poniedziałek, 27 maja 2019

ROZDZIAŁ 11 - ŻNIWO (ZUZA)

W całej kaplicy, gdzie na łóżkach i materacach leżeli chorzy, unosił się nieprzyjemny zapach. Dusząca mieszanka leków, potu i innych nieprzyjemnych wydzielin z ciał przynosił wspomnienia z pracy w szpitalu. Tak właśnie pachniała śmierć.
Łącznie w lecznicy leżało siedmiu chorych i wbrew pozorom – nie była to szczęśliwa liczba. Ulga, po tym jak przywiezione leki poprawiły stan zarażonych, szybko przeminęła. Gorączka, która na moment spadła, szybko wróciła, a kaszel przybrał na sile.
Miałam coraz więcej wątpliwości co do pochodzenia choroby, która zapanowała w klasztorze. To mogło być silne zapalenie płuc, ale niekoniecznie gruźlica – jak się obawialiśmy. Objawy nie były typowe dla żadnej z tych chorób.
Poprzedniego dnia w lecznicy pojawiła się kolejna osoba. Eva. Wieczorem, gdy przyszłam do jej pokoju, zastałam dziewczynkę w swoim łóżku, ledwie przytomną od trawiącej ją gorączki. Pot spływał po jej bladej twarzy, przez co grzywka ciemnych włosów lepiła się jej do czoła. Do tego drżała jak osika.  
– Jesteś chora – powiedziałam łagodnie, w ostatniej chwili powstrzymując się od dotknięcia jej. Każdy kontakt z osobą chorą mógł skończyć się zarażeniem.
Kucnęłam przy łóżku dziewczynki, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować.
Gdy syn Izy zachorował, wszyscy jeszcze wierzyliśmy, że chłopiec może wyzdrowieć. Liczyliśmy na działanie lekarstw. Te jednak nie pomagały, a stan Witka pogarszał się. Nie chciałam, by Eva przechodziła przez to samo. 
– Będziesz musiała przenieść się do lecznicy, dobrze? Tam się tobą zajmiemy – mówiłam tak łagodnie, jak tylko potrafiłam. – Pójdziesz ze mną?
Nie odpowiedziała. Ledwo widocznie skinęła głową i sama zaczęła się podnosić. Nie pomogłam jej, chociaż serce mi się krajało, na ten widok. Dziecko nie powinno przez to przechodzić.
Starałam się. Bardzo. Od paru dni praktycznie nie wychodziłam z kaplicy, pomagając chorym, jak tylko się dało. Niewiele mogłam dla nich zrobić, ale starałam się jak mogłam.
– Powinnaś odpocząć.
Drgnęłam, gdy Rysiek położył mi dłoń na ramieniu. Obejrzałam się na niego, w milczeniu kiwając głową i przecierając piekące oczy.  
– Później. Muszę sprawdzić, czy nikt niczego nie potrzebuje – powiedziałam, poprawiając chustkę na twarzy. Było mi pod nią gorąco i duszno, ale nie odważyłam się jej zdjąć. Tak samo było z grubymi rękawicami. Sposób przenoszenia się choroby nadal był dla nas tajemnicą, więc lepiej było nie ryzykować.
– Tak. Ty potrzebujesz. Snu. – Rysiek usiadł na krześle obok mnie. – Od ponad doby jesteś na nogach.
Stłumiłam ziewnięcie i odwróciłam głowę w drugą stronę. Mój wzrok przesunął się po leżących na posłaniach ludziach. Większość z nich spała, a inni leżeli, ze spojrzeniem wbitym w martwym punkcie.
Adam leżał na samym końcu sali i był jednym z tych, którzy mieli się najgorzej. Zachorował jako pierwszy i jak na razie jego stan się nie zmieniał.
Chociaż protestowałam, Rada zarządziła, by przedsięwziąć pewne środki bezpieczeństwa wobec Adama. Moje próby przekonania ich, że będąc w takim stanie ma problem ze zrobieniem choćby paru kroków samemu, a co dopiero wyrządzeniu klasztorowi krzywdy. Mój głos został jednak zagłuszony, a ręka Adama przykuta kajdankami do łóżka.
– Myślisz, że wyzdrowieją? – zapytałam cicho, tak, by nikt mnie nie usłyszał. – Że wszyscy przeżyją?
Rysiek westchnął i dopiero wtedy zauważyłam, że i on nie wyglądał najlepiej. Nie byłam jedyną osobą, która miała za sobą długą noc. Mężczyzna przetarł swoje ciemne, zaczerwienione oczy, po czym ponownie westchnął.
– Jako lekarz, powinienem tak myśleć – odparł.
– Ale przekonany nie jesteś.
– Nie. Silne organizmy mają szansę. Ale inni…
Rozumiałam.
Przerwał nam głośny kaszel.
Spojrzałam w stronę Adama. Nagły atak duszności był tak silny, że chłopak zaczynał robić się siny. Biegiem ruszyłam w jego stronę.
– Podnieś się! – Chwyciłam Adama za ramię i pociągnęłam go, aż ten usiadł. Dopiero wtedy mógł wziąć porządny oddech, a kaszel powoli zaczął ustępować.
Obejrzałam się na Ryśka i skinęłam mu głową. Mężczyzna zajął się innymi chorymi.
– Umieram, tak? – wystękał chrapliwym głosem Adam.
– Nie umierasz. Nie pieprz głupot – powiedziałam, ocierając jego czoło z potu. Przejąłem od Ryśka kubek z gorącą herbatą. – Napij się.
Pomogłam mu się podnieść, przytrzymując jego głowę. Trzymałam go jeszcze chwilę, obserwując jego unoszącą się i opadającą klatkę piersiową. Gdy już miałam odejść, Adam odezwał się. 
– Czuję się paskudnie.
– I tak też wyglądasz. – Uśmiechnęłam się lekko, po czym dodałam: – Będzie dobrze.  
Adam spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko kwaśny grymas. Na czoło znów wystąpił mu pot.
– Miło, że kłamiesz. 
– Adamie... 
Chłopak zakaszlał – mocniej i dłużej, niż wcześniej. Znów sięgnęłam po kubek, ale Adam potrząsnął gwałtownie głową. Spojrzał na mnie, nie odzywając się przez dłuższą chwilę.
– Chcę porozmawiać z Saszą. Sprowadzisz ją?
– Saszę? – zdziwiłam się. – Adamie, Sasza nie wróciła z wypadu, trzy dni temu. Wszyscy uważają, że nie żyje.
O tym, że nie powinnam była tego mówić, zorientowałam się dopiero widząc minę Adama.
Na chwilę jakby cała choroba zniknęła i wróciły mu wszystkie siły. Spojrzał na mnie z przerażeniem w niebieskich oczach, które przerodziło się w niedowierzanie. Pokręcił gwałtownie głową, aż mokre od potu strąki włosów opadły mu na czoło.
– Nie. Kłamiesz.
– Adamie… – Chciałam położyć mu dłoń na ramieniu, lecz ten szybko zabrał rękę. Tak rozgoryczonego i zarówno wściekłego nie widziałam go nigdy.
Chłopak usiadł na łóżku, wpatrując się w ścianę. W jego oczach pojawiły się łzy.


– Jak to się stało? – zapytał.
Oblizałam usta, nie będąc pewna, czy powinnam cokolwiek mu mówić. I tak był w złym stanie, a kolejne zmartwienia mogły mu go tylko pogorszyć.
– Mów! – wrzasnął nagle, a ja aż podskoczyłam.
– Pojawiła się jakaś inna grupa. Nieprzyjazna. Potem też zombie. Sasza uciekła z Cześkiem. Znaleźli jej zakrwawioną kurtkę – tłumaczyłam.
– I nie szukali jej? – Głos Adama był coraz pełniejszy wściekłości
Tylko chwilę zawahałam się nad odpowiedzią, ale to wystarczyło, by Adam złapał mnie za nadgarstek i ścisnął tak mocno, że aż syknęłam.
– Szukali?
– Chyba nie. Nie mieli czasu. Schodziły się zombie i…
Adam puścił moją rękę. Rozmasowałam nadgarstek, na którym pojawiły się czerwone ślady. Później miały zastąpić je ciemne siniaki.
Wstałam z krzesła i odsunęłam się.
Nie bałam się Adama. Nigdy. Jednak w tamtym momencie wzbudził we mnie nie tyle strach, co niepokój. Jego utkwiony w dali wzrok przywiódł mi na myśl tamtą sytuację z naszej podróży do klasztoru, gdy znaleźliśmy w aucie tamtego faceta. Jak on się nazywał? Tomek? Chyba tak.
Zaskoczyło nas stado. Adam, Reszka i właśnie ten mężczyzna odłączyli się od nas. Tomek został ugryziony, krzyczał. Adam go zabił, by chronić innych. Musiał, ale pamiętałam jego wyraz twarzy, gdy otworzyliśmy ciężarówkę. To było jak pozbawiona uczuć maska, w której niebieskie oczy były pozbawione emocji, najbardziej niepokojące.
– Idź już – powiedział beznamiętnie, kładąc się na poduszce.
Chciałam coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam. Potrzebował czasu, by oswoić się ze śmiercią Saszy. Mimo tego wszystkiego, nadal ją kochał. A nie ma nic gorszego, niż uczucie, które wyniszcza.

☠☠☠

Rysiek miał rację. Naprawdę potrzebowałam odpoczynku. Gdy położyłam się spać w naszym wspólnym pokoju naprzeciw kaplicy, odpłynęłam chwilę po położeniu głowy na poduszce.  Nawet nie przeszkadzał mi hulające po posadzce zimne wiatry oraz okrutnie twardy materac.
Przestałam już miewać sny. Albo ich nie zapamiętywałam. Dobrze się działo. Wcześniej często miewałam koszmary z okresu niewoli u Wiksy. Znowu siedziałam zamknięta w tym przeklętym pokoju, bezbronna, a ten skurwiel przychodził i… Nie. Nie myśl o tym – skarciłam się. Tamte wydarzenia należały do mojej przeszłości, ale nie musiałam nimi żyć. Wiedziałam, że o nich nie zapomnę, ale ta nienawiść oraz wściekłość dawały mi siłę. Tylko myśl o zemście sprawiała, że wstawałam z łóżka.
Usiadłam na swoim posłaniu, mocniej owijając się kocem. Tego dnia było zimniej, niż zwykle, ale przynajmniej nie szczękałam zębami.
Rysiek nadal spał, odwrócony do mnie plecami, chociaż dochodziła siódma. Nie chciałam go jednak budzić. Pewnie co chwilę wstawał w nocy, by zrobić obchód w kaplicy. On bardziej potrzebował odpoczynku.
Zastanawiałam się, czy to, co mówił o szansach na przeżycie zarażonych mogło się sprawdzić. Mieliśmy siódemkę chorych, w tym dwójkę dzieci oraz niepełnoletnią Wiktorię, a stan Adama i Łucji był najgorszy. Co prawda poprzedniego wieczoru leki w końcu zaczęły przynosić jakieś efekty i trzem osobą gorączka spadła, ale wciąż byłam niespokojna. Najmłodsi byli jednocześnie najsłabsi, a ci, u których zaraza zaczęła się najwcześniej, ledwo już oddychali.
Chciałam im pomóc, ale za cholerę nie wiedziałam jak.
Wyszłam z pokoju zapinając grubą bluzę, w której było mi przyjemnie ciepło i nie krępowała ona moich ruchów, nałożyłam rękawice, a twarz owinęłam chustą. Spojrzałam w lewo, gdzie na końcu korytarza, stał stół, pełniący funkcję barierki. Żaden mieszkaniec klasztoru nie mógł przekraczać tej granicy. Dość już było nam problemów i chociaż nikt jeszcze nie zmarł, nie zamierzałam też do tego dopuścić.
Na stole stała skrzynka z kilkoma konserwami oraz garnkiem ubogiej, wodnistej zupy. Racje żywnościowe zmniejszały się z każdym dniem. Jeszcze nie głodowaliśmy, ale chorzy potrzebowali więcej energii. Miałam jednak świadomość, że inni mieszkańcy niechętnie przystaną na oddania nam jedzenia. Gdy chodziło o przetrwanie, ludzie zawsze poświęcali najsłabszych.
Wzięłam skrzynkę i wróciłam pod drzwi kaplicy, gdy dostrzegłam coś, co mnie zaniepokoiło. Były otwarte. Od razu pomyślałam, że któryś chory wyszedł z lecznicy, pomimo naszego surowego zakazu. Czym prędzej odstawiłam jedzenie i weszłam do środka.
Na samym progu przywitała mnie spora kałuża krwi. Ta znajdowała się też na drzwiach oraz klamce, czerwona smuga ciągnęła się w głąb kaplicy, aż do miejsca, gdzie klęczała Łucja. Tuż obok pustego łóżka Krystiana.
W pierwszej chwili pomyślałam, że kobieta przewróciła się, ale wtedy dostrzegłam czyjeś nogi i jeszcze więcej krwi. Dźwięk siorbania oraz mlaskania. Plaśnięcie czegoś o podłogę. Z daleka wyglądało to na kawałek mięsa ze skórą.
Nikt się nie obudził. Wszyscy spali, zmorzeni gorączką. Nie słyszeli cichych powarkiwań, ani też wcześniej przemiany Łucji oraz zaatakowania przez nią Krystiana. Znaleźli się w ogromnym niebezpieczeństwie, nawet o tym nie wiedząc.
Cofnęłam się z powrotem do wyjścia, cały czas mając Łucję na oku. Modliłam się, by żadna deska nie zaskrzypiała pod moją stopą. Kątem oka dostrzegłam stojący na komodzie przy wejściu metalowy krucyfiks. Ruszyłam w jego stronę, będąc już tylko kilka kroków od komody. Wyciągałam po niego dłoń, gdy uderzyłam butem w nogę krzesła. Te przesunęło się z piskiem po podłodze, a ja przeklęłam w duchu.
Łucja obróciła głowę w moją stronę. Miała twarz umazaną we krwi, puste spojrzenie i wyszczerzone zęby, w których wciąż znajdowały się kawałki mięsa. Kobieta zaczęła się podnosić, a ja chwyciłam krucyfiks i wyszłam jej na spotkanie.
– No, dalej, chodź. – Zważyłam w dłoni krzyż, chwytając go mocno, by zadać idealny cios.
Łucja, chwiejne szurając stopami po podłodze, znalazła się na wyciągnięcie ręki. Ciężka podstawka krucyfiksu trafiła ją tuż pod okiem, prawdopodobnie łamiąc kość policzkową. Kobieta zachwiała się pod siłą tego uderzenia i wpadła na stojące w pobliżu łóżko. Hałas ten obudził śpiącą na nim Wiktorię. Dziewczyna szybko zorientowała się w sytuacji, krzyknęła, wyrywając ze snu pozostałych.
– Uciekajcie! – krzyknęłam. – Już!
Wiktoria wyciągnęła z łóżka Witka i wybiegła z nim z kaplicy, w ostatniej chwili unikając pochwycenia przez Łucję. Rafał wolniej posuwał się ku wyjściu, kaszląc przy tym mocno.
Cofnęłam się, gdy Łucja prawie rzuciła się na mnie. Uderzyłam ją znów, tym razem w czubek głowy. Krew, która jeszcze nie zastygła w żyłach, spłynęła po jej czole, zalewając oczy. Chciałam wykorzystać ten moment, by ostatecznie rozprawić się z przemienioną, ale wtedy zobaczyłam ruch ze swojej lewej.
Krystian, nad którym właśnie przechodził Rafał, nagle złapał mężczyznę za nogę, a ten uderzył o podłogę. Kolejny przemieniony ryknął, rzucił się na swoją ofiarę, a z jego rozszarpanego brzucha wypadły wnętrzności. Zobaczyłam, jak zombie wgryza się w bark Rafała, a potem wielka siła przycisnęła mnie do ściany. Czerwone od krwi zęby zmierzały w moim kierunku, ale zablokowałam je przedramieniem. Krzyknęłam z bólu oraz przerażenia, gdy mocne szczęki zacisnęły się na nim. Kiedyś ugryzł mnie pies, jednak tamto było sto razy mniej bolesne, niż to.
Walnęłam Łucję krucyfiksem najpierw raz, a potem drugi, ale to nic nie dawało. W końcu, wściekła i kierowana adrenaliną, naparłam na nią, odpychając ją od siebie. Kobieta była ode mnie cięższa, więc nie przyszło mi to łatwo, ale się udało.
Spojrzałam na swoją rękę i ze zdziwieniem oraz ulgą zobaczyłam, że materiał bluzy nie był przerwany. Chroniona podwójnie przez wysoką rękawicę skóra nie została przecięta. Chwila mojej radości z tego powodu minęła szybko, bo doszedł mnie przerażony pisk.
Eva wciąż siedziała w swoim łóżku, najwyraźniej zbyt przerażona, by cokolwiek zrobić. Łucja upadając zerwała zasłonę i zobaczyła dziewczynkę. Ruszyła na nią, a ta odsunęła się na drugi koniec łóżka. Już chciała z niego wyskoczyć, ale jej nogi zaplątały się w pościel i ta upadła na podłogę. Zombie rzucił się za nią.
Chciałam ruszyć jej z pomocą, ale na mojej drodze stanął Krystian. Rafał leżał na ziemi, już się nie ruszał. Miał rozszarpane gardło, a jego twarz praktycznie zniknęła.
Zombie złapał mnie za ramiona, a ja odpychałam go od siebie. Z każdą chwilą zaczynało brakować mi sił. Moje ręce drżały przeciążone wysiłkiem, a kłapiące zęby były coraz bliżej. Krucyfiks wypadł mi wcześniej. Byłam bezbronna, ale całą swoją uwagę skupiałam na Evie.
Dziewczynce udało uwolnić się ze zmiętej kołdry i na czworakach posuwała się na koniec kaplicy. Truposz – niestety – ruszył za nią. Eva prawie dotarła pod samą ścianę, na której wciąż wisiał święty obraz, czym sama wpędzała się w sytuację bez wyjścia. Nie miałaby szans uciec przed zombie, ani też się obronić, gdyby nie Adam.
Ten, jakimś sposobem, wyłamał deskę z oparcia łóżka, wokół której zapięte były kajdanki, i uderzył owym drewnem Łucję w głowę. Nie zobaczyłam, co działo się później, bo Krystian naparł na mnie ponownie. Byłam pewna, że tego natarcia nie zdołam już odeprzeć i będzie to koniec.
Głośny huk wstrząsnął całą kaplicą. Lepka krew trysnęła na moją twarz, Krystian nagle upadł. Z dziury w jego skroni wydobywała się cienka strużka dymu.  
Spojrzałam na bok. Rysiek stał zaledwie kilka kroków dalej, trzymając w obu dłoniach pistolet. Ręce mu się trzęsły, a twarz miał bladą. Patrzył dalej przed siebie, aż rozległ się trzask, a potem łupnięcie. Oboje obejrzeliśmy się na Adama. Głowa Łucji pod wpływem długiego i mocnego zaciskania, niemal całkiem odpadła od reszty ciała. Łańcuch zmiażdżył jej kręgi, paraliżując ją, a mimo to zęby wciąż kłapały. Eva kuliła się pod ścianą, cała dygocząc. Było już po wszystkim.


Zorientowałam się, że nie oddycham. Przez ściśnięte gardło wypuściłam powietrze z płuc. Było mi słabo, niedobrze i miałam wrażenie, że za moment nogi się pode mną ugną. Musiałam jednak sprawdzić, co z Evą.
– Co tu, do cholery jasnej, się stało? – zapytał Rysiek drżącym głosem.
– Łucja się przemieniła – powiedziałam. – Zaatakowała Krystiana, a potem on Rafała.
Podeszłam do Evy. Dziewczynka spojrzała na mnie z trwogą i przez chwilę myślałam, że rzuci się do ucieczki. Nie dziwiłam jej się. Musiałam wyglądać okropnie.
– Nie bój się – powiedziałam tak spokojnie, jak tylko potrafiłam. – Już dobrze. Już po wszystkim.
Ciemne oczy dziewczynki były nieufne. Jej dolna warga drżała, jakby zaraz miała się rozpłakać. Oddychała szybko, z sykiem wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Wyglądało to na atak paniki.
– Eva? – Wyciągnęłam umazaną krwią rękę w stronę dziewczynki. Ta drgnęła, skuliła się bardziej, ale nie uciekła. W końcu jednak strach zaczął mijać, a mała rzuciła mi się w ramiona. Przytuliłam ją mocno.
– Nic wam nie jest? – zapytał Rysiek.
– Nam nie – odparłam, spoglądając na Adama. Wrzynający się w nadgarstek metal przeciął mu go do krwi. Chłopak spojrzał na mnie krótko, szybko odwracając wzrok. Szpiczastym kawałkiem drewna, które podniósł, ostatecznie rozprawił się z głową Łucji.
Wypuściłam Evę z objęć, ale dziewczynka dalej kurczowo się we mnie wtulała.
– Wiktoria do mnie przybiegła – mówił Rysiek. – Musiałem wziąć najpierw pistolet. – Uniósł broń i obejrzał się na ciało Rafała. – Gdybym zrobił to szybciej…
– Nic by to nie zmieniło – dokończyłam. – Zginął zanim Wiktoria zdążyła cię zaalarmować. Posprzątajmy tutaj. Będziemy musieli spalić zwłoki.
Troje ludzi. Straciliśmy trzy osoby jednego poranka.
Domyślałam się, że Łucja musiała poczuć się gorzej, chciała wyjść. Może zawiadomić mnie lub Ryśka, poprosić o pomoc. Nie zdążyła. Umarła przed drzwiami, przemieniła się, a potem wszystko zaczęło dziać się w ekspresowym tempie.
Choroba jednak zebrała swoje żniwo.
– Weźmy się do roboty, zanim…
Rysiek nie zdążył dokończyć, gdy zza jego pleców wyrósł Rafał.
Przemieniony złapał lekarza za szyję, wbijając mu palce w grdykę, a zęby w miejsce, gdzie znajdowała się tętnica.
– Nie! – krzyknęłam, ale było już za późno. Krew trysnęła czerwoną fontanną, Rysiek zarzęził, wybałuszając oczy i wypuszczając z dłoni pistolet.
Biegiem rzuciłam się w ich stronę, podnosząc broń. Rysiek ugiął się, dzięki czemu miałam czysty cel. Wpakowałam w głowę oraz tors Rafała cztery kule. Tyle, ile osób zginęło tego poranka.  
– Rysiek? – Uklękłam przy mężczyźnie, tamując krew dłońmi. To było bezcelowe – krwotoku nie dało się zatrzymać, a nawet jeśli, to i tak był ugryziony. Załkałam nad swoją bezsilnością.
Mężczyzna wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Dławił się własną krwią. Zaczął szukać czegoś dłonią, aż natrafił na pistolet. Wzięłam go, a on ledwie widocznie skinął mi głową.


W tym świecie niewielu można było mieć przyjaciół. Ci często umierali, a jak nie oni, to my mogliśmy w każdej chwili pożegnać się z życiem. Doceniałam tych, których miałam przy sobie, a Rysiek niewątpliwie do nich należał. Był dobrym człowiekiem. Tacy nie powinni ginąć.
Wzięłam głęboki wdech i przyłożyłam lufę pistoletu do skroni lekarza. Drugą
– Musisz odpocząć – powiedziałam, uśmiechając się łagodnie. Łzy wciąż spływały po moich policzkach. – Musisz odpocząć.

 Rysiek zamknął oczy i wtedy nacisnęłam spust. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz