Gdy tylko wyszłam na ulicę, poczułam dławiący, słodkawo-mdlący
smród rozkładu oraz zapach spalenizny. Dym z płonącej stacji benzynowej dotarł
nawet tu i zaszczypał mnie w oczy, a te wkrótce zaszły mi łzami. Ścisnęłam
mocno trzonek siekiery, aż zbielały mi kłykcie i ruszyłam przed siebie. Byłam
pełna obaw, co do słuszności mojej decyzji, ale na powrót było już za późno.
Co rusz ktoś przebiegał mi przez drogę, lub wpadał na
mnie, krzyki ludzi niosły się po całej okolicy, gdzieś w oddali słychać było
dźwięki klaksonów oraz wycie syren radiowozów, karetek oraz wozów strażackich.
Szaleństwo – to słowo idealnie opisywało ulicę, na jakiej się znalazłam. Nawet
przez chwilę rozważałam powrót do mieszkania, ale gdybym to zrobiła, to moje
szanse na wydostanie się z miasta w jednym kawałku spadły by niemal do zera.
Jak się powiedziało jeden, to trzeba powiedzieć dwa.
Zaczęłam się skradać pod budynkami, uważnie obserwując
całą ulicę. Widziałam kilka zombie napadających swoje ofiary, lub żerujących na
ich ciałach. Widok pożeranej żywcem dziewczyny wywrócił mój żołądek do góry
nogami, a jej krzyki jeszcze długo siedziały mi w pamięci. Mogłam podbiec i
próbować ją ratować, ale głos w głowię kazał mi iść dalej. Poza tym, co mogłam
dla niej zrobić? W telewizji powiedzieli, że wirus roznosi się przez
ugryzienie, więc dziewczyna praktycznie była już jedną z nich.
– Pomocy! – Usłyszałam czyjś słaby głos dobiegający z bliska.
Zobaczyłam kobietę uwięzioną w aucie. Czerwony golf
rozbił się na samochodzie dostawczym, a w bagażnik uderzył go jakiś inny
pojazd. Przez to siedząca wewnątrz pasażerka nie miała jak wyjść. Nieznajoma
była ranna. Na czole miała spore rozcięcie, z którego krew zalewała jej twarz.
Jasnoblond włosy przybrały czerwony kolor, a na dekolcie błękitnej bluzki
pojawiła się ciemna plama.
Zawahałam się, przed pójściem jej na ratunek. Wielu ludzi
potrzebowało pomocy, niebezpieczeństwo było wszędzie i sama byłam zagrożona.
Pomagając jej sama mogłam zginąć, ale…
– Spokojnie, pomogę pani. – Szarpnęłam klamką, ale drzwi
ani drgnęły. Zamek musiał zostać uszkodzony. – Da pani rade wyjść przez okno?
– Mój synek – jęknęła oglądając się przez ramię.
Zobaczyłam małego chłopca, około dziesięcioletniego,
który leżał bezwładnie na podłodze, pod tylnymi siedzeniami. Ubrany był w
piżamę z małymi kowbojami. Dzieciak się nie ruszał.
– Mój synek musi dotrzeć do szpitala – załkała kobieta.
– Zabierzemy go tam – powiedziałam przekonująco, chociaż
wiedziałam, że to będzie trudne. Ulice były nieprzejezdne, a ten mały… Cóż. Nie
ruszał się. Nawet chyba nie oddychał.
Jak się okazało pas się zaciął, a przez to kobieta nie
mogła się uwolnić. Wyciągnęłam więc nóż i zaczęłam go przecinać.
– Jeszcze chwilę. Już prawie jest pani wolna. Zaraz…
Odskoczyłam od auta gwałtownie, gdy chłopiec, który był
przed chwilą nieprzytomny, poderwał się nagle. Warcząc rzucił się na matkę,
zaciskając zęby na jej policzku. Kobieta krzyknęła, gdy mały oderwał jej
kawałek twarzy i zaczął go chciwie przeżuwać. Serce stanęło mi w gardle, gdy
dzieciak spojrzał na mnie swoimi pustymi, zamglonymi oczami. Już chciał się
rzucić do okna, gdy kobieta złapała go w pasie, przyciskając jego głowę do
piersi płacząc przy tym żałośnie. Strach znów mnie sparaliżował i jedyne, co
mogłam zrobić, to tępo gapić się na przemienionego w potwora chłopca.
– Uciekaj! – krzyknęła do mnie, trzymając rzucającego się
synka. Posłuchałam jej od razu.
Nagle z uliczki wyszło dwóch zombie. Szybko odskoczyłam
od nich i skryłam się za samochodem dostawczym. Ich twarze były pokryte
czarnymi żyłami, strasznie blade i poranione. Jeden z mężczyzn miał ślad
ugryzienia na dłoni, a drugiemu z masywnego brzucha wylewały się jelita, które
zwisały mu aż do kolan. Bestie zatrzymały się na chwilę, pokręciły głowami, kłapiąc
przy tym zębami, po czym ruszyły dalej. Odetchnęłam z ulgą. Już miałam ruszać,
gdy mój wzrok przykuło ciało znajomego policjanta, który to chciał wykazać się
bohaterstwem i ruszył na ratunek pasażerom rozbitemu autobusu. Zombie odpłaciły
mu się licznymi i dotkliwymi na całym ciele śladami ugryzień, w tym
rozszarpanym gardłem. Oczy mężczyzny skierowane w niebo zaszły białą błoną, a
na twarzy i dłoniach pojawiły się czarne żyły. Nagle jego dłoń wzdrygnęła się
jak przy skurczu. Potem druga. Z gardła policjanta zaczęło wydobywać się
charczenie. Mężczyzna usiadł na ulicy, przekręcając głowę w to jedną, to drugą
stronę. Po chwili wstał i jak gdyby nigdy nic zasilił szeregi zombie szukając
ofiary dla zaspokojenia głodu.
Gdy tylko policjant zniknął, ja również chciałam ruszyć
dalej, ale wtedy zobaczyłam pistolet leżący obok kałuży krwi, w której dopiero
co leżał świeżo przemieniony. Broń mogła
mi się przydać. Rozejrzałam się na boki w poszukiwaniu zagrożenia, a gdy teren
okazał się czysty, ruszyłam biegiem po broń. Musiałam przekradać się między
pozostawionymi autami, chowając się za nimi przez zombie. W końcu jednak
trzymałam w dłoni pistolet. Był ciężki,
ale jego waga dodała mi pewności siebie oraz poczucie bezpieczeństwa. Parę razy
w życiu trzymałam broń. Było to wtedy, gdy ojciec Roba zabierał nas na strzelnicę.
Radziłam sobie dobrze, a pan Szymon twierdził, że mam smykałkę do strzelania.
Miałam nadzieję, że się nie pomylił.
Przez chwilę uważnie oglądałam broń z każdej strony,
sprawdziłam magazynek, który okazał się być prawie pełen. Na strzelnicy szło mi
nieźle, ale strzelanie do tarczy było prostsze, niż do ruchomego celu, który na
dodatek chciał cię pożreć.
Nagle usłyszałam warknięcie, na dźwięk którego przeszedł
mnie dreszcz. W moją stronę szło troje zombie z kobietą w zakrwawionym fartuchu
lekarskim na przedzie. Miała nawet jeszcze identyfikator z imieniem i
nazwiskiem głoszący: dr. Anna Jóźwik. Za
nią podążał całkiem młody mężczyzna w koszulce z logo jakiegoś superbohatera, a
na końcu szła dziewczyna z którą znałam. Była to Sylwia, sprzedawczyni w
niedużym spożywczaku mieszczącym się na rogu. Podczas zakupów lubiła dużo
mówić, co jej pozostało nawet po śmierci, bo nieustannie kłapała zębami i
warczała. Położyłam dłoń na spuście i już miałam w nich wycelować, gdy za
plecami zombie pojawiła się wielka kula ognia. Pomarańczowo-czerwony kwiat
rozrósł się natychmiast, wybuchając falą gorącego powietrza. Chwilę potem
pojawił się silny podmuch, który powalił mnie na ziemię. Jęknęłam, gdy dość
mocno uderzyłam barkiem w twardy asfalt. Wybuch musiał być skutkiem wycieku
paliwa z cysterny, która wcześniej leżała przewrócona, a wystarczyła tylko jedna
iskra, by pojawił się ogień. Z trudem stanęłam na nogi patrząc jak płomienie
zaczęły ściągać zombie jak światło owady. Wchodziły one w nie, podpalały się i
stawały żywymi pochodniami. Dwa razy niebezpieczniejszymi. Nie tracąc czasu
rzuciłam się do ucieczki.
Trupy stawały się coraz liczniejsze. Wychodziły z każdej
uliczki, wdzierały się do mieszkań i domów, otaczały auta, gdzie zamknięci byli
ludzie. Śmierć była wszędzie. Słyszałam ją, czułam i widziałam, ale nic nie
robiłam. Myśl o sobie – była to pierwsza zasada przetrwania, którą wymyśliłam.
Gdybym zaczęła wszystkich naokoło ratować, to w końcu sama bym padła ofiarą
truposzy, a tego nie chciałam. Przykład uwięzionej matki oraz zarażonego
chłopca dawał mi wiele do myślenia. Tam, przez swoją lekkomyślność o mało co
nie zostałam ugryziona. Postanowiłam nigdy więcej nie popełniać takiego błędu.
Każdy musiał sam o siebie zadbać.
Znalazłam się na rynku, gdzie było wyjątkowo spokojnie.
Żadnych zombie, ani ludzi. To miejsce wyglądało jakby wszechobecna apokalipsa
go nie dotyczyła, a ono samo żyło we własnym, starym świecie. Stanęłam w
cieniu, który rzucała wieża ratusza. Ogromny zegar na niej wskazywał godzinę
jedenastą trzydzieści.
Wyjęłam komórkę, ale ta nie działała. Pewnie podczas
upadku musiałam ją uszkodzić.
– Pięknie. Po prostu pięknie – mruknęłam. Wściekła
rzuciłam bezużytecznym telefonem przed siebie.
Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że nie miałam żadnego
planu. Wydostanie się z miasta to był cel, ale w jaki sposób miałam tego
dokonać? Mogłam rozejrzeć się za jakimś autem, ale po co, skoro nie potrafiłam
prowadzić? Cztery niezdane egzaminy zniechęciły mnie do dalszego próbowania.
Przez całe życie skazana byłam na komunikację miejską, bądź własne nogi.
– Dobra, Sasza, zastanów się. Myśl spokojnie.
Najważniejsza rzecz: ustalić najbezpieczniejszą drogę
ucieczki.
Niedaleko mnie stała duża tablica informacyjna z mapą
miasta oraz zaznaczonymi na niej ważniejszymi miejscami. Odnalazłam czerwony
punkt z napisem: tu jesteś. Przeczytałam
w myślach leżące wokół miasta miejscowości.
– Błonie – powiedziałam na głos, dotykając czarnych liter
u góry mapy.
Miejscowość ta znajdowała się na północny-zachód od
Torgiewa. Jakieś dziesięć – jedenaście kilometrów drogi. Raz, czy dwa miałam
okazje tam być. Było to w trzeciej klasie podstawówki. Pani zabrała nas na
zwiedzanie tamtejszego klasztoru. Był on oddalony od wsi i otoczony murem. Rob
i ja wyryliśmy na nim swoje imiona.
To było to. Schronienie.
Żeby opuścić miasto musiałam pokonać blokowisko, przejść
przez dwa skrzyżowania i przez osiedle domów jednorodzinnych. Trasa ta na pewno
była niebezpieczna, lepiej by było gdybym miała auto, ale musiałam polegać na
swoich nogach. W końcu od czegoś miałam siekierę. No i pistolet.
Przekraczając ulicę dzielącą mnie od osiedla bloków,
zobaczyłam kilka zombie kręcących się po podwórku przed blokami, odchylając
głowy jak zwierzęta próbujące wychwycić jakiś zapach. Postanowiłam nie atakować
ich, tylko spróbować przejść obok. W końcu byli strasznie powolni. Szło mi to
nawet całkiem nieźle. Sprawnie wymijałam nieumarłych aż ci zaczęli zamykać mnie
w kręgu. Poczułam szarpnięcia za plecak, które o mały włos nie powaliło mnie na
ziemię. Krzyknęłam, zwracając na siebie uwagę pozostałych truposzy. Szarpałam
się, próbując wyrwać trzymającemu mnie zombie, jednocześnie odpychając
pozostałych. Zamachnęłam się na oślep siekierą i o dziwo co trafiłam truposza. Jakaś
chłodna maź spłynęła mi po karku, a potem dostała pod bluzę. Szybko uwolniłam
broń z głowy truposza, po czym rozbiłam nią czaszkę kolejnego, który wyciągał
ku mnie swoje łapska. Zaczęłam się wycofywać, ale tamci zbliżali się z każdej
strony. Już miałam zaatakować następnego ożywieńca, gdy poczułam ręce
zaciskające się na moich ramionach. To koniec – pomyślałam.
Nagle jednak uścisk znikł. Wykorzystałam to i odskoczyłam
na bok. Zobaczyłam dwójkę ludzi. Chłopaka i dziewczynę mniej więcej w moim
wieku, którzy pozbywali się zombie. W chłopaku rozpoznałam Roba. Jego widok
ucieszył mnie, ale nie było czasu na rzucanie się w ramiona.
Rob wymachiwał sporym kluczem francuskim, którym
skutecznie roztrzaskiwał głowy truposzom, a jego dziewczyna – Edyta – uderzała
każdego zombie, który się do niej zbliżył łopatą. Ja dołączyłam się do walki z
moją siekierą. Radziliśmy sobie całkiem nieźle, do czasu aż zobaczyliśmy
pokaźną grupę zombie wychodzącą zza rogu.
– Spadamy! – krzyknął chłopak. Dziewczyna ruszyła biegiem
za towarzyszem, a ja za nią.
Znaleźliśmy się za blokiem, gdzie stał nieduży budynek. Rob
otworzył drzwi do niego i wpuścił nas obie do środka, po czym sam wszedł i zsunął
je szafką.
Wewnątrz nie było dużo miejsca i panował tam półmrok. Jedyne
światło wpadało przez dwa wąskie, ale brudne okna pod sufitem. Znaleźliśmy się
w beznadziejnym położeniu, bo innego wyjścia niż uszkodzone drzwi nie było. Pozostawało
mieć nadzieję, że zombie nie zaczną nas oblegać, bo wtedy bylibyśmy w pułapce.
– W samą porę, co? – Zapytał Rob.
– Żebyś wiedział – odparłam.
Oboje uśmiechnęliśmy się do siebie, aż w końcu rzuciliśmy
się sobie w ramiona. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo cieszyłam
się z jego obecności.
– Dzięki – powiedziałam. Naprawdę niewiele brakowało bym
skończyła jako pożywka dla zombie.
– Spoko – odparł chłopak odsuwając mnie od siebie.
Zerknęłam na stojącą z boku i wyraźnie niezadowoloną
Edytę. No tak. Ona nigdy mnie nie lubiła i najwyraźniej te okoliczności tego
nie zmieniły. I vice versa.
Zdjęłam plecak i
wyjęłam z niego latarkę. Na moment oślepiło mnie światło, które zaraz
skierowałam na pozostałych. Na ramieniu Roba zobaczyłam strzelbę, a za pas
wciśnięty był pistolet. Mając do dyspozycji taką broń, wybrał klucz francuski.
– Nie spodziewałbym się ciebie tutaj – powiedział Rob,
siadając na szafce zastawiającej drzwi. – Co tu robiłaś?
– Uciekam – odparłam, kładąc latarkę na wiszącej półce.
Dzięki temu oświetlała całe pomieszczenie.
– Dokąd? – zdziwił się.
– Byle jak najdalej od tego miasta – westchnęłam
opierając się o ścianę. – A wy?
– Najpierw ukrywaliśmy się w mieszkaniu dziadków, ale
stwierdziłem, że siedzenie na miejscu przyniesie więcej kłopotów niż pożytku.
Chcieliśmy dostać się do garażu, gdzie jest samochód dziadka, ale zaatakowali
nas tamci. – Wskazał w kierunku drzwi. – Myślałem, że zombie to tylko wymysły.
– Nie ty jeden – powiedziałam z kwaśnym uśmiechem.
– Siedzieliśmy tutaj godzinę zanim zrobiło się spokojnie
– powiedziała Edyta – Chcieliśmy jeszcze raz dotrzeć do garażu, ale wtedy
natrafiliśmy na ciebie. Jak to jest, że zawsze musisz pojawiać się w najmniej
odpowiednim momencie? Czatujesz w krzakach czy co?
Ostatnie słowa powiedziała z wyraźną kpiną, pewnie chcąc
mnie rozzłościć. Chyba obwiniała mnie, że znaleźliśmy się w tej sytuacji. Postanowiłam
jednak puścić tę uwagę mimo uszu. Edyta była zawzięta na mnie, a ja nie miałam
ani ochoty, ani chęci marnowania czasu na kłótnie.
Nie było kolorowo – to sama wiedziałam. Skowyty i
warczenia dochodziły zza drzwi, ale na szczęście żadne z zombie nie wpadło na
pomysł, aby próbować wedrzeć się do środka. Chyba nie wyczuli gdzie byliśmy, ale
i tak musieliśmy zachowywać się cicho.
Usiadłam na ziemi pod ścianą i chustką zmyłam z karku
kleistą maź, która wylała się z głowy zombie. Nie znałam się na medycynie, ale
powiedziałabym, że to płyn mózgowy, czy jak się to nazywało. Substancja ta
cuchnęła niemiłosiernie i znajdowały się w niej liczne skrzepy. Ohyda!
– Masz jakiś plan? – zapytał Robert. Edyta siedziała na
innej szafce i klikała coś w komórce. Zapytana o jakieś wieści, mruknęła, że
jeszcze szuka.
– Wydostać się z miasta – wyjaśniłam krótko. – Pamiętasz,
klasztor w którym byliśmy w trzeciej klasie?
– Ten jezuitów?
– Franciszkanów.
– No tak. – Uśmiechnął się zawstydzony. – To tam Marcel
Łuczak dostał grypy żołądkowej?
Parsknęłam na samo wspomnienie tego. Biedny Marcel
siedział w łazience przez całe zwiedzanie, a potem jeszcze musieliśmy robić
postoje co dziesięć minut, bo ten koniecznie musiał iść w krzaki.
– Tak, to tam. Na tamtejszym murze wyryliśmy też swoje
imiona.
– I dostaliśmy za to niezły ochrzan, gdy przyłapała nas
pani Sienkiewicz – uzupełnił Rob. – Chcesz się tam dostać?
– Chcę tam przeczekać. To świetne miejsce. Z dala od
ludzi, ogrodzone murem…
– Z dostępem do wód gruntowych – dodał w zamyśleniu.
Z tego, co pamiętałam, przewodnik opowiadał, że klasztor
czerpał wodę z trzech studni na jego terenie. Mieli też własną szklarnię.
Bezpieczeństwo, jedzenie i woda – kusząca wizja.
– Rozmawiałem z tatą – powiedział nagle, a w jego głosie
pojawiło się drżenie. – Mama i bracia zostali ewakuowani. W Lesznie jest
centrum kryzysowe. Na stadionie. Wszyscy mieli się tam kierować.
To była głupota. Stadion był w mieście, a to oznaczało
nie tylko więcej ludzi, ale i zombie. Wyobrażałam sobie te korki na ulicach, w
których ginęli dziesiątki.
– Wiesz, że jechanie tam, to pchanie się w paszczę lwa –
powiedziałam kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Wiem, ale…
Urwał, zwieszając głowę. Spojrzałam na Edytę, która na
moment podniosła wzrok, ale bez większego zainteresowania wróciła do patrzenia
w ekran komórki.
– Klasztor jest lepszym rozwiązaniem – powiedziałam,
chcąc przekonać przyjaciela. – Ale nie zabronię ci jechać do rodziny.
Chłopak pokiwał głową. Był rozdarty – widziałam to. Mnie
też nie było łatwo. Rodzice Roba traktowali mnie jak rodzinę, dlatego ja także
się o nich martwiłam. Jednak jakiś głos mi mówił, że nie mogę pozwolić, by mój
przyjaciel pchał się w samobójczą misję. Aktualnie miałam tylko jego.
– A co z Katią? – zapytał.
– Poradzi sobie – powiedziałam przekonująco. – Ona, Piotr
i młody zapewne już wyjechali z miasta.
Odwróciłam wzrok, biorąc kilka drżących wdechów.
– Saszo…
– Nic im nie będzie, Rob – przerwałam mu ostro.
Chłopak odpuścił. Wiedział, że dalsze ciągnięcie ze mną
tej rozmowy nie miało sensu. Nigdy nie należałam do osób, które mówiły o swoich
uczuciach i płakały w czyjś mankiet.
– Co za cholerstwo zrobiło z ludzi takie stwory? –
zastanowił się na głos Rob, zmieniając temat.
– Roznosi się przez ugryzienie – to fakt, ale jak to się
stało, że pojawił się w tak wielu różnych miejscach na raz? I to praktycznie od
razu?
Tego żadne z nas nie wiedziało. Opowiedziałam im za to
jak przebiega przemiana. Ta, którą ja widziałam trwała zaledwie kilka minut,
ale równie dobrze mogło to zależeć od organizmu zarażonego. Chłopiec, który
zmienił się w aucie, zrobił to w zaledwie kilka minut. Jednego za to byliśmy
pewni: ten wirus, bakteria, czy inne paskudztwo siedziało w głowie. Dlatego
trzeba było rozwalić mózg, by ostatecznie posłać zombie na tamten świat.
W końcu Edyta przeczytała na głos krótką wiadomość o
sytuacji w Polsce. Okazało się, że do akcji wkroczyło wojsko, po tym jak stolica
została zalana falą wirusa. Przez chwilę miałam nadzieję, że jeszcze wszystko
wróci do normy, ale kolejna notatka prasowa opisywała marne w skutkach próby
zamknięcia granic i niedopuszczenia do rozniesienia się zombie na sąsiednie
kraje. Pierwsze przypadki pojawiły się już w Niemczech i Czechach. To nas
dobiło.
– Jeżeli to się rozniesie na większą skalę…
– Przestańcie już lamentować – syknęła Edyta. – To się
zaraz skończy. Sami słyszeliście – wkracza wojsko. Zaraz zajmą się tym całym
syfem i będzie po problemie.
– Ty chyba nie do końca rozumiesz, co się właściwie
dzieje – powiedziałam trochę ostrzej, niż chciałam. – Dziewczyno! Tam właśnie
chodzą zombie. Żywe trupy. Umarli, a teraz żyją i polują na nas. Naprawdę
uważasz, że wystarczy pstryknąć palcami, a oni znikną?
– Na razie myślę tylko o tym, żeby zniknęli oni. –
Wskazała na drzwi i wciąż szwędające się w pobliżu zombie. – A może przydasz
się i je odciągniesz? W końcu jesteś taka bohaterska…
– Posłuchaj, ty…
– Hej! – Rob odgrodził ode mnie idącą w moją stronę Edytę
i złapał ją za ramiona. – To nie jest dobra pora na takie kłótnie.
Zapomniałyście, że musimy być cicho?
Edyta rzuciła mi jeszcze pełne złości spojrzenie, po czym
ruszyła na drugi koniec szopy, gdzie usiadła na szafce. Czułam, że raczej się nie
ma szans na przyjaźń. Edyta zawsze była egoistyczna i zdzirowata, a teraz, to
już w ogóle. Fantastyczne towarzystwo podczas apokalipsy – nie ma co!
Zastanowiłam się, co z moimi wszystkimi przyjaciółmi i
znajomymi. Gdzie byli, gdy się to wszystko zaczęło? Czy żyją? Może zarządzono
jakąś ewakuację i wszyscy teraz są w jakimś bezpiecznym miejscu? A może trupy
ich już dopadły? Miałam nadzieję, że nie. Wolałam myśleć, że jakoś udało im się
uciec i kiedyś jeszcze się spotkamy. Tak jak z moją siostrą, jej mężem i synem.
– Już poszli – powiedział po niecałej godzinie czekania Rob.
Wzdrygnęłam się i zdałam sobie sprawę, że odpłynęłam myślami. Wstając czułam,
że nogi mi ścierpły.
– Wychodzimy? – Rob spojrzał na mnie, czekając na moją
decyzję.
–Nie wszyscy na raz – powiedziałam po chwili
zastanowienia. – Im mniej nas będzie, tym lepiej. Wystarczy jedna osoba, która
pobiegnie do garażu i wyprowadzi auto.
– Ja to zrobię – Od razu zgłosiła się Edyta. Rob i ja
spojrzeliśmy po sobie z powątpiewaniem. Dziewczyna gniewnie splotła ręce na
piersi. – Zapomnieliście, że biegam w maratonach? Jestem najszybsza. Raz dwa
otworze garaż i podjadę tutaj autem.
– Edyto, nie sądzisz, że…
– Nie. – Dziewczyna spiorunowała swojego chłopaka
wzrokiem. – Oboje wiecie, że jestem najodpowiedniejsza do tego zadania. W razie
kłopotów – wrócę tutaj. To tylko trzysta metrów, więc skończ gadać, Rob i daj
mi te cholerne kluczyki.
Chłopak z ociąganiem sięgnął do kieszeni i położył na
wyciągniętej dłoni dziewczyny pęk kluczy. Pokazał jej, który otwiera co, po
czym zabrał się za odsuwanie szafki.
– Tylko bądź ostrożna – ostrzegł ją.
– Jasne – mruknęła.
Rob, z pełną wątpliwości miną, otworzył drzwi, po czym
szybko je zamknął, gdy Edyta sprintem wybiegła na zewnątrz.
– Sądzisz, że to był dobry pomysł? – zapytałam przyjaciela,
gdy ten z powrotem zabarykadował drzwi.
– Nie, ale najlepszy, jaki mieliśmy. Czy to pistolet?
Zobaczyłam, że Rob patrzył na wetknięty za mój pasek
pistolet. Wyjęłam go i pokazałam mu. Wyglądał na zafascynowanego bronią.
– To chyba glock, siedemnastka o ile się nie mylę –
stwierdził oglądając go. Jego ojciec był policjantem, więc chłopak trochę znał
się na broni. – Skąd go masz?
– Zabrałam martwemu policjantowi. – Wzruszyłam ramionami
i usiadłam na szafce obok chłopaka.
Oboje milczeliśmy, nasłuchując warkotu silnika, jęków
zombie, czy chociaż krzyków Edyty. Było jednak cicho. Niespokojnie cicho.
– Zabiłaś już jakiegoś?
Zagryzłam policzek i pokiwałam głową.
– Dominikę. Przemieniła się.
– Och. – Tylko tyle zdołał z siebie wyrzucić. Kiedyś on i
moja współlokatorka mieli się ku sobie, ale wtedy pojawiła się Edyta. – Przykro
mi.
Nagle rozległ się pisk opon. Oboje wspólnymi siłami
odsunęliśmy szafkę i wybiegliśmy na zewnątrz. Jednak to, co zobaczyliśmy
sprawiło, że ogarnęła nas wściekłość, pomieszana z niedowierzaniem. Srebrny
chevrolet minął nas, nawet trochę nie zwalniając. Edyta rzuciła nam coś pod
nogi, po czym pokazała środkowy palec. Tyle ją widzieliśmy.
– Nie wierzę – jęknął Rob łapiąc się za głowę. Na jego
skroni oraz szyi pojawiły się pulsujące żyły. – Co za podła suka! Szmata! Jak
mogła nas tak wykiwać! Po tym, jak uratowałem jej tyłek! Ukradła auto! Nie
wierzę. Nie wierzę!
Podczas gdy Rob dawał upust swojej złości, ja schyliłam
się by podnieść urządzenie, którym rzuciła nas Edyta. Była to jej komórka.
Odblokowałam ją i zobaczyłam niewysłaną wiadomość, zaadresowaną do nas.
Omiotłam wzrokiem tekst i uśmiechnęłam się wściekła.
– Spójrz – pokazałam telefon Robowi.
– Dzięki za auto. Przyda
mi się. Wy bawcie się dobrze w SWOIM towarzystwie. Pieprzę was. Mam nadzieję,
że nie-do zobaczenia. Pozdrawiam. Edyta – przeczytał na głos, po czym
spojrzał w kierunku, gdzie zniknęło auto. – Suka! Jak ona mogła nam to zrobić?
– Nad tym zastanowimy się później – powiedziałam,
wskazując na zwabione hałasem trupy.
Ruszyliśmy pieszo przed siebie, trzymając bronie w
pogotowiu. Ja miałam swoją siekierę, a Rob nadal dzierżył klucz francuski.
Przez pierwsze skrzyżowanie udało nam się przejść bez problemów, ale drugie
pełne było trupów.
– Fantastycznie – mruknął Rob, opierając głowę o ścianę
budynku. – I co teraz? Idziemy okrężną drogą?
– Nie wiemy, czy tam będzie bezpieczniej – odparłam cały
czas obserwując poruszające się jak w transie postacie. Naliczyłam ich ponad
dwadzieścia.
– Więc?
Rozejrzałam się, szukając innej drogi. Mój wzrok padł na
stojącą naprzeciw nas kamienicę. Trzypiętrowy budynek z tyłu miał podwórko, z
którego mogliśmy się bez trudu dostać na drugą stronę. Wystarczyło tylko dostać
się do środka, a to mogliśmy zrobić, wchodząc przez okno.
– Chodź. – Pociągnęłam za sobą Roba.
Przekradliśmy się na drugą stronę, chyba tylko cudem
unikając wzroku zombie. Przylegliśmy do ściany, tuż obok okna jednego z
mieszkań na parterze.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał półszeptem chłopak.
– Wybić szybę – odparłam, jakby to była najnormalniejsza
rzecz na świecie i chwyciłam oburącz siekierę. – Lepiej się odsuń.
Nie musiałam włożyć wiele siły w rozbicie szkła. Siekiera
ledwie dotknęła okna, a te rozbiło się w drobny mak, tworząc na chodniku dywan
ostrych kawałków. Teraz musieliśmy działać szybko. Zaalarmowane hałasem zombie
zwróciły głowy w naszą stronę i zaczęły iść ku nam.
– Wchodź! – Polecił mi Rob, zdejmując z ramienia
strzelbę.
Nie musiał mi dwa razy powtarzać. Wspięłam się na parapet
i wskoczyłam do środka, zaplątując się w firankę. Walka z materiałem skończyła
się moim upadkiem na podłodze. Szybko stanęłam na równe nogi, a wtedy rozległ
się huk wystrzału, od którego aż zapiszczało mi w uszach.
– Rob? – Odsunęłam wkurzający materiał na bok i
rozejrzałam się za przyjacielem.
Chłopak stał nieopodal, oddając kolejne strzały do
trupów. Nie musiał tego robić, ale widziałam wściekłość w jego oczach. Na to
jednak nie było czasu.
– Chodź już! – Wyciągnęłam dłoń w jego stronę. Ten
spojrzał na mnie i momentalnie pobladł. Ja sama zamarłam, gdy zwrócił broń w
moim kierunku. Mierzył do mnie. Odruchowo podniosłam obie ręce do góry. Wtedy
ten nacisnął spust. Zacisnęłam powieki, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu,
czekając na kulę, ale ta nie nadeszła. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam
zombie, leżącego niecały metr ode mnie, z wielką dziurą w głowie.
Otrząsnęłam się z szoku i ponownie wyciągnęłam do
chłopaka dłoń. Tym razem ujął ją, a po chwili był już w mieszkaniu. Oboje
wycofaliśmy się jak najdalej okna, do którego od razu dopadły trupy. Próbowały
dostać się do środka, ale było to ponad ich możliwości. Stały więc tam,
przeciskając się między sobą, wyjąc i machając bezradnie rękoma, jakby chciały
nas pochwycić.
Spojrzałam jeszcze raz na leżącego na podłodze trupa.
Wokół szyi miał zapleciony sznur. Ten człowiek wybrał – pomyślałam czując dziwny ścisk w gardle.
– Chodźmy stąd – powiedział Rob, odwracając wzrok.
– Jesteś ranny – powiedziałam, patrząc na jego rękę. Rękaw
kurtki był rozerwany, a wokół tego rozdarcia cały czas rosła plama krwi.
– Och. – Rob spojrzał w tym samym kierunku co ja i
wyraźnie zbladł. Nigdy dobrze nie reagował na widok krwi, w szczególności
własnej. Pamiętałam, gdy rozbił sobie nos na huśtawce. Mieliśmy wtedy po
dwanaście lat, ale musiałam przez prawie godzinę uspokajać go, że nic mu nie
będzie.
– Chodź. Trzeba to opatrzyć. – Pociągnęłam go w kierunku
kuchni.
Zaraz po wyjściu do przedpokoju, zamknęłam za nami drzwi,
tym samym odcinając się od tego, co znajdowało się zarówno w pokoju, jak i na
zewnątrz budynku. Jęki zombie zostały stłumione, ale i tak do mnie docierały.
Słysząc je, nie mogłam poczuć się bezpiecznie. Ale czy jeszcze kiedykolwiek się
gdzieś tak poczuję? Co do tego miałam wątpliwości.
Rob usiadł na krześle, które skrzypnęło pod jego
ciężarem. Kazałam zdjąć mu kurtkę, a sama zaczęłam otwierać szafki w
poszukiwaniu opatrunków. W każdym domu były i miałam szczerą nadzieję, że ten
nie stanowił wyjątku. Dopiero w łazience natrafiłam na czerwone, plastikowe
pudełko z białym krzyżem. W środku oczywiście znalazłam bandaże, gazę, wodę
utlenioną oraz tubkę jakiejś maści. Zabrałam to ze sobą, do wciąż bladego
przyjaciela.
Po obejrzeniu rany, która wcale nie okazała się być taka
poważna, zabrałam się za jej opatrywanie.
– Wiesz w ogóle, co robisz? – zapytał chłopak uważnie
patrząc mi na ręce, ale nie na rozcięcie.
– To jeszcze nie przekracza moich możliwości. Nie
zamierzam cię przecież zszywać – odparłam z kwaśnym uśmiechem.
– Uff, ulżyło mi – powiedział ścierając z czoła
niewidzialny pot.
Uśmiechnęliśmy się oboje, ale nie była to szczera radość.
Raczej nieudolna próba zamaskowania rozgoryczenia. Byliśmy w mocno popapranej
sytuacji. Z dnia na dzień musieliśmy sięgnąć po broń, by bronić swojego życia.
I byliśmy zdani tylko na siebie. Nie wiedzieliśmy co z naszymi bliskimi,
utknęliśmy w kamienicy otoczonej przez żywe trupy, a miasto jakby wymarło.
Gdzie byli ludzie? Policja? Nawet to cholerne wojsko, o którym mówiła Edyta?
Ktokolwiek…
– Gotowe.
– Dzięki. – Rob odetchnął z ulgą. – Co teraz zrobimy?
– Musimy wyjść na podwórze – odparłam z powrotem
zarzucając plecak na ramiona. – Stamtąd przejdziemy na drugą stronę.
Zanim jednak opuściliśmy mieszkanie, kontrolnie
sprawdziliśmy, czy jego właściciel nie miał czegoś, co mogłoby się nam przydać.
Takiego jak jedzenie oraz, co bardziej wątpliwe, broń. Oprócz dwóch puszek
kukurydzy oraz konserwy szczecińskiej, nie trafiliśmy na nic interesującego.
Klatka schodowa była dość obskurna. Ściany pomalowano schodzącą
już płatami farbą olejną, schody były stare i brudne, a na podłodze walały się
śmieci. Nie interesował mnie jednak wystrój pomieszczenia, tylko wyjście na
podwórze. Spore, dwuskrzydłowe drzwi znajdowały się dokładnie naprzeciw tych
wejściowych, bliźniaczo do nich podobnych.
– Powinniśmy znaleźć samochód – powiedział Rob. – Chyba
nie będziemy iść pieszo tych kilkunastu kilometrów.
– Znowu cię ciągnie do bycia moim kierowcą? – zapytałam.
– Może w końcu się nauczysz sama jeździć – odparł, kładąc
dłoń na sporej, rzeźbionej klamce.
Gdy tylko pociągnął do siebie jedno skrzydło drzwi, do
środka wpadła pokiereszowana postać zombie. Truposz warknął, wyciągając ku mnie
poranione oraz pokryte krwią ręce. Zareagowałam natychmiast, sięgając po swój
pistolet. Huk wystrzału poniósł się echem po klatce, a kawałki mózgu i kości
trysnęły na twarz Roba, który akurat stał nieopodal. Ciało zombie padło bez
życia u naszych stóp, ale to nie był koniec. Za przemienionym przybyło
kilkanaście innych.
– Drzwi! – krzyknęłam i razem z Robem naparliśmy na nie,
próbując zamknąć. Wdzierające się do środka ręce jednak uniemożliwiały nam to.
– Nie damy rady! – Rob, nadal pchając bokiem prawe
skrzydło, ściągnął z ramienia strzelbę.
Z powątpiewaniem spojrzałam na swoją broń. Skinęłam
chłopakowi głową i na trzy razem odskoczyliśmy od drzwi. Wycofaliśmy się do
samych schodów, szykując się do oddania strzałów. Zombie wdarły się do środka,
niczym fala zalewając klatkę. Było ich więcej, niż sądziłam.
Zombie różnego wieku, płci, wzrostu, sylwetki i z różnymi
ranami. Niektóre bardziej, lub mniej poranione. Jedne bez kończyn, inne z
wnętrznościami na zewnątrz. Wszystkie tak samo przerażające i głodne.
Powoli eliminowaliśmy te idące z przodu. Ich ciała czym
zostawały zdeptywane przez następnych, prących z tyłu. Nie odstraszało ich nic,
bo nic nie czuli. Chyba, że chęć zjedzenia nas.
Starałam się trafiać w głowy, ale udawało mi się to za
drugim, bądź trzecim razem. Robowi szło lepiej, ale i tak marnowaliśmy
amunicję. Trupów było po prostu za dużo.
– Na górę! – krzyknęłam pchając chłopaka na schody. Zanim
dotarliśmy na piętro, zombie ruszyły w pogoń.
– Ilu ich jest? – zapytał Rob oglądając się za siebie.
– Za dużo – odparłam wychylając się przez barierkę. Fala
zombie była coraz bliżej, a nam powoli kończyły się piętra. Strzeliłam do
najbliższego z zombie i gdy, o dziwo, trafiłam go w głowę padł do tyłu prosto
na swoich towarzyszy przewracając ich. To trochę ich spowalniało.
Znaleźliśmy się na ostatnim piętrze. Drzwi po obu
stronach były zamknięte, ale Roba to nie zraziło. Wyrwał mi zza paska siekierę
i zaczął nią uderzać w zamek, próbując go wyrąbać. Ja w tym czasie stałam u
szczytu schodów, z bronią gotową do oddania strzału i drżącym palcem na cynglu.
Nie wiedziałam, jakim cudem drżące kolana zdołały mnie utrzymać.
– Pośpiesz się! – ponagliłam Roba, po czym oddałam strzał
w kierunku pierwszego zombie, który pojawił się na dole naszego odcinka
schodów. Dzięki temu, że zatoczył się i wpadł na ścianę, mogłam oddać celny
strzał w jego głowę. To jednak nie sprawiło, że się uspokoiłam. – Rob!
– Chwila! – warknął, jeszcze mocniej uderzając w zamek.
Przeklęłam pod nosem i znów ustawiłam się do strzału. W
ciągu chwili zombie dotarły do połowy schodów. Zaczęłam w panice celować do
każdego z osobna, nie wiedząc, do którego strzelić. Gdyby nie Rob, który
wciągnął mnie do mieszkania, pewnie nie zrobiłabym nic.
– Bierz komodę! – krzyknął, przytrzymując niesprawne
drzwi własnym ciałem.
Rzuciłam się w kierunku stojącego nieopodal mebla, który
przysunęłam pod wejście. Nie była to zbyt pewna, ani trwała zapora, ale na nic
innego nie mogliśmy liczyć.
– Musimy stąd szybko wiać – powiedział Rob, patrząc na
ruszające się drzwi, zza których dochodziło łomotanie. Komoda także drżała.
– Jak? Gdybyś nie zauważył, to jesteśmy na czwartym
piętrze. Mamy wyskoczyć?
– Tak jakby.
Chłopak ruszył do pierwszego – lepszego pokoju, a ja za
nim. Bez żadnych wyjaśnień zaczął otwierać szafki, aż w końcu znalazł tę, w
której znajdowały się prześcieradła. Wyciągnął ich całe naręcze i rozpostarł
pierwsze.
– Zejdziemy jak po linie.
W pierwszej chwili chciałam wyperswadować mu ten głupi
pomysł z głowy, ale prawda była taka, że innego nie mieliśmy. Drzwi nie na
długo mogły powstrzymać trupy, więc musieliśmy działać szybko.
Wyszłam na balkon, trzymając linę zrobioną z
prześcieradeł. Na dole zobaczyłam ciężarówkę, która przebiła się przez płot i
rozbiła na ścianie kamienicy. To tamtędy wchodziły trupy. Na widok dachu
pojazdu, który znajdował się praktycznie pod nami, doszłam do wniosku, że to
mogło się udać. Zachowałam jednak chłodny optymizm. Bądź co bądź, to wciąż było
jakieś piętnaście metrów wysokości.
Pośpieszani przez coraz silniejsze uderzanie w drzwi
przywiązaliśmy koniec liny do barierki, a nią samą przerzuciliśmy na drugą
stronę. Nie sięgała ona dachu ciężarówki, ale była wystarczająco długa.
– Złaź – polecił mi Rob tonem nie znoszącym sprzeciwu, a
sam wrócił do mieszkania.
– Co robisz? – zwołałam za nim. W tym samym momencie
rozległ się trzask, a zaraz potem znajome jęki trupów. Wdarli się.
– Pośpiesz się! – krzyknął chłopak, ale sam nie wrócił ze
środka. Padło kilka strzałów.
– No dalej, tchórzu – powiedziałam do siebie wkładając
siekierę za pasek i przechodząc przez barierkę. – Dasz radę.
Schodzenie po linie, bez żadnego podparcia dla nóg nie
było proste, a z rozdygotanymi dłońmi, to już w ogóle. Starałam się oplatać
prześcieradła jak najciaśniej i nie myśleć o wysokości na jakiej zwisałam, ale
marnie mi to szło. Cały czas patrzyłam w górę, ale Roba dalej nie było.
– Rob? – krzyknęłam zatrzymując się. Rozległ się kolejny trzask
i łomot, a potem siarczyste przeklniecie z ust chłopaka. W końcu zobaczyłam jak
i on łapie się za linę. W dłoni miał palącą się gazetę. Dopiero wtedy dotarł do
mnie zapach gazu.
– Macie sukinsyny! – krzyknął wrzucając pochodnię do
mieszkania.
Wybuch nastąpił prawie natychmiast. Fala rozgrzanego
powietrza uderzyła mnie w twarz, a siła podmuchu zakołysała liną. Przez balkon
zaczęły wypadać palące się zombie, niektóre centymetry ode mnie. Dostałam
deszczem odłamków, niektóre były naprawdę ostre. Mimo to starałam się nie
puszczać liny. Spojrzałam w górę i zobaczyłam Roba, szamotającego się w panice.
Jego lewej nogi trzymał się palący, pozbawiony obu nóg trup. Chłopak w żaden
sposób nie mógł sobie z nim poradzić. Dodatkowe obciążenie oraz brak podparcia
dla nóg sprawiło, że wypuścił linę. Wyciągnęłam rękę po niego i chyba tylko
cudem go złapałam.
– Mam cię!
Nie trwało to jednak długo. Ciężar dwóch osób był za duży
dla mojej i tak słabszej, lewej ręki. Mokra od potu dłoń zaczęła wyślizgiwać
się z obejmowania materiału. Spojrzałam przerażona na Roba, w oczach którego
także zobaczyłam strach. Poczułam, że spadam.
Dzień dobry.
OdpowiedzUsuńJeśli interesuje Cię ocena na naszej ocenialni, Wspólnymi Siłami, uzupełnij proszę lukę i wstaw tutaj odnośnik do bloga, doceniając naszą przyszłą pracę, masz o tym wyraźnie napisane w regulaminie.
Pozdrawiam,
Fenoloftaleina
Hej!
OdpowiedzUsuńChcesz poćwiczyć swoje pisarskie umiejętności i przy okazji wygrać książki, upominki, reklamę bloga i grafikę? Tak? W takim razie zapraszam Cię serdecznie do konkursu literackiego „Już nie zapomnisz mnie” – www.przedwojenny-konkurs.blogspot.com Wystarczy napisać opowiadanie o dowolnej tematyce do 5 stron i… co dalej? Dowiedz się szczegółów, czytając regulamin na blogu. Pozdrawiam ciepło!
Ps. Przepraszam za spam, ale wiadomo, jak trudno jest się zareklamować. A może akurat Cię zainteresuje konkurs?