Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zuza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zuza. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 lipca 2017

ROZDZIAŁ 9 - CIĘŻAR ODPOWIEDZIALNOŚCI (ROB)

   – Rob! – krzyk Zuzy był pełen przerażenia, pilnie potrzebowała mojej pomocy, ale zombie za nic nie chciały odsunąć się bym mógł zamknąć drzwi. Uderzałem je po głowach kolbą broni, co dawało mi kilka sekund by zmniejszyć odległość między drzwiami a futryną. Niestety, zaraz potem brudne od krwi dłonie truposzy wślizgiwały się do środka, próbując złapać mnie za ubranie i parę razy im się to udawało, ale wtedy ciąłem ich palce bagnetem lub wyłamywałem.
   – Rob! – kolejny, tym razem błagalny, krzyk dziewczyny wypełnił pomieszczenie sklepu.
   Zuza walczyła z trzema zombie, które zastaliśmy w środku, zaraz po wejściu do sklepu. Moja towarzyszka próbowała wbić grubemu facetowi z oderwanym sporym kawałkiem gardła nóż w czaszkę. Osłaniała jednocześnie siedzącego na podłodze i drżącego ze strachu chłopaka z wrogiej grupy, którą zaatakowaliśmy przed sklepem.
   – Zaraz! – krzyknąłem wkurzony i całym swoim ciałem natarłem na drzwi. Rozległ się chrzęst łamanych palców, ale to mnie nie zraziło. Włożyłem jeszcze więcej wysiłku w swoje działania. Przez to kilka odciętych palców poupadało na podłogę, gdy te w końcu się zatrzasnęły. Przyciągnąłem jeszcze stojącą obok lodówkę z mrożonkami i zastawiłem nią wejście.
   – Uważaj! – Doskoczyłem do Zuzy i w ostatniej chwili uderzyłem idącego na nią trupa w tył czaszki. W lekkie wgniecenie, które powstało po moim ciosie, wbiłem jeszcze lufę broni, która prawie bez oporów przebiła się do mózgu zombie.
   Zuza, w tym czasie, zdążyła unieszkodliwić grubasa przebijając mu nożem oczodół. Ostatniego zombie – kobietę w długiej sukni, załatwiłem tym samym sposobem, co wcześniej. Osunąłem się wyczerpany na podłogę, tuż naprzeciw Michała, który próbował odsunąć się jak najdalej od wypływającej z głowy kobiety cieczy.
   Nie byliśmy daleko od sklepu z bronią, bo z rannym chłopakiem ciężko byłoby nam uciec. Gdyby nie ten sklep, to zapewne leżelibyśmy zjadani przez truposzy. Oby Saszy też się udało – pomyślałem. Zaryzykowała życiem, żeby zdobyć broń ze sklepu. Nawet nie wiedziałem, czy żyje.
   – Co teraz zrobimy? – zapytała Zuza. Na jej policzku pojawił się już fioletowy siniak.
   Wycie i warczenie zombie za drzwiami dekoncentrowało mnie. Miałem ochotę krzyknąć, żeby się zamknęli, ale to zapewne pogorszyłoby sprawę. Trzeba było poczekać, aż stracą nami zainteresowanie.
   – Przeczekamy – odparłem, podnosząc się z podłogi. – Sprawdź, czy na zapleczu nie ma dodatkowego wyjścia. Tylko uważaj. Ktoś może tam być.
   Zuza kiwnęła głową i zniknęła w półmroku pomieszczenia. Przez oklejoną reklamą witrynę sklepową wpadało do środka mało światła, ale dzięki temu zombie nas nie widziały. Rozglądnąłem się po półkach. Jedzenia było jeszcze sporo, ale bez elektryczności miała szybko się popsuć.
   – Co ze mną zrobicie? – zapytał nagle chłopak.
   – A co mamy zrobić? – spytałem, biorąc z półki z lekarstwami wszystkie opatrunki, jakie się tam znajdowały. Zuza musiała zająć się jego nogą zanim ten do końca się wykrwawił.
   – Zabijecie mnie?
   – Nie zabijamy dzieci.
   – Wasza koleżanka by mnie zabiła – powiedział ze złością w głosie.
   Spojrzałem na chłopaka uważnie. Cała jego nogawka była we krwi, która kontrastowała z bladością jego twarzy. Niewątpliwie to za sprawą Saszy tak wyglądał. Widziałem, co mu robiła i byłem tym przerażony. To był jeszcze dzieciak, a ona go torturowała i groziła śmiercią. Rozumiałem, że chciała informacji, ale posuwanie się do takich metod było grubo ponad miarę. Nawet, jak na te czasy.
   – Nie ma drugiego wyjścia – powiedziała Zuza, wychodząc z zaplecza. Od razu podeszła do Michała. – Pomóż mi go położyć na ladzie.
   Wspólnymi siłami podnieśliśmy chłopaka, który krzywił się z bólu i z ledwością powstrzymywał od krzyku. Zuza rozdarła mu nogawkę spodni wzdłuż uda i przyjrzała się ranie.
   – Nie ma rany wylotowej, czyli kula jest w środku – oznajmiła po krótkich oględzinach. – Muszę ją wyjąć. Rob, poszukaj pęsety albo czegoś w tym rodzaju. Mogą być obcążki. I spirytus.
   Pęsety nie znalazłem, ale obcążki już tak. Mieliśmy szczęście, że był to sklep wielobranżowy, a nie zwykły spożywczak. Na półce były też tam paczki opasek zaciskowych. Po chwili namysłu wziąłem jedną i schowałem do kieszeni.
   – Proszę – podałem dziewczynie rzeczy. Ta odkręciła butelkę spirytusu i wylała ją na nogę chłopaka. Młody krzyknął. Szybko zasłoniłem mu usta dłonią, ale było już za późno. Zombie, które zdążyły się trochę uspokoić, znowu zawyły i zaczęły uderzać w szyby oraz drzwi. Sięgnąłem po ręcznik kuchenny i wcisnąłem go Michałowi w usta. – Zagryź to.
   Zuza wzięła głęboki wdech i sięgnęła po obcążki. Po chwili wahania chwyciła też butelkę spirytusu, po czym wzięła łyk. Skrzywiła się i zdusiła w sobie kaszel, a oczy zaszły jej łzami. Wyciągnęła alkohol w moją stronę, który przyjąłem. Spirytus, jak żywy ogień, wlał mi się do gardła i rozgrzał od wewnątrz. Przez chwilę poczułem się lepiej, ale ten stan szybko minął.
   – Trzymaj go mocno. To będzie moja pierwsza operacja i nie będę ściemniać – będzie boleć – oznajmiła bez owijania w bawełnę.
    Bez ostrzeżenia wsadziła obcążki do rany i zaczęła w niej gmerać. Musiałem użyć wszystkich sił, by powstrzymać wierzgającego chłopaka, gdy Zuza głębiej wcisnęła narzędzie, drugą ręką unieruchamiając nogę Młodego. Michał zaciskał zęby w ręczniku, a po jego czerwonych policzkach spływały łzy.
   – Już prawie. Czuję ją. Na szczęście się nie rozpadła. Jeszcze chwila… Mam! – zawołała w końcu Zuza, wyciągając kulę. Oboje spojrzeliśmy ucieszeni na chłopaka, ale ten leżał nieruchomo na ladzie. Przestraszyłem się, że umarł, ale okazało się, że tylko zemdlał. I dobrze się stało, bo czekało go jeszcze szycie.
   – Czyli jednak coś potrafisz – powiedziałem z uznaniem.
   – Nigdy nie twierdziłam, że było inaczej – odparła z udawanym oburzeniem.
   Podczas gdy Zuza zajmowała się ostatnim etapem „operacji”, ja mogłem zająć się pakowaniem najpotrzebniejszych rzeczy do dużych torb ekologicznych. Zanim jednak to zrobiłem, musiałem podjąć pewne środki bezpieczeństwa.
   – Co robisz? – zapytała Zuza gdy skrępowałem ręce chłopaka opaską zaciskową i przyczepiłem ją do rurki przy ladzie.
   – Tak na wszelki wypadek – wyjaśniłem.
   Musiałem dokładnie przemyśleć co zapakować. Nie mogliśmy zbytnio się obciążać, ale z drugiej strony potrzebowaliśmy też większości tych rzeczy, a w szczególności jedzenia. Ostatecznie postawiłem na puszkowaną żywność i wodę.
   – Jaki jest plan? – Zuza niespodziewanie znalazła się obok mnie i zaczęła wrzucać do torby paprykarz w puszkach.
   Była starsza ode mnie o jakieś cztery lata, a ciężar dokonywania wyborów zrzuciła na moje barki. Dopiero wtedy odczułem bolesny brak Saszy. Bałem się podjąć jakąkolwiek decyzję, a potem zmierzyć z jej pozytywnymi, bądź negatywnymi konsekwencjami. Jednak Zuza na mnie polegała. Nie mogłem jej zawieść.
   – Za kilka godzin będzie ciemno, a znalezienie jeszcze jednego bezpiecznego miejsca może być trudne. Ten sklep jest żyłą złota i prędzej czy później ktoś spróbuje tu się dostać. Będziemy musieli opuścić to miejsce jak najszybciej. Jeszcze przed zmrokiem. Pójdziemy pod sklep z bronią.
   – Dlaczego? Pewnie roi się tam od zombie.
   – Jeżeli Sasza żyje, to zapewne tam będzie nas szukać.
   JEŻELI żyje – powtórzyłem w myślach. Te słowa brzmiały nieprzyjemnie i nasuwały mi obrazki, które wolałem zaraz odsuwać. Sasza była moją przyjaciółką, a ten cały syf jeszcze bardziej nas do siebie zbliżył. Nie chciałem stracić kolejnej bliskiej mi osoby. Wystarczy, że nie wiedziałem, co działo się z moją rodziną.
   Przeciągły jęk Młodego zwrócił naszą uwagę. Chłopak próbował się podnieść, ale opaski zaciskowe mu to uniemożliwiły.
   – Co wy? – zapytał charczącym głosem.
   – Będziesz grzeczny, to cię uwolnię – odparłem uspokajająco.
   Zuza napoiła go wodą z butelki, którą ten wypił łapczywie, aż ta spłynęła mu po gładkim podbródku aż pod kurtkę. Młody mógł mieć jakieś czternaście – piętnaście lat, na pewno nie więcej. Z tego co pozostali jego kompani byli raczej w moim wieku lub starsi.
   – Zjemy coś, poczekamy aż zombie się rozejdą i wychodzimy – poinformowałem towarzyszy, otwierając jedną z konserw.
   – Ja nie dam rady iść! – sprzeciwił się głośno Michał.
   – Będziesz musiał, inaczej cię zostawimy – zagroziłem, chociaż nie mówiłem tego na serio. Ten chłopak był zwykłym, przestraszonym dzieciakiem, nie zagrażał nam w żaden sposób. ­– A teraz gadaj, kim była ta grupa, z którą byłeś. Mów wszystko i bez owijania w bawełnę, dobrze ci radzę.
   Starałem się mówić pewnie i tak, by Młody wyczuł, że ze mną nie ma żartów. Podziałało.
   – Mieszkaliśmy wszyscy na jednym osiedlu w Głogowie – zaczął opowieść. – Pierwsze trupy pojawiły się u nas przedwczoraj, ale dopiero wczoraj wszystko zaczęło się pieprzyć. Ludzie zaczęli szaleć. Najpierw kazano wszystkim nie wychodzić z domów i czekać na pomoc, ale to się nie sprawdzało. Nasze osiedle szybko zrozumiało, że nie ma co słuchać glin i tych idiotów z telewizji. Zanim trupy urosły w sile, Wiksa kazał nam wszystkim przenieść się do hotelu.
   – Kim jest ten cały Wiksa? – zapytała Zuza.
   – Koleś, który wszystkim nam uratował tyłki i nami przewodzi. On i jego kumple pomogli nam dostać się do hotelu i dzięki temu przeżyliśmy.
   – Ilu was jest? – tym razem to ja spytałem.
   – Jakieś trzydzieści osób, ale może być więcej, bo przyjmujemy nowych. Was też byśmy mogli – powiedział z zapałem.
   Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. To mogłaby być dla nas szansa na przeżycie. Dołączyć do grupy, która miała broń, ludzi i bezpieczne miejsce – marzenie. Niestety, problemem był fakt, że dopiero co chcieliśmy się wzajemnie pozabijać. To wszystko komplikowało.
   – Pomyślimy-zobaczymy – powiedziałem wyprostowując się. – Na razie zrobimy tak: poczekamy aż zombie sobie pójdą, pobiegniemy szybko do auta i porozglądamy się za Saszą. Może jest gdzieś w okolicy.
   – Porąbało cię? – oburzył się Młody. – Szła za nią horda trupów. Na pewno już po niej.
   Była taka możliwość, owszem, ale wolałem by jednak tak się nie stało.
   – Miejmy nadzieję, że tak nie jest – mruknąłem do siebie.

☠☠☠

   Minęły prawie dwie godziny, zanim okolice sklepu opuścił ostatni zombie. Dla bezpieczeństwa odczekaliśmy jeszcze parę minut, a dopiero wtedy, obładowani torbami, wyszliśmy na zewnątrz. Widziałem kilka truposzy, sennie snujących się po ulicy, ale żaden nas nie zauważył i nie było sensu niepotrzebnie ich atakować. Skradaliśmy się między porzuconymi samochodami, kryjąc się za każdym razem, gdy w pobliżu pojawiał się jakiś ożywieniec.
   Młody szedł w środku, ubezpieczany z tyłu przez Zuzę i z przodu przeze mnie. Chłopak kulał i cicho skarżył się na bolącą nogę, ale nie mogliśmy się zatrzymywać. Nie w środku drogi, gdzie za każdym rogiem mogła się czaić grupa tak wielka, jaka zaskoczyła nas wcześniej.
   Od jednego sklepu do drugiego dzieliło nas niecały kilometr, ale przebyliśmy tą drogę w trzydzieści minut. Wszystko przez Michała, który nas spowalniał. W końcu zobaczyłem szyld sklepu z bronią. Niedługo cieszyłem się z tego faktu, bo pod nim stał niebieski minivan, do którego zmierzała całkiem duża grupa zombie. Samochód ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą nieumarłych, którzy ruszyli jego śladem.
   – Wchodzimy tam? – zapytała Zuza.
   – Nie ma sensu – odparłem przecierając czoło. Byłem wyczerpany całą tą sytuacją. Wszystko szło nie tak, jak powinno. – I tak zabrali już wszystko, co zostało.
   – To co teraz? – spytał Młody opierając się o ścianę i rozmasowując owiniętą bandażem nogę.
   Nie wiedziałem. Naprawdę nie wiedziałem. Miałem nadzieję, że spotkamy Saszę, ona będzie miała gotowy plan i wszystko się ułoży. Ale nie. Dalej musiałem decydować o życiu swoim i dwóch ludzi, których praktycznie nie znałem. Spojrzałem w niebo, jakbym czekał na jakieś wsparcie stamtąd. Przeliczyłem się jednak. Jeżeli Bóg naprawdę istniał, to miał nas gdzieś. Otaczający nas syf był na to niezbitym dowodem.
   Nagle rozległ się krzyk, dochodzący z niedaleka. Niewiele myśląc ruszyłem w tamtym kierunku. W mojej głowie pojawiła się myśl, że była to Sasza i poczułem coś na kształt ulgi. Niestety – pomyliłem się.
   Na ulicy zobaczyłem blondwłosą dziewczynę stojącą na dachu jednego z wielu opuszczonych aut. Wokół niego stało kilka zombie, które wyciągały łapy po nieznajomą, a ta w śmieszny sposób przeskakiwała z nogi na nogę próbując nie dać się złapać. Ściągnąłem z ramienia automat i ruszyłem z nim na najbliższego ożywieńca. Siła z jaką uderzyłem go w czaszkę sprawiła, że jego głowa odbiła się od tylnej szyby auta, pozostawiając na niej siatkę pęknięć. Reszta zaalarmowanych przemienionych ruszyła w moją stronę.
   Było ich czterech. Starszemu mężczyźnie z oderwaną dolną szczęką rozbiłem i tak już pęknięte okulary na nosie. Staruszek upadł prosto na idącą za nim kobietę w podobnym wieku. Kolejny – młody chłopak w szarym dresie – zaatakował mnie w tej samej chwili, gdy upadły poprzednie zombie. Złapał mnie za ramię i zatopił zęby w materiale puchowej kurtki, zbyt grubej, by mógł się przegryźć. Z wrażenia wypuściłem jednak broń. Wyciągnąłem więc zza paska nóż i wbiłem go w zbielałe oko bestii. Ten od razu padł sztywny za ziemię. Już miałem iść z pomocą nieznajomej, która zeskoczyła z auta i siłowała się z jednym z umarłych, gdy poczułem, że ktoś łapie mnie za kostkę. Wylądowałem twarzą na asfalcie i obejrzałem się za siebie. Staruszek i jego towarzyszka czołgali się w moim kierunku, a jeden z zombie właśnie miał się na mnie rzucić. Podniosłem automat, wymierzyłem w idącego na mnie stwora, którego łapy już prawie mnie sięgały i strzeliłem. Zombie padł. Pozostało jeszcze dwóch. Wstałem z ziemi, wyciągnąłem nóż z oczodołu bestii i wróciłem do podnoszącej się już staruszki. Szybko powaliłem ją na ziemię uderzając kolbą w twarz, po czym wbiłem jej ostrze w oko. Odetchnąłem głęboko, próbując ignorować słodkawy smród jaki wydobywał się z ciał zombie.
   Spojrzałem na nadal stojącą przy aucie dziewczynę. Zombie leżał obok niej z nożem w skroni. Nawet z tej odległości widziałem, że jest przerażona. Nagle usłyszałem za sobą niosące się z oddali warczenie. Ku nam szła kilkunastoosobowa grupa zombie.
   – Chodź! – krzyknąłem do dziewczyny wyciągając do niej rękę.
   Nieznajoma, najwidoczniej niepewna co ma robić, najpierw spojrzała za siebie, potem znowu na mnie. Ostatecznie złapała mnie za dłoń i pobiegła ze mną.
   Trupy szły za nami i nic nie wskazywało na to, że odpuszczą. Dlatego, gdy tylko znaleźliśmy się w uliczce, gdzie czekała Zuza z Młodym, ja krzyknąłem:
   – Bieżcie wszystko i spadamy do auta!
   Podałem nieznajomej siatki, które sam wcześniej niosłem i sam podniosłem Młodego. Przerzuciłem go sobie przez ramię, ciesząc się, że ten nie był aż tak ciężki. Tylko wiercił się przez co trochę odstawałem od dziewczyn. Gdy one znalazły się na miejscu, ja dopiero wychodziłem z uliczki. Wtedy zobaczyłem to, co zszokowało mnie, załamało i wkurzyło. Ktoś ukradł nam auto.

☠☠☠

   Po stu metrach biegu z coraz cięższym Młodym na plecach, w końcu musiałem się zatrzymać. Nieważne, że pościg zombie wciąż był za nami. Nieważne, że naboje w automacie prawie się skończyły. Nieważne, że śmierć czekała na nas za każdym rogiem. Ja po prostu już dłużej nie mogłem biec. Byłem wyczerpany, nogi drżały mi z wysiłku, płuca paliły, a przed oczami pojawiały się mroczki. Miałem wielką ochotę zostawić Młodego i samemu dogonić dziewczyny, ale nie mogłem tego zrobić. Świat mógł się zmienić, ale nie ja.
   – Rob! Szybciej! – krzyknęła do mnie Zuza, gdy zatrzymałem się i postawiłem Młodego. Bark promieniował mi bólem.
   Chwileczkę. Tylko złapie oddech. Tylko sekundę odpocznę.
   Jęki zombie były coraz bliżej i zmusiły mnie do ponownego wzięcia Michała na plecy oraz stawiania kolejnych, chwiejnych kroków.
   Zuza torowała nam drogę kijem bejsbolowym, załatwiając pojedyncze zombie i wybierając trasy najmniej przez nie opanowane. Drugiej dziewczynie oddałem swój bagnet i dołączyła ona do rudowłosej w pozbywaniu się kolejnych trupów, ale ci byli jak hydry. Zabijały jednego, to na jego miejsce pojawiało się dwoje kolejnych.
   Na początku, gdy przybiegłem z nią do uliczki, Zuza spojrzała na nią marszcząc brwi, a potem zmierzyła mnie wzrokiem. Dopiero wtedy skojarzyłem fakty. Ta blondynka należała do grupy, z którą się starliśmy. Nie miałem jednak czasu o tym myśleć.  
   – Zuza! Znajdź jakąś kryjówkę! – zawołałem w przerwie pomiędzy oddechami.
   – Wszystko zamknięte! – odkrzyknęła z rozpaczą w głosie dziewczyna, szarpiąc za kolejne drzwi kamieniczek.
   Zombie jak na razie nie było widać, ale te skurczybyki zawsze jakoś zdołały nas wywęszyć. Nie ważne, jacy ostrożni i cisi byliśmy, oni i tak nas odnajdowali. Może mieli niezwykle czuły węch, lub słuch, który zyskiwali po przemianie.
   – Musimy biec dalej. Zaraz się ściemni – powiedziałem, sapiąc ciężko.
   Ruszyliśmy, ale już nie biegiem. Młody kuśtykał wsparty na moim ramieniu, a Zuza z nieznajomą prowadziły nas w nieznanym kierunku. Kilka razy zmuszeni byliśmy wycofywać się nagle, bo okazywało się, że większość ulic pełna była trupów. W końcu znaleźliśmy się na pustej ulicy i wykorzystaliśmy ten fakt, by choć chwilę odpocząć.
   Wyciągnąłem z torby butelkę wody i opróżniłem ją do połowy. Byłem wyczerpany, obolały i przemarznięty. Przy każdym wydechu z moich ust wydobywał się obłok białej pary, a temperatura spadała, wraz z zachodzącym słońcem. Za niedługo miało zrobić się ciemno, a my jeszcze nie mieliśmy miejsca do przenocowania.
   – Lepiej już chodźmy – powiedziałem biorąc ostatni, głęboki wdech.
   – Niby gdzie? – zapytała Zuza, a w jej głosie wyczułem złość. Pewnie przemawiało przez nią zmęczenie.
   – Na razie przed siebie. Byleby nie stać w miejscu.
   Wtedy, jak na zawołanie, zza rogu wyszła para zombie – kobieta w brudnym od krwi płaszczu i mężczyzna ubrany tylko w spodnie od piżamy. W brzuchu faceta zionęła głęboka dziura, przez którą widać było kręgosłup oraz kilka żeber, jelito zwisało mu luźno obijając się o kolana. Bez słowa chwyciłem za nóż i zaatakowałem bliższego truposza, wbijając mu ostrze w gardło, kierując ku górze. Nie poszło mi to łatwo zważywszy na to, że miałem do dyspozycji zwykły nóż kuchenny, ale jakoś udało mi się zabić ożywieńca.
   – Więc? – zapytała rudowłosa, po tym jak załatwiła drugiego zombie. Kij bejsbolowy obrócił jego głowę o dziewięćdziesiąt stopni.
   –Idziemy dalej – odparłem bez namysłu. Innego wyboru nie mieliśmy.
   Zuza westchnęła zmęczona, ale podniosła torbę. 
   – Rusz się. Tamci zaraz tu będą – powiedziała Zuza do nieznajomej, która stała wpatrzona w okna kamienicy.
   – Tam ktoś jest. – Dziewczyna wskazała na okno.
   – Co? – zatrzymałem się, wpatrując we wskazane miejsce.
   – Widziałam dziecko. Tam, w oknie. Dziewczynka stała i na nas patrzyła.
   – Ja nic nie widzę. – Pokręciła głową ruda.
   Przyjrzałem się wskazanemu miejscu, ale również nic nie dostrzegłem. Chociaż… Jakiś cień który poruszył firanką. Może to wiatr? Nie. Cień był ludzkiego kształtu. Rzeczywiście, ktoś był w środku.
   Podbiegłem do drzwi i załomotałem w nie pięścią.
   – Otwierajcie! – krzyknąłem.
   – Rob! – syknęła Zuza karcąco, ale nie przejąłem się tym, że zombie mnie usłyszą. Tak czy siak wkrótce się pojawią, a wtedy będzie po nas, bo nie ma już dla nas ratunku. Wyczerpani, zmarznięci, bez broni i z rannym dzieciakiem. I tak byliśmy już martwi, więc co za różnica, czy byłem cicho, czy nie?
   – Widziałem was, sukinsyny! – Podniosłem garść leżących kamyków i zacząłem ciskać nimi w szyby. W paru miejscach spowodowało to małe pęknięcia. – Otwierajcie te cholerne drzwi!
   – Rob! Chodźmy już! – Zuza szarpnęła mnie za ramię, ale się jej wyrwałem.
   – Oni tam są! – krzyknąłem zdesperowany.
   – Ale nam nie otworzą! – syknęła mi prosto w twarz. – Musimy znaleźć inne miejsce. Zaraz będzie ciemno.
Słońce już prawie zniknęło z nieba, co jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło.
   – Zabijacie nas, wiecie? Zabijacie!
   Rzuciłem resztkę kamieni w okna i odwróciłem się. Podniosłem z ziemi torby z jedzeniem i przełożyłem sobie ramie Młodego przez bark. Nagle rozległ się przeciągły, wwiercający w czaszkę pisk. Wszyscy czworo obejrzeliśmy się za siebie i zobaczyliśmy otwarte drzwi do kamienicy. Stał w nich mężczyzna, w podeszłym wieku, trzymający w dłoniach łom.
   – Chodźcie. Szybko! – syknął otwierając szerzej drzwi i rozglądając się na boki. Nie musiał nam dwa razy powtarzać.
   Wpakowaliśmy się wszyscy do wąskiego korytarzyka, gdzie znajdowały się schody prowadzące na górne piętro. Nieznajomy mężczyzna patrzył na nas wrogo i uważnie obserwował nasze ruchy, mocno zaciskając dłonie na łomie.
   – Dziękujemy – powiedziałem, ale wtedy mężczyzna wymierzył we mnie końcem metalowego pręta, prawie dotykając nim  mojej twarzy.
   – Jeżeli przez ciebie oni się tu pojawią, to osobiście rzucę cię jako pierwszego na pożarcie – powiedział groźnym głosem. Byłem pewien, że nie żartował. Przez chwilę mierzył mnie przekrwionymi, szarymi oczami, po czym kazał iść za sobą na górę.
   Otworzył drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze i wpuścił nas do środka, uprzednio każąc oddać sobie broń. Spojrzeliśmy na siebie niepewnie, ale ostatecznie skinąłem głową i pierwszy podałem mężczyźnie swój automat. Dopiero wtedy pozwolił nam iść dalej. W półmroku salonu dostrzegłem trzy kobiety siedzące na kanapie. Najstarsza była w wieku mężczyzny i na jej twarzy malował się strach. Mysie włosy związane miała w luźny kok, a na kolanach trzymała małą, na oko siedmioletnią dziewczynkę, która zdawała się być jej młodszą i mniejszą kopią z tym samym wyrazem twarzy. Tylko siedząca obok nastolatka patrzyła na nas obojętnie, ze splecionymi na piersi rękami.
   – To moja żona Teresa, córka Maja i siostrzenica Paulina – wskazując na nastolatkę jego głos zmienił się z czułego, w szorstki, a w rewanżu dziewczyna spiorunowała go wzrokiem. – Ja nazywam się Mariusz.
   – Jestem Robert, to Zuza, Michał i…
   – Lena – dokończyła blondynka uśmiechając się do mnie blado.
   – Jesteście głodni? Sami nie mamy dużo, ale…
   – Właśnie, nie mamy dużo – przerwał żonie Mariusz, patrząc na nią wymownie, aż ta zaczerwieniła się i spuściła głowę.
   – Nie szkodzi. Możemy się z wami podzielić – powiedziałem podając mężczyźnie jedną z siat. Ten zaglądnął do środka, po czym wziął ją, bez słowa: „dziękuję” i podał swojej żonie. Kobieta wstała i wyszła z córką z salonu.
   – Usiądźcie – powiedział wskazując na wolną kanapę.
   Młody zrobił to z wyraźną ulgą, bo po tym wysiłku rana na nodze widocznie otworzyła się, bo bandaż przesiąkł krwią na wylot. Zauważył to Mariusz, który zerwał się ze swojego miejsca i ryknął na nas.
   – Przyprowadziliście to ugryzionego? – zapytał tasakując nas wzrokiem.
   –Nie jestem ugryziony! – sprzeciwił się głośno Michał.
   – Naprawdę. To nie ugryzienie. Jestem lekarzem – zaświadczyła Zuza, chociaż to nie było do końca prawdą.
   – To co to za rana? – zapytał podejrzliwie gospodarz.
   – Postrzał – odpowiedziałem.
   Mężczyzna usiadł z powrotem w fotelu, ale dalej trzymał blisko swój łom i nie spuszczał z nas wzroku. Przez chwilę panowała nieznośna cisza, którą przerwała siostrzenica Mariusza, która wróciła do salonu.
   – Jak tam jest? Na dworze? Wujek nie pozwala wychodzić żadnej z nas.
   Mężczyzna spojrzał na nią niezadowolony, ale nic nie powiedział. Była to młoda dziewczyna, może trochę starsza od Młodego. Miała krótkie blond włosy i zielone oczy. Nie była jakoś wyjątkowo ładna, ani brzydka. Raczej przeciętna.
   – Nie jest dobrze – odparłem. – Jesteście pierwszymi żywymi których spotkaliśmy od kilku godzin. Wcześniej była z nami jeszcze nasza przyjaciółka, ale zaginęła.
   – A wy? Widzieliście kogoś? – zapytała Zuza.
   – Ja widziałam. – Usłyszeliśmy za sobą piskliwy głosik. Do salonu wkroczyła Maja. – Przez okno zobaczyłam dziewczynę i dwóch chłopaków.
   To mógł być każdy, ale moja intuicja podpowiadała mi, że to była Sasza.
   – Możesz opisać tą dziewczynę? – zapytałem.
   – Miała siekierę – powiedziała od razu. – Wyglądała jak drwal. Chciałam jej pomachać, ale mama mnie zabrała.
   Spojrzałem na Zuzę, a ona na mnie. Nie mieliśmy stuprocentowej pewności, ale oboje przeczuwaliśmy, że to była Sasza. Byliśmy blisko odnalezienia jej, a jednocześnie tak daleko. Zaniepokoili mnie jednak  towarzysze mojej przyjaciółki. Przez myśl przeleciało mi, że to mogli być jedni z tych, z którymi starliśmy się pod sklepem.
   – A ci z którymi szła, prowadzili ją, czy tylko szli obok?
   – Starczy już tego – mruknął Mariusz, najwidoczniej niezadowolony, że rozmawiamy z jego córką. – Paula, weź Majkę do pokoju.
   Nastolatka przewróciła oczami, ale wstała z kanapy i wzięła małą za rękę, po czym obie zniknęły w korytarzu.
   – Zrobimy tak – zaczął Mariusz – Zostaniecie tu na noc, damy wam jeść i miejsce do spania, ale jutro, z samego rana, wyniesiecie się stąd. Nie chcę żebyście mącili w głowie mojej rodzinie.
   – W tym mieszkaniu nie będzie pan bezpieczny – powiedziałem myśląc o tym, jak horda zombie bez problemu wpadła do mieszkania w bloku. Nie chciałem, by tak samo się stało tutaj. Tym bardziej, że to nie byli źli ludzie, było z nimi dziecko.
   – Pozwól, że ja będę decydował o miejscu pobytu mojej rodziny – odprychnął.
   Nie mówiłem już nic więcej. Teresa zrobiła dla wszystkich kolacje, składającą się z trochę twardego już chleba oraz wszystkimi produktami, które rodzina ta miała w lodówce, a które jeszcze się nie przeterminowały. Nie byłem zbyt głodny, ale wmusiłem w siebie trzy kanapki, żeby mieć siły przed następnym dniem.
   Miałem zamiar znaleźć Saszę, ale nie wiedziałem, gdzie jej szukać. Z relacji Mai, wynikało, że miała dwójkę nowych towarzyszy i najwidoczniej nie była ich więźniem. Ale tego mogła tego nie zauważyć. Dzieci czasem nie dostrzegają, że komuś dzieje się krzywda. Wiedziałem to z własnego doświadczenia. W końcu miałem dwóch młodszych braci.
   Pierwszy raz od dwóch dni pomyślałem o mojej rodzinie – co uświadomiłem sobie z poczuciem winy. Ciągle coś się działo i nawet przez chwilę nie zastanowiłem się, czy moi najbliżsi żyją, czy udało im się uciec w porę, czy ktoś z nich nie został zarażony. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby jechać ich szukać. Możne nawet oni szukali mnie? Uspokajała mnie myśl tylko o tym, że tata był policjantem, więc miał broń i w razie czego na pewno obronił mamę i moich braciszków.
   Po kolacji Zuza z pomocą Teresy zajęła się nogą Michała. Szwy rzeczywiście puściły i trzeba było założyć je na nowo. Niestety, tym razem chłopak był przytomny. Nie miałem sił, by słuchać jego stłumionych jęków, więc wyszedłem do kuchni. Tam spotkałem siedzącą przy stole Lenę. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze nie miałem okazji porozmawiać z dziewczyną.
   – Więc jakie masz plany? – zapytałem, siadając naprzeciw dziewczyny.
   – Plany? – zdziwiła się ściągając brwi. Wcześniej tego nie zauważyłem, ale teraz wyraźnie widziałem siniaka na jej policzku.
   – Wracasz do swoich czy zostajesz z nami? Może masz w zamiarach coś jeszcze innego?
   – Moi rodzice nie żyją, siostra i brat prawdopodobnie też – odparła bez cienia żalu w głosie. – Jestem sama, a z Wiksą byłam tylko dlatego, że nie miałam innego wyjścia. On ma ludzi, schronienie i broń. Jednak po tym, jak zostawili mnie pod sklepem, to nie mam zamiaru więcej widzieć tych dupków na oczy.  Chwilowo nie mam żadnego planu.  
   Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Lena stwarzała wrażenie delikatnej, trochę nieporadnej dziewczyny, ale okazało się, że była to tylko przykrywka. Widziałem ją w akcji i byłem mile zaskoczony. Potrafiła się bronić, a to było najważniejsze.
   – Znasz Saszę – bardziej stwierdziła, niż zapytała, wlepiając we mnie uważne spojrzenie zielonych oczu.
   – Przyjaźnimy się – odparłem. – A ty? Skąd ją znasz?
   – Widywałam ją w szkole – wyjaśniła krótko, wyraźnie nie mając chęci rozwijać tego tematu.
   – Ten Wiksa – Nerwowo zacząłem ugniatać palce. – O co z nim chodzi? Dlaczego rządzi?
   Kolory odpłynęły z twarzy Leny. Uciekła wzrokiem na bok, nerwowo wiercąc się na krześle.
   – Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu – zaczęła opowieść. – Wiksę znali tam wszyscy. Trzy lata temu trafił do więzienia za pobicie jakiegoś kolesia, ale wyszedł kilka miesięcy temu. Ludzie się go bali. Gdy się to wszystko zaczęło, od razu kazał swoim kumplom jechać do tego hotelu. Kto chciał to mógł do nich dołączyć. Oczywiście jeśli przeszedł selekcję.
   – Selekcję?
   – Czy nie jest za stary, chory, czy potrafiłby walczyć – wymieniła. – Ci, którzy nie spełniali warunków, wypadali. Gdy byliśmy już pod hotelem, to okazało się, że jest tam jeszcze kilkoro gości i pracowników. Wiksa zapytał ich, czy się przyłączają do niego. Tych, którzy nie chcieli zabijał, a ich ciała wyrzucił na ulicę. „Żeby zombie się nimi zajęły” – tak powiedział. W nocy przed bramą pojawiło się kilkoro ludzi. Chcieli wejść do środka, ale Wiksa ich nie wpuścił. Wtedy zaczęli robić hałas, zwabiając trupiaki. Wiesz, co wtedy zrobił? Powystrzelał wszystkich.
   Po tym co usłyszałem, zacząłem szczerze żałować, że pozwoliłem tym dupkom odjechać. Zasługiwali na śmierć i miałem nadzieję, że kiedyś będę mógł wymierzyć im sprawiedliwość. A w szczególności Wiksie.
Lena musiała jakoś przejrzeć moje myśli, bo złapała mnie za dłoń i ścisnęła mocno.
   – O czymkolwiek myślisz – przestań. Wiksa jest niebezpieczny. Lepiej trzymać się od niego i jego ludzi z daleka. W szczególności teraz, gdy mają broń.
   – Nie zamierzam szukać zemsty. Nie jestem taki – powiedziałem. – Jeżeli Młody i ty będziecie chcieli wrócić do hotelu, to nie będę was powstrzymywał. Ja chcę tylko znaleźć Saszę, a potem wyjechać stąd. Wyjechać, jak najdalej od tego całego syfu. To nie jest mój świat.
   Lena położyła swoją drobną dłoń na mojej i ścisnęła lekko, powstrzymując tym samym od drżenia. Jej spojrzenie było uspokajające.

   – Chyba Zuza skończyła szyć – powiedziałem, szybko wstając z krzesła. – Chodźmy spać, jutro czeka nas ciężki dzień.

poniedziałek, 17 lipca 2017

ROZDZIAŁ 7 - PROSTY PLAN (SASZA)

   Obudziłam się z potwornym bólem z tyłu głowy i lewego boku. Miałam wrażenie, że przy każdym, nawet najmniejszym ruchu ktoś okłada mnie niewidzialnym kijem bejsbolowym, a ja nie mogę się bronić. Ostrożnie podniosłam powieki, ale zaraz je zamknęłam, gdy oślepiło mnie rażące światło. Po chwili ponownie otworzyłam oczy, mrużąc je przed jasnym światłem, jeszcze bardziej potęgującym moje boleści.
   Znajdowałam się w jakimś mieszkaniu, gdzie okna były szczelnie pozasłaniane, a jedynymi źródłami światła były świeczki. Leżałam na kanapie. Spróbowałam wstać, ale wtedy poczułam bolesne ukłucie w boku. W żebrach zostałam owinięta pasem i najwidoczniej posmarowana jakąś maścią o silnie miętowym zapachu. Ktokolwiek to zrobił, starał się mi pomóc.
   Powoli zaczynałam sobie wszystko przypominać. Jazda ciężarówką, horda zombie na placu, mój prawie nieudany skok. Potem bieg ulicami, podczas którego nasiliły się moje duszności. Bałam się, że podczas upadku z mieszkania złamałam żebro i to ono było powodem moich dolegliwości.
   Wstałam z kanapy i zobaczyłam swoje rzeczy leżące na fotelu. Siekiera, glock oraz oba plecaki – Roba i mój. Sięgnęłam po pistolet i włożyłam go za pas spodni, po czym zakryłam bluzką. Nie wiedziałam, gdzie jestem, więc wolałam być przygotowana na wszystko.
   Wyszłam do sąsiedniego pomieszczenia z którego dobiegały mnie głosy. Męski oraz żeński. O ile ten pierwszy znałam bardzo dobrze, ten drugi był mi obcy.
    – Sasza! – Ucieszył się na mój widok Rob. Chłopak siedział w towarzystwie młodej, rudowłosej dziewczyny, która zajmowała się jego pociętymi dłońmi.
   Uśmiechnęłam się do niego blado, jednocześnie czując lekki zawrót głowy. Odsunęłam sobie jedno z krzeseł i usiadłam na nim ciężko. Nadal oddychało mi się z trudem, ale nie było tak źle jak jeszcze niedawno.
    – Ile czasu minęło odkąd… - zapytałam, nagle tracąc wątek, bo rudowłosa podała mi kubek z wodą i dwie białe tabletki. – Co to?
    – Przeciwbólowe – odparła uspokajającym głosem, gdy spojrzałam na nią podejrzliwie. – Chyba się przydadzą, prawda?
   Nieznajoma miała jasne, niebieskie oczy i krótkie, rude włosy ścięte na boba. Wąskie usta były prawie nieustannie rozciągnięte w uśmiechu. Mimo to nie odniosłam się do niej przyjaźnie.
   –  Gdzie jesteśmy? – zapytałam popijając tabletki wodą.
   – W moim mieszkaniu – odparła dziewczyna. – Niedaleko miejsca, gdzie was znalazłam.
   Rob musiał zobaczyć moje zdezorientowane spojrzenie, bo zaczął wszystko wyjaśniać.
   – Gdy uciekaliśmy nagle straciłaś przytomność. Nie mogłem cię dobudzić, a na dodatek schodziły się zombie. Na szczęście pojawiła się Zuza. Zabrała nas do swojego mieszkania i pomogła. Opatrzyła też twoje żebra.
   – Jesteś lekarzem? – zapytałam patrząc jak sprawnie zszywa rany Roba.
   – Ratownikiem medycznym – odparła uśmiechając się nerwowo. – Potrafię to i owo, ale żaden ze mnie chirurg.
   Rozluźniłam się, gdy poczułam, że ból pleców i ręki zaczyna przemijać. Spojrzałam na tarczowy zegar wiszący na ścianie. Wskazywał kilka minut po osiemnastej. Już dawno powinniśmy być poza miastem, ale moje plany wzięły w łeb. Nie sądziłam, że zombie przybędzie aż tyle w tak krótkim czasie. To był zaledwie pierwszy dzień i strach było pomyśleć, co będzie dalej. Musieliśmy czym prędzej dostać się do Błoni, ale we dwójkę byłoby nam ciężko. Tym bardziej, że ja ledwo się ruszałam, a Rob nie mógł nic mocniej trzymać.
   Spojrzałam badawczo na rudowłosą. Wyglądała na miłą, pomogła nam, uratowała życie i mieliśmy u niej dług, ale i tak się zawahałam. Jej wiedza medyczna była niezbędna oraz cenna w tych czasach. Miała też samochód. Musiałam jednak być ostrożna w przyjmowaniu ludzi. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, ale Zuza wydawała się być w porządku. Pomogła nam bezinteresownie, chociaż nawet nas nie znała.
   – Jesteś tu sama? – zapytałam uważnie się jej przyglądając.
   – Nie mam nikogo w Nowogrodzie. Przeprowadziłam się tutaj, żeby móc studiować. Próbowałam skontaktować się z moją rodziną, ale na próżno. Mam nadzieję, że nic im nie jest, bo nie dam rady do nich dotrzeć, a nawet jeśli, to wiadomo. – Uśmiech znikł z jej twarzy, a w błękitnych oczach pojawiły się łzy. – I tak bym im raczej nie pomogła. Rob opowiedział mi, że chcecie uciec z miasta i gdyby była taka możliwość, to chciałabym do was dołączyć. Samej sobie nie poradzę.
   Zagryzłam policzek i spojrzałam na Roba. Jego wzrok mówił mi jasno, co mam zrobić. Tu już nie chodziło tylko o okazanie wdzięczności, czy zebranie silnej drużyny. Zapomniałam, że samotność w tych czasach była jednoznaczna ze śmiercią. Jak mogłabym odmówić komuś, kto prawie błagał mnie o pomoc?
   – Możesz iść z nami – powiedziałam. – W końcu mamy u ciebie dług.
   Niespodziewanie rudowłosa objęła mnie, aż jęknęłam z bólu.
   – Następnym razem uprzedź, gdy będziesz chciała mi połamać żebra – powiedziałam żartobliwie, rozmasowując obolałe miejsce.
   Ustaliliśmy plan na następny dzień. Wychodzenie o tej porze było głupie, dlatego postanowiliśmy przenocować w mieszkaniu Zuzy, choć trochę wylizać rany i zregenerować siły. Po luźnej rozmowie przy dość sytej kolacji, nasza gospodyni przygotowała nam posłania.
   – Co o niej myślisz? – zapytałam Roba, dopijając herbatę.
   – Jest w porządku. Wzbudza zaufanie. Dobrze, że zabieramy ją ze sobą. Dlaczego nie powiedziałaś o żebrach? – Nagle zmienił temat. – Wiesz, że to mogło się źle skończyć?
   – Nie chciałam dokładać nam kłopotów. I tak mamy ich wystarczająco dużo – odparłam, podchodząc do lodówki. Na drzwiach znajdowało się kilka zdjęć, przedstawiających Zuzę z różnymi osobami. Na jednym z nich była z chłopakiem, o kolorze włosów takim samym, jak jej i podobnych rysach twarzy. Sądząc po wieku, musieli bądź rodzeństwem. Od razu pomyślałam o Katii, przez co znów ścisnęło mnie w gardle. – Kontaktowałeś się z rodzicami?
   Rob nie wyczuł nagłej zmiany tematu oraz tonu mojego głosu.
   – Linie dalej nie działają – powiedział. – I wygląda na to, że nic się w najbliższym czasie nie zmieni.
   – Pewnie nic im nie jest. – Próbowałam dodać przyjacielowi otuchy.
   – Pewnie tak – odparł, przeczesując palcami zazwyczaj jasne, a wtedy pełne pyłu włosy. – A przynajmniej staram się tak myśleć. Nieźle się popieprzyło, nie?
   – Łagodnie mówiąc – westchnęłam, odwracając się do okna. Zapadał zmierzch i niewiele przez to było widać. Nowogród bez świateł wyglądał obco, przerażająco. – Co mogło się aż tak spieprzyć?
   – Zuza mówiła, że w szpitalu było pełno ugryzionych. Potem zaczęli się oni zmieniać – odparł Rob. To tylko potwierdziło moje wcześniejsze domysły. Roznosi się przez ugryzienie – pomyślałam.
   To wszystko było przerażające i niepojęte. Jak w ciągu jednego dnia, martwi mogli zamienić się w krwiożercze bestie, a całe miasto mogło opustoszeć?
   Dopiłam resztkę swojej herbaty, patrząc na wieżę kościoła, dwa wieżowce i kilkaset budynków, których nie udało mi się rozpoznać w coraz gęściejszym mroku. Była już końcówka listopada. Ani się obejrzelibyśmy, a zastałaby nas zima.
   Nie mogło być gorszej pory na wybuch epidemii zombie. Jesień w pełni, a więc nieraz mogliśmy mieć do czynienia z deszczami, a nawet śniegiem. Do tego dochodziły przymrozki, choroby, braki jedzenia, no i zima za pasem. Musieliśmy jak najszybciej opuścić miasto i założyć coś na kształt osady. W klasztorze mogło się to udać. Dzięki otaczającemu go murowi moglibyśmy żyć w bezpieczeństwie. Pozostawała tylko trudna kwestia broni oraz żywności. Puszkowane produkty spożywcze musiały się kiedyś skończyć. Trzeba by było stworzyć ogród, może i nawet zagrodę dla zwierząt. W końcu na wsi było od groma trzody chlewnej.
   Broń była najtrudniejszą kwestą. W sumie od wprowadzenia ustawy o powszechnym dostępie do niej zaczęło ją posiadać wielu ludzi, ale to wciąż było za mało.
   Wyciągnęłam swojego glocka i sprawdziłam magazynek. Pozostało mi osiem naboi. Mało. Bardzo mało. Poleganie na samej broni białej mogło się sprawdzać w walce z niewielkimi grupkami zombie, ale w starciu z większymi stadami potrzebne były pistolety.
   Westchnęłam, ponownie patrząc na przeraźliwie puste miasto. „Puste” tylko z pozoru. W rzeczywistości pełne żywych trupów, niebezpieczne i wrogie. Nie było tu już dla nas miejsca. Czas panowania ludzi się skończył. Z samego szczytu łańcucha pokarmowego spadliśmy na sam dół w ciągu kilku godzin. Wyparły nas stworzenia wolniejsze od nas oraz głupsze, a mimo to udało się im nas zmiażdżyć. Nie chodziło tu już tylko o ich liczebność, przerażający wygląd, czy fakt, że jedli ludzkie mięso. Zombie się nie bały – to było najgorsze. Od zawsze w walkach chodziło o to, by wzbudzić w swoim przeciwniku strach. To uczucie pozwalało wygrać niejedną bitwę, ale co zrobić z wrogiem, który go nie odczuwał? Trupy mogły być tylko workami zgniłego mięsa i kości, ale dopóki się nas nie bały, byliśmy na straconej pozycji.
   Nie zamierzałam się łudzić, że niedługo pojawi się pomoc. Po tym, co zobaczyłam na placu wiedziałam, że ludzkość stoi na krawędzi zagłady. Tysiące, a może już nawet miliony żywych trupów, przeciwko nielicznym ocalałym. Zdawałam sobie sprawę, że być może nasze dni są policzone. Być może nie dziś, nie jutro, nie w tym tygodniu, miesiącu, czy roku – w końcu umrzemy. Miałam jednak zamiar sprawić, by stało się to jak najpóźniej.
   Gdy już miałam wyjść z kuchni, mój wzrok padł na gazetę leżącą na stole. Otwarta była na stronie z reklamami. W szczególności jedna z nich przykuła moją uwagę i rozbudziła nadzieję. Porwałam ją i weszłam do salonu. Zuza rozmawiała o czymś z Robem, ale oboje zamilkli, gdy weszłam do pokoju.
   – Wiesz, gdzie jest Vismag? – zapytałam mając na myśli jedyny, nowo otwarty sklep z bronią. Jeżeli skądś mieliśmy wziąć pistolety, to tylko stamtąd.
   Zuza skinęła głową i już chciała zadać jakieś pytanie, gdy w słowo wszedł jej Rob.
   – Myślisz, że inni już na to nie wpadli? – zapytał sceptycznie.
   – Mam taką nadzieję – powiedziałam kierując wzrok na miasto. W dalszej jego części jeszcze był prąd, bo widziałam światło w oknach. A może to były świece? Z resztą, to było nieważne. Tamci ludzie musieli sobie radzić sami. Tak jak i my.

☠☠☠

   Następnego dnia z samego rana byliśmy ubrani i gotowi do drogi. Zuza dała mi nowe ubranie, bo moja bluza oraz spodnie brudne były od krwi zombie. Rob musiał zostać w tym, co miał.
   Dzięki maści oraz bandażowi uciskowemu żebra prawie całkowicie przestały mnie boleć. Oddychałam już normalnie, ale Zuza przestrzegła mnie przed zbyt dużym wysiłkiem fizycznym.
   – W ogóle nie powinnaś się ruszać przez kilka dni, aż żebra wyzdrowieją – powiedziała patrząc na mnie ze współczuciem, gdy jęknęłam, gdy zbyt gwałtownie schyliłam się po plecak.
   – Kilka dni, to stanowczo za długo – powiedziałam zarzucając plecak na ramiona.
   Zuza pokręciła zrezygnowana głową, po czym podniosła swój kij bejsbolowy. Rob oddał jej swój pistolet, bo twierdził, że lepiej radzi sobie z automatem. Po minie rudowłosej stwierdziłam, że jeszcze nigdy nie miała styczności z bronią palną, dlatego naprędce wyjaśniłam jej jak przeładowywać oraz odbezpieczać visa. 
   Z mieszkania wyszłam jako pierwsza. Bądź co bądź, byłam najlepiej uzbrojona. Trzymając oburącz siekierę przestąpiłam przez próg i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to krew na przeciwnej ścianie, drzwiach oraz podłodze. Jakby tego było mało, wszędzie leżały kawałki mięsa, które znajdowały się też na schodach prowadzących na górę. Po minie Zuzy i Roba stwierdziłam, że wcześniej ich tu nie było. W nocy jeden zombie musiał mieć tu niezłą wyżerkę.
   – Pośpieszmy się – powiedziałam, gdy rozległo się mlaskanie, które niosło się echem po klatce. Dochodziło ono właśnie z górnego piętra.
   Szliśmy we wcześniej ustalonym szyku, ja na przedzie, Zuza obok, a Rob ubezpieczał tyły. Ślady krwi były oznaką, że blok wcale nie jest taki bezpieczny, jak zapewniała nas rudowłosa. Zeszliśmy po schodach na niższe piętro, a potem na parter. Czerwony trop kończył się przy leżących na podłodze drzwiach, wyrwanych z zawiasami z jednego z mieszkań. Dochodziły z niego głuche jęki, które stały się bliższe, gdy znaleźliśmy się w pobliżu. Nie czekając dłużej wyszliśmy na zewnątrz.
   Na szczęście podwórko przed blokiem było praktycznie puste. Jedynie dwójka umarlaków szwędała się po przeciwnej stronie, ale dopóki nas nie zauważyli, to nie było sensu ich atakować. Gdyby nie ich paralityczny chód, to pomyślałabym, że to normalni ludzie, a nie krwiożercze bestie, które rozszarpałyby mnie na kawałki. Postanowiłam sobie, że nigdy nie dam im ku temu okazji.
   Auto Zuzy – srebrny ford – stał przy samym wejściu do bloku. Wpakowaliśmy się wszyscy do środka i odjechaliśmy.
   – Gdzie mam jechać najpierw? – zapytała wyjeżdżając na ulicę. Stało na niej kilka porzuconych aut, ale dziewczyna sprawnie je wymijała.
   – Do sklepu z bronią – odparłam szybko. Z jedzeniem zawsze dało się coś wykombinować, a z bronią już nie koniecznie.
   Mijaliśmy dziwnie puste ulice, których widok wzbudził we mnie smutek. To było moje miasto, zawsze pełne życia, a teraz stało się zaledwie cieniem samego siebie. Apokalipsa zniszczyła je, wyrwała żywcem niegdyś bijące serce i pożarła na oczach mieszkańców, pozostawiając to. Z niektórych okien unosiły się obłoki dymu, witryny sklepowe były powybijane, a ich wnętrza splądrowane. Samochody stały porzucone na chodnikach lub samej ulicy, na której również walały się również porzucone przez właścicieli rzeczy. Walizki, torby z których wysypywały się ubrania, różne sprzęty domowe, a także czasami i meble. Po co ktoś to wszystko zabierał? Czy komputer bądź telewizor plazmowy mógł uratować kogoś przed zombie, albo wyżywić rodzinę? Rzeczy materialne nie miały już żadnej wartości. Liczyła się tylko broń i jedzenie.
   Z szokiem pomieszanym z obrzydzeniem patrzyłam na przedszkole, obok którego przejeżdżaliśmy. Przy wysokim, metalowym ogrodzeniu stało kilkoro dzieci, które zostały przemienione. Niespełna sześcioletnie dzieciaki przyciskały zmasakrowane twarze do siatki i kłapały zębami, gdy nasze auto przejechało obok nich. Dostrzegłam też ciało dziewczynki, prawie całkowicie obgryzione z mięsa. Leżało ono w piaskownicy, nad którym pochylała się najwidoczniej jej była opiekunka, teraz wpychająca sobie jej wnętrzności do ust. Zuza przyśpieszyła i makabryczny obrazek zniknął nam z pola widzenia.
   Po zaledwie dziesięciu minutach znaleźliśmy się na ulicy Krasickiego, sąsiadującej z tą, gdzie znajdował się sklep. Kazałam Zuzie zatrzymać się właśnie na tej i mieliśmy przejść na drugą, wąską uliczką.
   – Nie wiemy, czy kogoś tam nie ma, a jeżeli jest, to ma już broń. Najpierw sprawdzimy, czy jest bezpiecznie – wytłumaczyłam, gdy wysiedliśmy z auta.
   Przechodząc przez jedną z uliczek, pomiędzy dwoma sklepami odzieżowymi, natknęliśmy się na zombie. Szedł on w naszą stronę ze sporym prętem wbitym w pierś. Po stroju mężczyzny, stwierdziłam, że musiał on pracować na pobliskiej budowie, o czym świadczyła odblaskowa kamizelka oraz mocno przekrzywiony, żółty kask. Złapałam metalową rurę, tkwiącą w ciele robotnika, tym samym zatrzymując go. Zombie zaczął machać rękoma, próbując mnie dorwać, jednocześnie uparcie sunąć w moją stronę, tym samym jeszcze bardziej nadziewając się na pręt. Rob zaszedł bestię od tyłu i wbił jej bagnet w tył czaszki.
   – Lepiej się pośpieszmy zanim pojawi…
   Nagle coś za nami zaszeleściło. Wszyscy gwałtownie odwróciliśmy się w tamtą stronę, trzymając swoje bronie w pogotowiu. Zza kontenera wyszła kobieta. Była ubrana w długi płaszcz, a brązowe, poplątane włosy zasłaniały jej twarz, gdy szła zgarbiona w naszym kierunku. Na dłoniach trzymała zawiniątko, które wydawało ciche jęki.
   – Pomocy – wyszeptała nie podnosząc głowy. Zauważyłam, że cała się trzęsie. Kobieta wyciągnęła w naszym kierunku zwitek koca i chust. Zuza chciała od razu ruszyć z pomocą, ale ją powstrzymałam i sama podeszłam do nieznajomej. Trzymając odbezpieczoną broń przejęłam zawiniątko i odchyliłam ostrożnie kawałek koca. Ujrzałam sinozieloną twarz niemowlęcia, którą pokrywały czarne żyłki. Dziecko otworzyło oczy, które pokryte miało białą błoną. Małe zombie wydało z siebie nieludzki skrzek. Wzdrygnęłam się i wypuściłam je na ziemię odskakując do tyłu. Kobieta nie zareagowała, tylko dalej stała ze spuszczoną głową, ale już się nie trzęsła. Szybko podniosłam broń i wycelowałam w nią. Została ugryziona i właśnie następowała przemiana. Bez oporów nacisnęłam spust.  Rozległ się huk. Trafiłam nieznajomą w głowę, tuż nad prawym okiem miała teraz dziurę, z której wypłynęła krew.
   Niemowlę nadal leżało na ziemi machając małymi piąstkami i skrzecząc. Od razu widać było, że niedawno zostało urodzone. Być może nawet tego samego dnia. Powinniśmy byli je zabić, ale żadne z nas nie miało dość odwagi by ukrócić jego cierpienia. Nie potrafiłam się zmusić do wbicia ostrza noża w jego czaszkę, chociaż trzymałam go w już dłoni. Dziecko, to wciąż dziecko
   – Pośpieszmy się – powiedziałam, skutecznie maskując drżenie głosu. Zuza ruszyła za mną, ocierając łzy, które spływały po jej policzkach. Mną też to wstrząsnęło. Ten koszmarny świat nie oszczędzał nikogo. Nawet dzieci.
   – Saszo…
   – Co? – warknęłam zatrzymując się. Rob stał nadal w tym samym miejscu, patrząc na nieustannie kwilące, małe zombie.
   – Nie możemy tak go zostawić – powiedział.
   Zmusiłam się do ponownego spojrzenia na niemowlę. To dziecko uosabiało całą brutalność i degenerację tego świata. Słabi nie mieli szans przeżyć.
   Wyciągnęłam nóż i ukucnęłam przed niemowlęciem. Ręka drżała mi, gdy trzymałam broń kilka centymetrów nad twarzą dziecka. Po prostu to zrób. To nie jest dziecko. To trup. Zombie. Ożywieniec. Nie dziecko. Pochłonięta tymi myślami nawet nie wiem kiedy wbiłam ostrze w główkę noworodka. Nawet na to nie patrząc podniosłam się i bez słowa odeszłam na bok, opierając się plecami o ścianę. W tym czasie Zuza ściągnęła z szyi swój szal i okryła nim niemowlę.
   – W porządku? – Rob stanął przy mnie i położył mi dłoń na ramieniu.
   – Nie – odparłam zgodnie z prawdą. Byłam przerażona rzeczami, które musiałam robić teraz i bałam się, do czego dojdzie  w przyszłości.
   – Przepraszam. Nie powinienem cię do tego zmuszać.
   – Nie przepraszaj. Miałeś rację. Nie mogliśmy go tak zostawić – Spojrzałam na Zuzę. Dziewczyna włożyła okryte zielonym szalem zawiniątko do pustej skrzynki stojącej obok kontenera. Namiastka pogrzebu z namiastką trumny.
   Zuza dołączyła do nas, z oczami czerwonymi od łez. Rob objął ją, mówiąc kilka słów pocieszenia. Rudowłosa nawet próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej raczej kwaśny grymas.
   – Chodźmy już stąd – powiedziała pociągając nosem.
   Chciałam od razu iść pod sklep, ale wtedy zobaczyłam zbliżające się auta. Była tam czarna beema, biały bus oraz srebrna skoda. Auta zatrzymały się tuż przed wejściem do sklepu, a ze środka pojazdu wyszło ośmiu chłopaków oraz dwie dziewczyny. Większość osób rozpoznałam od razu i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Była tam Daria – moja przyjaciółka z liceum. Po skończeniu szkoły nasz kontakt się urwał, ale jej widok mnie ucieszył. Zupełnie inaczej sprawa przedstawiała się z Leną – moim wrogiem numer jeden z lat szkolnych. Jej nie spodziewałam się zobaczyć, a jeżeli już tak, to martwą.  Widziałam tam także kilka znajomych chłopaków, z którymi uczęszczałam do równoległej klasy, ale nigdy się nie przyjaźniliśmy. Ucieszyłam się z tego widoku i chciałam wyjść im na spotkanie, ale coś mnie zmusiło do stania w miejscu i obserwowania rozwoju sytuacji.
Dwoje mężczyzn, których nie znałam, stanęło pod kratą w drzwiach i przywiązywali do niej jeden koniec liny. Ciemnowłosy chłopak dał znać kierowcy, a ten ruszył. Krata z łoskotem wyskoczyła z zawiasów i uderzyła w ziemię. To zwabiło kilka zombie, które szybko i sprawnie zostały zabite przez pozostałych, którzy dzierżyli w dłoniach pałki, łomy i kije bejsbolowe. Jeden z nich, łysy i ubrany w jeansy oraz skórzaną, czarną kurtkę, najpewniej był przywódcą, bo wydawał wszystkich polecenia. Podszedł on do drzwi ze stalowym prętem i po chwili mocowania się z zamkiem, drzwi do sklepu stanęły otworem. Sześciu chłopaków wkroczyło do środka, podczas gdy pozostali pilnowali okolicy. Młodzi mężczyźni wchodzili do sklepu, po czym wychodzili z niego z dużymi, czarnymi torbami, które wrzucali do busa. Ogarnęła mnie złość. Ja chciałam tej broni.
   – Co robimy? – zapytał półszeptem Rob.
   Nie wiedziałam. Naprawdę, nie wiedziałam. Z jednej strony pragnęłam tej broni, była nam potrzebna, ale z drugiej, była tam Daria. Mogliśmy ich zaatakować z ukrycia, zabić jak najwięcej się dało i zabrać busa pełnego broni. To nie było trudne, zważywszy na to, że drzwi do samochodu były otwarte, ale czy dalibyśmy radę zrobić coś takiego? Odebrać życie kilkorgu ludzi? Wyciągnęłam glocka i spojrzałam na niego. Z jednym pistoletem nie dało się przeżyć. Musiałam podjąć pierwszą trudną decyzję, na pewno nie ostatnią. Czułam się odpowiedzialna za Zuzę i Roba.
   – To proste – odparłam po chwili milczenia odbezpieczając glocka. Świat szlag trafił, wszędzie były zombie, ludzie umierali co chwila. Dawne zasady moralne nie miały znaczenia, a żeby przeżyć, byłam gotowa zrobić wszystko. Nawet okraść innych. – Zdobędziemy broń.

☠☠☠

   Plan był prosty. Rob miał wejść na dach budynku, przy którym staliśmy i za pomocą automatu miał rozgromić zebraną przed sklepem grupę. Zuza miała w tym czasie przejąć busa wyładowanego bronią, a ja ubezpieczałabym ją. Byłam pewna, że nieprzewidujący ataku szabrownicy, nie zdążyliby nam odpowiedzieć, nim dostalibyśmy ich broń.
   Poczekałyśmy obie z Zuzą, aż Rob znajdzie się na dachu, cały czas mając na oku wrogą grupę. Musiałam przyznać, że radzili sobie całkiem nieźle. Pojawiające się, pojedyncze zombie załatwiali od razu, za pomocą swoich broni, a później, gdy dostali pistolety, przywódca grupy wystrzelił krótką serię do zbliżających się truposzy. Został nagrodzony okrzykami zadowolenia i gwizdami podziwu.
   – Wszedł – oznajmiła Zuza, podchodząc do mnie.
   – Gotowa? – zapytałam, wyciągając glocka i odbezpieczając go.
   – Chyba… nie zabijemy ich, prawda? – Z lękiem zerknęła w stronę grupy.
   – Chodzi tylko o broń – odparłam, na co rudowłosa z ulgą skinęła głową.
   Wyszłam pierwsza, a Zuza zaraz za mną. Podbiegłyśmy do jednego z porzuconych aut, za którym się schowałyśmy Nikt z wrogiej grupy nas nie zauważył. Zbyt zajęci byli plądrowaniem sklepu. Skinęłam Zuzie, dając jej znak, by ruszała dalej. Dziewczyna przekradła się do przodu, kryjąc za kolejnym samochodem. Wyjrzałam na stojących pod sklepem młodych mężczyzn. Najstarszy mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, a najmłodszy jakieś piętnaście. Wszyscy trzymali już w dłoniach bronie palne i zajęci byli wyprobowywaniem ich na sporadycznie pojawiających się trupach. Rzadko kiedy udawało im się je trafić, co upewniło mnie, że to zwykli amatorzy, pierwszy raz trzymający taki sprzęt w rękach. Obejrzałam się na dach budynku, gdzie wypatrzyłam Roba. Pora było wkroczyć do akcji.
   Odbezpieczyłam glocka i wymierzyłam w młodego, ciemnowłosego chłopaka, który trzymał w dłoni karabin. Moim zamiarem było strzelić koło jego nóg, ale nerwy sprawiły, że ręka mi drgnęła i zamiast w ziemię, kula trafiła go w udo. Dzieciak zawył z bólu, padając na ulicę. Jego niespodziewający się ataku kumple, unieśli bronie. Znajdowałyśmy się od nich jakieś pięćdziesiąt metrów, a mimo to zobaczyłam w wzroku ich przywódcy zaskoczenie, pomieszane ze wściekłością.
   – Kto strzela? – ryknął silnym, pasującym do jego potężnej postury, głosem.
   – Ktoś nas atakuje! – odparł młody mężczyzna w czapce.
   Nie strzeliłam ponownie, nie chcąc zdradzić swojej pozycji. Mój nieszczęśliwy strzał mógł okazać się dla nas większym problemem, niż mogłoby się zdawać. Klnąc na siebie pod nosem, wychyliłam się zza auta. Cała grupa schowała się w sklepie bądź też za autami. Jedynie ich przywódca stał prosto, z wysuniętą dolną szczęką, rozglądając się wokoło. Był wściekły i gotowy odpowiedzieć atakiem na atak. Miałam wrażenie, że on nie zawahałby się przed zabiciem któregoś z nas.
   – Wiksa! Schowaj się! – zawołał ktoś. Ten jednak nie ruszył się z miejsca.
   – Wyłaźcie, sukinsyny – powiedział cicho i zrobił krok do przodu. – Pogadamy bez rozwalania sobie łbów.   
   Zuza była równie przerażona, co ja, ale na dodatek czułam też poczucie winy. To przeze mnie znalazłyśmy się w tej sytuacji, która mogła się skończyć różnie – w najgorszym razie – tragicznie. Nie mogłam dopuścić, by rudowłosej coś się stało, tylko dlatego, że popełniłam błąd.
   – Zostań tu – rzuciłam do dziewczyny i wyszłam zza auta, nim ta zdążyła mnie powstrzymać. Z rękoma uniesionymi w górze stanęłam naprzeciw Wiksy. – Nie strzelaj.
   Dzieliło nas około dwudziestu metrów. Wiksa zmierzył mnie wzrokiem, początkowo zdziwionym, po czym zaśmiał się.
   – Postrzeliłaś mojego człowieka – powiedział, oglądając się na rannego chłopaka.
   – Przez przypadek – odparłam.
   – Nie wierzę w przypadki. – Wiksa oparł karabin na ramieniu. – Sama jesteś?
   – Tak. – Szybka odpowiedź. Bez zawahania i cienia drżenia w głosie.
   Wiksa zrobił parę kroków w moją stronę. Biła od niego pewność siebie, która ignorowała fakt, że wciąż miałam glocka w uniesionej dłoni. Najwyraźniej uznał, że i tak nie byłabym w stanie zaryzykować.
   Byłby łatwym celem – pomyślałam. Mężczyzna znajdował się na tyle blisko, że mogłabym nie spudłować. Zrobiłabym to z zaskoczenia. Po prostu cel, wymierzenie i pal. Chwila i byłoby po sprawie.
   Ale nie mogłam tego zrobić. Była różnica między zabiciem zombie, a żywego człowieka. Odebranie komuś życia miało być ostatecznością – okrutnym przymusem.
   – Jak się nazywasz?
   Opuściłam lekko bolące już ręce. Wiksa nawet tego nie zauważył.
   – Sasza – powiedziałam.
   – Sasza – powtórzył mężczyzna w zamyśleniu. Miałam wrażenie, że ze mnie kpi. – Wiesz, Saszo, przejęliśmy pewne miejsce, niedaleko stąd. Przyjmujemy ludzi. Mamy żarcie, ochronę – Obejrzał się na sklep – broń.
   – Zachęcająca wizja. – Uśmiechnęłam się fałszywie. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie wierzyłam mu. W Wiksie było coś, co sprawiało, że nie dało się mu zaufać.
   Pełni moich wątpliwości i niechęci do tego człowieka dopełniła Daria. Wystarczył tylko wzrok dziewczyny oraz bezgłośnie wypowiedziane przez nią: nie rób tego, bym mocniej ścisnęła glocka. Wiksa dostrzegł ten ruch i jego przyjazna postawa momentalnie zniknęła.
   – Z chęcią bym dołączyła – powiedziałam czując, jak każdy mięsień w moim ciele spina się go dranic możliwości – ale jakoś ci nie ufam.
   Kilka chwil mierzenia się nawzajem spojrzeniami przeciągało się w nieskończoność. Wiksa już nie udawał – pokazał swoje prawdziwe oblicze. Ledwo jednak zdążył sięgnąć po karabin i wymierzyć we mnie, a powietrze przeszył huk wystrzału. Rzuciłam się za najbliższe auto, chroniąc przed gradem kul, jaki chwilę później na mnie spadł. Te wbijały się w karoserię samochodu, rozbijając szyby w drobny mak. Schowałam głowę w ramionach, gdy posypał mi się na nią deszcz szkła z szyby auta. Spojrzałam na dach budynku, dostrzegając lufę automatu Roba.
   – Zabijcie ich! – ryknął Wiksa.
   Rozległa się seria z karabinu. Ostrzał trwał jeszcze jakieś parę minut i był tak chaotyczny oraz nieskuteczny, że sama poczułam złość na myśl o takim marnowaniu naboi. Gdy w końcu wszystko ucichło, położyłam się na ziemi, szukając wzrokiem Zuzy.
   Dziewczyna sprawnie ukrywała się przed oczami przeciwników, kryjąc się za autami, śmietnikami i powoli zbliżając do busa. Była już prawie przy samochodzie, gdy ten sam chłopak, którego postrzeliłam, zaalarmował swoich towarzyszy. Rudowłosa w porę wycofała się, chowając za auto, zanim ci wypuścili w jej stronę serie, które rozbiły szyby porzuconego samochodu, dziurawiły karoserie oraz opony. Zuza znalazła się w beznadziejnej sytuacji, która w każdej chwili mogła się skończyć dla niej tragicznie. Nie zamierzałam jednak do tego dopuścić. Wyskoczyłam z ukrycia, ostrzeliwując przeciwników. Byłam świadoma, że wystarczyłaby jedna kula, bym zakończyła swoją brawurową akcję, ale nie mogłam pozwolić, by rudowłosa zapłaciła życiem za mój plan. Wykorzystując chwilowe zmieszanie wrogiej grupy, strzeliłam w kierunku chłopaka, mniej więcej w moim wieku. Nie pomyślałam o tym, by go zabić, ale kula sama trafiła go w głowę. Nie miał szans tego przeżyć.
   – Biegnij! – zawołałam do Zuzy, która skryła się za autem parę metrów ode mnie. Ta natychmiast ruszyła w stronę busa.
   Ubezpieczając dziewczynę strzelałam na oślep, byleby tylko trzymać mężczyzn z dala od towarzyszki. W pewnym momencie Wiksa wychylił się, by znów potraktować mnie serią, ale byłam szybsza. Kula trafiła go w ramię, na co ten zawył z bólu. Oprócz tego, zobaczyłam na jego twarzy czysty szał.
   – Zabijcie ją! – ryknął do reszty swoich ludzi. Jeden z nich wycelował we mnie, ale wtedy jego czaszkę przeszyła kula. Był na tyle blisko, że mózg i krew rozbryznęły się na mojej twarzy, którą otarłam z obrzydzeniem rękawem. Gdy ciało opadło, zobaczyłam bladą Zuzę, ściskającą pistolet. Skinęłam jej głową, na co ta odpowiedziała mi niepewnie.
   Znajdowała się już przy samochodzie. Właśnie miała dłoń na klamce, gdy pojawił się gruby, wysoki chłopak.  Złapał dziewczynę za nadgarstek i uderzył nią o bok busa. Rudowłosa ugięła się na nogach, ale nie odpuściła. Zobaczyłam, że drugą, wolną ręką sięga po nóż. Ostrzę błysnęło i zanurzyło się w barku grubasa. Ten wrzasnął uderzając Zuzę z pięści w twarz, aż upadła na ziemię.
   – Zuza! – Biegiem rzuciłam się w stronę dziewczyny. W tym czasie wroga grupa zarządziła odwrót. Z piskiem opon odjechali, zostawiając nas i trzy trupy.
   Gdy odjeżdżali, dostrzelam jeszcze twarz Darii. Ta patrzyła na mnie, jakby ze współczuciem. Przypomniało mi to pewne wydarzenie sprzed lat, w którym uczestniczyłyśmy obie. Wtedy miała ten sam wzrok, choć okoliczności były inne.
   Podbiegłam do podnoszącej się Zuzy i pomogłam jej stanąć na nogi. Miała zaczerwieniony policzek oraz rozciętą górną wargę, ale mimo to starała się uśmiechać.
   – Ale mi przyłożył – jęknęła, dotykając ust.
   – Skurwysyny – warknęłam patrząc w stronę, gdzie zniknęły auta.
   – Znasz ich? – zapytała Zuza.
   – Nie.
   Nagle usłyszałam warknięcie. Zombie w czerwonym od krwi szlafroku wyłonił się zza rogu i od razu ruszył do leżącego na ziemi chłopaka, którego trafiłam pierwszego. Był już o kilka kroków od niego, gdy dzieciak poderwał się i krzyknął.
   – Nie! Zostaw! – wołał, jednocześnie czołgając, by znaleźć jak najdalej od truposza.
   – No proszę – mruknęłam wyciągając nóż.
   Zombie pochylał się już nad wierzgającym i krzyczącym chłopakiem, zaciskając ręce na jego kurtce. Nim jednak zdołał znaleźć się na tyle blisko, by ugryźć dzieciaka, kopnęłam truposza prosto w twarz. Odrzucony na bok zombie nie leżał jednak długo, ale nim zdążył się podnieść, przycisnęłam go do ziemi i wbiłam nóż w tył czaszki.
   – Niezły cios – powiedziała z uznaniem Zuza.
   – Kurs samoobrony na coś się przydał – odparłam, kucając przed chłopakiem. Ten wciąż był przerażony, ale patrzył na mnie groźnie – a przynajmniej starał się tak wyglądać. – Jak się nazywasz?
   – Pierdol się! – syknął z drżeniem w głosie. Był blady jak ściana, co było skutkiem utraty krwi, bólu i strachu. To jeszcze dzieciak – pomyślałam.
   – Nie sądzę, żeby twoi rodzice tak ci dali na chrzcie – wtrąciła Zuza.
   Wpatrywałam się usilnie w dzieciaka, trzymając pistolet w dłoni tak, by ten to widział. Cały czas starał się nie pokazywać, że się boi, ale zdradzał go strach w rozbieganych oczach i drżąca, dolna warga.
   Nie miałam pojęcia, w jakim był wieku. Ciężko było to oszacować po nieco dziecinnej twarzy, bez choćby włoska zarostu, ale stwierdziłam, że nie mógł mieć więcej, niż szesnaście lat.
   – Saszo.
   Odwróciłam się do Zuzy. Ta wskazywała na zombie, który wyszedł z uliczki. Zakrwawiony mężczyzna z odgryzioną połową twarzy szedł w naszym kierunku powarkując przy tym.
   – Zajmiesz się nim?
   Nie trzeba było dwa razy prosić. Rudowłosa wyciągnęła nóż i ruszyła na zdechlaka.
   – Widzisz? – Złapałam chłopaka za podbródek i zmusiłam by spojrzał na zombie. Zuza złapała sztywnego za szyję i wbiła mu nóż w oczodół. Za nim wyszedł jednak następny. – Zaraz będzie ich tu więcej. Nam się uda uciec, ale jak myślisz, jak daleko uda ci się uciec z tą nogą? Pięć metrów? Dziesięć? W końcu cię dopadną, a ty nie będziesz się miał jak bronić. Dorwą cię, rozszarpią, będą odgryzać każdy kawałek twojego ciała, a ty będziesz błagał o pomoc, ale nikt ci nie pomoże. Sam widzisz, że lepiej dla ciebie, żebyś mówił. Jak się nazywasz?
   – Michał – powiedział spuszczając wzrok. Cały drżał. – Ale mówili na mnie Młody – dodał zaraz.
   – No widzisz. Nie było tak trudno, prawda? Kim jest twoja grupa? Skąd jesteście?
   – Nie mogę powiedzieć – odparł z wyraźnym strachem wymalowanym na twarzy.
   – Michał, nie pogrywaj ze mną. Gadaj.
   – Ale ja naprawdę nie mogę powiedzieć! – wykrzyknął.
    Złapałam jego udo i zacisnęłam palce na ranie. Chłopak wrzasnął.
   – Gdzie jest wasz obóz? – pytałam naciskając kciukiem na ranę. Poczułam ciepłą krew spływającą mi po dłoni.
   – Nie mogę powiedzieć! – Grube krople łez płynęły po czerwonych policzkach chłopaka.
   – Sasza! Przestań!
   Za mną stał Rob. Wyglądał na przerażonego moim zachowaniem, ale zignorowałam go. Od tego, co wiedział Młody, mogło zależeć nasze życie.
   – Biegnij pomóc Zuzie – powiedziałam ostro do przyjaciela. Rudowłosa nadal załatwiała pojawiające się zombie, których było coraz więcej. Rob zawahał się, czym zdenerwował mnie jeszcze bardziej. Popatrzyłam na niego groźnie i krzyknęłam głosem nieznoszącym sprzeciwu – Już!
   Michał łkał, a po jego policzkach spływały duże krople łez, mieszające się z potem, który pojawił się na jego czole. Kula musiała uszkodzić jakąś żyłę, dlatego tak krwawił, a ja jeszcze bardziej pogarszałam jego stan torturując go. Niestety, musiałam.
   – Powiesz mi? – Poczekałam chwilę, ale młody nawet na mnie nie spojrzał. Widząc jego wahanie się, przyłożyłam lufę glocka do jego drugiej nogi – Mam ci przestrzelić drugą?
   – Nie! – wykrzyknął szybko, z przerażeniem. – Wiksa mnie zabije.
   – Ja to zrobię jeżeli nie zaczniesz gadać. Gdzie jest wasz obóz?
   – W hotelu – powiedział cicho.  
   – W hotelu? Którym?
   – Hotel „Royal”. Pod Głogowem.
   Znałam to miejsce. Hotel znajdował się jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Nowogrodu i rzeczywiście, było to dobre miejsce do obrony. Wysoki, mocny płot, solidne mury, dużo miejsca…
   – Ilu was jest? – zapytałam szybko, słysząc coraz bardziej paniczne głosy Roba i Zuzy. Zombie zwabione hałasem zaczęły coraz liczniej pojawiać się na ulicy.
   – Dwudziestu. Może trzydziestu – odparł i zaraz spojrzał na mnie hardo. – Wiksa was zabije. Będziesz błagać o życie. Wróci po mnie i…
   – Nie sądzę żebyś go interesował, dzieciaku. Zostawił cię na pastwę losu. Krótko mówiąc – ma cię w dupie, więc lepiej się zamknij, bo inaczej naprawdę cię zostawimy.
   Chwyciłam Młodego za ramię i dość brutalnie poderwałam go z ziemi. W tym czasie moi przyjaciele wrócili do mnie, zziajani po walce z trupami, których z resztą było coraz więcej. Musieliśmy uciekać.
   – Biegnijcie do auta – powiedziałam oddając Młodego Robowi.
   – A ty? – zapytał podtrzymując krzywiącego się z bólu chłopaka.
   – Potrzebujemy broni – odparłam z niepokojem zerkając na coraz liczniej schodzące się trupy.
   – Wrócimy po nią później – zaoponował chłopak, ale ja nie dałam się przekonać.
   – Idźcie – powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu i wpadłam do sklepu.
   Grupa Wiksy zrobiła tam niemały bałagan. Niektóre półki były poprzewracane, towary leżały na podłodze wraz z manekinami prezentującymi ubrania, a gabloty zostały rozbite. Chwyciłam jedną z leżących na wystawie torb i zaczęłam pakować do niej wszystko to, co się ostało. Nie było tego dużo, ale na razie musiało wystarczyć. Gdy ściągałam ze ściany strzelbę, zostałam niespodziewanie zaatakowana. Ktoś wyskoczył na mnie z boku i razem ze mną wpadł na stojące pod ścianą wieszaki. Zaplątana w ubrania nie widziałam, kim był napastnik, ale podpowiedzią były dla mnie długie, blond włosy za które złapałam. Mocnym szarpnięciem wyrwałam garść jasnych pukli, tym samym posyłając moją przeciwniczkę na podłogę. Sama podniosłam się i kopnęłam dziewczynę czubkiem mojego buta w udo. Ta zawyła z bólu. Rozglądnęłam się za swoją bronią, którą zobaczyłam leżącą kawałek dalej. Ruszyłam po nią, lecz wtedy nagły ciężar spadł na mnie, przygniatając do ziemi. Poczułam falę bólu w obitych żebrach, o których zdążyłam już zapomnieć. Wściekła zacisnęłam zęby, bezradnie patrząc na uciekającą dziewczynę. Przeklęłam pod nosem, wyczołgując się spod półki. Zaciskając zęby podniosłam wyładowaną w połowie torbę, akurat w momencie, gdy do środka wpadł pierwszy zombie.
   – To są chyba jakieś żarty.
   Zarzuciłam torbę na ramię i złapałam za moją niezawodną siekierę. Rozpłatanie czaszki zombie nie było już dla mnie problemem, ale przez obite żebra sprawiało mi to ból. Był on jednak do zniesienia. Wyszłam na zewnątrz, szukając wzrokiem swoich towarzyszy. Nie zobaczyłam jednak ani ich, ani samochodu. Zamiast tego ulicę opanowała horda zombie. Było ich naprawdę dużo.
   Przeklęłam ponownie, rzucając się do ucieczki, równocześnie szukając w torbie naboi do mojego glocka. Drżącymi dłońmi uzupełniałam magazynek, cały czas oglądając się za siebie. Trupy podążały za mną niczym cień. W końcu odbezpieczyłam broń, posyłając pierwszą kulę w głowę zombie, który stanął mi na drodze. Przeskoczyłam nad jego ciałem, kierując się w wąską uliczkę, jedną z tych, które prowadziły do dziesiątek innych, a człowiek gubił się jak w labiryncie. Kilka razy musiałam nagle zmieniać trasę, gdy drogę odcinały mi zombie. Nieraz tylko cudem udawało mi się nie wpaść w ich ręce. Moja szaleńcza ucieczka zakończyła się w momencie, gdy ból żeber stał się nie do zniesienia, a przez to znowu pojawiły się duszności. Problemem była też dość ciężka torba, którą dźwigałam na ramieniu. Zatrzymałam się, wykorzystując chwilowy brak zagrożenia w pobliżu. Musiałam się jednak śpieszyć – ożywieńce mogły się pojawić w każdej chwili. Znajdowałam się akurat na blokowisku, więc stało tu kilka koszów na śmieci. Otworzyłam brązowy, plastikowy kubeł i wrzuciłam do niego torbę. Wyciągnęłam z niej jeszcze strzelbę oraz garść naboi, które wrzuciłam do kieszeni. Pozostałam z nią, ze swoim glockiem, siekierą oraz nożem. To musiało wystarczyć. Ruszyłam dalej.
   Przebiegłam zaledwie kilka metrów, gdy zostałam wciągnięta w głąb jakiegoś pomieszczenia. Chciałam krzyknąć, ale wtedy czyjaś dłoń zamknęła mi usta. Było tam ciemno, bo jedyne okno, które znajdowało się wewnątrz, było zasłonięte jakimś materiałem. Jednak cienkie promyki światła, które przebijały się przez tą zasłonę, zdołały oświetlić twarz stojącej przede mną postaci. Dostrzegłam wyraźnie męskie rysy twarzy, którą pokrywał ciemny zarost oraz jasne, przewiercające mnie na wylot oczy. Mężczyzna był wyższy ode mnie i wyraźnie silniejszy, przez co nie mogłam się ruszyć. Dopiero po chwili zobaczyłam jeszcze jedną osobę, która stała za plecami mojego „wybawiciela”.

   Z deszczu pod rynnę – pomyślałam, dyskretnie sięgając po glocka.