Obudził mnie duszący i drażniący w nos zapach dymu.
Zaniosłem się kaszlem, wypluwając ślinę o metalicznym smaku. Miałem wrażenie,
jakbym miał usta wypełnione jakąś gęstą mazią, ohydną z resztą. Zanim jeszcze
otworzyłem oczy, dotarł do mnie dziwny, charczący dźwięk, który stawał się
coraz bardziej wyraźny. Wydawało mi się, że dobiega z całkiem bliska, ale nie z
boku, czy góry. Z dołu.
Uniosłem powieki i krzyknąłem. Pode mną tłoczyła się
spora grupka zombie. Trupy wyciągały ku mnie ręce, skowycząc przy tym żałośnie
oraz warcząc. Ja sam leżałem na skraju dachu samochodu dostawczego tak, że moja
głowa oraz prawa ręka zwisały luźno poza jej granicą. Odsunąłem się szybko na
bezpieczny środek pojazdu i dopiero wtedy zauważyłem Saszę. Dziewczyna nie
ruszała się, ale chyba powoli odzyskiwała przytomność, bo słyszałem jej ciche
pomrukiwania. Ruszyłem ku niej, krzywiąc się przy każdym ruchu. Spadając
uderzyłem całą swoją klatką piersiową, która teraz mnie bolała. Miałem
nadzieję, że nie złamałem sobie żadnego żebra, ani nie uszkodziłem swoich
organów wewnętrznych.
– Saszo? Saszo, słyszysz mnie? – Lekko potrząsnąłem
przyjaciółkę za ramię. Ta powiedziała coś niewyraźnie i zrobiła ruch, jakby chciała
mnie odepchnąć. – To ja. Rob. Obudź się.
Sasza otworzyła oczy, które zaraz ponownie zamknęła.
Odczekałem chwilę, aż odzyska w pełni kontakt z rzeczywistością i dopiero wtedy
pomogłem jej usiąść. Dziewczyna miała na skroni ranę, z której ciekła krew, ale
na szczęście już zdążyła się zasklepić.
– Jednak żyjemy? – zapytała z bladym uśmiechem.
– Ano tak – odparłem patrząc w górę.
Z mieszkania nadal wydobywały się kłęby dymu, które
pojawiły się też w mieszkaniu obok. Płomienie musiały przejąć nie tylko
sąsiednie pokoje, ale i pozostałe lokale w kamienicy. Gryzący zapach plastiku
mieszał się ze smrodem spalonego mięsa i przez to oddychało nam się coraz
ciężej. Musieliśmy jak najszybciej oddalić się stamtąd, jeżeli nie chcieliśmy
się zaczadzić, albo zostać przygniecionymi przez zgliszcza budynku. Problemem
były jednak otaczające nas zombie. Pojedyncza eliminacja przez strzelanie była
bez sensu. Prędzej stracilibyśmy wszystkie naboje, niż załatwili ciągle
pojawiające się trupy. Zeskoczenie z dostawczaka także było niemożliwe. Oboje
ledwo co staliśmy, a co dopiero gdybyśmy mieli uciekać.
Stanąłem nad kabiną pojazdu i pochyliłem się, by ocenić
skalę zniszczeń po jego spotkaniu ze ścianą. Nie wyglądało to aż tak źle.
Samochód nie mógł jechać z dużą prędkością, bo jedynymi usterkami, jakie
zauważyłem, była wgnieciona maska, zbity reflektor i dość mocno zarysowany bok.
Dostawczak mógł jeszcze spokojnie działać, więc nie rozumiałem dlaczego
kierowca nie odjechał. Odpowiedź nadeszła w postaci wściekłego walenia z
wnętrza kabiny. Przestraszony odskoczyłem do tyłu.
– Co jest? – Sasza podeszła do mnie. Zauważyłem, że
chodzenie przychodzi jej z większym trudem niż mnie. ciągle trzymała się za
bok.
– Trup w szoferce – oznajmiłem ponownie pochylając się
nad oknem przednim kabiny. Nie było szans, bym dostał się do środka przez
drzwi, więc musiałem zaryzykować zbicie szyby. Wtedy jednak narażałem się na
atak zombie z wewnątrz auta. – Odsuń się.
Ściągnąłem z ramienia pistolet maszynowy i uderzyłem z
całej siły kolbą w okno. Pierwszy cios nie rozbił szkła, a jedynie spowodował
lekkie wgniecenie. W drugi raz włożyłem o wiele więcej siły, dlatego gdy broń
przebiła się do wnętrza szoferki, zombie wykorzystał tą okazję i złapał za nią.
Nie chcąc oddać automatu mocniej chwyciłem za lufę, by wyciągnąć go z łap
bestii, całkowicie zapominając, że balansuję na krawędzi. Na utratę równowagi
nie trzeba było długo czekać. Zacząłem zsuwać się z dachu, prosto w wyciągnięte
ręce oraz rozwarte szczęki trupów. By uchronić się przed upadkiem, złapałem się
pierwszej rzeczy, która znalazła się w moim zasięgu, a była to ostra krawędź
dziury w oknie, jaką sam zrobiłem. Krzyknąłem z bólu, gdy szkło przecięło moje
palce, ale mimo to nie puściłem.
– Rob! – Sasza wychyliła się znad krawędzi. Po jej twarzy
widać było przerażenie. Naprędce zrzuciła kurtkę, którą rzuciła na dziurę w
szybie. Od razu złapałem się jej drugą ręką. Od tego, czy zdołam się utrzymać,
zależało moje życie. Oderwałem dłoń od szkła, które zaczęło spływać po szybie
coraz większymi strużkami, i zacisnąłem ją wyciągnąłem ją, chwytając się dłoni
Saszy.
Rozjuszony jeszcze bardziej truposz, próbował dosięgnąć
moich dłoni, powoli uwalniając się z pasa, który niezbyt skutecznie go
unieruchamiał. Do tego szyba, której się trzymałem, zaczynała się kruszyć, a któreś
ze zgromadzonych na dole ożywieńców złapało się za nogawki moich spodni,
próbując ściągnąć na dół.
– Trzymaj się! – zawołała Sasza, chwytając mnie za oba
nadgarstki.
Ślizgając się butami na przedniej szybie próbowałem
odciążyć przyjaciółkę, podczas gdy ta wciągała mnie na dach. W końcu nam się to
udało i mogliśmy oboje odetchnąć z ulgą.
– Dzięki – powiedziałem dysząc, jak po ciężkim biegu.
– Nie ma za co – odparła znów chwytając się za lewy bok.
– Jesteś ranny.
Spojrzałem na swoją lewą dłoń. Poprzecinane palce u niej
wyglądały dość poważnie i bolały cholernie. Przy każdej próbie poruszenia nimi
przeszywał mnie ból, a i te nie bardzo się ruszały. Zacząłem się obawiać, czy
nie przeciąłem sobie ścięgien.
– Możesz nimi ruszać? –
zapytała Sasza, jednocześnie sięgając so swojego plecaka. Wyjęła z niego
koszulkę, którą rozdarła uczepionym przy biodrze nożem.
– Trochę – powiedziałem, na dowód zginając nieco palce. –
Ale boli.
– Czyli ścięgna nie są naruszone – oznajmiła, owijając
moje rany prymitywnym opatrunkiem. – Może obejdzie się bez szycia.
– Skąd wiesz takie rzeczy? – zdziwiłem się.
– Interesuję się różnymi rzeczami, w przeciwieństwie do
niektórych – odparła z kwaśnym uśmiechem.
Zanim zdążyłem zadać kolejne pytanie, Sasza zaczęła
powiększać dziurę w oknie szoferki podeszwą swojego buta. Znajdującego się
wewnątrz trupa załatwiła wbijając mu nóż w czaszkę, po czym weszła do środka.
Ciało truposza wyrzuciła przez boczne okno. Gdy wszedłem do środka, dziewczyna
spojrzała z powątpiewaniem na moje ręce. Wiedziałem o co chodzi. Ja z moim
„kikutem” nie mógłbym nawet dobrze złapać kierownicy, a Sasza dobrze prowadzić
nie potrafiła.
– Przekręć kluczyk w stacyjce – powiedziałem zapinając
pas. Raz już uczyłem Saszę prowadzić i nie wspominałem tego dobrze.
– To są chyba jakieś żarty – mruknęła niezadowolona, ale
wykonała moje polecenie. Silnik zaryczał.
– Dobrze. Teraz wciśnij sprzęgło i włącz pierwszy bieg.
Puść sprzęgło…
Samochodem szarpnęło tak mocno, że moje czoło prawie
spotkało się z deską rozdzielczą. Zainteresowane dotychczas flarą trupy,
ponownie zwróciły na nas swoją uwagę.
– …powoli. – Spojrzałem wymownie na przyjaciółkę, na co
ta przewróciła oczami. – Jeszcze raz. Puszczając sprzęgło, jednocześnie wciśnij
wsteczny. Wiesz, który to pedał?
– Masz mnie za głupią? – zapytała, piorunując mnie
wzrokiem.
– Po prostu to zrób.
Dziewczyna ponowiła wszystkie swoje kroki i tym razem, o
dziwo, wyszło jej. Ruszyliśmy do tyłu akurat w momencie, gdy trupy zaczęły
dobijać się do drzwi samochodu.
– Teraz stój i dawaj gaz do dechy.
Wgniotło nas w siedzenia, gdy ruszyliśmy przed siebie z
piskiem opon, pozostawiając daleko w tyle zombie. Co chwilę instruowałem Saszę
co ma robić, aż sama nie pojęła co i jak. Zadziwiające było, że podczas naszych
poprzednik nauk jazdy nic jej nie wychodziło, a teraz nauczyła się bez
większego problemu. Być może apokalipsa, z jaką przyszło nam się zetknąć
obudziła w niej ukryte dotychczas umiejętności rajdowca.
– Cholera – syknąłem, patrząc na swoją obolałą dłoń. Krew
przebiła się przez opatrunek i pozostawiła ślady na moich spodniach. Rany te
chyba były poważniejsze, niż mi się wydawało.
– Jednak trzeba
będzie to zszyć – stwierdziła Sasza.
Spojrzałem na przyjaciółkę z przerażeniem, a jej
uśmieszek tylko spotęgował mój strach.
– Zapomnij, że pozwolę…
Nie dokończyłem, bo rozległ się głośny huk, a za nim
seria kolejnych. Resztki szyby przed nami zabarwiły się na czerwono, która
całkowicie pozbawiła nas widoku na drogę. Nie musiałem jednak tego widzieć, by
wiedzieć, co się dzieje. Wjechaliśmy z grupę zombie, a raczej – sądząc po odgłosach
– hordę. Nie zważając na ból lewej dłoni, złapałem za swój automat. Sasza w tym
czasie próbowała zapanować nad samochodem, ale szło jej to coraz ciężej.
Zaczęliśmy zwalniać, aż w końcu całkowicie stanęliśmy. Bezskuteczne było
wciskanie gazu czy też próba cofania. Utknęliśmy. Na dodatek trupy otoczyły nas
z każdej strony.
– Na dach. – Sasza pierwsza wstała z fotela i już po
chwili zniknęła na górze, po czym pomogła mi w dołączeniu do niej. Widok, jaki
tam zastałem odebrał mi mowę.
Trupów musiały być setki – prawdopodobnie spora część
naszego miasta. Zajęły one cały miejski plac, gdzie zazwyczaj odbywały się
różne uroczystości, w tym koncerty oraz ważne występy. Zawsze wtedy było tam
sporo ludzi, a teraz zajęli ich miejsca martwi. I wszyscy próbowali nas dostać.
Ciężarówka zaczęła się nawet kołysać, wprawiona w ruch przed ściskające się na
dole zombie. Wiedziałem, że w końcu dojdzie do tego, że zostanie przewrócona, a
wtedy…
– Co robisz? – zapytałem ściśniętym głosem, gdy Sasza
przeszła na jedną stronę dachu, po czym ruszyła na drugą, jakby szykowała się
do skoku.
– Skoczymy – powiedziała, jakby to była najoczywistsza rzecz
na świecie.
Spojrzałem na reklamę, zawieszoną między dwoma budynkami
po przeciwnych stronach ulicy. Dzieliło nas od niej nie więcej, niż siedem
metrów. Zdawać by się mogło, że nie była to wielka odległość i taki skok nie
był dużym wyzwaniem, ale nie w tej sytuacji. Nie wtedy, gdy trzy metry niżej
tłoczyły się dziesiątki zombie.
– Saszo, to nie jest dobry pomysł – powiedziałem, nie
odrywając wzroku od hordy zombie pod nami i zerkając na moją nie do końca
sprawną rękę. Ledwo co mogłem zginać
palce tej dłoni, a co dopiero chwytać się liny.
– Albo skok, albo oni. – Wskazała na coraz ciaśniej
tłoczące się trupy. – Możemy zginąć próbując, albo zginąć czekając bezczynnie.
Nie wiem jak ty, ale ja wolę zaryzykować.
Miała rację. Szlag by to, ale ją miała. Byliśmy w tak
beznadziejnej sytuacji, że powinno być mi wszystko jedno, co zrobię. No, ale
niestety, nie było. Mimo to postanowiłem spróbować.
– To kto pierwszy?
☠☠☠
Nie wierzyłem, że to się uda, ale jeszcze wczoraj nie
wierzyłem w istnienie zombie, więc byłem dobrej myśli. Zgiąłem kilka razy
palce, czemu towarzyszył ostry ból oraz silniejsze krwawienie i wycofałem się
na sam koniec dachu ciężarówki. Nie pękaj, stary – pomyślałem. – Nie po to w
szkole skakałeś w dal na pięć metrów, żeby teraz ci się nie udało.
– Tam przynajmniej był piasek, a nie głodne zombie –
mruknąłem do siebie.
Wziąłem ostatni wdech, rozluźniłem palce i spojrzałem
przed siebie. Modliłem się w duchu, by noga mi się nie omsknęła, ani żebym nie
potknął się o nic, co z resztą wcale nie byłoby trudne. Miałem wrażenie, że
moje kolana były jak z waty, a sama wizja skoku potęgowała to uczucie.
– Jeżeli przeżyję – Spojrzałem na Saszę poważnie, choć
byłem przerażony jak mała dziewczynka – to cię zabiję.
Ruszyłem biegiem, zanim zdążyłbym się rozmyślić. Odbijając
się od krawędzi dachu, zamknąłem oczy i wyciągnąłem ręce przed siebie. Wydawało
mi się, że lot ten trwał strasznie długo, a nie niecałe kilka sekund. Leciałem
i leciałem, a lina się nie pojawiała. Byłem nawet przekonany, że zaczynam
spadać, ale wtedy moje ręce natrafiły na gruby, stalowy sznur. Złapałem się go
natychmiast. Nie zważając na ból, podciągnąłem się, oplatając drucianą linę
również nogami. Towarzyszyły temu entuzjastyczne okrzyki Saszy, zachęcające
mnie do dalszego przeciągania się na taras restauracji.
Znajdował się on na pierwszym piętrze budynku, do którego
przyczepiono reklamę. Po paru minutach strachu, zwisania nad setkami
wygłodniałych trupów i walki z coraz większym bólem mięśni, spadłem na stoliki
oraz krzesła obijając się przy tym solidnie. Była to jednak nieduża cena za
bezpieczeństwo.
Podniosłem się i pomachałem Saszy, dając jej znak, że
teraz jej kolej. Dziewczyna przeszła na koniec dachu ciężarówki gotując się do
rozbiegu, gdy samochód zakołysał się niebezpiecznie. Przez moment przekonany
byłem, że pojazd zostanie przewrócony, a moja przyjaciółka spadnie, ale wtedy
ta ruszyła biegiem przed siebie. Odbiła się od krawędzi dostawczaka akurat w
chwili, gdy trupy po raz ostatni na niego natarły, ostatecznie go powalając.
Zombie stojące po drugiej stronie zostały zmiażdżone przez kilkutonowy pojazd
niczym karaluchy, zgniecione butem. Bałem się oderwać od nich wzrok i nie
zobaczyć swojej przyjaciółki. Śmierć Saszy byłaby dla mnie wielkim ciosem, po
którym mógłbym się nie podnieść. W ostatnich godzinach polegałem na niej, była
ona jedyną bliską mi osobą w tym świecie. Gdyby zginęła…
Moje obawy okazały się jednak niepotrzebne. Sasza wisiała
na linie, tak jak ja jeszcze niedawno. Po jej minie stwierdziłem, że ona sama
nie wierzy, że jednak się jej udało. Tym razem była moja kolej na entuzjazm.
– Mówiłeś coś o zabiciu mnie? – zapytała, gdy podniosła
się z podłogi tarasu.
– Na razie ci
daruję – odparłem zamykając ją w uścisku.
Szklane drzwi do restauracji okazały się być zamknięte,
ale nie była to przeszkoda nie do pokonania. Sasza użyła swojej siekiery do
rozbicia szkła i już po chwili znaleźliśmy się wewnątrz.
Lokal był pusty, ale i tak czułem się nieswojo. Wszędzie
dopatrywałem się zagrożenia, w które mierzyłem bronią, już nawet nie zważając
na coraz bardziej pulsującą z bólu dłoń. Ale restauracja była bezpieczna. Krzesła
założono na stoliki, okna pozasłaniane, a bar zamknięty, o czym informowała
wisząca na nim tabliczka. Ruszyliśmy przez pustą salę, przezornie zachowując
ciszę. To, że nikogo nie widzieliśmy, nie oznaczało, że w restauracji
rzeczywiście nikogo nie było. Na dole znajdowała się bliźniaczo podobna część
kawiarni. Przez pozasłaniane roletami okna widać było sylwetki trupów
tłoczących się na zewnątrz. Przemknęliśmy się do kuchni, gdzie znajdowały się
drzwi prowadzące na tyły lokalu.
Znaleźliśmy się w uliczce, gdzie natrafiliśmy na dwójkę
zombie. Widząc je nie czułem już strachu, a jedynie złość i determinację. Sięgnąłem
po mój bagnet, a Sasza podniosła siekierę. Ruszyłem na wybranego przez siebie
trupa, który na mój widok wydał z siebie przeciągły skowyt i uniósł ręce,
próbując mnie złapać. Przygniotłem go do ściany budynku trzymając za
zakrwawiony, kremowy sweter, po czym wbiłem mu ostrze mojej broni prosto w
oczodół. Skrzywiłem się zniesmaczony, gdy zanieczyszczona krew spłynęła po
mojej ręce. Pamiętając o hordzie ożywieńców w pobliżu, by nie narobić hałasu, ostrożnie
położyłem truposza na ziemi i obejrzałem się na swoją przyjaciółkę. Ta akurat
wyciągała ostrze siekiery z głowy swojego zombie. Skinąłem w stronę ulicy przed
nami, a ta pokiwała mi głową.
Biegiem pokonaliśmy dwie przecznice, co udało nam się,
bez zwracania na siebie uwagi truposzy. Widząc je, omijaliśmy szerokim łukiem, niekiedy
nakładając przez to drogi. Dla bezpieczeństwa jednak musieliśmy to robić. Gdy znajdowaliśmy się kilka metrów od parku,
Sasza stanęła przy koszu na śmieci, o który oparła się dysząc ciężko. Wyglądało
to tak, jakby się dusiła.
– Co się dzieje? – zapytałem podtrzymując dziewczynę.
Była blada, a przy każdym wdechu krzywiła się z bólu.
– Żebra. Bolą jak cholera – odparła trzymając się za bok.
– Długo? – Pomogłem jej usiąść na krawężniku. Duszności
oraz ból mogły oznaczać stłuczenie, bądź pęknięcie żeber. W obu przypadkach
było to niebezpieczne dla życia Saszy.
– Od upadku – powiedziała biorąc płytki wdech, który
brzmiał dość nienaturalnie. Zanim zorientowałem się co się dzieje, Sasza
zemdlała.
– Cholera! – syknąłem ostrożnie kładąc przyjaciółkę na
chodniku.
Próby dobudzenia Saszy nic nie dały, a na dodatek na
ulicy pojawiły się trupy. Niewiele myśląc sięgnąłem po broń, zabijając trójkę
tych, które znajdowały się najbliżej. Hałas oczywiście zwabił kolejne trupy i
to w podwójnej ilości.
Przeklinając w myślach wziąłem Saszę na ręce z zamiarem
ucieczki, gdy zza rogu wyjechał srebrny samochód. Bezceremonialnie potrącił on
idącego na mnie zombie, aż ten przekoziołkował przez maskę i z plaskiem uderzył
o ulicę. Samochód zatrzymał się parę metrów dalej. Nie wiedząc co robić,
czekałem w bezruchu zastanawiając się, czy sięgnąć po broń. Wtedy z auta wyszła
młoda, rudowłosa dziewczyna. Trzymanym w dłoniach kijem bejsbolowym rozwaliła
czaszkę zbliżającego się do niej trupa.
– Będziesz tak stał? – zapytała mnie.
Nie czekając dłużej wsadziłem Saszę na tylne siedzenia, a
sam usiadłem z przodu. Nieznajoma ruszyła z piskiem opon, taranując kolejną
dwójkę zombie.
– Ugryziona? – zapytała patrząc na Saszę.
– Nie. Tylko zemdlała. Dzięki za pomoc.
– Nie ma sprawy – powiedziała z przyjaznym uśmiechem. –
Jestem Zuza.
– Rob, a to moja przyjaciółka – Sasza – Ścisnąłem dłoń rudowłosej. – Dokąd jedziesz?
Zuza ponownie się uśmiechnęła, potrząsając rudą grzywką.
– Chcecie się dołączyć? – zapytała z błyskiem w
niebieskich oczach.
– Jeżeli byłaby taka możliwość.
– Więc nie zadawaj pytań i siedź cicho – powiedziała
skupiając się na drodze.
Może i nie było to najmądrzejsze, ale nie protestowałem i
podporządkowałem się Zuzie. Wzbudzała moje zaufanie, a fakt, że uratowała nas
było dowodem, że nie miała raczej złych intencji. Poza tym – potrzebowaliśmy
jej pomocy i miałem nadzieję, że ta okaże się być bezinteresowna.
Na bloga trafiłem niedawno i opowieść jest świetna :) Dobrze jest znaleźć opowiadanie, które jest porządnie napisane.
OdpowiedzUsuńMam jedynie pytanie o fragment, gdzie Sasza i Rob są na samochodzie zaraz po wybuchu w bloku i tam jest mowa o flarze, która odciągała uwagę trupów, a chyba nie było wcześniej mowy o flarze. Może coś przeoczyłem.
Pozdrawiam ;)