niedziela, 23 lipca 2017

ROZDZIAŁ 8 - MIASTO DUCHÓW (ADAM)

   Jechaliśmy ulicą, na której w większości znajdowały się sklepy. Patrzyłem na ograbione z towarów placówki, które ludzie w ostatnich swoich chwilach postanowili okraść. Było to dla mnie niedorzeczne i głupie. Ryzykować życie swoje, a może nawet swoich bliskich dla paru rzeczy, które i tak już nie miały wartości? Czysta głupota! Na dodatek, większość tych, którzy postanowili się wzbogacić, szwendała się teraz po ulicy. Jakiś mężczyzna leżał przygnieciony telewizorem plazmowym, młoda kobieta utknęła w witrynie sklepowej między dwoma wieszakami, a inna leżała na chodniku przed drogerią, otoczona przez pożerających ją zombie.
   – Nie śpij – Max szturchnął mnie w bok, aż drygnąłem.
   – Sorki, zamyśliłem się – powiedziałem odrywając wzrok od pokracznych postaci. Te próbowały nas dogonić, ale samochód był dla nich za szybki.
   Spojrzałem na swój pistolet, który leżał na moich kolanach. Odkąd go miałem, starałem się zawsze mieć go w zasięgu. Dawał mi siłę oraz odwagę, no i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Zawdzięczałem mu życie, ale byłem pewien, że kiedyś w końcu musiałbym za jego pomocą komuś je odebrać. Świat się zmienił, a ludzie wraz z nim. Zawsze tak było.
   – Co się wtedy stało? – zapytałem.
   Max spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
   – Podczas transakcji – wyjaśniłem. – Jak wirus mógł tak szybko się rozprzestrzenić?
   Ta kwestia od początku zdawała mi się być dziwna. Zdawałem sobie, że jeden zarażony ugryzł drugiego, a ten kolejnego i tak dalej, i tak dalej, ale w to, że w zaledwie trzy dni dotarł z województwa małopolskiego do lubuskiego, trudno mi było uwierzyć. I w fakt, że temat ten był przemilczany w mediach, chociaż ożywanie zmarłych nie mogło przejść bez echa.
   – Miał wystarczająco dużo czasu – odparł Max tajemniczo.
   Już miałem zapytać, o co chodzi, gdy dwudziestoośmiolatek pochylił się lekko do przodu.
   – A to co?
   Powędrowałem za jego wzrokiem i zobaczyłem kobietę. Ta klęczała na środku ulicy, kołysząc się w przód i w tył. Gdy nas zobaczyła, od razu poderwała się na nogi, machając desperacko rękoma.
   – Zatrzymaj się – powiedziałem. Max zrobił to niechętnie.
   Wyszedłem na zewnątrz, przezornie rozglądając wokoło, szukając zagrożenia. Na szczęście, w pobliżu nie było żadnych trupów ani też innych ludzi. Tylko ta kobieta.
   – Wszystko w porządku? – zapytałem, podchodząc do niej. Ta spojrzała na mnie zapłakana.
   Była mniej więcej w wieku mojego brata. Jasne, sięgające ramion włosy miała poplątane i brudne. Jej twarz była w ciemnych smugach, a ubranie – kiedyś na pewno ładne – poplamione.
   – Pomóżcie mi. – Spojrzała na mnie błagalnie. – One są wszędzie. Dorwali… Dorwali moją siostrę.
   Wybuchła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach. Obejrzałem się na Maksa, który podejrzliwie patrzył na nieznajomą. Na ramieniu trzymał swój karabin.
   – Jesteś sama? – zapytał.
   – Ta-ak. – Otarła mokrą od łez twarz. – Błagam, weźcie mnie ze sobą. Sama sobie nie poradzę.
   – Nie ma mowy – ubiegł mnie Max, gdy chciałem zgodzić się na prośbę kobiety. Brat spojrzał na mnie beznamiętnie. – Nie mamy czasu na bawienie się w niańkę.
   – Max! – skarciłem brata, podchodząc do niego. – Ona potrzebuje pomocy.
   – Jak wszyscy. Będziemy zabierali każdego, kto wybiegnie nam przed maskę?
   Rozumiałem pobudki Maksa, ale nie zgadzałem się z nimi. Oczywiście rozumiałem, że wszystkim nie mogliśmy pomóc, ale mogliśmy przynajmniej się o to postarać.
   – Ona jest sama. Bezbronna. Jak ma przeżyć? – argumentowałem. Po minie brata stwierdziłem, że mógłbym go przekonać. – Może się nam przydać. We troje będziemy mieli większe szanse i bardzo dobrze o tym wiesz.
   Max jeszcze przez chwilę zaciskał szczękę i patrzył na kobietę niepewnie, ale w końcu pokiwał głową.
   – Dobra. Niech będzie – westchnął, wracając do auta.
   – Możesz…
   Nie zdążyłem dokończyć, gdy poczułem chłodny metal na odsłoniętej szyi. Blondynka, bo ze zwinnością kota, stanęła za mną. Uniosłem obie ręce w obronnym geście, a zaalarmowany Max wymierzył w kobietę z automatu.
   – Nawet nie próbuj – syknęła ostrzegawczo w jego stronę.
   – Puść go, a może cię nie zabiję – odparł ten, nie przestając celować.
   – Spróbuj. Zobaczymy, kto okaże się szybszy. – Na dowód jeszcze mocniej przyciskając mi ostrze do szyi. Zadrżałem, wyczuwając ostrość noża.
   Blondynka gwizdnęła przeciągle, czym przywołała drugą kobietę, która wyszła zza rogu budynku. Miała ona w dłoniach wiatrówkę. Tym, co prawda, nikogo by nie zabiła, chyba, że trafiłaby celnie albo z bardzo bliska. 
   – Rzuć broń – powiedziała, mierząc do Maksa. Ten jednak nie zareagował na jej żądanie.
   – Daję wam ostatnią szansę. – Ton jego głosu wskazywał, że był rozwścieczony. Zobaczyłem, że kobieta z wiatrówką straciła nieco pewności siebie. 
   – Możemy to załatwić inaczej. – Podjąłem próbę negocjacji, ale odpowiedzią na nią było mocniejsze szarpnięcie, przez które nóż naciął lekko skórę na mojej szyi.
   – Zamknij się! A ty – zwróciła się do mojego brata – odłóż tą pieprzoną broń, bo go zabiję! Nie żartuję!
   Blondynka numer dwa stała już tylko parę metrów od mojego brata. Widziałem duże podobieństwo między nią, a moją oprawczynią. Musiały być rodziną. Może nawet siostrami.
   Widziałem konsternację na twarzy Maksa. Zastanawiał się, czy ma zaryzykować i spróbować zastrzelić obie kobiety, czy też po prostu się poddać. W obu przypadkach musiał liczyć się z ryzykiem swojej porażki i mojej śmierci. Widać było, że nasze napastniczki były zdesperowane.
   Ostatecznie odłożył karabin na ziemię i uniósł ręce.
   – Mądra decyzja. – Kobieta podniosła broń Maksa, a jej siostra zabrała moją. Nacisk noża znikł z mojej szyi, gdy obie ruszyły do naszego auta.  
   – Zapłacicie za to.
   – Nie sadzę, skarbie. – Blondynka od wiatrówki posłała Maksowi całusa.
   – Żeby nie było, że jesteśmy bez serca – dodała ta druga, przez okno rzucając nam nóż, którym jeszcze przed chwilą mi groziła.
   Nasze auto odjechało, zabierając całą broń, zapasy i szanse na przeżycie. Patrząc na znikający za rogiem bagażnik, czułem wyrzuty sumienia. W końcu siostry wykiwały nas przeze mnie. Max miał prawo być na mnie wściekłym. Ale zamiast wyrzucić na mnie pretensje, ten tylko podniósł nóż i wcisnął go za pasek.
   – Max, ja…
   – Musimy znaleźć nowe zapasy – powiedział, rozglądając się wokoło. – Jakaś broń też by się przydała. Sprawdzimy te sklepy. Może nie wszystko zostało splądrowane. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy też nowy samochód.
   Jego pobłażanie w stosunku do mojej głupoty czasem było ciężkie. Wolałem, by już mnie opieprzył, niż udawał, że nic wielkiego się nie stało. A stało.
   Ruszyłem bez słowa za bratem.

☠☠☠

   Odpuściliśmy sobie przeszukiwanie sklepów, bo bez broni było to zbyt ryzykowne. Postanowiliśmy więc sprawdzić jedną z kamienic, które znajdowały się na końcu ulicy. Liczyliśmy, że chociaż tam uciekający w panice ludzie nie zabrali wszystkiego z lodówek. W końcu to była jedna z ostatnich rzeczy, jaką zabierano z domów – a przynajmniej robili tak ci liczący na pomoc. Po co dodatkowo obciążać się żywnością, skoro dostaliby ją gdzieś indziej? Z tą myślą weszliśmy do środka dwupiętrowego budynku.
   W środku panowała ciemność. Na końcu korytarza, za schodami, znajdowały się drzwi. Te zapewne prowadziły na podwórze. Obok nich było szczelnie zasłonięte kocem okno. Czuć było też smród czegoś, czego nie potrafiłem nawet określić. Słodkawo-mdlący zapach przyprawiał mnie o mdłości.
   – Co tu tak cuchnie? – zapytałem chowając twarz w zgięcie łokcia.
   – Śmierć – odparł jednym słowem Max i ruszył schodami na górę.
   Wyraźniejszy smród dochodził z mieszkania, znajdującego się na pierwszym piętrze. Zaraz po otworzeniu drzwi, uderzył w nas fetor tak intensywny, że aż mnie zemdliło. Wydawało się nawet, że od niego powietrze aż zgęstniało. Musiałem mocno zaciskać zęby i panować nad skurczami żołądka, by nie zwymiotować. Miałem ochotę wyjść z powrotem na korytarz, ale ciekowość zwyciężyła.
   Mieszkanie ewidentnie należało do jakiejś starszej osoby. Być może nawet małżeństwa. Świadczył o tym nie tylko wystrój, ale i ubrania oraz czarno-białe, ślubne zdjęcia. Weszliśmy do salonu, a potem do kuchni. Oba te pomieszczenia okazały się być puste. Pozostał tylko jeden pokój, który musiał być sypialnią. Dochodziło stamtąd stłumione przez drzwi warczenie, połączone z cichym łupaniem. Ująłem mocniej nóż, który zabrałem z kuchni czując rosnącą adrenalinę. Nie byłem wyszkolony do walki bronią białą, dlatego odczuwałem pewien strach. Pistolety były prostsze. Głośniejsze, ale prostsze.
   Max spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem mu głową. Weszliśmy do środka, gdzie przywitał nas odrażający obrazek.
   Na dużym łóżku małżeńskim leżało obgryzione z mięsa ciało, a na podłodze obok siedział zombie. Truposz był tak obżarty, że nie mógł się poruszyć. Był to mężczyzna około osiemdziesiątki, ubrany w piżamę, która mocno opinała go w brzuchu. Przez to wyglądał, jakby był w ciąży.   
   Drugie zwłoki w tym pokoju należały do kobiety. Miała na sobie długą, czerwoną od krwi, koszulę nocną. Nie dało się dostrzec jej twarzy, z której pozostały tylko strzępy. Nieosłonięte niczym zęby, dziura w miejscu nosa z kawałkiem chrząstki oraz puste oczodoły. Reszta ciała nie wyglądała lepiej. Żebra sterczały, osłaniając resztkę zachowanych organów. Wśród kawałków wnętrzności widziałem kręgosłup. Jelita zwisały z łóżka, ciągnąc się aż do zombie, który trzymał je w ręce.
   Był to okropny, ale i smutny obrazek. Nie chciałem na niego patrzeć, a równocześnie nie mogłem oderwać od niego wzroku. Patrzyłem w puste oczy ożywieńca, który próbował do nas podpełznąć. Dopiero Max powstrzymał go, przygniatając truposza butem do podłogi i wbijając mu nóż w skroń.
   – Chodźmy stąd – mruknął, wychodząc z pokoju.
   Nie oponowałem. Patrzenie na ten koszmarny widok tylko wzbudzały we mnie mdłości.
   Przeszukując mieszkanie znaleźliśmy w lodówce prowiant, który nadal nadawał się do spożycia. Co prawda widok masakry z pokoju obok odebrał mi cały apetyt, ale cieszyłem się, że nasza sytuacja zaczyna się poprawiać.
Podczas przeszukiwania szafek nie mogłem się wyzbyć nieprzyjemnego uczucia. Ciągle miałem wrażenie, że jesteśmy jak złodzieje okradający groby, bo w jakimś stopniu tym było to mieszkanie – grobem dwójki jego właścicieli.
   – Patrz na to. – Max wszedł do salonu, trzymając w dłoniach lornetkę.
   – Przydatna rzecz – mruknąłem wracając do grzebania w szufladach. Nie natrafiłem tam jednak na nic ciekawego. Wściekły zamknąłem je z trzaskiem. – Kurwa.
   – A tobie co?
   – Nic – warknąłem. Wziąłem głęboki wdech, ale wcale mnie on nie uspokoił. – Co my właściwie robimy? Jesteśmy jak jakieś cholerne hieny cmentarne. Plądrujemy dom ludzi, którzy leżą martwi w pokoju obok.
   – Właśnie. – Max odłożył lornetkę na stół, o który się oparł. – Są martwi. Im to już nie robi różnicy, co się tu dzieje.
   – Wiesz dobrze, o co mi chodzi – powiedziałem zirytowany.
   – Wiem tylko tyle, że jeżeli dalej będziesz miał takie podejście, to długo nie pożyjesz. – Mówił wolno, jak do dziecka, któremu musiał coś tłumaczyć. To tylko zirytowało mnie jeszcze bardziej. – To nie czas na sentymenty, Adam. To, co się stało, powinno dać ci jasno do zrozumienia, że zgrywanie bohatera nie jest opłacalne. Jesteśmy w dupie, ale nie będziemy się teraz użalać. Póki co żyjemy, więc przestać jęczeć, weź się w garść i pakuj rzeczy.
   Był zły. Może nawet wściekły, ale powiedział mi samą prawdę. Miał rację co do tego, że pomagając zapominałem o rozwadze. Najpierw Wiktor z Mileną, a potem siostry – w obu tych przypadkach działałem lekkomyślnie i przyniosło to nam same problemy. Pomaganie innym w tych czasach stało się bardzo ryzykowne.
   – Przepraszam, Max. Masz rację – powiedziałem drapiąc się po policzku. Nigdy nie byłem fanem zarostu, dlatego kłująca szczecina doprowadzała mnie do szału. – Mam tego już po prostu dość. W ciągu jednego dnia wszystko zniknęło. Chyba jeszcze nie do końca to ogarnąłem.
   – W porządku. – Max poklepał mnie przyjacielsko po plecach.
   Nagle naszą uwagę przykuła sytuacja dziejąca się na ulicy. Usłyszeliśmy serię wystrzałów, które brzmiały, jakby ktoś toczył ze sobą małą wojnę. Nie widzieliśmy co właściwie się działo, bo z tego poziomu zasłaniały nam wszystko bloki.
   – Na górę – zarządził Max.
   Na drugim piętrze znajdowała się drabinka, która prowadziła na dach. Wspięliśmy się po niej, po czym naszym oczom ukazała się panorama miasta. Gdzieniegdzie unosiły się stróżki dymu, jakiś budynek, dwie ulice dalej, doszczętnie spłonął, ulice były zastawione porzuconymi autami, a między nimi chodziły żywe trupy. Miasto duchów – pomyślałem. Było to trafne określenie tej opanowanej przez zombie miejscowości.
   – Patrz. – Max podał mi lornetkę, przez którą sam przed chwilą patrzył, i wskazał mi ulicę kawałek dalej.
   Byłem świadkiem pierwszych, zapewne nie ostatnich, przypadków ludzkiego okrucieństwa i degeneracji. Jakieś dwie grupy strzelały do siebie. Pewnie chodziło im o sklep z bronią, której szyld widziałem bardzo dobrze.
   – Zaczęło się szybciej, niż myślałem – mruknąłem, oddając lornetkę. Nie miałem ochoty patrzeć na wzajemnie mordujących się ludzi.
   – Niby co? – zapytał Max.
   – Tracenie człowieczeństwa. – Oparłem się o komin. – Tak będzie wyglądał teraz ten świat? Ludzie będą się zabijać, bo będzie to łatwiejsze? Niedługo dojdzie do tego, że będziemy gotowi odebrać komuś życie za puszkę fasoli.
   Max nie skomentował mojego wywodu i powrócił do śledzenia sytuacji. Strzały ucichły, a po niosącym się pisku opon twierdziłem, że jedna z grup odjechała.
   – Wracajmy do środka i wynośmy się stąd – powiedziałem po kilku minutach, podczas których Max nadal obserwował okolicę.
   – Cholera! – syknął niespodziewanie.
   – Co jest?
   – Sam zobacz.
   Podszedłem do krawędzi dachu i nie musiałem używać lornetki, by widzieć hordę trupów zalewającą ulicę. Było ich naprawdę sporo i podążały za ciemnowłosą kobietą. Nieznajoma biegła uliczkami, co chwilę poprawiając dużą, czarną torbę którą miała na ramieniu i zbliżała się w naszą stronę. Gdy dotarła na nasze osiedle, na moment przystanęła. Z torby wyciągnęła broń, na widok której Maksowi aż zaświeciły się oczy.
   – Gdzie idziesz? – zapytałem, ale ten już zniknął na dole.  
   Mój brat zbiegł na sam dół, stojąc przy drzwiach, prowadzących na podwórko. Czekał, uważnie nasłuchując. Nie wiedziałem, co ma w planach, ale nie odważyłem się odezwać. Czułem napięcie, jakie towarzyszyło tej sytuacji i słyszałem jeszcze oddalone, ale coraz wyraźniejsze zawodzenie trupów.
   Nagle Max pociągnął za klamkę, wychylił się na zewnątrz i wciągnął kogoś do środka. Przez ciemność myślałem, że było to zombie, ale gdy nie było żadnych oznak, że rzeczywiście tak jest, uspokoiłem się. W półmroku dostrzegłem, jak mój brat  zasłania dłonią usta zaskoczonej postaci. Dopiero wtedy skojarzyłem fakty i rozpoznałem w niej tą samą dziewczynę, która uciekała przed hordą zombie.
   – Ani drgnij – wycedził Max.
   Nie wiedziałem, czy to przez strach, czy też dziewczyna po prostu rozumiała, że chwilowo to najlepsze wyjście, ale stała nieruchomo, przyciśnięta do drzwi. Cała nasza trójka trwała w ciszy, podczas gdy przez podwórko przetoczył się pochód zombie. Gdyby choć jednemu wpadło do głowy zainteresować się naszym budynkiem, mielibyśmy nie lada kłopoty.
   – Puszczę cię teraz – odezwał się Max, gdy od dłuższej chwili nie słychać było żadnych oznak dalszej obecności zombie. – Ale niczego nie próbuj. Rozumiesz?
   Dziewczyna skinęła głową, cały czas patrząc na mojego brata. W tym spojrzeniu nie było strachu – wręcz przeciwnie. Max ledwo zdjął dłoń z jej twarzy, gdy ta kolanek kopnęła go w brzuch i wymierzyła w niego z pistoletu.
   – Kurwa mać! – jęknął zgięty w pół Max.
   – Cofnij się – powiedziała do niego dziewczyna. Rozległo się ciche kliknięcie, gdy odbezpieczyła broń. – Oboje. Już!
   – Spokojnie. – Uniosłem obie ręce tak, by to widziała. – Nie mamy złych zamiarów.
   – Gdzieś to kiedyś słyszałam. – Zerknęła na mnie przelotnie.
   – To jest twoja wdzięczność za pomoc? – Max wyprostował się, rozmasowując miejsce gdzie padł cios.
   – Nie potrzebowałam pomocy.
   – Jasne – prychnął mój brat. – A tę hordę zombie prowadziłaś na spacer.
   – Wystarczy – skarciłem brata, na co ten przewrócił oczami. Zwróciłem się do dziewczyny, która nie opuściła broni nawet na milimetr. – Wybacz mu, czasem jego mózg nie łączy się z językiem. Jestem Adam, a to mój brat – Max.
   Nieznajoma jeszcze przez chwilę mierzyła nas niepewnym wzrokiem, ale ostatecznie opuściła broń. Nie schowała jej jednak, a dalej trzymała zapobiegawczo w dłoni. Miałem nadzieję, że nie zdecyduje się jej jednak użyć.
   – Sasza – powiedziała.
   – Skoro już wszyscy się poznaliśmy, możemy stąd iść? – wtrącił się Max. – To stado jeszcze może wrócić – dodał, nie omieszkując posłać Saszy wymownego spojrzenia.
   Przewróciłem oczami. Tak, Max bardzo często bywał dupkiem.
   – Dlaczego miałabym wam zaufać? – zapytała Sasza.
   Max zatrzymał się w pół kroku. Spojrzał na nowo poznaną dziewczynę w sposób, którego nie potrafiłem odgadnąć.
   – Bo to na razie najlepsze, co możesz zrobić – odparł.
   Nie wróciliśmy do mieszkania staruszków. To na dole okazało się być otwarte i puste. Odgłosy zombie dochodziły z zewnątrz, ale truposze na razie nam nie zagrażały. Mimo to czułem niepokój. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek uda mi się przyzwyczaić do obecności żywych trupów.
   Max ruszył rozejrzeć się po mieszkaniu, a Sasza usiadła na fotelu w salonie. Odłożyła na razie pistolet, ale wciąż trzymała go w zasięgu ręki. Nie dziwiłem się jej, że zachowuje taką ostrożność, bo i ja zerkałem na nią podejrzliwie. Akcja z blondynkami nauczyła mnie, że na każdego trzeba patrzeć z dystansem. Dziwiłem się jednak, że Max, zaraz po wygłoszeniu tyrady o ostrożności i niechęci do zawierania znajomości z innymi ludźmi, pomógł dziewczynie.
   – Jesteś stąd? – zapytałem, przerywając niezręczną ciszę.
   – Tak – odparła krótko, zdejmując brązową, skórzaną kurtkę i odkładając ją na bok. Pod spodem miała czarny golf, który podkreślał jej talię oraz piersi.
   Dopiero wtedy miałem okazję przyjrzeć się nowo poznanej. Sasza była ładną, młodą kobietą, czego nie dało się nie zauważyć. Miała dość ostre rysy twarzy, z mocno zarysowanymi kościami policzkowymi i nieco kwadratową szczęką. Oczy miała szare, nieco ciemniejsze niż Maksa, otoczone gęstymi rzęsami. Ciemny, gruby warkocz włosów opadał jej na ramię, sięgając prawie pasa. Tak, Sasza była ładna.
   – A wy skąd jesteście? – zapytała.
   Gdy przyłapałem się na gapieniu na dziewczynę, zawstydzony odwróciłem wzrok. Odchrząknąłem, starając się zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie.
   – Z Krakowa – odparłem szybko.
   – Co was tu sprowadziło? – Sasza brzmiała już na bardziej wyluzowaną, albo przynajmniej już nie tak spiętą.
   – My… jechaliśmy w odwiedziny do kumpla – powiedziałem, naprędce wymyślając kłamstwo.
   – To niezbyt trafiliście z czasem. – Sasza, po raz pierwszy, uśmiechnęła się lekko. – Zazwyczaj nasze miasto jest bardziej przyjazne dla turystów.
   Również się uśmiechnąłem. Miło był w końcu porozmawiać, choć przez chwilę nie myśląc o tym całym syfie, który rozgrywał się na zewnątrz.
   – Gdzie są twoi znajomi? – zapytałem. Gdy Sasza spojrzała na mnie zaskoczona, zaraz wyjaśniłem: – Widzieliśmy, jak walczyliście z inną grupą. Przez lornetkę.
   Sasza zmieszała się wyraźnie i spięła. Odwracając wzrok, zagryzła policzek.
   – Rozdzieliliśmy się – powiedziała. – Byłam z przyjacielem i dziewczyną, którą poznaliśmy wczoraj. Uratowała nam życie.
   – Będziesz ich szukać?
   Nie odpowiedziała, gdy z kuchni zawołał mnie Max. Zostawiłem Saszę i przeszedłem do kuchni, gdzie mój brat przetrząsał szafki.
   – Dobra, gadaj o co chodzi. – Skrzyżowałem ręce na piersi. – Dopiero mówiłeś, że nie powinienem zgrywać bohatera, a sam to robisz. Co jest?
   – Nie mogę być dobrym chrześcijaninem? – zapytał, nie przestając zaglądać do kolejnych szafek.
   – Nie pieprz. Nie jesteś nawet wierzący. – Zerknąłem w stronę salonu. Sasza wyciągnęła magazynek ze swojego pistoletu, sprawdziła go, po czym włożyła z powrotem. Wtedy w głowie pojawiła mi się pewna myśl, której nie potrafiłem odrzucić, a która mnie zdenerwowała. – Chyba nie chcesz jej okraść? 
   Mina Maksa mówiła coś wręcz przeciwnego.
   – Chyba oszalałeś. – Z niedowierzaniem pokręciłem głową.
   – Potrzebujemy tej broni – powiedział na swoje usprawiedliwienie. – Poza tym, nie zabierzemy jej wszystkiego.
   – To nie zmienia faktu, że staniemy się nie lepsi niż tamte kobiety – syknąłem. – Max, możemy się z nią dogadać.
   Mój brat wyprostował się, patrząc na mnie z politowaniem. W dłoni miął paczkę suszonej wołowiny.
   – Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Zaprzyjaźnijmy się z nią i razem przeżyjmy te najgorsze chwile, trzymając się za rączki – zironizował. – Dopiero co zabiła człowieka. Widziałem. Jakoś nie wygląda na przejętą albo skruszoną. Z nami może w każdej chwili zrobić to samo. Nie znamy jej.
   – Nie sądzisz, że gdyby chciała nam coś zrobić, to już by to zrobiła? – próbowałem bronić Saszy, choć słowa maksa mną wstrząsnęły.
   – No właśnie.
   Spojrzeliśmy oboje w kierunku drzwi. Sasza stała w nich, opierając się o futrynę i zagryzając policzek. Beznamiętnie patrzyła na Maksa. Pistolet tkwił, zatknięty za jej pasek.
   – Saszo. Max. – Stanąłem między tą dwójką, gotów interweniować, gdyby którekolwiek z nich chciało zrobić coś głupiego. Gromy, jakie ciskali sobie oczami, były wyraźnym znakiem, że powinienem podjąć funkcję mediatora. – To wcale nie tak…
   – Dam wam broń – powiedziała niespodziewanie dziewczyna. Jej słowa wprawiły w osłupienie nie tylko mnie. Max również był  zaskoczony takim obrotem spraw.
   – Ale…?
   – Ale pomożecie mi odnaleźć moich przyjaciół – dokończyła i po chwili namysłu dodała: – I nie zabiję was.
   Wiedziałem, że żartowała, ale dreszcz i tak przebiegł mi po krzyżu. Byłem przekonany, że po tym, jak usłyszała naszą rozmowę, zabije nas, a w najlepszym przypadku zostawi.
   – Dlaczego mielibyśmy wierzyć, że nas nie wykiwasz? – zapytał Max.
   Sasza uśmiechnęła się, po czym wróciła do salonu. Na odchodne rzuciła jeszcze:
   – To najlepsze, co możesz zrobić.

☠☠☠

   Sprawdzenie pozostałych mieszkań zajęło nam aż dwie godziny, ale było warto. Opuściliśmy kamienicę z plecakami, wypełnionymi jeszcze nadającym się do spożycia jedzeniem. Mieliśmy kolejny problem z głowy. A przynajmniej chwilowo.
   – Torbę schowałam w koszu na śmieci – powiedziała Sasza, prowadząc nas przez podwórko.
   W wąskiej uliczce, pomiędzy blokami, stało tam zombie. Na nasz widok natychmiast się ożywiło i warcząc, ruszyło ku nam. Max uniósł pistolet, który dała mu Sasza, w geście ostatecznego pojednania, ale dziewczyna powstrzymała go.
   – Ja to załatwię.
   Sasza wyciągnęła zza paska siekierę i zamachnęła się nią. Ostrze wbiło się w bok głowy zombie, rozpłatując czaszkę i uwalniając falę ciemnej krwi.
   – Strzelanie, to marnowanie naboi – powiedziała patrząc na Maxa. – I robienie niepotrzebnego hałasu. Chyba, że chcesz wyprowadzić zombie na spacer.
   Widząc minę Maxa, parsknąłem śmiechem. Nigdy nie lubił krytyki i wytykania mu błędów, a Sasza wyglądała na taką, która będzie to robić z przyjemnością. Zapowiadała się ciekawa podróż.
   – Cholera! – Sasza przyległa do ściany, pociągając mnie za sobą.
   – Co jest? – zapytałem półszeptem.
   Dziewczyna wychyliła się zza winkla.
   – Zombie. Dość sporo – oznajmiła. – Nie przedostaniemy się.
   Wyjrzałem na podwórko i rzeczywiście – stała tam całkiem spora grupa zombie. Nie liczyłem, ale na oko było ich około czterdziestka. Była to zapewne część hordy, która ścigała Saszę.
   – Jakiś plan? – zapytała dziewczyna, patrząc to na mnie, to na Maksa.
   Ja miałem tylko jeden, ale najprostszy i najbezpieczniejszy – uciec. Choć broń była niewątpliwie ważna, nie chciałem przez nią tracić życia.
   – Tak – odezwał się nagle Max. Oboje spojrzeliśmy na niego w wyczekiwaniu. – Niewiarygodnie głupi i ryzykowny, ale zawsze. 

☠☠☠

   Po raz kolejny powtórzyłem w myślach zadanie, jakie zostało mi przydzielone, by przypadkiem czegoś nie spaprać. Plan Maksa rzeczywiście był głupi i ryzykowny.  Próbowałem nawet zaprotestować, przed wprowadzeniem go w życie, ale zostałem przegłosowany.
   – To samobójstwo – powiedziałem, otwierając klapę kontenera. Cuchnęło w nim okropnie, ale lepszy był fetor odpadków, niż rozkładających się ciał.
   – Nie kracz – skarciła mnie Sasza, pierwsza wchodząc do środka. Po jej minie widać było, że takie siedzenie w śmieciach nie było niczym przyjemnym, ale starała się tego nie pokazywać.
   Plan Maksa polegał na tym, że podczas gdy on miał wywabić zombie, my, ukryci w kontenerze, mieliśmy zdobyć torbę. Sasza od razu przystanęła na ten plan, podczas gdy ja miałem sporo wątpliwości. Zauważyłem za to, że pomimo niezbyt dobrego początku, mój brat i nowo poznana dziewczyna potrafili się dogadać.
   Niechętnie wszedłem do kontenera, a Max podniósł klapę, by ją za nami zamknąć.
   – Wiesz, co robić? – zapytała Sasza.
   – Będę na was czekał w parku – odparł ten. Wcześniej Sasza dokładnie opisała mu trasę, którą powinien się kierować, by zgubić zombie.
   – Uważaj na siebie – powiedziałem do brata.
   – Jak zawsze. – Posłał mi uspokajający uśmiech, po czym zamknął klapę.
   Po odcięciu nas od świeżego powietrza oraz światła, momentalnie stało się w środku duszno. Smród śmieci stał się wyraźniejszy, a w mroku niewiele było widać. Widziałem jedynie zarys sylwetki siedzącej naprzeciw mnie dziewczyny.
   Zaufaliśmy jej oboje, a przecież w ogóle jej nie znaliśmy. Nie powinienem był się na to godzićpomyślałem. Max i Sasza mogli być ryzykantami, ale ja, swoją biernością, pozwalałem im na wypadki, które mogły się zdarzyć. Jako jedyny, rozsądnie myślący, powinienem zrobić wszystko, by wybić im ten pomysł z głowy. Chyba, że Sasza chce nas wciągnąć w jakąś pułapkęta myśl zaatakowała mnie nagle, ale zaraz ją odrzuciłem. Owszem – miała ona silną osobowość, którą potrafiła wykorzystać, ale nie wyglądała na taką, która podstępem poświęciłaby życie innych, dla osiągnięcia własnego celu. Miała w sobie dużo determinacji oraz charyzmy, ale na pewno nie była zła. Jeżeli nawet Max – nielubiący się podporządkowywać nikomu, zaufał jej, to i ja musiałem.
   – Dlaczego tak patrzysz? – zapytała nagle, wyrywając mnie z przemyśleń.
   – Zastanawiam się, co naprawdę tobą kieruje – odparłem.
   – Troska o przyjaciół, chęć przeżycia, zwykła, ludzka dobroć – wymieniła. – Albo po prostu was polubiłam.
   Prychnąłem opierając głowę o ściankę kontenera. Sasza przez dłuższą chwilę przewiercała mnie wzrokiem na wylot, aż poczułem się niezręcznie. Pomimo jej sarkazmu, rządzenia się, hardości i bezpośredniości – zaczynałem ją lubić. To było najdziwniejsze.
   – Spróbuj mi zaufać, Adamie – powiedziała po chwili.
   Nie odpowiedziałem jej nic, bo rozległ się wystrzał, a za nim kolejny. Wiedziałem, że to Max, a mimo to wzdrygnąłem się. Mocniej ścisnąłem rękojeść mojego noża, jakbym próbował w jakiś sposób dodać sobie sił i odwagi.
   Gdy usłyszeliśmy przechodzące obok nas zombie, oboje aż wstrzymaliśmy oddech. Jeden ruch i zostalibyśmy okrążeni przez dziesiątki zombie, a z tej pułapki trudno by było się nam wydostać. Czekaliśmy więc. Pochód trupów zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Kilka razy rozlegało się głuche łupanie truposzy, które wpadły na nasz kontener. Wtedy z trudem udawało mi się zachować spokój. Po paru minutach od przejścia ostatniego ożywieńca, wyszliśmy na zewnątrz. Łapczywie chwyciłem świeże powietrze w płuca, w którym i tak wyczułem smród rozkładu.
   Prowadzony przez Saszę przeszedłem na podwórko. Po drodze natknęliśmy się na trójkę zombie. Pierwszego z nich moja towarzyszka załatwiła od razu, tak jak poprzednio, używając swojej siekiery. Ja w tym czasie chwyciłem truposza za przód brudnej koszuli i przycisnąłem go do ściany. Ten szarpał się, próbując mnie ugryźć, ale już za życia był cherlawy, więc przytrzymanie go nie stanowiło dla mnie problemu. Wbiłem nóż w jego białe, lewe oko, wkładając w to całą siłę. Nie nacieszyłem się jednak długo swoim pierwszym, udanym starciem, bo trzeci zombie rzucił się na mnie, o mało co nie przewracając. Złapałem przemienioną kobietę za długie blond włosy, by uniemożliwić jej ugryzienie mnie. I to uratowało mnie przed zarażeniem. Chwilę potem Sasza wbiła nóż w tył głowy zombie.
   – W porządku? – zapytała.
   – Tak. Pośpieszmy się – powiedziałem, ruszając przodem.
   Ledwo co wyszliśmy na podwórko, a zobaczyłem trójkę ludzi, która biegła w kierunku koszy na śmieci. Dwójka mężczyzn oraz kobieta szybko pokonali dzielący ich dystans od śmietników i otworzyli jeden. Saszy, jak na zawołanie, zapaliła się czerwona lampka w głowie. Biegiem ruszyła w ich kierunku, wyciągając po drodze pistolet, o istnieniu którego nie miałem pojęcia.
   – Nawet się nie próbuj ruszyć! – krzyknęła do najstarszego mężczyzny, który zastygł pochylając się nad otwartym koszem. Pozostała dwójka stała z boku, ściskając w dłoniach szpadel oraz młotek.
   – A co? Zabijesz mnie? – zapytał kpiąco mężczyzna. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat, miał jasne włosy oraz trochę ciemniejszy zarost. Jego towarzyszami byli nastolatkowe, więc od razu pomyślałem, że mamy do czynienia z ojcem i jego dziećmi.
   – Może. Jeżeli się nie wycofasz, to będę musiała głęboko to przemyśleć.
   Słowa Saszy nie zrobiły większego wrażenia na mężczyźnie, w przeciwieństwie do mnie. Wierzyłem, że jest gotowa to zrobić. Widziałem tą determinację w jej oczach.
   – Więc proszę bardzo! – Mężczyzna wyprostował się i rozłożył ręce. – Strzelaj. Bez tej torby i tak jesteśmy skazani na śmierć.
   – Tato – pisnęła dziewczyna, przyciskając mocniej łopatę do piersi.
   – Taka prawda – warknął do córki. – Wy macie broń.
   – Tak – potwierdziła moja towarzyszka. – Jest w tej torbie.
   – Bądźcie ludźmi. – Głos mężczyzny stał się bardziej błagalny. Spojrzał na mnie, jakby szukał wsparcia. – Proszę.
   Już miałem zwrócić się do Saszy, by załatwić to inaczej, gdy stojący dotychczas w ciszy chłopak, rzucił się w naszą stronę z młotkiem. Miał desperację w oczach, która sprawiła, że nie myślał logicznie. Nie spodziewał się, że moja towarzyszka zadziała tak instynktownie i pociągnie za spust. Ona także była zaskoczona, gdy na piersi chłopaka pojawiła się czerwona plama. Upadł, a my w milczeniu obserwowaliśmy, jak gaśnie w nim życie. 

poniedziałek, 17 lipca 2017

ROZDZIAŁ 7 - PROSTY PLAN (SASZA)

   Obudziłam się z potwornym bólem z tyłu głowy i lewego boku. Miałam wrażenie, że przy każdym, nawet najmniejszym ruchu ktoś okłada mnie niewidzialnym kijem bejsbolowym, a ja nie mogę się bronić. Ostrożnie podniosłam powieki, ale zaraz je zamknęłam, gdy oślepiło mnie rażące światło. Po chwili ponownie otworzyłam oczy, mrużąc je przed jasnym światłem, jeszcze bardziej potęgującym moje boleści.
   Znajdowałam się w jakimś mieszkaniu, gdzie okna były szczelnie pozasłaniane, a jedynymi źródłami światła były świeczki. Leżałam na kanapie. Spróbowałam wstać, ale wtedy poczułam bolesne ukłucie w boku. W żebrach zostałam owinięta pasem i najwidoczniej posmarowana jakąś maścią o silnie miętowym zapachu. Ktokolwiek to zrobił, starał się mi pomóc.
   Powoli zaczynałam sobie wszystko przypominać. Jazda ciężarówką, horda zombie na placu, mój prawie nieudany skok. Potem bieg ulicami, podczas którego nasiliły się moje duszności. Bałam się, że podczas upadku z mieszkania złamałam żebro i to ono było powodem moich dolegliwości.
   Wstałam z kanapy i zobaczyłam swoje rzeczy leżące na fotelu. Siekiera, glock oraz oba plecaki – Roba i mój. Sięgnęłam po pistolet i włożyłam go za pas spodni, po czym zakryłam bluzką. Nie wiedziałam, gdzie jestem, więc wolałam być przygotowana na wszystko.
   Wyszłam do sąsiedniego pomieszczenia z którego dobiegały mnie głosy. Męski oraz żeński. O ile ten pierwszy znałam bardzo dobrze, ten drugi był mi obcy.
    – Sasza! – Ucieszył się na mój widok Rob. Chłopak siedział w towarzystwie młodej, rudowłosej dziewczyny, która zajmowała się jego pociętymi dłońmi.
   Uśmiechnęłam się do niego blado, jednocześnie czując lekki zawrót głowy. Odsunęłam sobie jedno z krzeseł i usiadłam na nim ciężko. Nadal oddychało mi się z trudem, ale nie było tak źle jak jeszcze niedawno.
    – Ile czasu minęło odkąd… - zapytałam, nagle tracąc wątek, bo rudowłosa podała mi kubek z wodą i dwie białe tabletki. – Co to?
    – Przeciwbólowe – odparła uspokajającym głosem, gdy spojrzałam na nią podejrzliwie. – Chyba się przydadzą, prawda?
   Nieznajoma miała jasne, niebieskie oczy i krótkie, rude włosy ścięte na boba. Wąskie usta były prawie nieustannie rozciągnięte w uśmiechu. Mimo to nie odniosłam się do niej przyjaźnie.
   –  Gdzie jesteśmy? – zapytałam popijając tabletki wodą.
   – W moim mieszkaniu – odparła dziewczyna. – Niedaleko miejsca, gdzie was znalazłam.
   Rob musiał zobaczyć moje zdezorientowane spojrzenie, bo zaczął wszystko wyjaśniać.
   – Gdy uciekaliśmy nagle straciłaś przytomność. Nie mogłem cię dobudzić, a na dodatek schodziły się zombie. Na szczęście pojawiła się Zuza. Zabrała nas do swojego mieszkania i pomogła. Opatrzyła też twoje żebra.
   – Jesteś lekarzem? – zapytałam patrząc jak sprawnie zszywa rany Roba.
   – Ratownikiem medycznym – odparła uśmiechając się nerwowo. – Potrafię to i owo, ale żaden ze mnie chirurg.
   Rozluźniłam się, gdy poczułam, że ból pleców i ręki zaczyna przemijać. Spojrzałam na tarczowy zegar wiszący na ścianie. Wskazywał kilka minut po osiemnastej. Już dawno powinniśmy być poza miastem, ale moje plany wzięły w łeb. Nie sądziłam, że zombie przybędzie aż tyle w tak krótkim czasie. To był zaledwie pierwszy dzień i strach było pomyśleć, co będzie dalej. Musieliśmy czym prędzej dostać się do Błoni, ale we dwójkę byłoby nam ciężko. Tym bardziej, że ja ledwo się ruszałam, a Rob nie mógł nic mocniej trzymać.
   Spojrzałam badawczo na rudowłosą. Wyglądała na miłą, pomogła nam, uratowała życie i mieliśmy u niej dług, ale i tak się zawahałam. Jej wiedza medyczna była niezbędna oraz cenna w tych czasach. Miała też samochód. Musiałam jednak być ostrożna w przyjmowaniu ludzi. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, ale Zuza wydawała się być w porządku. Pomogła nam bezinteresownie, chociaż nawet nas nie znała.
   – Jesteś tu sama? – zapytałam uważnie się jej przyglądając.
   – Nie mam nikogo w Nowogrodzie. Przeprowadziłam się tutaj, żeby móc studiować. Próbowałam skontaktować się z moją rodziną, ale na próżno. Mam nadzieję, że nic im nie jest, bo nie dam rady do nich dotrzeć, a nawet jeśli, to wiadomo. – Uśmiech znikł z jej twarzy, a w błękitnych oczach pojawiły się łzy. – I tak bym im raczej nie pomogła. Rob opowiedział mi, że chcecie uciec z miasta i gdyby była taka możliwość, to chciałabym do was dołączyć. Samej sobie nie poradzę.
   Zagryzłam policzek i spojrzałam na Roba. Jego wzrok mówił mi jasno, co mam zrobić. Tu już nie chodziło tylko o okazanie wdzięczności, czy zebranie silnej drużyny. Zapomniałam, że samotność w tych czasach była jednoznaczna ze śmiercią. Jak mogłabym odmówić komuś, kto prawie błagał mnie o pomoc?
   – Możesz iść z nami – powiedziałam. – W końcu mamy u ciebie dług.
   Niespodziewanie rudowłosa objęła mnie, aż jęknęłam z bólu.
   – Następnym razem uprzedź, gdy będziesz chciała mi połamać żebra – powiedziałam żartobliwie, rozmasowując obolałe miejsce.
   Ustaliliśmy plan na następny dzień. Wychodzenie o tej porze było głupie, dlatego postanowiliśmy przenocować w mieszkaniu Zuzy, choć trochę wylizać rany i zregenerować siły. Po luźnej rozmowie przy dość sytej kolacji, nasza gospodyni przygotowała nam posłania.
   – Co o niej myślisz? – zapytałam Roba, dopijając herbatę.
   – Jest w porządku. Wzbudza zaufanie. Dobrze, że zabieramy ją ze sobą. Dlaczego nie powiedziałaś o żebrach? – Nagle zmienił temat. – Wiesz, że to mogło się źle skończyć?
   – Nie chciałam dokładać nam kłopotów. I tak mamy ich wystarczająco dużo – odparłam, podchodząc do lodówki. Na drzwiach znajdowało się kilka zdjęć, przedstawiających Zuzę z różnymi osobami. Na jednym z nich była z chłopakiem, o kolorze włosów takim samym, jak jej i podobnych rysach twarzy. Sądząc po wieku, musieli bądź rodzeństwem. Od razu pomyślałam o Katii, przez co znów ścisnęło mnie w gardle. – Kontaktowałeś się z rodzicami?
   Rob nie wyczuł nagłej zmiany tematu oraz tonu mojego głosu.
   – Linie dalej nie działają – powiedział. – I wygląda na to, że nic się w najbliższym czasie nie zmieni.
   – Pewnie nic im nie jest. – Próbowałam dodać przyjacielowi otuchy.
   – Pewnie tak – odparł, przeczesując palcami zazwyczaj jasne, a wtedy pełne pyłu włosy. – A przynajmniej staram się tak myśleć. Nieźle się popieprzyło, nie?
   – Łagodnie mówiąc – westchnęłam, odwracając się do okna. Zapadał zmierzch i niewiele przez to było widać. Nowogród bez świateł wyglądał obco, przerażająco. – Co mogło się aż tak spieprzyć?
   – Zuza mówiła, że w szpitalu było pełno ugryzionych. Potem zaczęli się oni zmieniać – odparł Rob. To tylko potwierdziło moje wcześniejsze domysły. Roznosi się przez ugryzienie – pomyślałam.
   To wszystko było przerażające i niepojęte. Jak w ciągu jednego dnia, martwi mogli zamienić się w krwiożercze bestie, a całe miasto mogło opustoszeć?
   Dopiłam resztkę swojej herbaty, patrząc na wieżę kościoła, dwa wieżowce i kilkaset budynków, których nie udało mi się rozpoznać w coraz gęściejszym mroku. Była już końcówka listopada. Ani się obejrzelibyśmy, a zastałaby nas zima.
   Nie mogło być gorszej pory na wybuch epidemii zombie. Jesień w pełni, a więc nieraz mogliśmy mieć do czynienia z deszczami, a nawet śniegiem. Do tego dochodziły przymrozki, choroby, braki jedzenia, no i zima za pasem. Musieliśmy jak najszybciej opuścić miasto i założyć coś na kształt osady. W klasztorze mogło się to udać. Dzięki otaczającemu go murowi moglibyśmy żyć w bezpieczeństwie. Pozostawała tylko trudna kwestia broni oraz żywności. Puszkowane produkty spożywcze musiały się kiedyś skończyć. Trzeba by było stworzyć ogród, może i nawet zagrodę dla zwierząt. W końcu na wsi było od groma trzody chlewnej.
   Broń była najtrudniejszą kwestą. W sumie od wprowadzenia ustawy o powszechnym dostępie do niej zaczęło ją posiadać wielu ludzi, ale to wciąż było za mało.
   Wyciągnęłam swojego glocka i sprawdziłam magazynek. Pozostało mi osiem naboi. Mało. Bardzo mało. Poleganie na samej broni białej mogło się sprawdzać w walce z niewielkimi grupkami zombie, ale w starciu z większymi stadami potrzebne były pistolety.
   Westchnęłam, ponownie patrząc na przeraźliwie puste miasto. „Puste” tylko z pozoru. W rzeczywistości pełne żywych trupów, niebezpieczne i wrogie. Nie było tu już dla nas miejsca. Czas panowania ludzi się skończył. Z samego szczytu łańcucha pokarmowego spadliśmy na sam dół w ciągu kilku godzin. Wyparły nas stworzenia wolniejsze od nas oraz głupsze, a mimo to udało się im nas zmiażdżyć. Nie chodziło tu już tylko o ich liczebność, przerażający wygląd, czy fakt, że jedli ludzkie mięso. Zombie się nie bały – to było najgorsze. Od zawsze w walkach chodziło o to, by wzbudzić w swoim przeciwniku strach. To uczucie pozwalało wygrać niejedną bitwę, ale co zrobić z wrogiem, który go nie odczuwał? Trupy mogły być tylko workami zgniłego mięsa i kości, ale dopóki się nas nie bały, byliśmy na straconej pozycji.
   Nie zamierzałam się łudzić, że niedługo pojawi się pomoc. Po tym, co zobaczyłam na placu wiedziałam, że ludzkość stoi na krawędzi zagłady. Tysiące, a może już nawet miliony żywych trupów, przeciwko nielicznym ocalałym. Zdawałam sobie sprawę, że być może nasze dni są policzone. Być może nie dziś, nie jutro, nie w tym tygodniu, miesiącu, czy roku – w końcu umrzemy. Miałam jednak zamiar sprawić, by stało się to jak najpóźniej.
   Gdy już miałam wyjść z kuchni, mój wzrok padł na gazetę leżącą na stole. Otwarta była na stronie z reklamami. W szczególności jedna z nich przykuła moją uwagę i rozbudziła nadzieję. Porwałam ją i weszłam do salonu. Zuza rozmawiała o czymś z Robem, ale oboje zamilkli, gdy weszłam do pokoju.
   – Wiesz, gdzie jest Vismag? – zapytałam mając na myśli jedyny, nowo otwarty sklep z bronią. Jeżeli skądś mieliśmy wziąć pistolety, to tylko stamtąd.
   Zuza skinęła głową i już chciała zadać jakieś pytanie, gdy w słowo wszedł jej Rob.
   – Myślisz, że inni już na to nie wpadli? – zapytał sceptycznie.
   – Mam taką nadzieję – powiedziałam kierując wzrok na miasto. W dalszej jego części jeszcze był prąd, bo widziałam światło w oknach. A może to były świece? Z resztą, to było nieważne. Tamci ludzie musieli sobie radzić sami. Tak jak i my.

☠☠☠

   Następnego dnia z samego rana byliśmy ubrani i gotowi do drogi. Zuza dała mi nowe ubranie, bo moja bluza oraz spodnie brudne były od krwi zombie. Rob musiał zostać w tym, co miał.
   Dzięki maści oraz bandażowi uciskowemu żebra prawie całkowicie przestały mnie boleć. Oddychałam już normalnie, ale Zuza przestrzegła mnie przed zbyt dużym wysiłkiem fizycznym.
   – W ogóle nie powinnaś się ruszać przez kilka dni, aż żebra wyzdrowieją – powiedziała patrząc na mnie ze współczuciem, gdy jęknęłam, gdy zbyt gwałtownie schyliłam się po plecak.
   – Kilka dni, to stanowczo za długo – powiedziałam zarzucając plecak na ramiona.
   Zuza pokręciła zrezygnowana głową, po czym podniosła swój kij bejsbolowy. Rob oddał jej swój pistolet, bo twierdził, że lepiej radzi sobie z automatem. Po minie rudowłosej stwierdziłam, że jeszcze nigdy nie miała styczności z bronią palną, dlatego naprędce wyjaśniłam jej jak przeładowywać oraz odbezpieczać visa. 
   Z mieszkania wyszłam jako pierwsza. Bądź co bądź, byłam najlepiej uzbrojona. Trzymając oburącz siekierę przestąpiłam przez próg i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to krew na przeciwnej ścianie, drzwiach oraz podłodze. Jakby tego było mało, wszędzie leżały kawałki mięsa, które znajdowały się też na schodach prowadzących na górę. Po minie Zuzy i Roba stwierdziłam, że wcześniej ich tu nie było. W nocy jeden zombie musiał mieć tu niezłą wyżerkę.
   – Pośpieszmy się – powiedziałam, gdy rozległo się mlaskanie, które niosło się echem po klatce. Dochodziło ono właśnie z górnego piętra.
   Szliśmy we wcześniej ustalonym szyku, ja na przedzie, Zuza obok, a Rob ubezpieczał tyły. Ślady krwi były oznaką, że blok wcale nie jest taki bezpieczny, jak zapewniała nas rudowłosa. Zeszliśmy po schodach na niższe piętro, a potem na parter. Czerwony trop kończył się przy leżących na podłodze drzwiach, wyrwanych z zawiasami z jednego z mieszkań. Dochodziły z niego głuche jęki, które stały się bliższe, gdy znaleźliśmy się w pobliżu. Nie czekając dłużej wyszliśmy na zewnątrz.
   Na szczęście podwórko przed blokiem było praktycznie puste. Jedynie dwójka umarlaków szwędała się po przeciwnej stronie, ale dopóki nas nie zauważyli, to nie było sensu ich atakować. Gdyby nie ich paralityczny chód, to pomyślałabym, że to normalni ludzie, a nie krwiożercze bestie, które rozszarpałyby mnie na kawałki. Postanowiłam sobie, że nigdy nie dam im ku temu okazji.
   Auto Zuzy – srebrny ford – stał przy samym wejściu do bloku. Wpakowaliśmy się wszyscy do środka i odjechaliśmy.
   – Gdzie mam jechać najpierw? – zapytała wyjeżdżając na ulicę. Stało na niej kilka porzuconych aut, ale dziewczyna sprawnie je wymijała.
   – Do sklepu z bronią – odparłam szybko. Z jedzeniem zawsze dało się coś wykombinować, a z bronią już nie koniecznie.
   Mijaliśmy dziwnie puste ulice, których widok wzbudził we mnie smutek. To było moje miasto, zawsze pełne życia, a teraz stało się zaledwie cieniem samego siebie. Apokalipsa zniszczyła je, wyrwała żywcem niegdyś bijące serce i pożarła na oczach mieszkańców, pozostawiając to. Z niektórych okien unosiły się obłoki dymu, witryny sklepowe były powybijane, a ich wnętrza splądrowane. Samochody stały porzucone na chodnikach lub samej ulicy, na której również walały się również porzucone przez właścicieli rzeczy. Walizki, torby z których wysypywały się ubrania, różne sprzęty domowe, a także czasami i meble. Po co ktoś to wszystko zabierał? Czy komputer bądź telewizor plazmowy mógł uratować kogoś przed zombie, albo wyżywić rodzinę? Rzeczy materialne nie miały już żadnej wartości. Liczyła się tylko broń i jedzenie.
   Z szokiem pomieszanym z obrzydzeniem patrzyłam na przedszkole, obok którego przejeżdżaliśmy. Przy wysokim, metalowym ogrodzeniu stało kilkoro dzieci, które zostały przemienione. Niespełna sześcioletnie dzieciaki przyciskały zmasakrowane twarze do siatki i kłapały zębami, gdy nasze auto przejechało obok nich. Dostrzegłam też ciało dziewczynki, prawie całkowicie obgryzione z mięsa. Leżało ono w piaskownicy, nad którym pochylała się najwidoczniej jej była opiekunka, teraz wpychająca sobie jej wnętrzności do ust. Zuza przyśpieszyła i makabryczny obrazek zniknął nam z pola widzenia.
   Po zaledwie dziesięciu minutach znaleźliśmy się na ulicy Krasickiego, sąsiadującej z tą, gdzie znajdował się sklep. Kazałam Zuzie zatrzymać się właśnie na tej i mieliśmy przejść na drugą, wąską uliczką.
   – Nie wiemy, czy kogoś tam nie ma, a jeżeli jest, to ma już broń. Najpierw sprawdzimy, czy jest bezpiecznie – wytłumaczyłam, gdy wysiedliśmy z auta.
   Przechodząc przez jedną z uliczek, pomiędzy dwoma sklepami odzieżowymi, natknęliśmy się na zombie. Szedł on w naszą stronę ze sporym prętem wbitym w pierś. Po stroju mężczyzny, stwierdziłam, że musiał on pracować na pobliskiej budowie, o czym świadczyła odblaskowa kamizelka oraz mocno przekrzywiony, żółty kask. Złapałam metalową rurę, tkwiącą w ciele robotnika, tym samym zatrzymując go. Zombie zaczął machać rękoma, próbując mnie dorwać, jednocześnie uparcie sunąć w moją stronę, tym samym jeszcze bardziej nadziewając się na pręt. Rob zaszedł bestię od tyłu i wbił jej bagnet w tył czaszki.
   – Lepiej się pośpieszmy zanim pojawi…
   Nagle coś za nami zaszeleściło. Wszyscy gwałtownie odwróciliśmy się w tamtą stronę, trzymając swoje bronie w pogotowiu. Zza kontenera wyszła kobieta. Była ubrana w długi płaszcz, a brązowe, poplątane włosy zasłaniały jej twarz, gdy szła zgarbiona w naszym kierunku. Na dłoniach trzymała zawiniątko, które wydawało ciche jęki.
   – Pomocy – wyszeptała nie podnosząc głowy. Zauważyłam, że cała się trzęsie. Kobieta wyciągnęła w naszym kierunku zwitek koca i chust. Zuza chciała od razu ruszyć z pomocą, ale ją powstrzymałam i sama podeszłam do nieznajomej. Trzymając odbezpieczoną broń przejęłam zawiniątko i odchyliłam ostrożnie kawałek koca. Ujrzałam sinozieloną twarz niemowlęcia, którą pokrywały czarne żyłki. Dziecko otworzyło oczy, które pokryte miało białą błoną. Małe zombie wydało z siebie nieludzki skrzek. Wzdrygnęłam się i wypuściłam je na ziemię odskakując do tyłu. Kobieta nie zareagowała, tylko dalej stała ze spuszczoną głową, ale już się nie trzęsła. Szybko podniosłam broń i wycelowałam w nią. Została ugryziona i właśnie następowała przemiana. Bez oporów nacisnęłam spust.  Rozległ się huk. Trafiłam nieznajomą w głowę, tuż nad prawym okiem miała teraz dziurę, z której wypłynęła krew.
   Niemowlę nadal leżało na ziemi machając małymi piąstkami i skrzecząc. Od razu widać było, że niedawno zostało urodzone. Być może nawet tego samego dnia. Powinniśmy byli je zabić, ale żadne z nas nie miało dość odwagi by ukrócić jego cierpienia. Nie potrafiłam się zmusić do wbicia ostrza noża w jego czaszkę, chociaż trzymałam go w już dłoni. Dziecko, to wciąż dziecko
   – Pośpieszmy się – powiedziałam, skutecznie maskując drżenie głosu. Zuza ruszyła za mną, ocierając łzy, które spływały po jej policzkach. Mną też to wstrząsnęło. Ten koszmarny świat nie oszczędzał nikogo. Nawet dzieci.
   – Saszo…
   – Co? – warknęłam zatrzymując się. Rob stał nadal w tym samym miejscu, patrząc na nieustannie kwilące, małe zombie.
   – Nie możemy tak go zostawić – powiedział.
   Zmusiłam się do ponownego spojrzenia na niemowlę. To dziecko uosabiało całą brutalność i degenerację tego świata. Słabi nie mieli szans przeżyć.
   Wyciągnęłam nóż i ukucnęłam przed niemowlęciem. Ręka drżała mi, gdy trzymałam broń kilka centymetrów nad twarzą dziecka. Po prostu to zrób. To nie jest dziecko. To trup. Zombie. Ożywieniec. Nie dziecko. Pochłonięta tymi myślami nawet nie wiem kiedy wbiłam ostrze w główkę noworodka. Nawet na to nie patrząc podniosłam się i bez słowa odeszłam na bok, opierając się plecami o ścianę. W tym czasie Zuza ściągnęła z szyi swój szal i okryła nim niemowlę.
   – W porządku? – Rob stanął przy mnie i położył mi dłoń na ramieniu.
   – Nie – odparłam zgodnie z prawdą. Byłam przerażona rzeczami, które musiałam robić teraz i bałam się, do czego dojdzie  w przyszłości.
   – Przepraszam. Nie powinienem cię do tego zmuszać.
   – Nie przepraszaj. Miałeś rację. Nie mogliśmy go tak zostawić – Spojrzałam na Zuzę. Dziewczyna włożyła okryte zielonym szalem zawiniątko do pustej skrzynki stojącej obok kontenera. Namiastka pogrzebu z namiastką trumny.
   Zuza dołączyła do nas, z oczami czerwonymi od łez. Rob objął ją, mówiąc kilka słów pocieszenia. Rudowłosa nawet próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej raczej kwaśny grymas.
   – Chodźmy już stąd – powiedziała pociągając nosem.
   Chciałam od razu iść pod sklep, ale wtedy zobaczyłam zbliżające się auta. Była tam czarna beema, biały bus oraz srebrna skoda. Auta zatrzymały się tuż przed wejściem do sklepu, a ze środka pojazdu wyszło ośmiu chłopaków oraz dwie dziewczyny. Większość osób rozpoznałam od razu i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Była tam Daria – moja przyjaciółka z liceum. Po skończeniu szkoły nasz kontakt się urwał, ale jej widok mnie ucieszył. Zupełnie inaczej sprawa przedstawiała się z Leną – moim wrogiem numer jeden z lat szkolnych. Jej nie spodziewałam się zobaczyć, a jeżeli już tak, to martwą.  Widziałam tam także kilka znajomych chłopaków, z którymi uczęszczałam do równoległej klasy, ale nigdy się nie przyjaźniliśmy. Ucieszyłam się z tego widoku i chciałam wyjść im na spotkanie, ale coś mnie zmusiło do stania w miejscu i obserwowania rozwoju sytuacji.
Dwoje mężczyzn, których nie znałam, stanęło pod kratą w drzwiach i przywiązywali do niej jeden koniec liny. Ciemnowłosy chłopak dał znać kierowcy, a ten ruszył. Krata z łoskotem wyskoczyła z zawiasów i uderzyła w ziemię. To zwabiło kilka zombie, które szybko i sprawnie zostały zabite przez pozostałych, którzy dzierżyli w dłoniach pałki, łomy i kije bejsbolowe. Jeden z nich, łysy i ubrany w jeansy oraz skórzaną, czarną kurtkę, najpewniej był przywódcą, bo wydawał wszystkich polecenia. Podszedł on do drzwi ze stalowym prętem i po chwili mocowania się z zamkiem, drzwi do sklepu stanęły otworem. Sześciu chłopaków wkroczyło do środka, podczas gdy pozostali pilnowali okolicy. Młodzi mężczyźni wchodzili do sklepu, po czym wychodzili z niego z dużymi, czarnymi torbami, które wrzucali do busa. Ogarnęła mnie złość. Ja chciałam tej broni.
   – Co robimy? – zapytał półszeptem Rob.
   Nie wiedziałam. Naprawdę, nie wiedziałam. Z jednej strony pragnęłam tej broni, była nam potrzebna, ale z drugiej, była tam Daria. Mogliśmy ich zaatakować z ukrycia, zabić jak najwięcej się dało i zabrać busa pełnego broni. To nie było trudne, zważywszy na to, że drzwi do samochodu były otwarte, ale czy dalibyśmy radę zrobić coś takiego? Odebrać życie kilkorgu ludzi? Wyciągnęłam glocka i spojrzałam na niego. Z jednym pistoletem nie dało się przeżyć. Musiałam podjąć pierwszą trudną decyzję, na pewno nie ostatnią. Czułam się odpowiedzialna za Zuzę i Roba.
   – To proste – odparłam po chwili milczenia odbezpieczając glocka. Świat szlag trafił, wszędzie były zombie, ludzie umierali co chwila. Dawne zasady moralne nie miały znaczenia, a żeby przeżyć, byłam gotowa zrobić wszystko. Nawet okraść innych. – Zdobędziemy broń.

☠☠☠

   Plan był prosty. Rob miał wejść na dach budynku, przy którym staliśmy i za pomocą automatu miał rozgromić zebraną przed sklepem grupę. Zuza miała w tym czasie przejąć busa wyładowanego bronią, a ja ubezpieczałabym ją. Byłam pewna, że nieprzewidujący ataku szabrownicy, nie zdążyliby nam odpowiedzieć, nim dostalibyśmy ich broń.
   Poczekałyśmy obie z Zuzą, aż Rob znajdzie się na dachu, cały czas mając na oku wrogą grupę. Musiałam przyznać, że radzili sobie całkiem nieźle. Pojawiające się, pojedyncze zombie załatwiali od razu, za pomocą swoich broni, a później, gdy dostali pistolety, przywódca grupy wystrzelił krótką serię do zbliżających się truposzy. Został nagrodzony okrzykami zadowolenia i gwizdami podziwu.
   – Wszedł – oznajmiła Zuza, podchodząc do mnie.
   – Gotowa? – zapytałam, wyciągając glocka i odbezpieczając go.
   – Chyba… nie zabijemy ich, prawda? – Z lękiem zerknęła w stronę grupy.
   – Chodzi tylko o broń – odparłam, na co rudowłosa z ulgą skinęła głową.
   Wyszłam pierwsza, a Zuza zaraz za mną. Podbiegłyśmy do jednego z porzuconych aut, za którym się schowałyśmy Nikt z wrogiej grupy nas nie zauważył. Zbyt zajęci byli plądrowaniem sklepu. Skinęłam Zuzie, dając jej znak, by ruszała dalej. Dziewczyna przekradła się do przodu, kryjąc za kolejnym samochodem. Wyjrzałam na stojących pod sklepem młodych mężczyzn. Najstarszy mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, a najmłodszy jakieś piętnaście. Wszyscy trzymali już w dłoniach bronie palne i zajęci byli wyprobowywaniem ich na sporadycznie pojawiających się trupach. Rzadko kiedy udawało im się je trafić, co upewniło mnie, że to zwykli amatorzy, pierwszy raz trzymający taki sprzęt w rękach. Obejrzałam się na dach budynku, gdzie wypatrzyłam Roba. Pora było wkroczyć do akcji.
   Odbezpieczyłam glocka i wymierzyłam w młodego, ciemnowłosego chłopaka, który trzymał w dłoni karabin. Moim zamiarem było strzelić koło jego nóg, ale nerwy sprawiły, że ręka mi drgnęła i zamiast w ziemię, kula trafiła go w udo. Dzieciak zawył z bólu, padając na ulicę. Jego niespodziewający się ataku kumple, unieśli bronie. Znajdowałyśmy się od nich jakieś pięćdziesiąt metrów, a mimo to zobaczyłam w wzroku ich przywódcy zaskoczenie, pomieszane ze wściekłością.
   – Kto strzela? – ryknął silnym, pasującym do jego potężnej postury, głosem.
   – Ktoś nas atakuje! – odparł młody mężczyzna w czapce.
   Nie strzeliłam ponownie, nie chcąc zdradzić swojej pozycji. Mój nieszczęśliwy strzał mógł okazać się dla nas większym problemem, niż mogłoby się zdawać. Klnąc na siebie pod nosem, wychyliłam się zza auta. Cała grupa schowała się w sklepie bądź też za autami. Jedynie ich przywódca stał prosto, z wysuniętą dolną szczęką, rozglądając się wokoło. Był wściekły i gotowy odpowiedzieć atakiem na atak. Miałam wrażenie, że on nie zawahałby się przed zabiciem któregoś z nas.
   – Wiksa! Schowaj się! – zawołał ktoś. Ten jednak nie ruszył się z miejsca.
   – Wyłaźcie, sukinsyny – powiedział cicho i zrobił krok do przodu. – Pogadamy bez rozwalania sobie łbów.   
   Zuza była równie przerażona, co ja, ale na dodatek czułam też poczucie winy. To przeze mnie znalazłyśmy się w tej sytuacji, która mogła się skończyć różnie – w najgorszym razie – tragicznie. Nie mogłam dopuścić, by rudowłosej coś się stało, tylko dlatego, że popełniłam błąd.
   – Zostań tu – rzuciłam do dziewczyny i wyszłam zza auta, nim ta zdążyła mnie powstrzymać. Z rękoma uniesionymi w górze stanęłam naprzeciw Wiksy. – Nie strzelaj.
   Dzieliło nas około dwudziestu metrów. Wiksa zmierzył mnie wzrokiem, początkowo zdziwionym, po czym zaśmiał się.
   – Postrzeliłaś mojego człowieka – powiedział, oglądając się na rannego chłopaka.
   – Przez przypadek – odparłam.
   – Nie wierzę w przypadki. – Wiksa oparł karabin na ramieniu. – Sama jesteś?
   – Tak. – Szybka odpowiedź. Bez zawahania i cienia drżenia w głosie.
   Wiksa zrobił parę kroków w moją stronę. Biła od niego pewność siebie, która ignorowała fakt, że wciąż miałam glocka w uniesionej dłoni. Najwyraźniej uznał, że i tak nie byłabym w stanie zaryzykować.
   Byłby łatwym celem – pomyślałam. Mężczyzna znajdował się na tyle blisko, że mogłabym nie spudłować. Zrobiłabym to z zaskoczenia. Po prostu cel, wymierzenie i pal. Chwila i byłoby po sprawie.
   Ale nie mogłam tego zrobić. Była różnica między zabiciem zombie, a żywego człowieka. Odebranie komuś życia miało być ostatecznością – okrutnym przymusem.
   – Jak się nazywasz?
   Opuściłam lekko bolące już ręce. Wiksa nawet tego nie zauważył.
   – Sasza – powiedziałam.
   – Sasza – powtórzył mężczyzna w zamyśleniu. Miałam wrażenie, że ze mnie kpi. – Wiesz, Saszo, przejęliśmy pewne miejsce, niedaleko stąd. Przyjmujemy ludzi. Mamy żarcie, ochronę – Obejrzał się na sklep – broń.
   – Zachęcająca wizja. – Uśmiechnęłam się fałszywie. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie wierzyłam mu. W Wiksie było coś, co sprawiało, że nie dało się mu zaufać.
   Pełni moich wątpliwości i niechęci do tego człowieka dopełniła Daria. Wystarczył tylko wzrok dziewczyny oraz bezgłośnie wypowiedziane przez nią: nie rób tego, bym mocniej ścisnęła glocka. Wiksa dostrzegł ten ruch i jego przyjazna postawa momentalnie zniknęła.
   – Z chęcią bym dołączyła – powiedziałam czując, jak każdy mięsień w moim ciele spina się go dranic możliwości – ale jakoś ci nie ufam.
   Kilka chwil mierzenia się nawzajem spojrzeniami przeciągało się w nieskończoność. Wiksa już nie udawał – pokazał swoje prawdziwe oblicze. Ledwo jednak zdążył sięgnąć po karabin i wymierzyć we mnie, a powietrze przeszył huk wystrzału. Rzuciłam się za najbliższe auto, chroniąc przed gradem kul, jaki chwilę później na mnie spadł. Te wbijały się w karoserię samochodu, rozbijając szyby w drobny mak. Schowałam głowę w ramionach, gdy posypał mi się na nią deszcz szkła z szyby auta. Spojrzałam na dach budynku, dostrzegając lufę automatu Roba.
   – Zabijcie ich! – ryknął Wiksa.
   Rozległa się seria z karabinu. Ostrzał trwał jeszcze jakieś parę minut i był tak chaotyczny oraz nieskuteczny, że sama poczułam złość na myśl o takim marnowaniu naboi. Gdy w końcu wszystko ucichło, położyłam się na ziemi, szukając wzrokiem Zuzy.
   Dziewczyna sprawnie ukrywała się przed oczami przeciwników, kryjąc się za autami, śmietnikami i powoli zbliżając do busa. Była już prawie przy samochodzie, gdy ten sam chłopak, którego postrzeliłam, zaalarmował swoich towarzyszy. Rudowłosa w porę wycofała się, chowając za auto, zanim ci wypuścili w jej stronę serie, które rozbiły szyby porzuconego samochodu, dziurawiły karoserie oraz opony. Zuza znalazła się w beznadziejnej sytuacji, która w każdej chwili mogła się skończyć dla niej tragicznie. Nie zamierzałam jednak do tego dopuścić. Wyskoczyłam z ukrycia, ostrzeliwując przeciwników. Byłam świadoma, że wystarczyłaby jedna kula, bym zakończyła swoją brawurową akcję, ale nie mogłam pozwolić, by rudowłosa zapłaciła życiem za mój plan. Wykorzystując chwilowe zmieszanie wrogiej grupy, strzeliłam w kierunku chłopaka, mniej więcej w moim wieku. Nie pomyślałam o tym, by go zabić, ale kula sama trafiła go w głowę. Nie miał szans tego przeżyć.
   – Biegnij! – zawołałam do Zuzy, która skryła się za autem parę metrów ode mnie. Ta natychmiast ruszyła w stronę busa.
   Ubezpieczając dziewczynę strzelałam na oślep, byleby tylko trzymać mężczyzn z dala od towarzyszki. W pewnym momencie Wiksa wychylił się, by znów potraktować mnie serią, ale byłam szybsza. Kula trafiła go w ramię, na co ten zawył z bólu. Oprócz tego, zobaczyłam na jego twarzy czysty szał.
   – Zabijcie ją! – ryknął do reszty swoich ludzi. Jeden z nich wycelował we mnie, ale wtedy jego czaszkę przeszyła kula. Był na tyle blisko, że mózg i krew rozbryznęły się na mojej twarzy, którą otarłam z obrzydzeniem rękawem. Gdy ciało opadło, zobaczyłam bladą Zuzę, ściskającą pistolet. Skinęłam jej głową, na co ta odpowiedziała mi niepewnie.
   Znajdowała się już przy samochodzie. Właśnie miała dłoń na klamce, gdy pojawił się gruby, wysoki chłopak.  Złapał dziewczynę za nadgarstek i uderzył nią o bok busa. Rudowłosa ugięła się na nogach, ale nie odpuściła. Zobaczyłam, że drugą, wolną ręką sięga po nóż. Ostrzę błysnęło i zanurzyło się w barku grubasa. Ten wrzasnął uderzając Zuzę z pięści w twarz, aż upadła na ziemię.
   – Zuza! – Biegiem rzuciłam się w stronę dziewczyny. W tym czasie wroga grupa zarządziła odwrót. Z piskiem opon odjechali, zostawiając nas i trzy trupy.
   Gdy odjeżdżali, dostrzelam jeszcze twarz Darii. Ta patrzyła na mnie, jakby ze współczuciem. Przypomniało mi to pewne wydarzenie sprzed lat, w którym uczestniczyłyśmy obie. Wtedy miała ten sam wzrok, choć okoliczności były inne.
   Podbiegłam do podnoszącej się Zuzy i pomogłam jej stanąć na nogi. Miała zaczerwieniony policzek oraz rozciętą górną wargę, ale mimo to starała się uśmiechać.
   – Ale mi przyłożył – jęknęła, dotykając ust.
   – Skurwysyny – warknęłam patrząc w stronę, gdzie zniknęły auta.
   – Znasz ich? – zapytała Zuza.
   – Nie.
   Nagle usłyszałam warknięcie. Zombie w czerwonym od krwi szlafroku wyłonił się zza rogu i od razu ruszył do leżącego na ziemi chłopaka, którego trafiłam pierwszego. Był już o kilka kroków od niego, gdy dzieciak poderwał się i krzyknął.
   – Nie! Zostaw! – wołał, jednocześnie czołgając, by znaleźć jak najdalej od truposza.
   – No proszę – mruknęłam wyciągając nóż.
   Zombie pochylał się już nad wierzgającym i krzyczącym chłopakiem, zaciskając ręce na jego kurtce. Nim jednak zdołał znaleźć się na tyle blisko, by ugryźć dzieciaka, kopnęłam truposza prosto w twarz. Odrzucony na bok zombie nie leżał jednak długo, ale nim zdążył się podnieść, przycisnęłam go do ziemi i wbiłam nóż w tył czaszki.
   – Niezły cios – powiedziała z uznaniem Zuza.
   – Kurs samoobrony na coś się przydał – odparłam, kucając przed chłopakiem. Ten wciąż był przerażony, ale patrzył na mnie groźnie – a przynajmniej starał się tak wyglądać. – Jak się nazywasz?
   – Pierdol się! – syknął z drżeniem w głosie. Był blady jak ściana, co było skutkiem utraty krwi, bólu i strachu. To jeszcze dzieciak – pomyślałam.
   – Nie sądzę, żeby twoi rodzice tak ci dali na chrzcie – wtrąciła Zuza.
   Wpatrywałam się usilnie w dzieciaka, trzymając pistolet w dłoni tak, by ten to widział. Cały czas starał się nie pokazywać, że się boi, ale zdradzał go strach w rozbieganych oczach i drżąca, dolna warga.
   Nie miałam pojęcia, w jakim był wieku. Ciężko było to oszacować po nieco dziecinnej twarzy, bez choćby włoska zarostu, ale stwierdziłam, że nie mógł mieć więcej, niż szesnaście lat.
   – Saszo.
   Odwróciłam się do Zuzy. Ta wskazywała na zombie, który wyszedł z uliczki. Zakrwawiony mężczyzna z odgryzioną połową twarzy szedł w naszym kierunku powarkując przy tym.
   – Zajmiesz się nim?
   Nie trzeba było dwa razy prosić. Rudowłosa wyciągnęła nóż i ruszyła na zdechlaka.
   – Widzisz? – Złapałam chłopaka za podbródek i zmusiłam by spojrzał na zombie. Zuza złapała sztywnego za szyję i wbiła mu nóż w oczodół. Za nim wyszedł jednak następny. – Zaraz będzie ich tu więcej. Nam się uda uciec, ale jak myślisz, jak daleko uda ci się uciec z tą nogą? Pięć metrów? Dziesięć? W końcu cię dopadną, a ty nie będziesz się miał jak bronić. Dorwą cię, rozszarpią, będą odgryzać każdy kawałek twojego ciała, a ty będziesz błagał o pomoc, ale nikt ci nie pomoże. Sam widzisz, że lepiej dla ciebie, żebyś mówił. Jak się nazywasz?
   – Michał – powiedział spuszczając wzrok. Cały drżał. – Ale mówili na mnie Młody – dodał zaraz.
   – No widzisz. Nie było tak trudno, prawda? Kim jest twoja grupa? Skąd jesteście?
   – Nie mogę powiedzieć – odparł z wyraźnym strachem wymalowanym na twarzy.
   – Michał, nie pogrywaj ze mną. Gadaj.
   – Ale ja naprawdę nie mogę powiedzieć! – wykrzyknął.
    Złapałam jego udo i zacisnęłam palce na ranie. Chłopak wrzasnął.
   – Gdzie jest wasz obóz? – pytałam naciskając kciukiem na ranę. Poczułam ciepłą krew spływającą mi po dłoni.
   – Nie mogę powiedzieć! – Grube krople łez płynęły po czerwonych policzkach chłopaka.
   – Sasza! Przestań!
   Za mną stał Rob. Wyglądał na przerażonego moim zachowaniem, ale zignorowałam go. Od tego, co wiedział Młody, mogło zależeć nasze życie.
   – Biegnij pomóc Zuzie – powiedziałam ostro do przyjaciela. Rudowłosa nadal załatwiała pojawiające się zombie, których było coraz więcej. Rob zawahał się, czym zdenerwował mnie jeszcze bardziej. Popatrzyłam na niego groźnie i krzyknęłam głosem nieznoszącym sprzeciwu – Już!
   Michał łkał, a po jego policzkach spływały duże krople łez, mieszające się z potem, który pojawił się na jego czole. Kula musiała uszkodzić jakąś żyłę, dlatego tak krwawił, a ja jeszcze bardziej pogarszałam jego stan torturując go. Niestety, musiałam.
   – Powiesz mi? – Poczekałam chwilę, ale młody nawet na mnie nie spojrzał. Widząc jego wahanie się, przyłożyłam lufę glocka do jego drugiej nogi – Mam ci przestrzelić drugą?
   – Nie! – wykrzyknął szybko, z przerażeniem. – Wiksa mnie zabije.
   – Ja to zrobię jeżeli nie zaczniesz gadać. Gdzie jest wasz obóz?
   – W hotelu – powiedział cicho.  
   – W hotelu? Którym?
   – Hotel „Royal”. Pod Głogowem.
   Znałam to miejsce. Hotel znajdował się jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Nowogrodu i rzeczywiście, było to dobre miejsce do obrony. Wysoki, mocny płot, solidne mury, dużo miejsca…
   – Ilu was jest? – zapytałam szybko, słysząc coraz bardziej paniczne głosy Roba i Zuzy. Zombie zwabione hałasem zaczęły coraz liczniej pojawiać się na ulicy.
   – Dwudziestu. Może trzydziestu – odparł i zaraz spojrzał na mnie hardo. – Wiksa was zabije. Będziesz błagać o życie. Wróci po mnie i…
   – Nie sądzę żebyś go interesował, dzieciaku. Zostawił cię na pastwę losu. Krótko mówiąc – ma cię w dupie, więc lepiej się zamknij, bo inaczej naprawdę cię zostawimy.
   Chwyciłam Młodego za ramię i dość brutalnie poderwałam go z ziemi. W tym czasie moi przyjaciele wrócili do mnie, zziajani po walce z trupami, których z resztą było coraz więcej. Musieliśmy uciekać.
   – Biegnijcie do auta – powiedziałam oddając Młodego Robowi.
   – A ty? – zapytał podtrzymując krzywiącego się z bólu chłopaka.
   – Potrzebujemy broni – odparłam z niepokojem zerkając na coraz liczniej schodzące się trupy.
   – Wrócimy po nią później – zaoponował chłopak, ale ja nie dałam się przekonać.
   – Idźcie – powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu i wpadłam do sklepu.
   Grupa Wiksy zrobiła tam niemały bałagan. Niektóre półki były poprzewracane, towary leżały na podłodze wraz z manekinami prezentującymi ubrania, a gabloty zostały rozbite. Chwyciłam jedną z leżących na wystawie torb i zaczęłam pakować do niej wszystko to, co się ostało. Nie było tego dużo, ale na razie musiało wystarczyć. Gdy ściągałam ze ściany strzelbę, zostałam niespodziewanie zaatakowana. Ktoś wyskoczył na mnie z boku i razem ze mną wpadł na stojące pod ścianą wieszaki. Zaplątana w ubrania nie widziałam, kim był napastnik, ale podpowiedzią były dla mnie długie, blond włosy za które złapałam. Mocnym szarpnięciem wyrwałam garść jasnych pukli, tym samym posyłając moją przeciwniczkę na podłogę. Sama podniosłam się i kopnęłam dziewczynę czubkiem mojego buta w udo. Ta zawyła z bólu. Rozglądnęłam się za swoją bronią, którą zobaczyłam leżącą kawałek dalej. Ruszyłam po nią, lecz wtedy nagły ciężar spadł na mnie, przygniatając do ziemi. Poczułam falę bólu w obitych żebrach, o których zdążyłam już zapomnieć. Wściekła zacisnęłam zęby, bezradnie patrząc na uciekającą dziewczynę. Przeklęłam pod nosem, wyczołgując się spod półki. Zaciskając zęby podniosłam wyładowaną w połowie torbę, akurat w momencie, gdy do środka wpadł pierwszy zombie.
   – To są chyba jakieś żarty.
   Zarzuciłam torbę na ramię i złapałam za moją niezawodną siekierę. Rozpłatanie czaszki zombie nie było już dla mnie problemem, ale przez obite żebra sprawiało mi to ból. Był on jednak do zniesienia. Wyszłam na zewnątrz, szukając wzrokiem swoich towarzyszy. Nie zobaczyłam jednak ani ich, ani samochodu. Zamiast tego ulicę opanowała horda zombie. Było ich naprawdę dużo.
   Przeklęłam ponownie, rzucając się do ucieczki, równocześnie szukając w torbie naboi do mojego glocka. Drżącymi dłońmi uzupełniałam magazynek, cały czas oglądając się za siebie. Trupy podążały za mną niczym cień. W końcu odbezpieczyłam broń, posyłając pierwszą kulę w głowę zombie, który stanął mi na drodze. Przeskoczyłam nad jego ciałem, kierując się w wąską uliczkę, jedną z tych, które prowadziły do dziesiątek innych, a człowiek gubił się jak w labiryncie. Kilka razy musiałam nagle zmieniać trasę, gdy drogę odcinały mi zombie. Nieraz tylko cudem udawało mi się nie wpaść w ich ręce. Moja szaleńcza ucieczka zakończyła się w momencie, gdy ból żeber stał się nie do zniesienia, a przez to znowu pojawiły się duszności. Problemem była też dość ciężka torba, którą dźwigałam na ramieniu. Zatrzymałam się, wykorzystując chwilowy brak zagrożenia w pobliżu. Musiałam się jednak śpieszyć – ożywieńce mogły się pojawić w każdej chwili. Znajdowałam się akurat na blokowisku, więc stało tu kilka koszów na śmieci. Otworzyłam brązowy, plastikowy kubeł i wrzuciłam do niego torbę. Wyciągnęłam z niej jeszcze strzelbę oraz garść naboi, które wrzuciłam do kieszeni. Pozostałam z nią, ze swoim glockiem, siekierą oraz nożem. To musiało wystarczyć. Ruszyłam dalej.
   Przebiegłam zaledwie kilka metrów, gdy zostałam wciągnięta w głąb jakiegoś pomieszczenia. Chciałam krzyknąć, ale wtedy czyjaś dłoń zamknęła mi usta. Było tam ciemno, bo jedyne okno, które znajdowało się wewnątrz, było zasłonięte jakimś materiałem. Jednak cienkie promyki światła, które przebijały się przez tą zasłonę, zdołały oświetlić twarz stojącej przede mną postaci. Dostrzegłam wyraźnie męskie rysy twarzy, którą pokrywał ciemny zarost oraz jasne, przewiercające mnie na wylot oczy. Mężczyzna był wyższy ode mnie i wyraźnie silniejszy, przez co nie mogłam się ruszyć. Dopiero po chwili zobaczyłam jeszcze jedną osobę, która stała za plecami mojego „wybawiciela”.

   Z deszczu pod rynnę – pomyślałam, dyskretnie sięgając po glocka.