– Rob! – krzyk Zuzy był pełen przerażenia, pilnie
potrzebowała mojej pomocy, ale zombie za nic nie chciały odsunąć się bym mógł
zamknąć drzwi. Uderzałem je po głowach kolbą broni, co dawało mi kilka sekund
by zmniejszyć odległość między drzwiami a futryną. Niestety, zaraz potem brudne
od krwi dłonie truposzy wślizgiwały się do środka, próbując złapać mnie za ubranie
i parę razy im się to udawało, ale wtedy ciąłem ich palce bagnetem lub
wyłamywałem.
– Rob! – kolejny, tym razem błagalny, krzyk dziewczyny
wypełnił pomieszczenie sklepu.
Zuza walczyła z trzema zombie, które zastaliśmy w środku,
zaraz po wejściu do sklepu. Moja towarzyszka próbowała wbić grubemu facetowi z
oderwanym sporym kawałkiem gardła nóż w czaszkę. Osłaniała jednocześnie siedzącego
na podłodze i drżącego ze strachu chłopaka z wrogiej grupy, którą
zaatakowaliśmy przed sklepem.
– Zaraz! – krzyknąłem wkurzony i całym swoim ciałem
natarłem na drzwi. Rozległ się chrzęst łamanych palców, ale to mnie nie
zraziło. Włożyłem jeszcze więcej wysiłku w swoje działania. Przez to kilka
odciętych palców poupadało na podłogę, gdy te w końcu się zatrzasnęły.
Przyciągnąłem jeszcze stojącą obok lodówkę z mrożonkami i zastawiłem nią
wejście.
– Uważaj! – Doskoczyłem do Zuzy i w ostatniej chwili
uderzyłem idącego na nią trupa w tył czaszki. W lekkie wgniecenie, które
powstało po moim ciosie, wbiłem jeszcze lufę broni, która prawie bez oporów przebiła
się do mózgu zombie.
Zuza, w tym czasie, zdążyła unieszkodliwić grubasa
przebijając mu nożem oczodół. Ostatniego zombie – kobietę w długiej sukni,
załatwiłem tym samym sposobem, co wcześniej. Osunąłem się wyczerpany na
podłogę, tuż naprzeciw Michała, który próbował odsunąć się jak najdalej od
wypływającej z głowy kobiety cieczy.
Nie byliśmy daleko od sklepu z bronią, bo z rannym
chłopakiem ciężko byłoby nam uciec. Gdyby nie ten sklep, to zapewne leżelibyśmy
zjadani przez truposzy. Oby Saszy też się udało – pomyślałem. Zaryzykowała życiem, żeby zdobyć broń ze sklepu.
Nawet nie wiedziałem, czy żyje.
– Co teraz zrobimy? – zapytała Zuza. Na jej policzku
pojawił się już fioletowy siniak.
Wycie i warczenie zombie za drzwiami dekoncentrowało
mnie. Miałem ochotę krzyknąć, żeby się zamknęli, ale to zapewne pogorszyłoby
sprawę. Trzeba było poczekać, aż stracą nami zainteresowanie.
– Przeczekamy – odparłem, podnosząc się z podłogi. –
Sprawdź, czy na zapleczu nie ma dodatkowego wyjścia. Tylko uważaj. Ktoś może
tam być.
Zuza kiwnęła głową i zniknęła w półmroku pomieszczenia.
Przez oklejoną reklamą witrynę sklepową wpadało do środka mało światła, ale
dzięki temu zombie nas nie widziały. Rozglądnąłem się po półkach. Jedzenia było
jeszcze sporo, ale bez elektryczności miała szybko się popsuć.
– Co ze mną zrobicie? – zapytał nagle chłopak.
– A co mamy zrobić? – spytałem, biorąc z półki z
lekarstwami wszystkie opatrunki, jakie się tam znajdowały. Zuza musiała zająć
się jego nogą zanim ten do końca się wykrwawił.
– Zabijecie mnie?
– Nie zabijamy dzieci.
– Wasza koleżanka by mnie zabiła – powiedział ze złością
w głosie.
Spojrzałem na chłopaka uważnie. Cała jego nogawka była we
krwi, która kontrastowała z bladością jego twarzy. Niewątpliwie to za sprawą
Saszy tak wyglądał. Widziałem, co mu robiła i byłem tym przerażony. To był
jeszcze dzieciak, a ona go torturowała i groziła śmiercią. Rozumiałem, że
chciała informacji, ale posuwanie się do takich metod było grubo ponad miarę. Nawet,
jak na te czasy.
– Nie ma drugiego wyjścia – powiedziała Zuza, wychodząc z
zaplecza. Od razu podeszła do Michała. – Pomóż mi go położyć na ladzie.
Wspólnymi siłami podnieśliśmy chłopaka, który krzywił się
z bólu i z ledwością powstrzymywał od krzyku. Zuza rozdarła mu nogawkę spodni
wzdłuż uda i przyjrzała się ranie.
– Nie ma rany wylotowej, czyli kula jest w środku –
oznajmiła po krótkich oględzinach. – Muszę ją wyjąć. Rob, poszukaj pęsety albo
czegoś w tym rodzaju. Mogą być obcążki. I spirytus.
Pęsety nie znalazłem, ale obcążki już tak. Mieliśmy
szczęście, że był to sklep wielobranżowy, a nie zwykły spożywczak. Na półce
były też tam paczki opasek zaciskowych. Po chwili namysłu wziąłem jedną i
schowałem do kieszeni.
– Proszę – podałem dziewczynie rzeczy. Ta odkręciła
butelkę spirytusu i wylała ją na nogę chłopaka. Młody krzyknął. Szybko
zasłoniłem mu usta dłonią, ale było już za późno. Zombie, które zdążyły się
trochę uspokoić, znowu zawyły i zaczęły uderzać w szyby oraz drzwi. Sięgnąłem
po ręcznik kuchenny i wcisnąłem go Michałowi w usta. – Zagryź to.
Zuza wzięła głęboki wdech i sięgnęła po obcążki. Po
chwili wahania chwyciła też butelkę spirytusu, po czym wzięła łyk. Skrzywiła
się i zdusiła w sobie kaszel, a oczy zaszły jej łzami. Wyciągnęła alkohol w moją
stronę, który przyjąłem. Spirytus, jak żywy ogień, wlał mi się do gardła i
rozgrzał od wewnątrz. Przez chwilę poczułem się lepiej, ale ten stan szybko
minął.
– Trzymaj go mocno. To będzie moja pierwsza operacja i
nie będę ściemniać – będzie boleć – oznajmiła bez owijania w bawełnę.
Bez ostrzeżenia
wsadziła obcążki do rany i zaczęła w niej gmerać. Musiałem użyć wszystkich sił,
by powstrzymać wierzgającego chłopaka, gdy Zuza głębiej wcisnęła narzędzie,
drugą ręką unieruchamiając nogę Młodego. Michał zaciskał zęby w ręczniku, a po
jego czerwonych policzkach spływały łzy.
– Już prawie. Czuję ją. Na szczęście się nie rozpadła.
Jeszcze chwila… Mam! – zawołała w końcu Zuza, wyciągając kulę. Oboje
spojrzeliśmy ucieszeni na chłopaka, ale ten leżał nieruchomo na ladzie.
Przestraszyłem się, że umarł, ale okazało się, że tylko zemdlał. I dobrze się
stało, bo czekało go jeszcze szycie.
– Czyli jednak coś potrafisz – powiedziałem z uznaniem.
– Nigdy nie twierdziłam, że było inaczej – odparła z
udawanym oburzeniem.
Podczas gdy Zuza
zajmowała się ostatnim etapem „operacji”, ja mogłem zająć się pakowaniem
najpotrzebniejszych rzeczy do dużych torb ekologicznych. Zanim jednak to
zrobiłem, musiałem podjąć pewne środki bezpieczeństwa.
– Co robisz? – zapytała Zuza gdy skrępowałem ręce
chłopaka opaską zaciskową i przyczepiłem ją do rurki przy ladzie.
– Tak na wszelki wypadek – wyjaśniłem.
Musiałem dokładnie przemyśleć co zapakować. Nie mogliśmy
zbytnio się obciążać, ale z drugiej strony potrzebowaliśmy też większości tych
rzeczy, a w szczególności jedzenia. Ostatecznie postawiłem na puszkowaną
żywność i wodę.
– Jaki jest plan? – Zuza niespodziewanie znalazła się
obok mnie i zaczęła wrzucać do torby paprykarz w puszkach.
Była starsza ode mnie o jakieś cztery lata, a ciężar
dokonywania wyborów zrzuciła na moje barki. Dopiero wtedy odczułem bolesny brak
Saszy. Bałem się podjąć jakąkolwiek decyzję, a potem zmierzyć z jej
pozytywnymi, bądź negatywnymi konsekwencjami. Jednak Zuza na mnie polegała. Nie
mogłem jej zawieść.
– Za kilka godzin będzie ciemno, a znalezienie jeszcze
jednego bezpiecznego miejsca może być trudne. Ten sklep jest żyłą złota i
prędzej czy później ktoś spróbuje tu się dostać. Będziemy musieli opuścić to
miejsce jak najszybciej. Jeszcze przed zmrokiem. Pójdziemy pod sklep z bronią.
– Dlaczego? Pewnie roi się tam od zombie.
– Jeżeli Sasza żyje, to zapewne tam będzie nas szukać.
JEŻELI żyje – powtórzyłem w myślach. Te słowa brzmiały
nieprzyjemnie i nasuwały mi obrazki, które wolałem zaraz odsuwać. Sasza była
moją przyjaciółką, a ten cały syf jeszcze bardziej nas do siebie zbliżył. Nie
chciałem stracić kolejnej bliskiej mi osoby. Wystarczy, że nie wiedziałem, co
działo się z moją rodziną.
Przeciągły jęk Młodego zwrócił naszą uwagę. Chłopak
próbował się podnieść, ale opaski zaciskowe mu to uniemożliwiły.
– Co wy? – zapytał charczącym głosem.
– Będziesz grzeczny, to cię uwolnię – odparłem uspokajająco.
Zuza napoiła go wodą z butelki, którą ten wypił
łapczywie, aż ta spłynęła mu po gładkim podbródku aż pod kurtkę. Młody mógł
mieć jakieś czternaście – piętnaście lat, na pewno nie więcej. Z tego co
pozostali jego kompani byli raczej w moim wieku lub starsi.
– Zjemy coś, poczekamy aż zombie się rozejdą i wychodzimy
– poinformowałem towarzyszy, otwierając jedną z konserw.
– Ja nie dam rady iść! – sprzeciwił się głośno Michał.
– Będziesz musiał, inaczej cię zostawimy – zagroziłem,
chociaż nie mówiłem tego na serio. Ten chłopak był zwykłym, przestraszonym
dzieciakiem, nie zagrażał nam w żaden sposób. – A teraz gadaj, kim była ta
grupa, z którą byłeś. Mów wszystko i bez owijania w bawełnę, dobrze ci radzę.
Starałem się mówić pewnie i tak, by Młody wyczuł, że ze
mną nie ma żartów. Podziałało.
– Mieszkaliśmy wszyscy na jednym osiedlu w Głogowie –
zaczął opowieść. – Pierwsze trupy pojawiły się u nas przedwczoraj, ale dopiero
wczoraj wszystko zaczęło się pieprzyć. Ludzie zaczęli szaleć. Najpierw kazano
wszystkim nie wychodzić z domów i czekać na pomoc, ale to się nie sprawdzało.
Nasze osiedle szybko zrozumiało, że nie ma co słuchać glin i tych idiotów z
telewizji. Zanim trupy urosły w sile, Wiksa kazał nam wszystkim przenieść się
do hotelu.
– Kim jest ten cały Wiksa? – zapytała Zuza.
– Koleś, który wszystkim nam uratował tyłki i nami
przewodzi. On i jego kumple pomogli nam dostać się do hotelu i dzięki temu przeżyliśmy.
– Ilu was jest? – tym razem to ja spytałem.
– Jakieś trzydzieści osób, ale może być więcej, bo
przyjmujemy nowych. Was też byśmy mogli – powiedział z zapałem.
Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. To mogłaby być dla nas
szansa na przeżycie. Dołączyć do grupy, która miała broń, ludzi i bezpieczne
miejsce – marzenie. Niestety, problemem był fakt, że dopiero co chcieliśmy się
wzajemnie pozabijać. To wszystko komplikowało.
– Pomyślimy-zobaczymy – powiedziałem wyprostowując się. –
Na razie zrobimy tak: poczekamy aż zombie sobie pójdą, pobiegniemy szybko do
auta i porozglądamy się za Saszą. Może jest gdzieś w okolicy.
– Porąbało cię? – oburzył się Młody. – Szła za nią horda
trupów. Na pewno już po niej.
Była taka możliwość, owszem, ale wolałem by jednak tak
się nie stało.
– Miejmy nadzieję, że tak nie jest – mruknąłem do siebie.
☠☠☠
Minęły prawie dwie godziny, zanim okolice sklepu opuścił
ostatni zombie. Dla bezpieczeństwa odczekaliśmy jeszcze parę minut, a dopiero
wtedy, obładowani torbami, wyszliśmy na zewnątrz. Widziałem kilka truposzy,
sennie snujących się po ulicy, ale żaden nas nie zauważył i nie było sensu
niepotrzebnie ich atakować. Skradaliśmy się między porzuconymi samochodami,
kryjąc się za każdym razem, gdy w pobliżu pojawiał się jakiś ożywieniec.
Młody szedł w środku, ubezpieczany z tyłu przez Zuzę i z
przodu przeze mnie. Chłopak kulał i cicho skarżył się na bolącą nogę, ale nie
mogliśmy się zatrzymywać. Nie w środku drogi, gdzie za każdym rogiem mogła się
czaić grupa tak wielka, jaka zaskoczyła nas wcześniej.
Od jednego sklepu do drugiego dzieliło nas niecały
kilometr, ale przebyliśmy tą drogę w trzydzieści minut. Wszystko przez Michała,
który nas spowalniał. W końcu zobaczyłem szyld sklepu z bronią. Niedługo
cieszyłem się z tego faktu, bo pod nim stał niebieski minivan, do którego
zmierzała całkiem duża grupa zombie. Samochód ruszył z piskiem opon, zostawiając
za sobą nieumarłych, którzy ruszyli jego śladem.
– Wchodzimy tam? – zapytała Zuza.
– Nie ma sensu – odparłem przecierając czoło. Byłem
wyczerpany całą tą sytuacją. Wszystko szło nie tak, jak powinno. – I tak
zabrali już wszystko, co zostało.
– To co teraz? – spytał Młody opierając się o ścianę i
rozmasowując owiniętą bandażem nogę.
Nie wiedziałem. Naprawdę nie wiedziałem. Miałem nadzieję,
że spotkamy Saszę, ona będzie miała gotowy plan i wszystko się ułoży. Ale nie.
Dalej musiałem decydować o życiu swoim i dwóch ludzi, których praktycznie nie
znałem. Spojrzałem w niebo, jakbym czekał na jakieś wsparcie stamtąd.
Przeliczyłem się jednak. Jeżeli Bóg naprawdę istniał, to miał nas gdzieś.
Otaczający nas syf był na to niezbitym dowodem.
Nagle rozległ się krzyk, dochodzący z niedaleka. Niewiele
myśląc ruszyłem w tamtym kierunku. W mojej głowie pojawiła się myśl, że była to
Sasza i poczułem coś na kształt ulgi. Niestety – pomyliłem się.
Na ulicy
zobaczyłem blondwłosą dziewczynę stojącą na dachu jednego z wielu opuszczonych aut.
Wokół niego stało kilka zombie, które wyciągały łapy po nieznajomą, a ta w
śmieszny sposób przeskakiwała z nogi na nogę próbując nie dać się złapać.
Ściągnąłem z ramienia automat i ruszyłem z nim na najbliższego ożywieńca. Siła
z jaką uderzyłem go w czaszkę sprawiła, że jego głowa odbiła się od tylnej
szyby auta, pozostawiając na niej siatkę pęknięć. Reszta zaalarmowanych przemienionych
ruszyła w moją stronę.
Było ich czterech. Starszemu mężczyźnie z oderwaną dolną
szczęką rozbiłem i tak już pęknięte okulary na nosie. Staruszek upadł prosto na
idącą za nim kobietę w podobnym wieku. Kolejny – młody chłopak w szarym dresie
– zaatakował mnie w tej samej chwili, gdy upadły poprzednie zombie. Złapał mnie
za ramię i zatopił zęby w materiale puchowej kurtki, zbyt grubej, by mógł się
przegryźć. Z wrażenia wypuściłem jednak broń. Wyciągnąłem więc zza paska nóż i
wbiłem go w zbielałe oko bestii. Ten od razu padł sztywny za ziemię. Już miałem
iść z pomocą nieznajomej, która zeskoczyła z auta i siłowała się z jednym z
umarłych, gdy poczułem, że ktoś łapie mnie za kostkę. Wylądowałem twarzą na
asfalcie i obejrzałem się za siebie. Staruszek i jego towarzyszka czołgali się
w moim kierunku, a jeden z zombie właśnie miał się na mnie rzucić. Podniosłem automat,
wymierzyłem w idącego na mnie stwora, którego łapy już prawie mnie sięgały i
strzeliłem. Zombie padł. Pozostało jeszcze dwóch. Wstałem z ziemi, wyciągnąłem
nóż z oczodołu bestii i wróciłem do podnoszącej się już staruszki. Szybko
powaliłem ją na ziemię uderzając kolbą w twarz, po czym wbiłem jej ostrze w
oko. Odetchnąłem głęboko, próbując ignorować słodkawy smród jaki wydobywał się
z ciał zombie.
Spojrzałem na nadal stojącą przy aucie dziewczynę. Zombie
leżał obok niej z nożem w skroni. Nawet z tej odległości widziałem, że jest
przerażona. Nagle usłyszałem za sobą niosące się z oddali warczenie. Ku nam
szła kilkunastoosobowa grupa zombie.
– Chodź! – krzyknąłem do dziewczyny wyciągając do niej
rękę.
Nieznajoma, najwidoczniej niepewna co ma robić, najpierw
spojrzała za siebie, potem znowu na mnie. Ostatecznie złapała mnie za dłoń i
pobiegła ze mną.
Trupy szły za nami i nic nie wskazywało na to, że
odpuszczą. Dlatego, gdy tylko znaleźliśmy się w uliczce, gdzie czekała Zuza z
Młodym, ja krzyknąłem:
– Bieżcie wszystko i spadamy do auta!
Podałem nieznajomej siatki, które sam wcześniej niosłem i
sam podniosłem Młodego. Przerzuciłem go sobie przez ramię, ciesząc się, że ten nie
był aż tak ciężki. Tylko wiercił się przez co trochę odstawałem od dziewczyn. Gdy
one znalazły się na miejscu, ja dopiero wychodziłem z uliczki. Wtedy zobaczyłem
to, co zszokowało mnie, załamało i wkurzyło. Ktoś ukradł nam auto.
☠☠☠
Po stu metrach biegu z coraz cięższym Młodym na plecach,
w końcu musiałem się zatrzymać. Nieważne, że pościg zombie wciąż był za nami.
Nieważne, że naboje w automacie prawie się skończyły. Nieważne, że śmierć
czekała na nas za każdym rogiem. Ja po prostu już dłużej nie mogłem biec. Byłem
wyczerpany, nogi drżały mi z wysiłku, płuca paliły, a przed oczami pojawiały
się mroczki. Miałem wielką ochotę zostawić Młodego i samemu dogonić dziewczyny,
ale nie mogłem tego zrobić. Świat mógł się zmienić, ale nie ja.
– Rob! Szybciej! – krzyknęła do mnie Zuza, gdy
zatrzymałem się i postawiłem Młodego. Bark promieniował mi bólem.
Chwileczkę. Tylko złapie oddech. Tylko sekundę odpocznę.
Jęki zombie były coraz bliżej i zmusiły mnie do ponownego
wzięcia Michała na plecy oraz stawiania kolejnych, chwiejnych kroków.
Zuza torowała nam drogę kijem bejsbolowym, załatwiając
pojedyncze zombie i wybierając trasy najmniej przez nie opanowane. Drugiej
dziewczynie oddałem swój bagnet i dołączyła ona do rudowłosej w pozbywaniu się
kolejnych trupów, ale ci byli jak hydry. Zabijały jednego, to na jego miejsce
pojawiało się dwoje kolejnych.
Na początku, gdy przybiegłem z nią do uliczki, Zuza
spojrzała na nią marszcząc brwi, a potem zmierzyła mnie wzrokiem. Dopiero wtedy
skojarzyłem fakty. Ta blondynka należała do grupy, z którą się starliśmy. Nie
miałem jednak czasu o tym myśleć.
– Zuza! Znajdź jakąś kryjówkę! – zawołałem w przerwie
pomiędzy oddechami.
– Wszystko zamknięte! – odkrzyknęła z rozpaczą w głosie
dziewczyna, szarpiąc za kolejne drzwi kamieniczek.
Zombie jak na razie nie było widać, ale te skurczybyki
zawsze jakoś zdołały nas wywęszyć. Nie ważne, jacy ostrożni i cisi byliśmy, oni
i tak nas odnajdowali. Może mieli niezwykle czuły węch, lub słuch, który
zyskiwali po przemianie.
– Musimy biec dalej. Zaraz się ściemni – powiedziałem,
sapiąc ciężko.
Ruszyliśmy, ale już nie biegiem. Młody kuśtykał wsparty
na moim ramieniu, a Zuza z nieznajomą prowadziły nas w nieznanym kierunku.
Kilka razy zmuszeni byliśmy wycofywać się nagle, bo okazywało się, że większość
ulic pełna była trupów. W końcu znaleźliśmy się na pustej ulicy i wykorzystaliśmy
ten fakt, by choć chwilę odpocząć.
Wyciągnąłem z torby butelkę wody i opróżniłem ją do
połowy. Byłem wyczerpany, obolały i przemarznięty. Przy każdym wydechu z moich
ust wydobywał się obłok białej pary, a temperatura spadała, wraz z zachodzącym
słońcem. Za niedługo miało zrobić się ciemno, a my jeszcze nie mieliśmy miejsca
do przenocowania.
– Lepiej już chodźmy – powiedziałem biorąc ostatni,
głęboki wdech.
– Niby gdzie? – zapytała Zuza, a w jej głosie wyczułem
złość. Pewnie przemawiało przez nią zmęczenie.
– Na razie przed siebie. Byleby nie stać w miejscu.
Wtedy, jak na zawołanie, zza rogu wyszła para zombie –
kobieta w brudnym od krwi płaszczu i mężczyzna ubrany tylko w spodnie od
piżamy. W brzuchu faceta zionęła głęboka dziura, przez którą widać było
kręgosłup oraz kilka żeber, jelito zwisało mu luźno obijając się o kolana. Bez
słowa chwyciłem za nóż i zaatakowałem bliższego truposza, wbijając mu ostrze w
gardło, kierując ku górze. Nie poszło mi to łatwo zważywszy na to, że miałem do
dyspozycji zwykły nóż kuchenny, ale jakoś udało mi się zabić ożywieńca.
– Więc? – zapytała rudowłosa, po tym jak załatwiła
drugiego zombie. Kij bejsbolowy obrócił jego głowę o dziewięćdziesiąt stopni.
–Idziemy dalej – odparłem bez namysłu. Innego wyboru nie
mieliśmy.
Zuza westchnęła zmęczona, ale podniosła torbę.
– Rusz się. Tamci zaraz tu będą – powiedziała Zuza do
nieznajomej, która stała wpatrzona w okna kamienicy.
– Tam ktoś jest. – Dziewczyna wskazała na okno.
– Co? – zatrzymałem się, wpatrując we wskazane miejsce.
– Widziałam dziecko. Tam, w oknie. Dziewczynka stała i na
nas patrzyła.
– Ja nic nie widzę. – Pokręciła głową ruda.
Przyjrzałem się wskazanemu miejscu, ale również nic nie
dostrzegłem. Chociaż… Jakiś cień który poruszył firanką. Może to wiatr? Nie.
Cień był ludzkiego kształtu. Rzeczywiście, ktoś był w środku.
Podbiegłem do
drzwi i załomotałem w nie pięścią.
– Otwierajcie! – krzyknąłem.
– Rob! – syknęła Zuza karcąco, ale nie przejąłem się tym,
że zombie mnie usłyszą. Tak czy siak wkrótce się pojawią, a wtedy będzie po
nas, bo nie ma już dla nas ratunku. Wyczerpani, zmarznięci, bez broni i z
rannym dzieciakiem. I tak byliśmy już martwi, więc co za różnica, czy byłem
cicho, czy nie?
– Widziałem was, sukinsyny! – Podniosłem garść leżących
kamyków i zacząłem ciskać nimi w szyby. W paru miejscach spowodowało to małe
pęknięcia. – Otwierajcie te cholerne drzwi!
– Rob! Chodźmy już! – Zuza szarpnęła mnie za ramię, ale
się jej wyrwałem.
– Oni tam są! – krzyknąłem zdesperowany.
– Ale nam nie otworzą! – syknęła mi prosto w twarz. – Musimy
znaleźć inne miejsce. Zaraz będzie ciemno.
Słońce już prawie zniknęło z nieba, co jeszcze bardziej
mnie rozwścieczyło.
– Zabijacie nas, wiecie? Zabijacie!
Rzuciłem resztkę kamieni w okna i odwróciłem się.
Podniosłem z ziemi torby z jedzeniem i przełożyłem sobie ramie Młodego przez
bark. Nagle rozległ się przeciągły, wwiercający w czaszkę pisk. Wszyscy czworo
obejrzeliśmy się za siebie i zobaczyliśmy otwarte drzwi do kamienicy. Stał w
nich mężczyzna, w podeszłym wieku, trzymający w dłoniach łom.
– Chodźcie. Szybko! – syknął otwierając szerzej drzwi i
rozglądając się na boki. Nie musiał nam dwa razy powtarzać.
Wpakowaliśmy się wszyscy do wąskiego korytarzyka, gdzie
znajdowały się schody prowadzące na górne piętro. Nieznajomy mężczyzna patrzył
na nas wrogo i uważnie obserwował nasze ruchy, mocno zaciskając dłonie na łomie.
– Dziękujemy – powiedziałem, ale wtedy mężczyzna wymierzył
we mnie końcem metalowego pręta, prawie dotykając nim mojej twarzy.
– Jeżeli przez ciebie oni się tu pojawią, to osobiście
rzucę cię jako pierwszego na pożarcie – powiedział groźnym głosem. Byłem
pewien, że nie żartował. Przez chwilę mierzył mnie przekrwionymi, szarymi
oczami, po czym kazał iść za sobą na górę.
Otworzył drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze i
wpuścił nas do środka, uprzednio każąc oddać sobie broń. Spojrzeliśmy na siebie
niepewnie, ale ostatecznie skinąłem głową i pierwszy podałem mężczyźnie swój
automat. Dopiero wtedy pozwolił nam iść dalej. W półmroku salonu dostrzegłem
trzy kobiety siedzące na kanapie. Najstarsza była w wieku mężczyzny i na jej
twarzy malował się strach. Mysie włosy związane miała w luźny kok, a na
kolanach trzymała małą, na oko siedmioletnią dziewczynkę, która zdawała się być
jej młodszą i mniejszą kopią z tym samym wyrazem twarzy. Tylko siedząca obok
nastolatka patrzyła na nas obojętnie, ze splecionymi na piersi rękami.
– To moja żona Teresa, córka Maja i siostrzenica Paulina
– wskazując na nastolatkę jego głos zmienił się z czułego, w szorstki, a w
rewanżu dziewczyna spiorunowała go wzrokiem. – Ja nazywam się Mariusz.
– Jestem Robert, to Zuza, Michał i…
– Lena – dokończyła blondynka uśmiechając się do mnie blado.
– Jesteście głodni? Sami nie mamy dużo, ale…
– Właśnie, nie mamy dużo – przerwał żonie Mariusz,
patrząc na nią wymownie, aż ta zaczerwieniła się i spuściła głowę.
– Nie szkodzi. Możemy się z wami podzielić – powiedziałem
podając mężczyźnie jedną z siat. Ten zaglądnął do środka, po czym wziął ją, bez
słowa: „dziękuję” i podał swojej żonie. Kobieta wstała i wyszła z córką z
salonu.
– Usiądźcie – powiedział wskazując na wolną kanapę.
Młody zrobił to z wyraźną ulgą, bo po tym wysiłku rana na
nodze widocznie otworzyła się, bo bandaż przesiąkł krwią na wylot. Zauważył to
Mariusz, który zerwał się ze swojego miejsca i ryknął na nas.
– Przyprowadziliście to ugryzionego? – zapytał tasakując
nas wzrokiem.
–Nie jestem ugryziony! – sprzeciwił się głośno Michał.
– Naprawdę. To nie ugryzienie. Jestem lekarzem –
zaświadczyła Zuza, chociaż to nie było do końca prawdą.
– To co to za rana? – zapytał podejrzliwie gospodarz.
– Postrzał – odpowiedziałem.
Mężczyzna usiadł z powrotem w fotelu, ale dalej trzymał
blisko swój łom i nie spuszczał z nas wzroku. Przez chwilę panowała nieznośna
cisza, którą przerwała siostrzenica Mariusza, która wróciła do salonu.
– Jak tam jest? Na dworze? Wujek nie pozwala wychodzić
żadnej z nas.
Mężczyzna spojrzał na nią niezadowolony, ale nic nie
powiedział. Była to młoda dziewczyna, może trochę starsza od Młodego. Miała
krótkie blond włosy i zielone oczy. Nie była jakoś wyjątkowo ładna, ani
brzydka. Raczej przeciętna.
– Nie jest dobrze – odparłem. – Jesteście pierwszymi
żywymi których spotkaliśmy od kilku godzin. Wcześniej była z nami jeszcze nasza
przyjaciółka, ale zaginęła.
– A wy? Widzieliście kogoś? – zapytała Zuza.
– Ja widziałam. – Usłyszeliśmy za sobą piskliwy głosik.
Do salonu wkroczyła Maja. – Przez okno zobaczyłam dziewczynę i dwóch chłopaków.
To mógł być każdy, ale moja intuicja podpowiadała mi, że
to była Sasza.
– Możesz opisać tą dziewczynę? – zapytałem.
– Miała siekierę – powiedziała od razu. – Wyglądała jak
drwal. Chciałam jej pomachać, ale mama mnie zabrała.
Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. Nie mieliśmy
stuprocentowej pewności, ale oboje przeczuwaliśmy, że to była Sasza. Byliśmy
blisko odnalezienia jej, a jednocześnie tak daleko. Zaniepokoili mnie jednak towarzysze mojej przyjaciółki. Przez myśl
przeleciało mi, że to mogli być jedni z tych, z którymi starliśmy się pod
sklepem.
– A ci z którymi szła, prowadzili ją, czy tylko szli
obok?
– Starczy już tego – mruknął Mariusz, najwidoczniej
niezadowolony, że rozmawiamy z jego córką. – Paula, weź Majkę do pokoju.
Nastolatka przewróciła oczami, ale wstała z kanapy i
wzięła małą za rękę, po czym obie zniknęły w korytarzu.
– Zrobimy tak – zaczął Mariusz – Zostaniecie tu na noc,
damy wam jeść i miejsce do spania, ale jutro, z samego rana, wyniesiecie się
stąd. Nie chcę żebyście mącili w głowie mojej rodzinie.
– W tym mieszkaniu nie będzie pan bezpieczny –
powiedziałem myśląc o tym, jak horda zombie bez problemu wpadła do mieszkania w
bloku. Nie chciałem, by tak samo się stało tutaj. Tym bardziej, że to nie byli
źli ludzie, było z nimi dziecko.
– Pozwól, że ja będę decydował o miejscu pobytu mojej
rodziny – odprychnął.
Nie mówiłem już nic więcej. Teresa zrobiła dla wszystkich
kolacje, składającą się z trochę twardego już chleba oraz wszystkimi
produktami, które rodzina ta miała w lodówce, a które jeszcze się nie
przeterminowały. Nie byłem zbyt głodny, ale wmusiłem w siebie trzy kanapki,
żeby mieć siły przed następnym dniem.
Miałem zamiar znaleźć Saszę, ale nie wiedziałem, gdzie
jej szukać. Z relacji Mai, wynikało, że miała dwójkę nowych towarzyszy i najwidoczniej
nie była ich więźniem. Ale tego mogła tego nie zauważyć. Dzieci czasem nie
dostrzegają, że komuś dzieje się krzywda. Wiedziałem to z własnego
doświadczenia. W końcu miałem dwóch młodszych braci.
Pierwszy raz od dwóch dni pomyślałem o mojej rodzinie –
co uświadomiłem sobie z poczuciem winy. Ciągle coś się działo i nawet przez
chwilę nie zastanowiłem się, czy moi najbliżsi żyją, czy udało im się uciec w
porę, czy ktoś z nich nie został zarażony. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby
jechać ich szukać. Możne nawet oni szukali mnie? Uspokajała mnie myśl tylko o
tym, że tata był policjantem, więc miał broń i w razie czego na pewno obronił
mamę i moich braciszków.
Po kolacji Zuza z pomocą Teresy zajęła się nogą Michała.
Szwy rzeczywiście puściły i trzeba było założyć je na nowo. Niestety, tym razem
chłopak był przytomny. Nie miałem sił, by słuchać jego stłumionych jęków, więc
wyszedłem do kuchni. Tam spotkałem siedzącą przy stole Lenę. Zdałem sobie
sprawę, że jeszcze nie miałem okazji porozmawiać z dziewczyną.
– Więc jakie masz plany? – zapytałem, siadając naprzeciw
dziewczyny.
– Plany? – zdziwiła się ściągając brwi. Wcześniej tego
nie zauważyłem, ale teraz wyraźnie widziałem siniaka na jej policzku.
– Wracasz do swoich czy zostajesz z nami? Może masz w
zamiarach coś jeszcze innego?
– Moi rodzice nie żyją, siostra i brat prawdopodobnie też
– odparła bez cienia żalu w głosie. – Jestem sama, a z Wiksą byłam tylko
dlatego, że nie miałam innego wyjścia. On ma ludzi, schronienie i broń. Jednak
po tym, jak zostawili mnie pod sklepem, to nie mam zamiaru więcej widzieć tych
dupków na oczy. Chwilowo nie mam żadnego
planu.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Lena stwarzała wrażenie
delikatnej, trochę nieporadnej dziewczyny, ale okazało się, że była to tylko
przykrywka. Widziałem ją w akcji i byłem mile zaskoczony. Potrafiła się bronić,
a to było najważniejsze.
– Znasz Saszę – bardziej stwierdziła, niż zapytała, wlepiając
we mnie uważne spojrzenie zielonych oczu.
– Przyjaźnimy się – odparłem. – A ty? Skąd ją znasz?
– Widywałam ją w szkole – wyjaśniła krótko, wyraźnie nie
mając chęci rozwijać tego tematu.
– Ten Wiksa – Nerwowo zacząłem ugniatać palce. – O co z
nim chodzi? Dlaczego rządzi?
Kolory odpłynęły z twarzy Leny. Uciekła wzrokiem na bok,
nerwowo wiercąc się na krześle.
– Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu – zaczęła opowieść. –
Wiksę znali tam wszyscy. Trzy lata temu trafił do więzienia za pobicie jakiegoś
kolesia, ale wyszedł kilka miesięcy temu. Ludzie się go bali. Gdy się to
wszystko zaczęło, od razu kazał swoim kumplom jechać do tego hotelu. Kto chciał
to mógł do nich dołączyć. Oczywiście jeśli przeszedł selekcję.
– Selekcję?
– Czy nie jest za stary, chory, czy potrafiłby walczyć –
wymieniła. – Ci, którzy nie spełniali warunków, wypadali. Gdy byliśmy już pod
hotelem, to okazało się, że jest tam jeszcze kilkoro gości i pracowników. Wiksa
zapytał ich, czy się przyłączają do niego. Tych, którzy nie chcieli zabijał, a ich
ciała wyrzucił na ulicę. „Żeby zombie się nimi zajęły” – tak powiedział. W nocy
przed bramą pojawiło się kilkoro ludzi. Chcieli wejść do środka, ale Wiksa ich
nie wpuścił. Wtedy zaczęli robić hałas, zwabiając trupiaki. Wiesz, co wtedy
zrobił? Powystrzelał wszystkich.
Po tym co usłyszałem, zacząłem szczerze żałować, że
pozwoliłem tym dupkom odjechać. Zasługiwali na śmierć i miałem nadzieję, że
kiedyś będę mógł wymierzyć im sprawiedliwość. A w szczególności Wiksie.
Lena musiała jakoś przejrzeć moje myśli, bo złapała mnie
za dłoń i ścisnęła mocno.
– O czymkolwiek myślisz – przestań. Wiksa jest
niebezpieczny. Lepiej trzymać się od niego i jego ludzi z daleka. W
szczególności teraz, gdy mają broń.
– Nie zamierzam szukać zemsty. Nie jestem taki –
powiedziałem. – Jeżeli Młody i ty będziecie chcieli wrócić do hotelu, to nie
będę was powstrzymywał. Ja chcę tylko znaleźć Saszę, a potem wyjechać stąd.
Wyjechać, jak najdalej od tego całego syfu. To nie jest mój świat.
Lena położyła swoją drobną dłoń na mojej i ścisnęła
lekko, powstrzymując tym samym od drżenia. Jej spojrzenie było uspokajające.
– Chyba Zuza skończyła szyć – powiedziałem, szybko
wstając z krzesła. – Chodźmy spać, jutro czeka nas ciężki dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz