piątek, 28 lipca 2017

ROZDZIAŁ 9 - CIĘŻAR ODPOWIEDZIALNOŚCI (ROB)

   – Rob! – krzyk Zuzy był pełen przerażenia, pilnie potrzebowała mojej pomocy, ale zombie za nic nie chciały odsunąć się bym mógł zamknąć drzwi. Uderzałem je po głowach kolbą broni, co dawało mi kilka sekund by zmniejszyć odległość między drzwiami a futryną. Niestety, zaraz potem brudne od krwi dłonie truposzy wślizgiwały się do środka, próbując złapać mnie za ubranie i parę razy im się to udawało, ale wtedy ciąłem ich palce bagnetem lub wyłamywałem.
   – Rob! – kolejny, tym razem błagalny, krzyk dziewczyny wypełnił pomieszczenie sklepu.
   Zuza walczyła z trzema zombie, które zastaliśmy w środku, zaraz po wejściu do sklepu. Moja towarzyszka próbowała wbić grubemu facetowi z oderwanym sporym kawałkiem gardła nóż w czaszkę. Osłaniała jednocześnie siedzącego na podłodze i drżącego ze strachu chłopaka z wrogiej grupy, którą zaatakowaliśmy przed sklepem.
   – Zaraz! – krzyknąłem wkurzony i całym swoim ciałem natarłem na drzwi. Rozległ się chrzęst łamanych palców, ale to mnie nie zraziło. Włożyłem jeszcze więcej wysiłku w swoje działania. Przez to kilka odciętych palców poupadało na podłogę, gdy te w końcu się zatrzasnęły. Przyciągnąłem jeszcze stojącą obok lodówkę z mrożonkami i zastawiłem nią wejście.
   – Uważaj! – Doskoczyłem do Zuzy i w ostatniej chwili uderzyłem idącego na nią trupa w tył czaszki. W lekkie wgniecenie, które powstało po moim ciosie, wbiłem jeszcze lufę broni, która prawie bez oporów przebiła się do mózgu zombie.
   Zuza, w tym czasie, zdążyła unieszkodliwić grubasa przebijając mu nożem oczodół. Ostatniego zombie – kobietę w długiej sukni, załatwiłem tym samym sposobem, co wcześniej. Osunąłem się wyczerpany na podłogę, tuż naprzeciw Michała, który próbował odsunąć się jak najdalej od wypływającej z głowy kobiety cieczy.
   Nie byliśmy daleko od sklepu z bronią, bo z rannym chłopakiem ciężko byłoby nam uciec. Gdyby nie ten sklep, to zapewne leżelibyśmy zjadani przez truposzy. Oby Saszy też się udało – pomyślałem. Zaryzykowała życiem, żeby zdobyć broń ze sklepu. Nawet nie wiedziałem, czy żyje.
   – Co teraz zrobimy? – zapytała Zuza. Na jej policzku pojawił się już fioletowy siniak.
   Wycie i warczenie zombie za drzwiami dekoncentrowało mnie. Miałem ochotę krzyknąć, żeby się zamknęli, ale to zapewne pogorszyłoby sprawę. Trzeba było poczekać, aż stracą nami zainteresowanie.
   – Przeczekamy – odparłem, podnosząc się z podłogi. – Sprawdź, czy na zapleczu nie ma dodatkowego wyjścia. Tylko uważaj. Ktoś może tam być.
   Zuza kiwnęła głową i zniknęła w półmroku pomieszczenia. Przez oklejoną reklamą witrynę sklepową wpadało do środka mało światła, ale dzięki temu zombie nas nie widziały. Rozglądnąłem się po półkach. Jedzenia było jeszcze sporo, ale bez elektryczności miała szybko się popsuć.
   – Co ze mną zrobicie? – zapytał nagle chłopak.
   – A co mamy zrobić? – spytałem, biorąc z półki z lekarstwami wszystkie opatrunki, jakie się tam znajdowały. Zuza musiała zająć się jego nogą zanim ten do końca się wykrwawił.
   – Zabijecie mnie?
   – Nie zabijamy dzieci.
   – Wasza koleżanka by mnie zabiła – powiedział ze złością w głosie.
   Spojrzałem na chłopaka uważnie. Cała jego nogawka była we krwi, która kontrastowała z bladością jego twarzy. Niewątpliwie to za sprawą Saszy tak wyglądał. Widziałem, co mu robiła i byłem tym przerażony. To był jeszcze dzieciak, a ona go torturowała i groziła śmiercią. Rozumiałem, że chciała informacji, ale posuwanie się do takich metod było grubo ponad miarę. Nawet, jak na te czasy.
   – Nie ma drugiego wyjścia – powiedziała Zuza, wychodząc z zaplecza. Od razu podeszła do Michała. – Pomóż mi go położyć na ladzie.
   Wspólnymi siłami podnieśliśmy chłopaka, który krzywił się z bólu i z ledwością powstrzymywał od krzyku. Zuza rozdarła mu nogawkę spodni wzdłuż uda i przyjrzała się ranie.
   – Nie ma rany wylotowej, czyli kula jest w środku – oznajmiła po krótkich oględzinach. – Muszę ją wyjąć. Rob, poszukaj pęsety albo czegoś w tym rodzaju. Mogą być obcążki. I spirytus.
   Pęsety nie znalazłem, ale obcążki już tak. Mieliśmy szczęście, że był to sklep wielobranżowy, a nie zwykły spożywczak. Na półce były też tam paczki opasek zaciskowych. Po chwili namysłu wziąłem jedną i schowałem do kieszeni.
   – Proszę – podałem dziewczynie rzeczy. Ta odkręciła butelkę spirytusu i wylała ją na nogę chłopaka. Młody krzyknął. Szybko zasłoniłem mu usta dłonią, ale było już za późno. Zombie, które zdążyły się trochę uspokoić, znowu zawyły i zaczęły uderzać w szyby oraz drzwi. Sięgnąłem po ręcznik kuchenny i wcisnąłem go Michałowi w usta. – Zagryź to.
   Zuza wzięła głęboki wdech i sięgnęła po obcążki. Po chwili wahania chwyciła też butelkę spirytusu, po czym wzięła łyk. Skrzywiła się i zdusiła w sobie kaszel, a oczy zaszły jej łzami. Wyciągnęła alkohol w moją stronę, który przyjąłem. Spirytus, jak żywy ogień, wlał mi się do gardła i rozgrzał od wewnątrz. Przez chwilę poczułem się lepiej, ale ten stan szybko minął.
   – Trzymaj go mocno. To będzie moja pierwsza operacja i nie będę ściemniać – będzie boleć – oznajmiła bez owijania w bawełnę.
    Bez ostrzeżenia wsadziła obcążki do rany i zaczęła w niej gmerać. Musiałem użyć wszystkich sił, by powstrzymać wierzgającego chłopaka, gdy Zuza głębiej wcisnęła narzędzie, drugą ręką unieruchamiając nogę Młodego. Michał zaciskał zęby w ręczniku, a po jego czerwonych policzkach spływały łzy.
   – Już prawie. Czuję ją. Na szczęście się nie rozpadła. Jeszcze chwila… Mam! – zawołała w końcu Zuza, wyciągając kulę. Oboje spojrzeliśmy ucieszeni na chłopaka, ale ten leżał nieruchomo na ladzie. Przestraszyłem się, że umarł, ale okazało się, że tylko zemdlał. I dobrze się stało, bo czekało go jeszcze szycie.
   – Czyli jednak coś potrafisz – powiedziałem z uznaniem.
   – Nigdy nie twierdziłam, że było inaczej – odparła z udawanym oburzeniem.
   Podczas gdy Zuza zajmowała się ostatnim etapem „operacji”, ja mogłem zająć się pakowaniem najpotrzebniejszych rzeczy do dużych torb ekologicznych. Zanim jednak to zrobiłem, musiałem podjąć pewne środki bezpieczeństwa.
   – Co robisz? – zapytała Zuza gdy skrępowałem ręce chłopaka opaską zaciskową i przyczepiłem ją do rurki przy ladzie.
   – Tak na wszelki wypadek – wyjaśniłem.
   Musiałem dokładnie przemyśleć co zapakować. Nie mogliśmy zbytnio się obciążać, ale z drugiej strony potrzebowaliśmy też większości tych rzeczy, a w szczególności jedzenia. Ostatecznie postawiłem na puszkowaną żywność i wodę.
   – Jaki jest plan? – Zuza niespodziewanie znalazła się obok mnie i zaczęła wrzucać do torby paprykarz w puszkach.
   Była starsza ode mnie o jakieś cztery lata, a ciężar dokonywania wyborów zrzuciła na moje barki. Dopiero wtedy odczułem bolesny brak Saszy. Bałem się podjąć jakąkolwiek decyzję, a potem zmierzyć z jej pozytywnymi, bądź negatywnymi konsekwencjami. Jednak Zuza na mnie polegała. Nie mogłem jej zawieść.
   – Za kilka godzin będzie ciemno, a znalezienie jeszcze jednego bezpiecznego miejsca może być trudne. Ten sklep jest żyłą złota i prędzej czy później ktoś spróbuje tu się dostać. Będziemy musieli opuścić to miejsce jak najszybciej. Jeszcze przed zmrokiem. Pójdziemy pod sklep z bronią.
   – Dlaczego? Pewnie roi się tam od zombie.
   – Jeżeli Sasza żyje, to zapewne tam będzie nas szukać.
   JEŻELI żyje – powtórzyłem w myślach. Te słowa brzmiały nieprzyjemnie i nasuwały mi obrazki, które wolałem zaraz odsuwać. Sasza była moją przyjaciółką, a ten cały syf jeszcze bardziej nas do siebie zbliżył. Nie chciałem stracić kolejnej bliskiej mi osoby. Wystarczy, że nie wiedziałem, co działo się z moją rodziną.
   Przeciągły jęk Młodego zwrócił naszą uwagę. Chłopak próbował się podnieść, ale opaski zaciskowe mu to uniemożliwiły.
   – Co wy? – zapytał charczącym głosem.
   – Będziesz grzeczny, to cię uwolnię – odparłem uspokajająco.
   Zuza napoiła go wodą z butelki, którą ten wypił łapczywie, aż ta spłynęła mu po gładkim podbródku aż pod kurtkę. Młody mógł mieć jakieś czternaście – piętnaście lat, na pewno nie więcej. Z tego co pozostali jego kompani byli raczej w moim wieku lub starsi.
   – Zjemy coś, poczekamy aż zombie się rozejdą i wychodzimy – poinformowałem towarzyszy, otwierając jedną z konserw.
   – Ja nie dam rady iść! – sprzeciwił się głośno Michał.
   – Będziesz musiał, inaczej cię zostawimy – zagroziłem, chociaż nie mówiłem tego na serio. Ten chłopak był zwykłym, przestraszonym dzieciakiem, nie zagrażał nam w żaden sposób. ­– A teraz gadaj, kim była ta grupa, z którą byłeś. Mów wszystko i bez owijania w bawełnę, dobrze ci radzę.
   Starałem się mówić pewnie i tak, by Młody wyczuł, że ze mną nie ma żartów. Podziałało.
   – Mieszkaliśmy wszyscy na jednym osiedlu w Głogowie – zaczął opowieść. – Pierwsze trupy pojawiły się u nas przedwczoraj, ale dopiero wczoraj wszystko zaczęło się pieprzyć. Ludzie zaczęli szaleć. Najpierw kazano wszystkim nie wychodzić z domów i czekać na pomoc, ale to się nie sprawdzało. Nasze osiedle szybko zrozumiało, że nie ma co słuchać glin i tych idiotów z telewizji. Zanim trupy urosły w sile, Wiksa kazał nam wszystkim przenieść się do hotelu.
   – Kim jest ten cały Wiksa? – zapytała Zuza.
   – Koleś, który wszystkim nam uratował tyłki i nami przewodzi. On i jego kumple pomogli nam dostać się do hotelu i dzięki temu przeżyliśmy.
   – Ilu was jest? – tym razem to ja spytałem.
   – Jakieś trzydzieści osób, ale może być więcej, bo przyjmujemy nowych. Was też byśmy mogli – powiedział z zapałem.
   Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. To mogłaby być dla nas szansa na przeżycie. Dołączyć do grupy, która miała broń, ludzi i bezpieczne miejsce – marzenie. Niestety, problemem był fakt, że dopiero co chcieliśmy się wzajemnie pozabijać. To wszystko komplikowało.
   – Pomyślimy-zobaczymy – powiedziałem wyprostowując się. – Na razie zrobimy tak: poczekamy aż zombie sobie pójdą, pobiegniemy szybko do auta i porozglądamy się za Saszą. Może jest gdzieś w okolicy.
   – Porąbało cię? – oburzył się Młody. – Szła za nią horda trupów. Na pewno już po niej.
   Była taka możliwość, owszem, ale wolałem by jednak tak się nie stało.
   – Miejmy nadzieję, że tak nie jest – mruknąłem do siebie.

☠☠☠

   Minęły prawie dwie godziny, zanim okolice sklepu opuścił ostatni zombie. Dla bezpieczeństwa odczekaliśmy jeszcze parę minut, a dopiero wtedy, obładowani torbami, wyszliśmy na zewnątrz. Widziałem kilka truposzy, sennie snujących się po ulicy, ale żaden nas nie zauważył i nie było sensu niepotrzebnie ich atakować. Skradaliśmy się między porzuconymi samochodami, kryjąc się za każdym razem, gdy w pobliżu pojawiał się jakiś ożywieniec.
   Młody szedł w środku, ubezpieczany z tyłu przez Zuzę i z przodu przeze mnie. Chłopak kulał i cicho skarżył się na bolącą nogę, ale nie mogliśmy się zatrzymywać. Nie w środku drogi, gdzie za każdym rogiem mogła się czaić grupa tak wielka, jaka zaskoczyła nas wcześniej.
   Od jednego sklepu do drugiego dzieliło nas niecały kilometr, ale przebyliśmy tą drogę w trzydzieści minut. Wszystko przez Michała, który nas spowalniał. W końcu zobaczyłem szyld sklepu z bronią. Niedługo cieszyłem się z tego faktu, bo pod nim stał niebieski minivan, do którego zmierzała całkiem duża grupa zombie. Samochód ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą nieumarłych, którzy ruszyli jego śladem.
   – Wchodzimy tam? – zapytała Zuza.
   – Nie ma sensu – odparłem przecierając czoło. Byłem wyczerpany całą tą sytuacją. Wszystko szło nie tak, jak powinno. – I tak zabrali już wszystko, co zostało.
   – To co teraz? – spytał Młody opierając się o ścianę i rozmasowując owiniętą bandażem nogę.
   Nie wiedziałem. Naprawdę nie wiedziałem. Miałem nadzieję, że spotkamy Saszę, ona będzie miała gotowy plan i wszystko się ułoży. Ale nie. Dalej musiałem decydować o życiu swoim i dwóch ludzi, których praktycznie nie znałem. Spojrzałem w niebo, jakbym czekał na jakieś wsparcie stamtąd. Przeliczyłem się jednak. Jeżeli Bóg naprawdę istniał, to miał nas gdzieś. Otaczający nas syf był na to niezbitym dowodem.
   Nagle rozległ się krzyk, dochodzący z niedaleka. Niewiele myśląc ruszyłem w tamtym kierunku. W mojej głowie pojawiła się myśl, że była to Sasza i poczułem coś na kształt ulgi. Niestety – pomyliłem się.
   Na ulicy zobaczyłem blondwłosą dziewczynę stojącą na dachu jednego z wielu opuszczonych aut. Wokół niego stało kilka zombie, które wyciągały łapy po nieznajomą, a ta w śmieszny sposób przeskakiwała z nogi na nogę próbując nie dać się złapać. Ściągnąłem z ramienia automat i ruszyłem z nim na najbliższego ożywieńca. Siła z jaką uderzyłem go w czaszkę sprawiła, że jego głowa odbiła się od tylnej szyby auta, pozostawiając na niej siatkę pęknięć. Reszta zaalarmowanych przemienionych ruszyła w moją stronę.
   Było ich czterech. Starszemu mężczyźnie z oderwaną dolną szczęką rozbiłem i tak już pęknięte okulary na nosie. Staruszek upadł prosto na idącą za nim kobietę w podobnym wieku. Kolejny – młody chłopak w szarym dresie – zaatakował mnie w tej samej chwili, gdy upadły poprzednie zombie. Złapał mnie za ramię i zatopił zęby w materiale puchowej kurtki, zbyt grubej, by mógł się przegryźć. Z wrażenia wypuściłem jednak broń. Wyciągnąłem więc zza paska nóż i wbiłem go w zbielałe oko bestii. Ten od razu padł sztywny za ziemię. Już miałem iść z pomocą nieznajomej, która zeskoczyła z auta i siłowała się z jednym z umarłych, gdy poczułem, że ktoś łapie mnie za kostkę. Wylądowałem twarzą na asfalcie i obejrzałem się za siebie. Staruszek i jego towarzyszka czołgali się w moim kierunku, a jeden z zombie właśnie miał się na mnie rzucić. Podniosłem automat, wymierzyłem w idącego na mnie stwora, którego łapy już prawie mnie sięgały i strzeliłem. Zombie padł. Pozostało jeszcze dwóch. Wstałem z ziemi, wyciągnąłem nóż z oczodołu bestii i wróciłem do podnoszącej się już staruszki. Szybko powaliłem ją na ziemię uderzając kolbą w twarz, po czym wbiłem jej ostrze w oko. Odetchnąłem głęboko, próbując ignorować słodkawy smród jaki wydobywał się z ciał zombie.
   Spojrzałem na nadal stojącą przy aucie dziewczynę. Zombie leżał obok niej z nożem w skroni. Nawet z tej odległości widziałem, że jest przerażona. Nagle usłyszałem za sobą niosące się z oddali warczenie. Ku nam szła kilkunastoosobowa grupa zombie.
   – Chodź! – krzyknąłem do dziewczyny wyciągając do niej rękę.
   Nieznajoma, najwidoczniej niepewna co ma robić, najpierw spojrzała za siebie, potem znowu na mnie. Ostatecznie złapała mnie za dłoń i pobiegła ze mną.
   Trupy szły za nami i nic nie wskazywało na to, że odpuszczą. Dlatego, gdy tylko znaleźliśmy się w uliczce, gdzie czekała Zuza z Młodym, ja krzyknąłem:
   – Bieżcie wszystko i spadamy do auta!
   Podałem nieznajomej siatki, które sam wcześniej niosłem i sam podniosłem Młodego. Przerzuciłem go sobie przez ramię, ciesząc się, że ten nie był aż tak ciężki. Tylko wiercił się przez co trochę odstawałem od dziewczyn. Gdy one znalazły się na miejscu, ja dopiero wychodziłem z uliczki. Wtedy zobaczyłem to, co zszokowało mnie, załamało i wkurzyło. Ktoś ukradł nam auto.

☠☠☠

   Po stu metrach biegu z coraz cięższym Młodym na plecach, w końcu musiałem się zatrzymać. Nieważne, że pościg zombie wciąż był za nami. Nieważne, że naboje w automacie prawie się skończyły. Nieważne, że śmierć czekała na nas za każdym rogiem. Ja po prostu już dłużej nie mogłem biec. Byłem wyczerpany, nogi drżały mi z wysiłku, płuca paliły, a przed oczami pojawiały się mroczki. Miałem wielką ochotę zostawić Młodego i samemu dogonić dziewczyny, ale nie mogłem tego zrobić. Świat mógł się zmienić, ale nie ja.
   – Rob! Szybciej! – krzyknęła do mnie Zuza, gdy zatrzymałem się i postawiłem Młodego. Bark promieniował mi bólem.
   Chwileczkę. Tylko złapie oddech. Tylko sekundę odpocznę.
   Jęki zombie były coraz bliżej i zmusiły mnie do ponownego wzięcia Michała na plecy oraz stawiania kolejnych, chwiejnych kroków.
   Zuza torowała nam drogę kijem bejsbolowym, załatwiając pojedyncze zombie i wybierając trasy najmniej przez nie opanowane. Drugiej dziewczynie oddałem swój bagnet i dołączyła ona do rudowłosej w pozbywaniu się kolejnych trupów, ale ci byli jak hydry. Zabijały jednego, to na jego miejsce pojawiało się dwoje kolejnych.
   Na początku, gdy przybiegłem z nią do uliczki, Zuza spojrzała na nią marszcząc brwi, a potem zmierzyła mnie wzrokiem. Dopiero wtedy skojarzyłem fakty. Ta blondynka należała do grupy, z którą się starliśmy. Nie miałem jednak czasu o tym myśleć.  
   – Zuza! Znajdź jakąś kryjówkę! – zawołałem w przerwie pomiędzy oddechami.
   – Wszystko zamknięte! – odkrzyknęła z rozpaczą w głosie dziewczyna, szarpiąc za kolejne drzwi kamieniczek.
   Zombie jak na razie nie było widać, ale te skurczybyki zawsze jakoś zdołały nas wywęszyć. Nie ważne, jacy ostrożni i cisi byliśmy, oni i tak nas odnajdowali. Może mieli niezwykle czuły węch, lub słuch, który zyskiwali po przemianie.
   – Musimy biec dalej. Zaraz się ściemni – powiedziałem, sapiąc ciężko.
   Ruszyliśmy, ale już nie biegiem. Młody kuśtykał wsparty na moim ramieniu, a Zuza z nieznajomą prowadziły nas w nieznanym kierunku. Kilka razy zmuszeni byliśmy wycofywać się nagle, bo okazywało się, że większość ulic pełna była trupów. W końcu znaleźliśmy się na pustej ulicy i wykorzystaliśmy ten fakt, by choć chwilę odpocząć.
   Wyciągnąłem z torby butelkę wody i opróżniłem ją do połowy. Byłem wyczerpany, obolały i przemarznięty. Przy każdym wydechu z moich ust wydobywał się obłok białej pary, a temperatura spadała, wraz z zachodzącym słońcem. Za niedługo miało zrobić się ciemno, a my jeszcze nie mieliśmy miejsca do przenocowania.
   – Lepiej już chodźmy – powiedziałem biorąc ostatni, głęboki wdech.
   – Niby gdzie? – zapytała Zuza, a w jej głosie wyczułem złość. Pewnie przemawiało przez nią zmęczenie.
   – Na razie przed siebie. Byleby nie stać w miejscu.
   Wtedy, jak na zawołanie, zza rogu wyszła para zombie – kobieta w brudnym od krwi płaszczu i mężczyzna ubrany tylko w spodnie od piżamy. W brzuchu faceta zionęła głęboka dziura, przez którą widać było kręgosłup oraz kilka żeber, jelito zwisało mu luźno obijając się o kolana. Bez słowa chwyciłem za nóż i zaatakowałem bliższego truposza, wbijając mu ostrze w gardło, kierując ku górze. Nie poszło mi to łatwo zważywszy na to, że miałem do dyspozycji zwykły nóż kuchenny, ale jakoś udało mi się zabić ożywieńca.
   – Więc? – zapytała rudowłosa, po tym jak załatwiła drugiego zombie. Kij bejsbolowy obrócił jego głowę o dziewięćdziesiąt stopni.
   –Idziemy dalej – odparłem bez namysłu. Innego wyboru nie mieliśmy.
   Zuza westchnęła zmęczona, ale podniosła torbę. 
   – Rusz się. Tamci zaraz tu będą – powiedziała Zuza do nieznajomej, która stała wpatrzona w okna kamienicy.
   – Tam ktoś jest. – Dziewczyna wskazała na okno.
   – Co? – zatrzymałem się, wpatrując we wskazane miejsce.
   – Widziałam dziecko. Tam, w oknie. Dziewczynka stała i na nas patrzyła.
   – Ja nic nie widzę. – Pokręciła głową ruda.
   Przyjrzałem się wskazanemu miejscu, ale również nic nie dostrzegłem. Chociaż… Jakiś cień który poruszył firanką. Może to wiatr? Nie. Cień był ludzkiego kształtu. Rzeczywiście, ktoś był w środku.
   Podbiegłem do drzwi i załomotałem w nie pięścią.
   – Otwierajcie! – krzyknąłem.
   – Rob! – syknęła Zuza karcąco, ale nie przejąłem się tym, że zombie mnie usłyszą. Tak czy siak wkrótce się pojawią, a wtedy będzie po nas, bo nie ma już dla nas ratunku. Wyczerpani, zmarznięci, bez broni i z rannym dzieciakiem. I tak byliśmy już martwi, więc co za różnica, czy byłem cicho, czy nie?
   – Widziałem was, sukinsyny! – Podniosłem garść leżących kamyków i zacząłem ciskać nimi w szyby. W paru miejscach spowodowało to małe pęknięcia. – Otwierajcie te cholerne drzwi!
   – Rob! Chodźmy już! – Zuza szarpnęła mnie za ramię, ale się jej wyrwałem.
   – Oni tam są! – krzyknąłem zdesperowany.
   – Ale nam nie otworzą! – syknęła mi prosto w twarz. – Musimy znaleźć inne miejsce. Zaraz będzie ciemno.
Słońce już prawie zniknęło z nieba, co jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło.
   – Zabijacie nas, wiecie? Zabijacie!
   Rzuciłem resztkę kamieni w okna i odwróciłem się. Podniosłem z ziemi torby z jedzeniem i przełożyłem sobie ramie Młodego przez bark. Nagle rozległ się przeciągły, wwiercający w czaszkę pisk. Wszyscy czworo obejrzeliśmy się za siebie i zobaczyliśmy otwarte drzwi do kamienicy. Stał w nich mężczyzna, w podeszłym wieku, trzymający w dłoniach łom.
   – Chodźcie. Szybko! – syknął otwierając szerzej drzwi i rozglądając się na boki. Nie musiał nam dwa razy powtarzać.
   Wpakowaliśmy się wszyscy do wąskiego korytarzyka, gdzie znajdowały się schody prowadzące na górne piętro. Nieznajomy mężczyzna patrzył na nas wrogo i uważnie obserwował nasze ruchy, mocno zaciskając dłonie na łomie.
   – Dziękujemy – powiedziałem, ale wtedy mężczyzna wymierzył we mnie końcem metalowego pręta, prawie dotykając nim  mojej twarzy.
   – Jeżeli przez ciebie oni się tu pojawią, to osobiście rzucę cię jako pierwszego na pożarcie – powiedział groźnym głosem. Byłem pewien, że nie żartował. Przez chwilę mierzył mnie przekrwionymi, szarymi oczami, po czym kazał iść za sobą na górę.
   Otworzył drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze i wpuścił nas do środka, uprzednio każąc oddać sobie broń. Spojrzeliśmy na siebie niepewnie, ale ostatecznie skinąłem głową i pierwszy podałem mężczyźnie swój automat. Dopiero wtedy pozwolił nam iść dalej. W półmroku salonu dostrzegłem trzy kobiety siedzące na kanapie. Najstarsza była w wieku mężczyzny i na jej twarzy malował się strach. Mysie włosy związane miała w luźny kok, a na kolanach trzymała małą, na oko siedmioletnią dziewczynkę, która zdawała się być jej młodszą i mniejszą kopią z tym samym wyrazem twarzy. Tylko siedząca obok nastolatka patrzyła na nas obojętnie, ze splecionymi na piersi rękami.
   – To moja żona Teresa, córka Maja i siostrzenica Paulina – wskazując na nastolatkę jego głos zmienił się z czułego, w szorstki, a w rewanżu dziewczyna spiorunowała go wzrokiem. – Ja nazywam się Mariusz.
   – Jestem Robert, to Zuza, Michał i…
   – Lena – dokończyła blondynka uśmiechając się do mnie blado.
   – Jesteście głodni? Sami nie mamy dużo, ale…
   – Właśnie, nie mamy dużo – przerwał żonie Mariusz, patrząc na nią wymownie, aż ta zaczerwieniła się i spuściła głowę.
   – Nie szkodzi. Możemy się z wami podzielić – powiedziałem podając mężczyźnie jedną z siat. Ten zaglądnął do środka, po czym wziął ją, bez słowa: „dziękuję” i podał swojej żonie. Kobieta wstała i wyszła z córką z salonu.
   – Usiądźcie – powiedział wskazując na wolną kanapę.
   Młody zrobił to z wyraźną ulgą, bo po tym wysiłku rana na nodze widocznie otworzyła się, bo bandaż przesiąkł krwią na wylot. Zauważył to Mariusz, który zerwał się ze swojego miejsca i ryknął na nas.
   – Przyprowadziliście to ugryzionego? – zapytał tasakując nas wzrokiem.
   –Nie jestem ugryziony! – sprzeciwił się głośno Michał.
   – Naprawdę. To nie ugryzienie. Jestem lekarzem – zaświadczyła Zuza, chociaż to nie było do końca prawdą.
   – To co to za rana? – zapytał podejrzliwie gospodarz.
   – Postrzał – odpowiedziałem.
   Mężczyzna usiadł z powrotem w fotelu, ale dalej trzymał blisko swój łom i nie spuszczał z nas wzroku. Przez chwilę panowała nieznośna cisza, którą przerwała siostrzenica Mariusza, która wróciła do salonu.
   – Jak tam jest? Na dworze? Wujek nie pozwala wychodzić żadnej z nas.
   Mężczyzna spojrzał na nią niezadowolony, ale nic nie powiedział. Była to młoda dziewczyna, może trochę starsza od Młodego. Miała krótkie blond włosy i zielone oczy. Nie była jakoś wyjątkowo ładna, ani brzydka. Raczej przeciętna.
   – Nie jest dobrze – odparłem. – Jesteście pierwszymi żywymi których spotkaliśmy od kilku godzin. Wcześniej była z nami jeszcze nasza przyjaciółka, ale zaginęła.
   – A wy? Widzieliście kogoś? – zapytała Zuza.
   – Ja widziałam. – Usłyszeliśmy za sobą piskliwy głosik. Do salonu wkroczyła Maja. – Przez okno zobaczyłam dziewczynę i dwóch chłopaków.
   To mógł być każdy, ale moja intuicja podpowiadała mi, że to była Sasza.
   – Możesz opisać tą dziewczynę? – zapytałem.
   – Miała siekierę – powiedziała od razu. – Wyglądała jak drwal. Chciałam jej pomachać, ale mama mnie zabrała.
   Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. Nie mieliśmy stuprocentowej pewności, ale oboje przeczuwaliśmy, że to była Sasza. Byliśmy blisko odnalezienia jej, a jednocześnie tak daleko. Zaniepokoili mnie jednak  towarzysze mojej przyjaciółki. Przez myśl przeleciało mi, że to mogli być jedni z tych, z którymi starliśmy się pod sklepem.
   – A ci z którymi szła, prowadzili ją, czy tylko szli obok?
   – Starczy już tego – mruknął Mariusz, najwidoczniej niezadowolony, że rozmawiamy z jego córką. – Paula, weź Majkę do pokoju.
   Nastolatka przewróciła oczami, ale wstała z kanapy i wzięła małą za rękę, po czym obie zniknęły w korytarzu.
   – Zrobimy tak – zaczął Mariusz – Zostaniecie tu na noc, damy wam jeść i miejsce do spania, ale jutro, z samego rana, wyniesiecie się stąd. Nie chcę żebyście mącili w głowie mojej rodzinie.
   – W tym mieszkaniu nie będzie pan bezpieczny – powiedziałem myśląc o tym, jak horda zombie bez problemu wpadła do mieszkania w bloku. Nie chciałem, by tak samo się stało tutaj. Tym bardziej, że to nie byli źli ludzie, było z nimi dziecko.
   – Pozwól, że ja będę decydował o miejscu pobytu mojej rodziny – odprychnął.
   Nie mówiłem już nic więcej. Teresa zrobiła dla wszystkich kolacje, składającą się z trochę twardego już chleba oraz wszystkimi produktami, które rodzina ta miała w lodówce, a które jeszcze się nie przeterminowały. Nie byłem zbyt głodny, ale wmusiłem w siebie trzy kanapki, żeby mieć siły przed następnym dniem.
   Miałem zamiar znaleźć Saszę, ale nie wiedziałem, gdzie jej szukać. Z relacji Mai, wynikało, że miała dwójkę nowych towarzyszy i najwidoczniej nie była ich więźniem. Ale tego mogła tego nie zauważyć. Dzieci czasem nie dostrzegają, że komuś dzieje się krzywda. Wiedziałem to z własnego doświadczenia. W końcu miałem dwóch młodszych braci.
   Pierwszy raz od dwóch dni pomyślałem o mojej rodzinie – co uświadomiłem sobie z poczuciem winy. Ciągle coś się działo i nawet przez chwilę nie zastanowiłem się, czy moi najbliżsi żyją, czy udało im się uciec w porę, czy ktoś z nich nie został zarażony. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby jechać ich szukać. Możne nawet oni szukali mnie? Uspokajała mnie myśl tylko o tym, że tata był policjantem, więc miał broń i w razie czego na pewno obronił mamę i moich braciszków.
   Po kolacji Zuza z pomocą Teresy zajęła się nogą Michała. Szwy rzeczywiście puściły i trzeba było założyć je na nowo. Niestety, tym razem chłopak był przytomny. Nie miałem sił, by słuchać jego stłumionych jęków, więc wyszedłem do kuchni. Tam spotkałem siedzącą przy stole Lenę. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze nie miałem okazji porozmawiać z dziewczyną.
   – Więc jakie masz plany? – zapytałem, siadając naprzeciw dziewczyny.
   – Plany? – zdziwiła się ściągając brwi. Wcześniej tego nie zauważyłem, ale teraz wyraźnie widziałem siniaka na jej policzku.
   – Wracasz do swoich czy zostajesz z nami? Może masz w zamiarach coś jeszcze innego?
   – Moi rodzice nie żyją, siostra i brat prawdopodobnie też – odparła bez cienia żalu w głosie. – Jestem sama, a z Wiksą byłam tylko dlatego, że nie miałam innego wyjścia. On ma ludzi, schronienie i broń. Jednak po tym, jak zostawili mnie pod sklepem, to nie mam zamiaru więcej widzieć tych dupków na oczy.  Chwilowo nie mam żadnego planu.  
   Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Lena stwarzała wrażenie delikatnej, trochę nieporadnej dziewczyny, ale okazało się, że była to tylko przykrywka. Widziałem ją w akcji i byłem mile zaskoczony. Potrafiła się bronić, a to było najważniejsze.
   – Znasz Saszę – bardziej stwierdziła, niż zapytała, wlepiając we mnie uważne spojrzenie zielonych oczu.
   – Przyjaźnimy się – odparłem. – A ty? Skąd ją znasz?
   – Widywałam ją w szkole – wyjaśniła krótko, wyraźnie nie mając chęci rozwijać tego tematu.
   – Ten Wiksa – Nerwowo zacząłem ugniatać palce. – O co z nim chodzi? Dlaczego rządzi?
   Kolory odpłynęły z twarzy Leny. Uciekła wzrokiem na bok, nerwowo wiercąc się na krześle.
   – Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu – zaczęła opowieść. – Wiksę znali tam wszyscy. Trzy lata temu trafił do więzienia za pobicie jakiegoś kolesia, ale wyszedł kilka miesięcy temu. Ludzie się go bali. Gdy się to wszystko zaczęło, od razu kazał swoim kumplom jechać do tego hotelu. Kto chciał to mógł do nich dołączyć. Oczywiście jeśli przeszedł selekcję.
   – Selekcję?
   – Czy nie jest za stary, chory, czy potrafiłby walczyć – wymieniła. – Ci, którzy nie spełniali warunków, wypadali. Gdy byliśmy już pod hotelem, to okazało się, że jest tam jeszcze kilkoro gości i pracowników. Wiksa zapytał ich, czy się przyłączają do niego. Tych, którzy nie chcieli zabijał, a ich ciała wyrzucił na ulicę. „Żeby zombie się nimi zajęły” – tak powiedział. W nocy przed bramą pojawiło się kilkoro ludzi. Chcieli wejść do środka, ale Wiksa ich nie wpuścił. Wtedy zaczęli robić hałas, zwabiając trupiaki. Wiesz, co wtedy zrobił? Powystrzelał wszystkich.
   Po tym co usłyszałem, zacząłem szczerze żałować, że pozwoliłem tym dupkom odjechać. Zasługiwali na śmierć i miałem nadzieję, że kiedyś będę mógł wymierzyć im sprawiedliwość. A w szczególności Wiksie.
Lena musiała jakoś przejrzeć moje myśli, bo złapała mnie za dłoń i ścisnęła mocno.
   – O czymkolwiek myślisz – przestań. Wiksa jest niebezpieczny. Lepiej trzymać się od niego i jego ludzi z daleka. W szczególności teraz, gdy mają broń.
   – Nie zamierzam szukać zemsty. Nie jestem taki – powiedziałem. – Jeżeli Młody i ty będziecie chcieli wrócić do hotelu, to nie będę was powstrzymywał. Ja chcę tylko znaleźć Saszę, a potem wyjechać stąd. Wyjechać, jak najdalej od tego całego syfu. To nie jest mój świat.
   Lena położyła swoją drobną dłoń na mojej i ścisnęła lekko, powstrzymując tym samym od drżenia. Jej spojrzenie było uspokajające.

   – Chyba Zuza skończyła szyć – powiedziałem, szybko wstając z krzesła. – Chodźmy spać, jutro czeka nas ciężki dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz