   – W porządku. – Max poklepał mnie przyjacielsko po plecach.
   Nagle naszą uwagę przykuła sytuacja dziejąca się na ulicy. Usłyszeliśmy serię wystrzałów, które brzmiały, jakby ktoś toczył ze sobą małą wojnę. Nie widzieliśmy co właściwie się działo, bo z tego poziomu zasłaniały nam wszystko bloki.
   – Na górę – zarządził Max.
   Na drugim piętrze znajdowała się drabinka, która prowadziła na dach. Wspięliśmy się po niej, po czym naszym oczom ukazała się panorama miasta. Gdzieniegdzie unosiły się stróżki dymu, jakiś budynek, dwie ulice dalej, doszczętnie spłonął, ulice były zastawione porzuconymi autami, a między nimi chodziły żywe trupy. Miasto duchów – pomyślałem. Było to trafne określenie tej opanowanej przez zombie miejscowości.
   – Patrz. – Max podał mi lornetkę, przez którą sam przed chwilą patrzył, i wskazał mi ulicę kawałek dalej.
   Byłem świadkiem pierwszych, zapewne nie ostatnich, przypadków ludzkiego okrucieństwa i degeneracji. Jakieś dwie grupy strzelały do siebie. Pewnie chodziło im o sklep z bronią, której szyld widziałem bardzo dobrze.
   – Zaczęło się szybciej, niż myślałem – mruknąłem, oddając lornetkę. Nie miałem ochoty patrzeć na wzajemnie mordujących się ludzi.
   – Niby co? – zapytał Max.
   – Tracenie człowieczeństwa. – Oparłem się o komin. – Tak będzie wyglądał teraz ten świat? Ludzie będą się zabijać, bo będzie to łatwiejsze? Niedługo dojdzie do tego, że będziemy gotowi odebrać komuś życie za puszkę fasoli.
   Max nie skomentował mojego wywodu i powrócił do śledzenia sytuacji. Strzały ucichły, a po niosącym się pisku opon twierdziłem, że jedna z grup odjechała.
   – Wracajmy do środka i wynośmy się stąd – powiedziałem po kilku minutach, podczas których Max nadal obserwował okolicę.
   – Cholera! – syknął niespodziewanie.
   – Co jest?
   – Sam zobacz.
   Podszedłem do krawędzi dachu i nie musiałem używać lornetki, by widzieć hordę trupów zalewającą ulicę. Było ich naprawdę sporo i podążały za ciemnowłosą kobietą. Nieznajoma biegła uliczkami, co chwilę poprawiając dużą, czarną torbę którą miała na ramieniu i zbliżała się w naszą stronę. Gdy dotarła na nasze osiedle, na moment przystanęła. Z torby wyciągnęła broń, na widok której Maksowi aż zaświeciły się oczy.
   – Gdzie idziesz? – zapytałem, ale ten już zniknął na dole.  
   Mój brat zbiegł na sam dół, stojąc przy drzwiach, prowadzących na podwórko. Czekał, uważnie nasłuchując. Nie wiedziałem, co ma w planach, ale nie odważyłem się odezwać. Czułem napięcie, jakie towarzyszyło tej sytuacji i słyszałem jeszcze oddalone, ale coraz wyraźniejsze zawodzenie trupów.
   Nagle Max pociągnął za klamkę, wychylił się na zewnątrz i wciągnął kogoś do środka. Przez ciemność myślałem, że było to zombie, ale gdy nie było żadnych oznak, że rzeczywiście tak jest, uspokoiłem się. W półmroku dostrzegłem, jak mój brat  zasłania dłonią usta zaskoczonej postaci. Dopiero wtedy skojarzyłem fakty i rozpoznałem w niej tą samą dziewczynę, która uciekała przed hordą zombie.
   – Ani drgnij – wycedził Max.
   Nie wiedziałem, czy to przez strach, czy też dziewczyna po prostu rozumiała, że chwilowo to najlepsze wyjście, ale stała nieruchomo, przyciśnięta do drzwi. Cała nasza trójka trwała w ciszy, podczas gdy przez podwórko przetoczył się pochód zombie. Gdyby choć jednemu wpadło do głowy zainteresować się naszym budynkiem, mielibyśmy nie lada kłopoty.
   – Puszczę cię teraz – odezwał się Max, gdy od dłuższej chwili nie słychać było żadnych oznak dalszej obecności zombie. – Ale niczego nie próbuj. Rozumiesz?
   Dziewczyna skinęła głową, cały czas patrząc na mojego brata. W tym spojrzeniu nie było strachu – wręcz przeciwnie. Max ledwo zdjął dłoń z jej twarzy, gdy ta kolanek kopnęła go w brzuch i wymierzyła w niego z pistoletu.
   – Kurwa mać! – jęknął zgięty w pół Max.
   – Cofnij się – powiedziała do niego dziewczyna. Rozległo się ciche kliknięcie, gdy odbezpieczyła broń. – Oboje. Już!
   – Spokojnie. – Uniosłem obie ręce tak, by to widziała. – Nie mamy złych zamiarów.
   – Gdzieś to kiedyś słyszałam. – Zerknęła na mnie przelotnie.
   – To jest twoja wdzięczność za pomoc? – Max wyprostował się, rozmasowując miejsce gdzie padł cios.
   – Nie potrzebowałam pomocy.
   – Jasne – prychnął mój brat. – A tę hordę zombie prowadziłaś na spacer.
   – Wystarczy – skarciłem brata, na co ten przewrócił oczami. Zwróciłem się do dziewczyny, która nie opuściła broni nawet na milimetr. – Wybacz mu, czasem jego mózg nie łączy się z językiem. Jestem Adam, a to mój brat – Max.
   Nieznajoma jeszcze przez chwilę mierzyła nas niepewnym wzrokiem, ale ostatecznie opuściła broń. Nie schowała jej jednak, a dalej trzymała zapobiegawczo w dłoni. Miałem nadzieję, że nie zdecyduje się jej jednak użyć.
   – Sasza – powiedziała.
   – Skoro już wszyscy się poznaliśmy, możemy stąd iść? – wtrącił się Max. – To stado jeszcze może wrócić – dodał, nie omieszkując posłać Saszy wymownego spojrzenia.
   Przewróciłem oczami. Tak, Max bardzo często bywał dupkiem.
   – Dlaczego miałabym wam zaufać? – zapytała Sasza.
   Max zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał na nowo poznaną dziewczynę w sposób, którego nie potrafiłem odgadnąć.
   – Bo to na razie najlepsze, co możesz zrobić – odparł.
   Nie wróciliśmy do mieszkania staruszków. To na dole okazało się być otwarte i puste. Odgłosy zombie dochodziły z zewnątrz, ale truposze na razie nam nie zagrażały. Mimo to czułem niepokój. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek uda mi się przyzwyczaić do obecności żywych trupów.
   Max ruszył rozejrzeć się po mieszkaniu, a Sasza usiadła na fotelu w salonie. Odłożyła na razie pistolet, ale wciąż trzymała go w zasięgu ręki. Nie dziwiłem się jej, że zachowuje taką ostrożność, bo i ja zerkałem na nią podejrzliwie. Akcja z blondynkami nauczyła mnie, że na każdego trzeba patrzeć z dystansem. Dziwiłem się jednak, że Max, zaraz po wygłoszeniu tyrady o ostrożności i niechęci do zawierania znajomości z innymi ludźmi, pomógł dziewczynie.
   – Jesteś stąd? – zapytałem, przerywając niezręczną ciszę.
   – Tak – odparła krótko, zdejmując brązową, skórzaną kurtkę i odkładając ją na bok. Pod spodem miała czarny golf, który podkreślał jej talię oraz piersi.
   Dopiero wtedy miałem okazję przyjrzeć się nowo poznanej. Sasza była ładną, młodą kobietą, czego nie dało się nie zauważyć. Miała dość ostre rysy twarzy, z mocno zarysowanymi kościami policzkowymi i nieco kwadratową szczęką. Oczy miała szare, nieco ciemniejsze niż Maksa, otoczone gęstymi rzęsami. Ciemny, gruby warkocz włosów opadał jej na ramię, sięgając prawie pasa. Tak, Sasza była ładna.
   – A wy skąd jesteście? – zapytała.
   Gdy przyłapałem się na gapieniu na dziewczynę, zawstydzony odwróciłem wzrok. Odchrząknąłem, starając się zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie.
   – Z Krakowa – odparłem szybko.
   – Co was tu sprowadziło? – Sasza brzmiała już na bardziej wyluzowaną, albo przynajmniej już nie tak spiętą.
   – My… jechaliśmy w odwiedziny do kumpla – powiedziałem, naprędce wymyślając kłamstwo.
   – To niezbyt trafiliście z czasem. – Sasza, po raz pierwszy, uśmiechnęła się lekko. – Zazwyczaj nasze miasto jest bardziej przyjazne dla turystów.
   Również się uśmiechnąłem. Miło był w końcu porozmawiać, choć przez chwilę nie myśląc o tym całym syfie, który rozgrywał się na zewnątrz.
   – Gdzie są twoi znajomi? – zapytałem. Gdy Sasza spojrzała na mnie zaskoczona, zaraz wyjaśniłem: – Widzieliśmy, jak walczyliście z inną grupą. Przez lornetkę.
   Sasza zmieszała się wyraźnie i spięła. Odwracając wzrok, zagryzła policzek.
   – Rozdzieliliśmy się – powiedziała. – Byłam z przyjacielem i dziewczyną, którą poznaliśmy wczoraj. Uratowała nam życie.
   – Będziesz ich szukać?
   Nie odpowiedziała, gdy z kuchni zawołał mnie Max. Zostawiłem Saszę i przeszedłem do kuchni, gdzie mój brat przetrząsał szafki.
   – Dobra, gadaj o co chodzi. – Skrzyżowałem ręce na piersi. – Dopiero mówiłeś, że nie powinienem zgrywać bohatera, a sam to robisz. Co jest?
   – Nie mogę być dobrym chrześcijaninem? – zapytał, nie przestając zaglądać do kolejnych szafek.
   – Nie pieprz. Nie jesteś nawet wierzący. – Zerknąłem w stronę salonu. Sasza wyciągnęła magazynek ze swojego pistoletu, sprawdziła go, po czym włożyła z powrotem. Wtedy w głowie pojawiła mi się pewna myśl, której nie potrafiłem odrzucić, a która mnie zdenerwowała. – Chyba nie chcesz jej okraść? 
   Mina Maksa mówiła coś wręcz przeciwnego.
   – Chyba oszalałeś. – Z niedowierzaniem pokręciłem głową.
   – Potrzebujemy tej broni – powiedział na swoje usprawiedliwienie. – Poza tym, nie zabierzemy jej wszystkiego.
   – To nie zmienia faktu, że staniemy się nie lepsi niż tamte kobiety – syknąłem. – Max, możemy się z nią dogadać.
   Mój brat wyprostował się, patrząc na mnie z politowaniem. W dłoni miął paczkę suszonej wołowiny.
   – Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Zaprzyjaźnijmy się z nią i razem przeżyjmy te najgorsze chwile, trzymając się za rączki – zironizował. – Dopiero co zabiła człowieka. Widziałem. Jakoś nie wygląda na przejętą albo skruszoną. Z nami może w każdej chwili zrobić to samo. Nie znamy jej.
   – Nie sądzisz, że gdyby chciała nam coś zrobić, to już by to zrobiła? – próbowałem bronić Saszy, choć słowa maksa mną wstrząsnęły.
   – No właśnie.
   Spojrzeliśmy oboje w kierunku drzwi. Sasza stała w nich, opierając się o futrynę i zagryzając policzek. Beznamiętnie patrzyła na Maksa. Pistolet tkwił, zatknięty za jej pasek.
   – Saszo. Max. – Stanąłem między tą dwójką, gotów interweniować, gdyby którekolwiek z nich chciało zrobić coś głupiego. Gromy, jakie ciskali sobie oczami, były wyraźnym znakiem, że powinienem podjąć funkcję mediatora. – To wcale nie tak…
   – Dam wam broń – powiedziała niespodziewanie dziewczyna. Jej słowa wprawiły w osłupienie nie tylko mnie. Max również był  zaskoczony takim obrotem spraw.
   – Ale…?
   – Ale pomożecie mi odnaleźć moich przyjaciół – dokończyła i po chwili namysłu dodała: – I nie zabiję was.
   Wiedziałem, że żartowała, ale dreszcz i tak przebiegł mi po krzyżu. Byłem przekonany, że po tym, jak usłyszała naszą rozmowę, zabije nas, a w najlepszym przypadku zostawi.
   – Dlaczego mielibyśmy wierzyć, że nas nie wykiwasz? – zapytał Max.
   Sasza uśmiechnęła się, po czym wróciła do salonu. Na odchodne rzuciła jeszcze:
   – To najlepsze, co możesz zrobić.

☠☠☠

   Sprawdzenie pozostałych mieszkań zajęło nam aż dwie godziny, ale było warto. Opuściliśmy kamienicę z plecakami, wypełnionymi jeszcze nadającym się do spożycia jedzeniem. Mieliśmy kolejny problem z głowy. A przynajmniej chwilowo.
   – Torbę schowałam w koszu na śmieci – powiedziała Sasza, prowadząc nas przez podwórko.
   W wąskiej uliczce, pomiędzy blokami, stało tam zombie. Na nasz widok natychmiast się ożywiło i warcząc, ruszyło ku nam. Max uniósł pistolet, który dała mu Sasza, w geście ostatecznego pojednania, ale dziewczyna powstrzymała go.
   – Ja to załatwię.
   Sasza wyciągnęła zza paska siekierę i zamachnęła się nią. Ostrze wbiło się w bok głowy zombie, rozpłatując czaszkę i uwalniając falę ciemnej krwi.
   – Strzelanie, to marnowanie naboi – powiedziała patrząc na Maxa. – I robienie niepotrzebnego hałasu. Chyba, że chcesz wyprowadzić zombie na spacer.
   Widząc minę Maxa, parsknąłem śmiechem. Nigdy nie lubił krytyki i wytykania mu błędów, a Sasza wyglądała na taką, która będzie to robić z przyjemnością. Zapowiadała się ciekawa podróż.
   – Cholera! – Sasza przyległa do ściany, pociągając mnie za sobą.
   – Co jest? – zapytałem półszeptem.
   Dziewczyna wychyliła się zza winkla.
   – Zombie. Dość sporo – oznajmiła. – Nie przedostaniemy się.
   Wyjrzałem na podwórko i rzeczywiście – stała tam całkiem spora grupa zombie. Nie liczyłem, ale na oko było ich około czterdziestka. Była to zapewne część hordy, która ścigała Saszę.
   – Jakiś plan? – zapytała dziewczyna, patrząc to na mnie, to na Maksa.
   Ja miałem tylko jeden, ale najprostszy i najbezpieczniejszy – uciec. Choć broń była niewątpliwie ważna, nie chciałem przez nią tracić życia.
   – Tak – odezwał się nagle Max. Oboje spojrzeliśmy na niego w wyczekiwaniu. – Niewiarygodnie głupi i ryzykowny, ale zawsze. 

☠☠☠

   Po raz kolejny powtórzyłem w myślach zadanie, jakie zostało mi przydzielone, by przypadkiem czegoś nie spaprać. Plan Maksa rzeczywiście był głupi i ryzykowny.  Próbowałem nawet zaprotestować, przed wprowadzeniem go w życie, ale zostałem przegłosowany.
   – To samobójstwo – powiedziałem, otwierając klapę kontenera. Cuchnęło w nim okropnie, ale lepszy był fetor odpadków, niż rozkładających się ciał.
   – Nie kracz – skarciła mnie Sasza, pierwsza wchodząc do środka. Po jej minie widać było, że takie siedzenie w śmieciach nie było niczym przyjemnym, ale starała się tego nie pokazywać.
   Plan Maksa polegał na tym, że podczas gdy on miał wywabić zombie, my, ukryci w kontenerze, mieliśmy zdobyć torbę. Sasza od razu przystanęła na ten plan, podczas gdy ja miałem sporo wątpliwości. Zauważyłem za to, że pomimo niezbyt dobrego początku, mój brat i nowo poznana dziewczyna potrafili się dogadać.
   Niechętnie wszedłem do kontenera, a Max podniósł klapę, by ją za nami zamknąć.
   – Wiesz, co robić? – zapytała Sasza.
   – Będę na was czekał w parku – odparł ten. Wcześniej Sasza dokładnie opisała mu trasę, którą powinien się kierować, by zgubić zombie.
   – Uważaj na siebie – powiedziałem do brata.
   – Jak zawsze. – Posłał mi uspokajający uśmiech, po czym zamknął klapę.
   Po odcięciu nas od świeżego powietrza oraz światła, momentalnie stało się w środku duszno. Smród śmieci stał się wyraźniejszy, a w mroku niewiele było widać. Widziałem jedynie zarys sylwetki siedzącej naprzeciw mnie dziewczyny.
   Zaufaliśmy jej oboje, a przecież w ogóle jej nie znaliśmy. Nie powinienem był się na to godzićpomyślałem. Max i Sasza mogli być ryzykantami, ale ja, swoją biernością, pozwalałem im na wypadki, które mogły się zdarzyć. Jako jedyny, rozsądnie myślący, powinienem zrobić wszystko, by wybić im ten pomysł z głowy. Chyba, że Sasza chce nas wciągnąć w jakąś pułapkęta myśl zaatakowała mnie nagle, ale zaraz ją odrzuciłem. Owszem – miała ona silną osobowość, którą potrafiła wykorzystać, ale nie wyglądała na taką, która podstępem poświęciłaby życie innych, dla osiągnięcia własnego celu. Miała w sobie dużo determinacji oraz charyzmy, ale na pewno nie była zła. Jeżeli nawet Max – nielubiący się podporządkowywać nikomu, zaufał jej, to i ja musiałem.
   – Dlaczego tak patrzysz? – zapytała nagle, wyrywając mnie z przemyśleń.
   – Zastanawiam się, co naprawdę tobą kieruje – odparłem.
   – Troska o przyjaciół, chęć przeżycia, zwykła, ludzka dobroć – wymieniła. – Albo po prostu was polubiłam.
   Prychnąłem opierając głowę o ściankę kontenera. Sasza przez dłuższą chwilę przewiercała mnie wzrokiem na wylot, aż poczułem się niezręcznie. Pomimo jej sarkazmu, rządzenia się, hardości i bezpośredniości – zaczynałem ją lubić. To było najdziwniejsze.
   – Spróbuj mi zaufać, Adamie – powiedziała po chwili.
   Nie odpowiedziałem jej nic, bo rozległ się wystrzał, a za nim kolejny. Wiedziałem, że to Max, a mimo to wzdrygnąłem się. Mocniej ścisnąłem rękojeść mojego noża, jakbym próbował w jakiś sposób dodać sobie sił i odwagi.
   Gdy usłyszeliśmy przechodzące obok nas zombie, oboje aż wstrzymaliśmy oddech. Jeden ruch i zostalibyśmy okrążeni przez dziesiątki zombie, a z tej pułapki trudno by było się nam wydostać. Czekaliśmy więc. Pochód trupów zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Kilka razy rozlegało się głuche łupanie truposzy, które wpadły na nasz kontener. Wtedy z trudem udawało mi się zachować spokój. Po paru minutach od przejścia ostatniego ożywieńca, wyszliśmy na zewnątrz. Łapczywie chwyciłem świeże powietrze w płuca, w którym i tak wyczułem smród rozkładu.
   Prowadzony przez Saszę przeszedłem na podwórko. Po drodze natknęliśmy się na trójkę zombie. Pierwszego z nich moja towarzyszka załatwiła od razu, tak jak poprzednio, używając swojej siekiery. Ja w tym czasie chwyciłem truposza za przód brudnej koszuli i przycisnąłem go do ściany. Ten szarpał się, próbując mnie ugryźć, ale już za życia był cherlawy, więc przytrzymanie go nie stanowiło dla mnie problemu. Wbiłem nóż w jego białe, lewe oko, wkładając w to całą siłę. Nie nacieszyłem się jednak długo swoim pierwszym, udanym starciem, bo trzeci zombie rzucił się na mnie, o mało co nie przewracając. Złapałem przemienioną kobietę za długie blond włosy, by uniemożliwić jej ugryzienie mnie. I to uratowało mnie przed zarażeniem. Chwilę potem Sasza wbiła nóż w tył głowy zombie.
   – W porządku? – zapytała.
   – Tak. Pośpieszmy się – powiedziałem, ruszając przodem.
   Ledwo co wyszliśmy na podwórko, a zobaczyłem trójkę ludzi, która biegła w kierunku koszy na śmieci. Dwójka mężczyzn oraz kobieta szybko pokonali dzielący ich dystans od śmietników i otworzyli jeden. Saszy, jak na zawołanie, zapaliła się czerwona lampka w głowie. Biegiem ruszyła w ich kierunku, wyciągając po drodze pistolet, o istnieniu którego nie miałem pojęcia.
   – Nawet się nie próbuj ruszyć! – krzyknęła do najstarszego mężczyzny, który zastygł pochylając się nad otwartym koszem. Pozostała dwójka stała z boku, ściskając w dłoniach szpadel oraz młotek.
   – A co? Zabijesz mnie? – zapytał kpiąco mężczyzna. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat, miał jasne włosy oraz trochę ciemniejszy zarost. Jego towarzyszami byli nastolatkowe, więc od razu pomyślałem, że mamy do czynienia z ojcem i jego dziećmi.
   – Może. Jeżeli się nie wycofasz, to będę musiała głęboko to przemyśleć.
   Słowa Saszy nie zrobiły większego wrażenia na mężczyźnie, w przeciwieństwie do mnie. Wierzyłem, że jest gotowa to zrobić. Widziałem tą determinację w jej oczach.
   – Więc proszę bardzo! – Mężczyzna wyprostował się i rozłożył ręce. – Strzelaj. Bez tej torby i tak jesteśmy skazani na śmierć.
   – Tato – pisnęła dziewczyna, przyciskając mocniej łopatę do piersi.
   – Taka prawda – warknął do córki. – Wy macie broń.
   – Tak – potwierdziła moja towarzyszka. – Jest w tej torbie.
   – Bądźcie ludźmi. – Głos mężczyzny stał się bardziej błagalny. Spojrzał na mnie, jakby szukał wsparcia. – Proszę.
   Już miałem zwrócić się do Saszy, by załatwić to inaczej, gdy stojący dotychczas w ciszy chłopak, rzucił się w naszą stronę z młotkiem. Miał desperację w oczach, która sprawiła, że nie myślał logicznie. Nie spodziewał się, że moja towarzyszka zadziała tak instynktownie i pociągnie za spust. Ona także była zaskoczona, gdy na piersi chłopaka pojawiła się czerwona plama. Upadł, a my w milczeniu obserwowaliśmy, jak gaśnie w nim życie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz