Obudziłam się z potwornym bólem z tyłu głowy i lewego
boku. Miałam wrażenie, że przy każdym, nawet najmniejszym ruchu ktoś okłada
mnie niewidzialnym kijem bejsbolowym, a ja nie mogę się bronić. Ostrożnie
podniosłam powieki, ale zaraz je zamknęłam, gdy oślepiło mnie rażące światło.
Po chwili ponownie otworzyłam oczy, mrużąc je przed jasnym światłem, jeszcze
bardziej potęgującym moje boleści.
Znajdowałam się w
jakimś mieszkaniu, gdzie okna były szczelnie pozasłaniane, a jedynymi źródłami
światła były świeczki. Leżałam na kanapie. Spróbowałam wstać, ale wtedy
poczułam bolesne ukłucie w boku. W żebrach zostałam owinięta pasem i
najwidoczniej posmarowana jakąś maścią o silnie miętowym zapachu. Ktokolwiek to
zrobił, starał się mi pomóc.
Powoli zaczynałam sobie wszystko przypominać. Jazda
ciężarówką, horda zombie na placu, mój prawie nieudany skok. Potem bieg
ulicami, podczas którego nasiliły się moje duszności. Bałam
się, że podczas upadku z mieszkania złamałam żebro i to ono było powodem moich
dolegliwości.
Wstałam z kanapy i zobaczyłam swoje rzeczy leżące na
fotelu. Siekiera, glock oraz oba plecaki – Roba i mój. Sięgnęłam po pistolet i
włożyłam go za pas spodni, po czym zakryłam bluzką. Nie wiedziałam, gdzie
jestem, więc wolałam być przygotowana na wszystko.
Wyszłam do
sąsiedniego pomieszczenia z którego dobiegały mnie głosy. Męski oraz żeński. O
ile ten pierwszy znałam bardzo dobrze, ten drugi był mi obcy.
– Sasza! – Ucieszył
się na mój widok Rob. Chłopak siedział w towarzystwie młodej, rudowłosej
dziewczyny, która zajmowała się jego pociętymi dłońmi.
Uśmiechnęłam się do niego blado, jednocześnie czując
lekki zawrót głowy. Odsunęłam sobie jedno z krzeseł i usiadłam na nim ciężko. Nadal
oddychało mi się z trudem, ale nie było tak źle jak jeszcze niedawno.
– Ile czasu minęło
odkąd… - zapytałam, nagle tracąc wątek, bo rudowłosa podała mi kubek z wodą i
dwie białe tabletki. – Co to?
– Przeciwbólowe –
odparła uspokajającym głosem, gdy spojrzałam na nią podejrzliwie. – Chyba się
przydadzą, prawda?
Nieznajoma miała
jasne, niebieskie oczy i krótkie, rude włosy ścięte na boba. Wąskie usta były
prawie nieustannie rozciągnięte w uśmiechu. Mimo to nie odniosłam się do niej
przyjaźnie.
– Gdzie jesteśmy? – zapytałam popijając tabletki
wodą.
– W moim
mieszkaniu – odparła dziewczyna. – Niedaleko miejsca, gdzie was znalazłam.
Rob musiał zobaczyć moje zdezorientowane spojrzenie, bo
zaczął wszystko wyjaśniać.
– Gdy uciekaliśmy nagle straciłaś przytomność. Nie mogłem
cię dobudzić, a na dodatek schodziły się zombie. Na szczęście pojawiła się
Zuza. Zabrała nas do swojego mieszkania i pomogła. Opatrzyła też twoje żebra.
– Jesteś lekarzem? – zapytałam patrząc jak sprawnie
zszywa rany Roba.
– Ratownikiem medycznym – odparła uśmiechając się nerwowo.
– Potrafię to i owo, ale żaden ze mnie chirurg.
Rozluźniłam się, gdy poczułam, że ból pleców i ręki
zaczyna przemijać. Spojrzałam na tarczowy zegar wiszący na ścianie. Wskazywał
kilka minut po osiemnastej. Już dawno powinniśmy być poza miastem, ale moje
plany wzięły w łeb. Nie sądziłam, że zombie przybędzie aż tyle w tak krótkim
czasie. To był zaledwie pierwszy dzień i strach było pomyśleć, co będzie dalej.
Musieliśmy czym prędzej dostać się do Błoni, ale we dwójkę byłoby nam ciężko.
Tym bardziej, że ja ledwo się ruszałam, a Rob nie mógł nic mocniej trzymać.
Spojrzałam badawczo na rudowłosą. Wyglądała na miłą,
pomogła nam, uratowała życie i mieliśmy u niej dług, ale i tak się zawahałam. Jej
wiedza medyczna była niezbędna oraz cenna w tych czasach. Miała też samochód. Musiałam
jednak być ostrożna w przyjmowaniu ludzi. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi,
ale Zuza wydawała się być w porządku. Pomogła nam bezinteresownie, chociaż
nawet nas nie znała.
– Jesteś tu sama? – zapytałam uważnie się jej
przyglądając.
– Nie mam nikogo w Nowogrodzie. Przeprowadziłam się tutaj,
żeby móc studiować. Próbowałam skontaktować się z moją rodziną, ale na próżno.
Mam nadzieję, że nic im nie jest, bo nie dam rady do nich dotrzeć, a nawet
jeśli, to wiadomo. – Uśmiech znikł z jej twarzy, a w błękitnych oczach pojawiły
się łzy. – I tak bym im raczej nie pomogła. Rob opowiedział mi, że chcecie
uciec z miasta i gdyby była taka możliwość, to chciałabym do was dołączyć. Samej
sobie nie poradzę.
Zagryzłam policzek i spojrzałam na Roba. Jego wzrok mówił
mi jasno, co mam zrobić. Tu już nie chodziło tylko o okazanie wdzięczności, czy
zebranie silnej drużyny. Zapomniałam, że samotność w tych czasach była
jednoznaczna ze śmiercią. Jak mogłabym odmówić komuś, kto prawie błagał mnie o
pomoc?
– Możesz iść z nami – powiedziałam. – W końcu mamy u
ciebie dług.
Niespodziewanie rudowłosa objęła mnie, aż jęknęłam z
bólu.
– Następnym razem uprzedź, gdy będziesz chciała mi
połamać żebra – powiedziałam żartobliwie, rozmasowując obolałe miejsce.
Ustaliliśmy plan na następny dzień. Wychodzenie o tej
porze było głupie, dlatego postanowiliśmy przenocować w mieszkaniu Zuzy, choć
trochę wylizać rany i zregenerować siły. Po luźnej rozmowie przy dość sytej
kolacji, nasza gospodyni przygotowała nam posłania.
– Co o niej myślisz? – zapytałam Roba, dopijając herbatę.
– Jest w porządku. Wzbudza zaufanie. Dobrze, że zabieramy
ją ze sobą. Dlaczego nie powiedziałaś o żebrach? – Nagle zmienił temat. –
Wiesz, że to mogło się źle skończyć?
– Nie chciałam dokładać nam kłopotów. I tak mamy ich
wystarczająco dużo – odparłam, podchodząc do lodówki. Na drzwiach znajdowało
się kilka zdjęć, przedstawiających Zuzę z różnymi osobami. Na jednym z nich
była z chłopakiem, o kolorze włosów takim samym, jak jej i podobnych rysach
twarzy. Sądząc po wieku, musieli bądź rodzeństwem. Od razu pomyślałam o Katii,
przez co znów ścisnęło mnie w gardle. – Kontaktowałeś się z rodzicami?
Rob nie wyczuł nagłej zmiany tematu oraz tonu mojego
głosu.
– Linie dalej nie działają – powiedział. – I wygląda na to,
że nic się w najbliższym czasie nie zmieni.
– Pewnie nic im nie jest. – Próbowałam dodać
przyjacielowi otuchy.
– Pewnie tak – odparł, przeczesując palcami zazwyczaj
jasne, a wtedy pełne pyłu włosy. – A przynajmniej staram się tak myśleć. Nieźle
się popieprzyło, nie?
– Łagodnie mówiąc – westchnęłam, odwracając się do okna.
Zapadał zmierzch i niewiele przez to było widać. Nowogród bez świateł wyglądał
obco, przerażająco. – Co mogło się aż tak spieprzyć?
– Zuza mówiła, że w szpitalu było pełno ugryzionych.
Potem zaczęli się oni zmieniać – odparł Rob. To tylko potwierdziło moje
wcześniejsze domysły. Roznosi się przez ugryzienie – pomyślałam.
To wszystko było przerażające i niepojęte. Jak w ciągu
jednego dnia, martwi mogli zamienić się w krwiożercze bestie, a całe miasto
mogło opustoszeć?
Dopiłam resztkę swojej herbaty, patrząc na wieżę
kościoła, dwa wieżowce i kilkaset budynków, których nie udało mi się rozpoznać
w coraz gęściejszym mroku. Była już końcówka listopada. Ani się obejrzelibyśmy,
a zastałaby nas zima.
Nie mogło być gorszej pory na wybuch epidemii zombie.
Jesień w pełni, a więc nieraz mogliśmy mieć do czynienia z deszczami, a nawet
śniegiem. Do tego dochodziły przymrozki, choroby, braki jedzenia, no i zima za
pasem. Musieliśmy jak najszybciej opuścić miasto i założyć coś na kształt
osady. W klasztorze mogło się to udać. Dzięki otaczającemu go murowi moglibyśmy
żyć w bezpieczeństwie. Pozostawała tylko trudna kwestia broni oraz żywności.
Puszkowane produkty spożywcze musiały się kiedyś skończyć. Trzeba by było
stworzyć ogród, może i nawet zagrodę dla zwierząt. W końcu na wsi było od groma
trzody chlewnej.
Broń była najtrudniejszą kwestą. W sumie od wprowadzenia
ustawy o powszechnym dostępie do niej zaczęło ją posiadać wielu ludzi, ale to
wciąż było za mało.
Wyciągnęłam swojego glocka i sprawdziłam magazynek.
Pozostało mi osiem naboi. Mało. Bardzo mało. Poleganie na samej broni białej
mogło się sprawdzać w walce z niewielkimi grupkami zombie, ale w starciu z
większymi stadami potrzebne były pistolety.
Westchnęłam, ponownie patrząc na przeraźliwie puste
miasto. „Puste” tylko z pozoru. W rzeczywistości pełne żywych trupów,
niebezpieczne i wrogie. Nie było tu już dla nas miejsca. Czas panowania ludzi
się skończył. Z samego szczytu łańcucha pokarmowego spadliśmy na sam dół w
ciągu kilku godzin. Wyparły nas stworzenia wolniejsze od nas oraz głupsze, a
mimo to udało się im nas zmiażdżyć. Nie chodziło tu już tylko o ich liczebność,
przerażający wygląd, czy fakt, że jedli ludzkie mięso. Zombie się nie bały – to
było najgorsze. Od zawsze w walkach chodziło o to, by wzbudzić w swoim
przeciwniku strach. To uczucie pozwalało wygrać niejedną bitwę, ale co zrobić z
wrogiem, który go nie odczuwał? Trupy mogły być tylko workami zgniłego mięsa i
kości, ale dopóki się nas nie bały, byliśmy na straconej pozycji.
Nie zamierzałam się łudzić, że niedługo pojawi się pomoc.
Po tym, co zobaczyłam na placu wiedziałam, że ludzkość stoi na krawędzi
zagłady. Tysiące, a może już nawet miliony żywych trupów, przeciwko nielicznym
ocalałym. Zdawałam sobie sprawę, że być może nasze dni są policzone. Być może
nie dziś, nie jutro, nie w tym tygodniu, miesiącu, czy roku – w końcu umrzemy.
Miałam jednak zamiar sprawić, by stało się to jak najpóźniej.
Gdy już miałam wyjść z kuchni, mój wzrok padł na gazetę
leżącą na stole. Otwarta była na stronie z reklamami. W szczególności jedna z
nich przykuła moją uwagę i rozbudziła nadzieję. Porwałam ją i weszłam do
salonu. Zuza rozmawiała o czymś z Robem, ale oboje zamilkli, gdy weszłam do
pokoju.
– Wiesz, gdzie jest Vismag?
– zapytałam mając na myśli jedyny, nowo otwarty sklep z bronią. Jeżeli skądś
mieliśmy wziąć pistolety, to tylko stamtąd.
Zuza skinęła głową
i już chciała zadać jakieś pytanie, gdy w słowo wszedł jej Rob.
– Myślisz, że inni
już na to nie wpadli? – zapytał sceptycznie.
– Mam taką
nadzieję – powiedziałam kierując wzrok na miasto. W dalszej jego części jeszcze
był prąd, bo widziałam światło w oknach. A może to były świece? Z resztą, to
było nieważne. Tamci ludzie musieli sobie radzić sami. Tak jak i my.
☠☠☠
Następnego dnia z samego rana byliśmy ubrani i gotowi do
drogi. Zuza dała mi nowe ubranie, bo moja bluza oraz spodnie brudne były od
krwi zombie. Rob musiał zostać w tym, co miał.
Dzięki maści oraz bandażowi uciskowemu żebra prawie
całkowicie przestały mnie boleć. Oddychałam już normalnie, ale Zuza
przestrzegła mnie przed zbyt dużym wysiłkiem fizycznym.
– W ogóle nie powinnaś się ruszać przez kilka dni, aż
żebra wyzdrowieją – powiedziała patrząc na mnie ze współczuciem, gdy jęknęłam,
gdy zbyt gwałtownie schyliłam się po plecak.
– Kilka dni, to stanowczo za długo – powiedziałam zarzucając
plecak na ramiona.
Zuza pokręciła zrezygnowana głową, po czym podniosła swój
kij bejsbolowy. Rob oddał jej swój pistolet, bo twierdził, że lepiej radzi
sobie z automatem. Po minie rudowłosej stwierdziłam, że jeszcze nigdy nie miała
styczności z bronią palną, dlatego naprędce wyjaśniłam jej jak przeładowywać
oraz odbezpieczać visa.
Z mieszkania wyszłam jako pierwsza. Bądź co bądź, byłam
najlepiej uzbrojona. Trzymając oburącz siekierę przestąpiłam przez próg i pierwsze,
co rzuciło mi się w oczy to krew na przeciwnej ścianie, drzwiach oraz podłodze.
Jakby tego było mało, wszędzie leżały kawałki mięsa, które znajdowały się też
na schodach prowadzących na górę. Po minie Zuzy i Roba stwierdziłam, że
wcześniej ich tu nie było. W nocy jeden zombie musiał mieć tu niezłą wyżerkę.
– Pośpieszmy się – powiedziałam, gdy rozległo się
mlaskanie, które niosło się echem po klatce. Dochodziło ono właśnie z górnego
piętra.
Szliśmy we wcześniej ustalonym szyku, ja na przedzie,
Zuza obok, a Rob ubezpieczał tyły. Ślady krwi były oznaką, że blok wcale nie
jest taki bezpieczny, jak zapewniała nas rudowłosa. Zeszliśmy po schodach na
niższe piętro, a potem na parter. Czerwony trop kończył się przy leżących na
podłodze drzwiach, wyrwanych z zawiasami z jednego z mieszkań. Dochodziły z
niego głuche jęki, które stały się bliższe, gdy znaleźliśmy się w pobliżu. Nie
czekając dłużej wyszliśmy na zewnątrz.
Na szczęście podwórko przed blokiem było praktycznie
puste. Jedynie dwójka umarlaków szwędała się po przeciwnej stronie, ale dopóki
nas nie zauważyli, to nie było sensu ich atakować. Gdyby nie ich paralityczny
chód, to pomyślałabym, że to normalni ludzie, a nie krwiożercze bestie, które
rozszarpałyby mnie na kawałki. Postanowiłam sobie, że nigdy nie dam im ku temu
okazji.
Auto Zuzy – srebrny ford – stał przy samym wejściu do
bloku. Wpakowaliśmy się wszyscy do środka i odjechaliśmy.
– Gdzie mam jechać najpierw? – zapytała wyjeżdżając na
ulicę. Stało na niej kilka porzuconych aut, ale dziewczyna sprawnie je
wymijała.
– Do sklepu z bronią – odparłam szybko. Z jedzeniem
zawsze dało się coś wykombinować, a z bronią już nie koniecznie.
Mijaliśmy dziwnie puste ulice, których widok wzbudził we
mnie smutek. To było moje miasto, zawsze pełne życia, a teraz stało się
zaledwie cieniem samego siebie. Apokalipsa zniszczyła je, wyrwała żywcem
niegdyś bijące serce i pożarła na oczach mieszkańców, pozostawiając to. Z
niektórych okien unosiły się obłoki dymu, witryny sklepowe były powybijane, a
ich wnętrza splądrowane. Samochody stały porzucone na chodnikach lub samej
ulicy, na której również walały się również porzucone przez właścicieli rzeczy.
Walizki, torby z których wysypywały się ubrania, różne sprzęty domowe, a także
czasami i meble. Po co ktoś to wszystko zabierał? Czy komputer bądź telewizor
plazmowy mógł uratować kogoś przed zombie, albo wyżywić rodzinę? Rzeczy
materialne nie miały już żadnej wartości. Liczyła się tylko broń i jedzenie.
Z szokiem pomieszanym z obrzydzeniem patrzyłam na
przedszkole, obok którego przejeżdżaliśmy. Przy wysokim, metalowym ogrodzeniu
stało kilkoro dzieci, które zostały przemienione. Niespełna sześcioletnie
dzieciaki przyciskały zmasakrowane twarze do siatki i kłapały zębami, gdy nasze
auto przejechało obok nich. Dostrzegłam też ciało dziewczynki, prawie
całkowicie obgryzione z mięsa. Leżało ono w piaskownicy, nad którym pochylała
się najwidoczniej jej była opiekunka, teraz wpychająca sobie jej wnętrzności do
ust. Zuza przyśpieszyła i makabryczny obrazek zniknął nam z pola widzenia.
Po zaledwie dziesięciu minutach znaleźliśmy się na ulicy
Krasickiego, sąsiadującej z tą, gdzie znajdował się sklep. Kazałam Zuzie
zatrzymać się właśnie na tej i mieliśmy przejść na drugą, wąską uliczką.
– Nie wiemy, czy kogoś tam nie ma, a jeżeli jest, to ma
już broń. Najpierw sprawdzimy, czy jest bezpiecznie – wytłumaczyłam, gdy
wysiedliśmy z auta.
Przechodząc przez jedną z uliczek, pomiędzy dwoma
sklepami odzieżowymi, natknęliśmy się na zombie. Szedł on w naszą stronę ze
sporym prętem wbitym w pierś. Po stroju mężczyzny, stwierdziłam, że musiał on
pracować na pobliskiej budowie, o czym świadczyła odblaskowa kamizelka oraz
mocno przekrzywiony, żółty kask. Złapałam metalową rurę, tkwiącą w ciele robotnika,
tym samym zatrzymując go. Zombie zaczął machać rękoma, próbując mnie dorwać,
jednocześnie uparcie sunąć w moją stronę, tym samym jeszcze bardziej
nadziewając się na pręt. Rob zaszedł bestię od tyłu i wbił jej bagnet w tył
czaszki.
– Lepiej się pośpieszmy zanim pojawi…
Nagle coś za nami zaszeleściło. Wszyscy gwałtownie
odwróciliśmy się w tamtą stronę, trzymając swoje bronie w pogotowiu. Zza
kontenera wyszła kobieta. Była ubrana w długi płaszcz, a brązowe, poplątane
włosy zasłaniały jej twarz, gdy szła zgarbiona w naszym kierunku. Na dłoniach
trzymała zawiniątko, które wydawało ciche jęki.
– Pomocy – wyszeptała nie podnosząc głowy. Zauważyłam, że
cała się trzęsie. Kobieta wyciągnęła w naszym kierunku zwitek koca i chust.
Zuza chciała od razu ruszyć z pomocą, ale ją powstrzymałam i sama podeszłam do
nieznajomej. Trzymając odbezpieczoną broń przejęłam zawiniątko i odchyliłam
ostrożnie kawałek koca. Ujrzałam sinozieloną twarz niemowlęcia, którą pokrywały
czarne żyłki. Dziecko otworzyło oczy, które pokryte miało białą błoną. Małe
zombie wydało z siebie nieludzki skrzek. Wzdrygnęłam się i wypuściłam je na
ziemię odskakując do tyłu. Kobieta nie zareagowała, tylko dalej stała ze
spuszczoną głową, ale już się nie trzęsła. Szybko podniosłam broń i wycelowałam
w nią. Została ugryziona i właśnie następowała przemiana. Bez oporów nacisnęłam
spust. Rozległ się huk. Trafiłam
nieznajomą w głowę, tuż nad prawym okiem miała teraz dziurę, z której wypłynęła
krew.
Niemowlę nadal leżało na ziemi machając małymi piąstkami
i skrzecząc. Od razu widać było, że niedawno zostało urodzone. Być może nawet
tego samego dnia. Powinniśmy byli je zabić, ale żadne z nas nie miało dość
odwagi by ukrócić jego cierpienia. Nie potrafiłam się zmusić do wbicia ostrza noża
w jego czaszkę, chociaż trzymałam go w już dłoni. Dziecko, to wciąż dziecko
– Pośpieszmy się – powiedziałam, skutecznie maskując
drżenie głosu. Zuza ruszyła za mną, ocierając łzy, które spływały po jej
policzkach. Mną też to wstrząsnęło. Ten koszmarny świat nie oszczędzał nikogo.
Nawet dzieci.
– Saszo…
– Co? – warknęłam zatrzymując się. Rob stał nadal w tym
samym miejscu, patrząc na nieustannie kwilące, małe zombie.
– Nie możemy tak go zostawić – powiedział.
Zmusiłam się do ponownego spojrzenia na niemowlę. To
dziecko uosabiało całą brutalność i degenerację tego świata. Słabi nie mieli
szans przeżyć.
Wyciągnęłam nóż i ukucnęłam przed niemowlęciem. Ręka drżała
mi, gdy trzymałam broń kilka centymetrów nad twarzą dziecka. Po prostu to zrób. To nie jest dziecko. To
trup. Zombie. Ożywieniec. Nie dziecko. Pochłonięta tymi myślami nawet nie
wiem kiedy wbiłam ostrze w główkę noworodka. Nawet na to nie patrząc podniosłam
się i bez słowa odeszłam na bok, opierając się plecami o ścianę. W tym czasie
Zuza ściągnęła z szyi swój szal i okryła nim niemowlę.
– W porządku? – Rob stanął przy mnie i położył mi dłoń na
ramieniu.
– Nie – odparłam zgodnie z prawdą. Byłam przerażona
rzeczami, które musiałam robić teraz i bałam się, do czego dojdzie w przyszłości.
– Przepraszam. Nie powinienem cię do tego zmuszać.
– Nie przepraszaj. Miałeś rację. Nie mogliśmy go tak
zostawić – Spojrzałam na Zuzę. Dziewczyna włożyła okryte zielonym szalem
zawiniątko do pustej skrzynki stojącej obok kontenera. Namiastka pogrzebu z
namiastką trumny.
Zuza dołączyła do nas, z oczami czerwonymi od łez. Rob
objął ją, mówiąc kilka słów pocieszenia. Rudowłosa nawet próbowała się
uśmiechnąć, ale wyszedł jej raczej kwaśny grymas.
– Chodźmy już stąd – powiedziała pociągając nosem.
Chciałam od razu
iść pod sklep, ale wtedy zobaczyłam zbliżające się auta. Była tam czarna beema,
biały bus oraz srebrna skoda. Auta zatrzymały się tuż przed wejściem do sklepu,
a ze środka pojazdu wyszło ośmiu chłopaków oraz dwie dziewczyny. Większość osób
rozpoznałam od razu i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Była tam Daria – moja
przyjaciółka z liceum. Po skończeniu szkoły nasz kontakt się urwał, ale jej
widok mnie ucieszył. Zupełnie inaczej sprawa przedstawiała się z Leną – moim
wrogiem numer jeden z lat szkolnych. Jej nie spodziewałam się zobaczyć, a
jeżeli już tak, to martwą. Widziałam tam
także kilka znajomych chłopaków, z którymi uczęszczałam do równoległej klasy,
ale nigdy się nie przyjaźniliśmy. Ucieszyłam się z tego widoku i chciałam wyjść
im na spotkanie, ale coś mnie zmusiło do stania w miejscu i obserwowania
rozwoju sytuacji.
Dwoje mężczyzn, których nie znałam, stanęło pod kratą w
drzwiach i przywiązywali do niej jeden koniec liny. Ciemnowłosy chłopak dał
znać kierowcy, a ten ruszył. Krata z łoskotem wyskoczyła z zawiasów i uderzyła
w ziemię. To zwabiło kilka zombie, które szybko i sprawnie zostały zabite przez
pozostałych, którzy dzierżyli w dłoniach pałki, łomy i kije bejsbolowe. Jeden z
nich, łysy i ubrany w jeansy oraz skórzaną, czarną kurtkę, najpewniej był
przywódcą, bo wydawał wszystkich polecenia. Podszedł on do drzwi ze stalowym
prętem i po chwili mocowania się z zamkiem, drzwi do sklepu stanęły otworem.
Sześciu chłopaków wkroczyło do środka, podczas gdy pozostali pilnowali okolicy.
Młodzi mężczyźni wchodzili do sklepu, po czym wychodzili z niego z dużymi,
czarnymi torbami, które wrzucali do busa. Ogarnęła mnie złość. Ja chciałam tej
broni.
– Co robimy? –
zapytał półszeptem Rob.
Nie wiedziałam.
Naprawdę, nie wiedziałam. Z jednej strony pragnęłam tej broni, była nam
potrzebna, ale z drugiej, była tam Daria. Mogliśmy ich zaatakować z ukrycia,
zabić jak najwięcej się dało i zabrać busa pełnego broni. To nie było trudne, zważywszy na to, że drzwi do samochodu były otwarte, ale czy dalibyśmy radę
zrobić coś takiego? Odebrać życie kilkorgu ludzi? Wyciągnęłam glocka i
spojrzałam na niego. Z jednym pistoletem nie dało się przeżyć. Musiałam podjąć
pierwszą trudną decyzję, na pewno nie ostatnią. Czułam się odpowiedzialna za
Zuzę i Roba.
– To proste –
odparłam po chwili milczenia odbezpieczając glocka. Świat szlag trafił,
wszędzie były zombie, ludzie umierali co chwila. Dawne zasady moralne nie miały
znaczenia, a żeby przeżyć, byłam gotowa zrobić wszystko. Nawet okraść innych. –
Zdobędziemy broń.
☠☠☠
Plan był prosty. Rob miał wejść na dach budynku, przy
którym staliśmy i za pomocą automatu miał rozgromić zebraną przed sklepem
grupę. Zuza miała w tym czasie przejąć busa wyładowanego bronią, a ja ubezpieczałabym
ją. Byłam pewna, że nieprzewidujący ataku szabrownicy, nie zdążyliby nam
odpowiedzieć, nim dostalibyśmy ich broń.
Poczekałyśmy obie z Zuzą, aż Rob znajdzie się na dachu,
cały czas mając na oku wrogą grupę. Musiałam przyznać, że radzili sobie całkiem
nieźle. Pojawiające się, pojedyncze zombie załatwiali od razu, za pomocą swoich
broni, a później, gdy dostali pistolety, przywódca grupy wystrzelił krótką
serię do zbliżających się truposzy. Został nagrodzony okrzykami zadowolenia i
gwizdami podziwu.
– Wszedł – oznajmiła Zuza, podchodząc do mnie.
– Gotowa? – zapytałam, wyciągając glocka i odbezpieczając
go.
– Chyba… nie zabijemy ich, prawda? – Z lękiem zerknęła w
stronę grupy.
– Chodzi tylko o broń – odparłam, na co rudowłosa z ulgą
skinęła głową.
Wyszłam pierwsza, a Zuza zaraz za mną. Podbiegłyśmy do
jednego z porzuconych aut, za którym się schowałyśmy Nikt z wrogiej grupy nas
nie zauważył. Zbyt zajęci byli plądrowaniem sklepu. Skinęłam Zuzie, dając jej
znak, by ruszała dalej. Dziewczyna przekradła się do przodu, kryjąc za kolejnym
samochodem. Wyjrzałam na stojących pod sklepem młodych mężczyzn. Najstarszy
mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, a najmłodszy jakieś piętnaście. Wszyscy
trzymali już w dłoniach bronie palne i zajęci byli wyprobowywaniem ich na
sporadycznie pojawiających się trupach. Rzadko kiedy udawało im się je trafić,
co upewniło mnie, że to zwykli amatorzy, pierwszy raz trzymający taki sprzęt w
rękach. Obejrzałam się na dach budynku, gdzie wypatrzyłam Roba. Pora było
wkroczyć do akcji.
Odbezpieczyłam glocka i wymierzyłam w młodego,
ciemnowłosego chłopaka, który trzymał w dłoni karabin. Moim zamiarem było
strzelić koło jego nóg, ale nerwy sprawiły, że ręka mi drgnęła i zamiast w
ziemię, kula trafiła go w udo. Dzieciak zawył z bólu, padając na ulicę. Jego
niespodziewający się ataku kumple, unieśli bronie. Znajdowałyśmy się od nich
jakieś pięćdziesiąt metrów, a mimo to zobaczyłam w wzroku ich przywódcy
zaskoczenie, pomieszane ze wściekłością.
– Kto strzela? – ryknął silnym, pasującym do jego
potężnej postury, głosem.
– Ktoś nas atakuje! – odparł młody mężczyzna w czapce.
Nie strzeliłam ponownie, nie chcąc zdradzić swojej
pozycji. Mój nieszczęśliwy strzał mógł okazać się dla nas większym problemem,
niż mogłoby się zdawać. Klnąc na siebie pod nosem, wychyliłam się zza auta.
Cała grupa schowała się w sklepie bądź też za autami. Jedynie ich przywódca
stał prosto, z wysuniętą dolną szczęką, rozglądając się wokoło. Był wściekły i
gotowy odpowiedzieć atakiem na atak. Miałam wrażenie, że on nie zawahałby się
przed zabiciem któregoś z nas.
– Wiksa! Schowaj się! – zawołał ktoś. Ten jednak nie
ruszył się z miejsca.
– Wyłaźcie, sukinsyny – powiedział cicho i zrobił krok do
przodu. – Pogadamy bez rozwalania sobie łbów.
Zuza była równie przerażona, co ja, ale na dodatek czułam
też poczucie winy. To przeze mnie znalazłyśmy się w tej sytuacji, która mogła
się skończyć różnie – w najgorszym razie – tragicznie. Nie mogłam dopuścić, by
rudowłosej coś się stało, tylko dlatego, że popełniłam błąd.
– Zostań tu – rzuciłam do dziewczyny i wyszłam zza auta,
nim ta zdążyła mnie powstrzymać. Z rękoma uniesionymi w górze stanęłam
naprzeciw Wiksy. – Nie strzelaj.
Dzieliło nas około dwudziestu metrów. Wiksa zmierzył mnie
wzrokiem, początkowo zdziwionym, po czym zaśmiał się.
– Postrzeliłaś mojego człowieka – powiedział, oglądając
się na rannego chłopaka.
– Przez przypadek – odparłam.
– Nie wierzę w przypadki. – Wiksa oparł karabin na
ramieniu. – Sama jesteś?
– Tak. – Szybka odpowiedź. Bez zawahania i cienia drżenia
w głosie.
Wiksa zrobił parę kroków w moją stronę. Biła od niego
pewność siebie, która ignorowała fakt, że wciąż miałam glocka w uniesionej
dłoni. Najwyraźniej uznał, że i tak nie byłabym w stanie zaryzykować.
Byłby łatwym celem – pomyślałam. Mężczyzna znajdował się
na tyle blisko, że mogłabym nie spudłować. Zrobiłabym to z zaskoczenia. Po
prostu cel, wymierzenie i pal. Chwila i byłoby po sprawie.
Ale nie mogłam tego zrobić. Była różnica między zabiciem
zombie, a żywego człowieka. Odebranie komuś życia miało być ostatecznością –
okrutnym przymusem.
– Jak się nazywasz?
Opuściłam lekko bolące już ręce. Wiksa nawet tego nie
zauważył.
– Sasza – powiedziałam.
– Sasza – powtórzył mężczyzna w zamyśleniu. Miałam wrażenie,
że ze mnie kpi. – Wiesz, Saszo, przejęliśmy pewne miejsce, niedaleko stąd.
Przyjmujemy ludzi. Mamy żarcie, ochronę – Obejrzał się na sklep – broń.
– Zachęcająca wizja. – Uśmiechnęłam się fałszywie. Nie
wiedziałam dlaczego, ale nie wierzyłam mu. W Wiksie było coś, co sprawiało, że
nie dało się mu zaufać.
Pełni moich wątpliwości i niechęci do tego człowieka
dopełniła Daria. Wystarczył tylko wzrok dziewczyny oraz bezgłośnie
wypowiedziane przez nią: nie rób tego, bym mocniej ścisnęła glocka. Wiksa
dostrzegł ten ruch i jego przyjazna postawa momentalnie zniknęła.
– Z chęcią bym dołączyła – powiedziałam czując, jak każdy
mięsień w moim ciele spina się go dranic możliwości – ale jakoś ci nie ufam.
Kilka chwil mierzenia się nawzajem spojrzeniami
przeciągało się w nieskończoność. Wiksa już nie udawał – pokazał swoje
prawdziwe oblicze. Ledwo jednak zdążył sięgnąć po karabin i wymierzyć we mnie,
a powietrze przeszył huk wystrzału. Rzuciłam się za najbliższe auto, chroniąc
przed gradem kul, jaki chwilę później na mnie spadł. Te wbijały się w karoserię
samochodu, rozbijając szyby w drobny mak. Schowałam głowę w ramionach, gdy
posypał mi się na nią deszcz szkła z szyby auta. Spojrzałam na dach budynku,
dostrzegając lufę automatu Roba.
– Zabijcie ich! – ryknął Wiksa.
Rozległa się seria z karabinu. Ostrzał trwał jeszcze
jakieś parę minut i był tak chaotyczny oraz nieskuteczny, że sama poczułam
złość na myśl o takim marnowaniu naboi. Gdy w końcu wszystko ucichło, położyłam
się na ziemi, szukając wzrokiem Zuzy.
Dziewczyna sprawnie ukrywała się przed oczami
przeciwników, kryjąc się za autami, śmietnikami i powoli zbliżając do busa. Była
już prawie przy samochodzie, gdy ten sam chłopak, którego postrzeliłam,
zaalarmował swoich towarzyszy. Rudowłosa w porę wycofała się, chowając za auto,
zanim ci wypuścili w jej stronę serie, które rozbiły szyby porzuconego samochodu,
dziurawiły karoserie oraz opony. Zuza znalazła się w beznadziejnej sytuacji, która
w każdej chwili mogła się skończyć dla niej tragicznie. Nie zamierzałam jednak
do tego dopuścić. Wyskoczyłam z ukrycia, ostrzeliwując przeciwników. Byłam
świadoma, że wystarczyłaby jedna kula, bym zakończyła swoją brawurową akcję,
ale nie mogłam pozwolić, by rudowłosa zapłaciła życiem za mój plan.
Wykorzystując chwilowe zmieszanie wrogiej grupy, strzeliłam w kierunku
chłopaka, mniej więcej w moim wieku. Nie pomyślałam o tym, by go zabić, ale kula
sama trafiła go w głowę. Nie miał szans tego przeżyć.
– Biegnij! – zawołałam do Zuzy, która skryła się za autem
parę metrów ode mnie. Ta natychmiast ruszyła w stronę busa.
Ubezpieczając dziewczynę strzelałam na oślep, byleby
tylko trzymać mężczyzn z dala od towarzyszki. W pewnym momencie Wiksa wychylił
się, by znów potraktować mnie serią, ale byłam szybsza. Kula trafiła go w
ramię, na co ten zawył z bólu. Oprócz tego, zobaczyłam na jego twarzy czysty
szał.
– Zabijcie ją! – ryknął do reszty swoich ludzi. Jeden z
nich wycelował we mnie, ale wtedy jego czaszkę przeszyła kula. Był na tyle
blisko, że mózg i krew rozbryznęły się na mojej twarzy, którą otarłam z
obrzydzeniem rękawem. Gdy ciało opadło, zobaczyłam bladą Zuzę, ściskającą
pistolet. Skinęłam jej głową, na co ta odpowiedziała mi niepewnie.
Znajdowała się już przy samochodzie. Właśnie miała dłoń
na klamce, gdy pojawił się gruby, wysoki chłopak. Złapał dziewczynę za nadgarstek i uderzył nią
o bok busa. Rudowłosa ugięła się na nogach, ale nie odpuściła. Zobaczyłam, że
drugą, wolną ręką sięga po nóż. Ostrzę błysnęło i zanurzyło się w barku
grubasa. Ten wrzasnął uderzając Zuzę z pięści w twarz, aż upadła na ziemię.
– Zuza! – Biegiem rzuciłam się w stronę dziewczyny. W tym
czasie wroga grupa zarządziła odwrót. Z piskiem opon odjechali, zostawiając nas
i trzy trupy.
Gdy odjeżdżali, dostrzelam jeszcze twarz Darii. Ta
patrzyła na mnie, jakby ze współczuciem. Przypomniało mi to pewne wydarzenie
sprzed lat, w którym uczestniczyłyśmy obie. Wtedy miała ten sam wzrok, choć
okoliczności były inne.
Podbiegłam do podnoszącej się Zuzy i pomogłam jej stanąć
na nogi. Miała zaczerwieniony policzek oraz rozciętą górną wargę, ale mimo to
starała się uśmiechać.
– Ale mi przyłożył – jęknęła, dotykając ust.
– Skurwysyny – warknęłam patrząc w stronę, gdzie zniknęły
auta.
– Znasz ich? – zapytała Zuza.
– Nie.
Nagle usłyszałam warknięcie. Zombie w czerwonym od krwi
szlafroku wyłonił się zza rogu i od razu ruszył do leżącego na ziemi chłopaka,
którego trafiłam pierwszego. Był już o kilka kroków od niego, gdy dzieciak
poderwał się i krzyknął.
– Nie! Zostaw! – wołał, jednocześnie czołgając, by
znaleźć jak najdalej od truposza.
– No proszę – mruknęłam wyciągając nóż.
Zombie pochylał się już nad wierzgającym i krzyczącym
chłopakiem, zaciskając ręce na jego kurtce. Nim jednak zdołał znaleźć się na
tyle blisko, by ugryźć dzieciaka, kopnęłam truposza prosto w twarz. Odrzucony
na bok zombie nie leżał jednak długo, ale nim zdążył się podnieść, przycisnęłam
go do ziemi i wbiłam nóż w tył czaszki.
– Niezły cios – powiedziała z uznaniem Zuza.
– Kurs samoobrony na coś się przydał – odparłam, kucając
przed chłopakiem. Ten wciąż był przerażony, ale patrzył na mnie groźnie – a
przynajmniej starał się tak wyglądać. – Jak się nazywasz?
– Pierdol się! – syknął z drżeniem w głosie. Był blady
jak ściana, co było skutkiem utraty krwi, bólu i strachu. To jeszcze dzieciak –
pomyślałam.
– Nie sądzę, żeby twoi rodzice tak ci dali na chrzcie –
wtrąciła Zuza.
Wpatrywałam się usilnie w dzieciaka, trzymając pistolet w
dłoni tak, by ten to widział. Cały czas starał się nie pokazywać, że się boi,
ale zdradzał go strach w rozbieganych oczach i drżąca, dolna warga.
Nie miałam pojęcia, w jakim był wieku. Ciężko było to
oszacować po nieco dziecinnej twarzy, bez choćby włoska zarostu, ale
stwierdziłam, że nie mógł mieć więcej, niż szesnaście lat.
– Saszo.
Odwróciłam się do Zuzy. Ta wskazywała na zombie, który
wyszedł z uliczki. Zakrwawiony mężczyzna z odgryzioną połową twarzy szedł w
naszym kierunku powarkując przy tym.
– Zajmiesz się nim?
Nie trzeba było dwa razy prosić. Rudowłosa wyciągnęła nóż
i ruszyła na zdechlaka.
– Widzisz? – Złapałam chłopaka za podbródek i zmusiłam by
spojrzał na zombie. Zuza złapała sztywnego za szyję i wbiła mu nóż w oczodół.
Za nim wyszedł jednak następny. – Zaraz będzie ich tu więcej. Nam się uda
uciec, ale jak myślisz, jak daleko uda ci się uciec z tą nogą? Pięć metrów?
Dziesięć? W końcu cię dopadną, a ty nie będziesz się miał jak bronić. Dorwą
cię, rozszarpią, będą odgryzać każdy kawałek twojego ciała, a ty będziesz
błagał o pomoc, ale nikt ci nie pomoże. Sam widzisz, że lepiej dla ciebie,
żebyś mówił. Jak się nazywasz?
– Michał – powiedział spuszczając wzrok. Cały drżał. – Ale
mówili na mnie Młody – dodał zaraz.
– No widzisz. Nie było tak trudno, prawda? Kim jest twoja
grupa? Skąd jesteście?
– Nie mogę powiedzieć – odparł z wyraźnym strachem
wymalowanym na twarzy.
– Michał, nie pogrywaj ze mną. Gadaj.
– Ale ja naprawdę nie mogę powiedzieć! – wykrzyknął.
Złapałam jego udo
i zacisnęłam palce na ranie. Chłopak wrzasnął.
– Gdzie jest wasz obóz? – pytałam naciskając kciukiem na
ranę. Poczułam ciepłą krew spływającą mi po dłoni.
– Nie mogę powiedzieć! – Grube krople łez płynęły po
czerwonych policzkach chłopaka.
– Sasza! Przestań!
Za mną stał Rob. Wyglądał na przerażonego moim
zachowaniem, ale zignorowałam go. Od tego, co wiedział Młody, mogło zależeć
nasze życie.
– Biegnij pomóc Zuzie – powiedziałam ostro do
przyjaciela. Rudowłosa nadal załatwiała pojawiające się zombie, których było
coraz więcej. Rob zawahał się, czym zdenerwował mnie jeszcze bardziej.
Popatrzyłam na niego groźnie i krzyknęłam głosem nieznoszącym sprzeciwu – Już!
Michał łkał, a po jego policzkach spływały duże krople
łez, mieszające się z potem, który pojawił się na jego czole. Kula musiała
uszkodzić jakąś żyłę, dlatego tak krwawił, a ja jeszcze bardziej pogarszałam
jego stan torturując go. Niestety, musiałam.
– Powiesz mi? – Poczekałam chwilę, ale młody nawet na
mnie nie spojrzał. Widząc jego wahanie się, przyłożyłam lufę glocka do jego
drugiej nogi – Mam ci przestrzelić drugą?
– Nie! – wykrzyknął szybko, z przerażeniem. – Wiksa mnie
zabije.
– Ja to zrobię jeżeli nie zaczniesz gadać. Gdzie jest
wasz obóz?
– W hotelu – powiedział cicho.
– W hotelu? Którym?
– Hotel „Royal”. Pod Głogowem.
Znałam to miejsce. Hotel znajdował się jakieś
pięćdziesiąt kilometrów od Nowogrodu i rzeczywiście, było to dobre miejsce do
obrony. Wysoki, mocny płot, solidne mury, dużo miejsca…
– Ilu was jest? – zapytałam szybko, słysząc coraz
bardziej paniczne głosy Roba i Zuzy. Zombie zwabione hałasem zaczęły coraz
liczniej pojawiać się na ulicy.
– Dwudziestu. Może trzydziestu – odparł i zaraz spojrzał
na mnie hardo. – Wiksa was zabije. Będziesz błagać o życie. Wróci po mnie i…
– Nie sądzę żebyś go interesował, dzieciaku. Zostawił cię
na pastwę losu. Krótko mówiąc – ma cię w dupie, więc lepiej się zamknij, bo
inaczej naprawdę cię zostawimy.
Chwyciłam Młodego za ramię i dość brutalnie poderwałam go
z ziemi. W tym czasie moi przyjaciele wrócili do mnie, zziajani po walce z
trupami, których z resztą było coraz więcej. Musieliśmy uciekać.
– Biegnijcie do auta – powiedziałam oddając Młodego
Robowi.
– A ty? – zapytał podtrzymując krzywiącego się z bólu
chłopaka.
– Potrzebujemy broni – odparłam z niepokojem zerkając na
coraz liczniej schodzące się trupy.
– Wrócimy po nią później – zaoponował chłopak, ale ja nie
dałam się przekonać.
– Idźcie – powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu i
wpadłam do sklepu.
Grupa Wiksy zrobiła tam niemały bałagan. Niektóre półki
były poprzewracane, towary leżały na podłodze wraz z manekinami prezentującymi
ubrania, a gabloty zostały rozbite. Chwyciłam jedną z leżących na wystawie torb
i zaczęłam pakować do niej wszystko to, co się ostało. Nie było tego dużo, ale
na razie musiało wystarczyć. Gdy ściągałam ze ściany strzelbę, zostałam
niespodziewanie zaatakowana. Ktoś wyskoczył na mnie z boku i razem ze mną wpadł
na stojące pod ścianą wieszaki. Zaplątana w ubrania nie widziałam, kim był
napastnik, ale podpowiedzią były dla mnie długie, blond włosy za które
złapałam. Mocnym szarpnięciem wyrwałam garść jasnych pukli, tym samym posyłając
moją przeciwniczkę na podłogę. Sama podniosłam się i kopnęłam dziewczynę
czubkiem mojego buta w udo. Ta zawyła z bólu. Rozglądnęłam się za swoją bronią,
którą zobaczyłam leżącą kawałek dalej. Ruszyłam po nią, lecz wtedy nagły ciężar
spadł na mnie, przygniatając do ziemi. Poczułam falę bólu w obitych żebrach, o
których zdążyłam już zapomnieć. Wściekła zacisnęłam zęby, bezradnie patrząc na
uciekającą dziewczynę. Przeklęłam pod nosem, wyczołgując się spod półki.
Zaciskając zęby podniosłam wyładowaną w połowie torbę, akurat w momencie, gdy
do środka wpadł pierwszy zombie.
– To są chyba jakieś żarty.
Zarzuciłam torbę na ramię i złapałam za moją niezawodną
siekierę. Rozpłatanie czaszki zombie nie było już dla mnie problemem, ale przez
obite żebra sprawiało mi to ból. Był on jednak do zniesienia. Wyszłam na
zewnątrz, szukając wzrokiem swoich towarzyszy. Nie zobaczyłam jednak ani ich,
ani samochodu. Zamiast tego ulicę opanowała horda zombie. Było ich naprawdę dużo.
Przeklęłam ponownie, rzucając się do ucieczki,
równocześnie szukając w torbie naboi do mojego glocka. Drżącymi dłońmi
uzupełniałam magazynek, cały czas oglądając się za siebie. Trupy podążały za
mną niczym cień. W końcu odbezpieczyłam broń, posyłając pierwszą kulę w głowę
zombie, który stanął mi na drodze. Przeskoczyłam nad jego ciałem, kierując się
w wąską uliczkę, jedną z tych, które prowadziły do dziesiątek innych, a
człowiek gubił się jak w labiryncie. Kilka razy musiałam nagle zmieniać trasę,
gdy drogę odcinały mi zombie. Nieraz tylko cudem udawało mi się nie wpaść w ich
ręce. Moja szaleńcza ucieczka zakończyła się w momencie, gdy ból żeber stał się
nie do zniesienia, a przez to znowu pojawiły się duszności. Problemem była też
dość ciężka torba, którą dźwigałam na ramieniu. Zatrzymałam się, wykorzystując
chwilowy brak zagrożenia w pobliżu. Musiałam się jednak śpieszyć – ożywieńce
mogły się pojawić w każdej chwili. Znajdowałam się akurat na blokowisku, więc
stało tu kilka koszów na śmieci. Otworzyłam brązowy, plastikowy kubeł i
wrzuciłam do niego torbę. Wyciągnęłam z niej jeszcze strzelbę oraz garść naboi,
które wrzuciłam do kieszeni. Pozostałam z nią, ze swoim glockiem, siekierą oraz
nożem. To musiało wystarczyć. Ruszyłam dalej.
Przebiegłam zaledwie kilka metrów, gdy zostałam
wciągnięta w głąb jakiegoś pomieszczenia. Chciałam krzyknąć, ale wtedy czyjaś
dłoń zamknęła mi usta. Było tam ciemno, bo jedyne okno, które znajdowało się
wewnątrz, było zasłonięte jakimś materiałem. Jednak cienkie promyki światła,
które przebijały się przez tą zasłonę, zdołały oświetlić twarz stojącej przede
mną postaci. Dostrzegłam wyraźnie męskie rysy twarzy, którą pokrywał ciemny
zarost oraz jasne, przewiercające mnie na wylot oczy. Mężczyzna był wyższy ode
mnie i wyraźnie silniejszy, przez co nie mogłam się ruszyć. Dopiero po chwili
zobaczyłam jeszcze jedną osobę, która stała za plecami mojego „wybawiciela”.
Z deszczu pod rynnę – pomyślałam, dyskretnie sięgając
po glocka.
Taak, wróciłam do czytania! :D
OdpowiedzUsuńMam kilka drobnych uwag, a mianowicie:
- Powtarzanie "w tych czasach", szczególnie mniej więcej do połowy tekstu. Swoją drogą uważam, że brzmi to zbyt wyniośle, bo jak sama podkreśliła - to nie "czasy", bo minął zaledwie jeden dzień. Nie wie, co będzie jutro.
- "Wylizanie ran" kojarzy mi się zbyt dosłownie... spróbuj może z "wylizanie się z ran"?
- Forma "bronie" mi się bardzo nie podoba, choć wiem jak trudne jest znalezienie synonimów. Kiedy tylko się da, może spróbuj użyć formy "broń" (np. "Wszyscy trzymali już w dłoniach BROŃ palną...").
Teraz odnośnie samego tekstu - rozczarowałam się, ale nie poziomem, a postępowaniem Saszy. Gdzieś było wspomniane, że chce walczyć o dawny świat, a teraz morduje, bo jej pukawek braknie? Nie pojmuję jej strategii. Szczególnie, że przyjęła kulawego, młodego chłopaka, którego sama określiła za niemal bezużytecznego, a silnymi w pełni sprawnymi mężczyznami wcześniej wzgardziła. Nie wiem, czy sama dostrzegłaś te absurdy, czy może tak miało być, ale trochę to mnie ruszyło.
Tradycyjnie już link do mojego blogaska:
sekrety-magii.blogspot.com
I pozdrawiam cieplutko na te mroźne tygodnie!