niedziela, 19 maja 2019

ROZDZIAŁ 10 - DOM (ROB)

Stado było jeszcze daleko, ale atmosfera w klasztorze była taka, jakby trupy już szturmowały bramę. Każdy był nerwowy i zdawało się, że widok byle truposza sprawi, że chwyci za broń.
Ograniczona ilość pistoletów, nie pozwalała obdzielić wszystkich, więc dostali ją tylko najlepsi i najodpowiedzialniejsi strzelcy. Pozostali uczyli się walki tym, co nadawało się do rozwalania czaszek zombie. Tak więc w ruch poszły noże, pałki, a także zaostrzone na końcach kije. Wszyscy musieli być gotowi na spotkanie ze stadem. I Wiksą. Ten na razie nie dawał znaku życia, ale miałem nieprzyjemne przeczucie, że niedługo to może się zmienić.
Żałowałem, że nie było z nami Saszy. W tamtej chwili jej brak odczuwałem najmocniej. Ona zawsze wiedziała, co robić. Ja ciągle się wahałem między tym, co właściwe, a co konieczne. Te dwie kwestie czasem nie pozwalały mi podjąć najlepszej decyzji.
– Trzymaj kij mocniej! Musisz to zrobić mocno! Zdecydowanie! Nie tak! Uważaj! Jeszcze raz!
Komendy wykrzykiwane przez Librę niosły się po okolicy i zacząłem się obawiać, że ściągną kolejne truposze z okolicy. Potem jednak uświadomiłem sobie, że to może i lepiej. W końcu sześcioosobowa grupka musiała się w końcu jakoś przyuczyć do walki z wrogiem twarzą w twarz.
Zombie, którego miałem przed sobą, był niegdyś mężczyzną z długą, gęstą brodą, ale za to kompletnie łysym. Miał tylko jedno oko, bo w drugim tkwił częściowo zatopiony widelec. Truposz miał na sobą podartą na strzępy koszulkę, spod której wyłaniało się mnóstwo ran po ugryzieniach – niektóre odsłaniały kości żeber.
Chwyciłem ożywieńca za brodę i szarpnąłem za nią w dół, odsłaniając potylicę. Wbiłem nóż w cienką kość, przebijając się do mózgu. Trzask oraz mlaśnięcie oznaczało dla zombie koniec jego tułaczki.
– Kurwa mać! – syknęła Libra, gdy bezwładne ciało dopiero co uśmierconego truposza upadło jej prosto pod nogi.
– Sorki – powiedziałem, cofając się o krok. Dziewczyna zrobiła to samo i przez chwilę wspólnie obserwowaliśmy walczącą grupkę oraz ubezpieczających ich Maksa, Hindusa i Oskara. Gdyby nie oni, nasi młodzi adepci mieli by niemałe kłopoty.
– Dopiero się uczą, Rob – odezwała się Libra, jakby czytała w moich myślach.
– Lepiej późno niż wcale? – Spojrzałem na nią, wysoko unosząc brwi.
– Nie. To, że tak późno zaczęli się przygotowywać, może ich zabić. – Uniosła swój toporek i strzepnęła z niego krew oraz kawałki tkanek. – Teraz może pożyją dzień dłużej. Może.
Zacisnąłem usta, znów patrząc na trójkę zombie, zmierzających na szóstkę przerażonych, zagubionych ludzi. Wśród nich był Olgierd i musiałem przyznać, że obserwowanie go w walce było dla mnie niezmiernie satysfakcjonujące. To, jak odsuwał się na bok, chcąc uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z truposzami, podsuwało mi na myśl bojowniczego kundla, który dopiero co szczekał na wszystko i wszystkich, ale chował się za czym popadnie, gdy tylko ktoś podniósł na niego rękę.
Nie byliśmy w Błoniach tylko po to, by szkolić ludzi. Od ostatnich trzech dni przyjeżdżaliśmy do miasteczka, by ustawić na prowadzących do niego drogach auta. Chcieliśmy jakoś uratować klasztor, w razie gdyby nasz plan się nie powiódł. Takie zapory pewnie nie powstrzymałyby nadciągającego stada, ale mogły znacznie ograniczyć ilość tych osobników, które mogłyby się przedrzeć. Potrzebowaliśmy choć cienia szansy, że uda nam się uratować nasz dom.
– Nie dajcie się przyprzeć do ściany! – zawołałem widząc, jak grupa posuwa się coraz bliżej muru budynku. Trójka niezbyt silnych zombie była dla nich najwidoczniej zbyt dużym wyzwaniem.
Już miałem dać znać pozostałym, że pora zakończyć tą farsę, nim komuś stanie się krzywda, gdy na przód wystąpiła Ruta.
Dziewczyna kijem uderzyła na odlew truposza w głowę, a gdy ta odskoczyła w tył, wbiła zaostrzony koniec w odsłonięte podgardle ożywieńca. Zrobiła to tak sprawnie i szybko, że wzbudziła tym mój podziw.
– Ruta świetnie sobie radzi – powiedziałem.
– Yhm. Żebyś się nie zakochał – kwaśno skwitowała Libra, jednocześnie znacząco się uśmiechając. Pokręciłem głową, przewracając oczami.  
Ostatnie wydarzenia dobitnie pokazały mi, że nie mam szczęścia do kobiet. Najpierw Edyta wykiwała Saszę oraz mnie, zabierając nam samochód i prawie przy tym skazując na śmierć, a potem Lena okazała się być zdrajczynią, która wykorzystała mnie do osiągnięcia własnych celów. Nie w głowie już mi były kolejne związki. Teraz musiałem skupić się na klasztorze.
– Koniec na dzisiaj! – obwieściłem sześciu nowicjuszom. Ci dyszeli ciężko, próbując zetrzeć z siebie krew zombie i odsunąć od leżących pod ich nogami ciał. – Zbierzcie się do ciężarówki. Wracamy do klasztoru.
– Poczekaj chwilę, Rob. – Hindus podszedł do mnie i zniżył głos. – Ulicę stąd jest sklep ogrodniczy.
– Łopat i grabi mamy w bród – powiedziałem trochę zdziwiony pomysłem bruneta.
– Nie o to mi chodzi. – Spojrzał na mnie zirytowany. – Nasiona. Potrzebujemy nasion, jeśli chcemy zacząć uprawiać ziemię.
Mówiąc prawdę, ogródek był ostatnim, o czym wtedy myślałem. Zbliżające się stado, żałoba po Saszy, wciąż ciężka sytuacja z chorymi i czający się gdzieś tam Wiksa całkowicie skupiały moją uwagę. Ale musiałem zacząć myśleć też o przyszłości. Przeżyliśmy zimę dzięki zapasom, ale kolejne miesiące – ba! – nawet dni zmniejszały je. Wiosna mogła okazać się dla nas jeszcze gorsza, niż ostatnie tygodnie.
– To dobry pomysł. Nie pomyślałem o tym. Dobra robota. – Poklepałem przyjaciela po plecach.
Powiedziałem reszcie o małej zmianie planów, na co każdy przystanął. Każdy oprócz Maksa.
Nie trudno było się domyślić, dlaczego w ostatnim czasie był oderwany od rzeczywistości, przestał się angażować w sprawy klasztoru, a to, że zgodził się na przyjazd do Błoni, było prawie cudem. Przyjaźnił się z Saszą, a jej strata wyraźnie go podłamała. Od początku łączyła ich silna więź. Być może nawet silniejsza, niż nasza.
Nie pogodziłem się z jej śmiercią, ale przyjąłem ją do świadomości. Minęło pięć dni. Jeśli w tym czasie nie wróciła, oznaczać to mogło, że nie mogła. A tego powody mogły być różne. W tym śmierć mojej siostry. Paskudna, ale realna opcja.   
– Chodźcie tutaj wszyscy – powiedziałem do grupy dziesięciu osób. Wszyscy zbliżyli się zainteresowani.
– Nie wrócimy jeszcze do klasztoru – oświadczyłem, na co rozległo się parę westchnień i jęków niezadowolenia. – Wiem, że jesteście zmęczeni, ale to ważne. Niedługo w obozie zaczniemy przygotowywać ogród i potrzebujemy nasion. Skoro już tu jesteśmy, to odwiedzimy sklep ogrodniczy.
– Niedługo zajdzie słońce – zauważyła Samanta, biorąc Rutę pod ramię. Dziewczyny zaprzyjaźniły się w ostatnim czasie.
– Mamy jeszcze parę godzin – odparłem.
– A broń? Mamy używać tylko tego? – Mężczyzna w wieku Maksa, nazywany Kretem pomachał swoim łomem.  
– Nic innego nie będzie nam potrzebne. Nie sądzę, by w okolicy były jakieś większe grupy zombie, a jeśli tak, to używanie pistoletów tym bardziej będzie ściśle verboten. Nie możemy zwracać na siebie uwagi, rozumiecie?
Cztery głowy nowicjuszy pokiwały mi ze zrozumieniem. Jedynie Olgierd i Zyga stali z boku, patrząc na mnie z niechęcią oraz wyraźną drwiną na twarzach.
– Coś nie tak? – zwróciłem się do nich. Pozostali również odwrócili się do mężczyzn. – Macie inne zdanie?
Zyga i Olgierd spojrzeli na siebie. Miny im zrzedły. Wiedziałem, że się mi nie postawią. Dużo gadali, ale nigdy w twarz, chociaż od śmierci Saszy stawali się coraz bardziej zuchwali.
Dochodziły mnie słuchy o ich próbach podburzania mieszkańców klasztoru. Co prawda były one nieudane, ale sam fakt pojawienia się takich wieści sprawiał, że wszystko się we mnie gotowało. Wkładaliśmy dużo pracy w to, by nasz obóz jakoś funkcjonował i nie zamierzałem wszystkiego stracić przez dwóch dupków.
– Dużo gadacie, jak na gości, którzy walczą gorzej niż dziewczyny – powiedziałem, czym wywołałem wśród reszty grupy rozbawienie.
Olgierd zaczerwienił się, a Zyga nabrał powietrza w płuca, po czym wymamrotał coś pod nosem.
– Co powiedziałeś? – zwróciłem się do niego.
– Żebyś się pierdolił – warknął ten.
Nie miałem pojęcia na czym polegał problem tej dwójki. Może chodziło o to, że uwłaczał im fakt, że przewodziły osoby spokojnie mogące być ich dziećmi, bądź też po prostu byli chujami. W to nie zamierzałem się zagłębiać. Zależało mi tylko na tym, by utrzymać spokój.


– Chcesz udowodnić, że jesteś coś wart? – zapytałem, zbliżając się do niego. Przewyższałem mężczyznę o kilka centymetrów, ale tą małą różnicę wzrostu odczuwałem bardzo wyraźnie. – W porządku. Pójdziesz w naszej grupie i pomożesz nam patrolować okolicę. Pokażesz, że nadajesz się do czegokolwiek.
Rozdzielenie dwójki tych dupków nie było trwałym rozwiązaniem, ale na tamtą chwilę mi to starczyło.
Podzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza, w której skład wchodził Hindus, Libra, Olgierd i Samanta, miała zająć się przeszukaniem sklepu. Druga za to, czyli Max, Ruta, Oskar, Zyga, Siwy, Kret i ja, mieliśmy patrolować okolicę, by uniknąć niespodzianki w postaci jakiejś większej grupy zombie.
Niezbyt pamiętałem wygląd Błoni sprzed epidemii, ale nietrudno było sobie wyobrazić stan owego miasteczka z dawnych czasów. Spora jego część zachowała się w niemal niezmienionym stanie, a liczba porzuconych aut, trupów – zarówno tych poruszających się, jak i nieszkodliwych – była stosunkowo mała. Nie wiedziałem, czemu to zawdzięczać. Szybkiej ewakuacji mieszkańców czy też może jakiejś sile wyższej?
– Pieprzyć domysły – mruknąłem do siebie.
– Co? – Idący obok Max spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
– Nic. Spokojnie tutaj – szybko zmieniłem temat. – Uwiniemy się raz dwa i wracamy do domu.
Dostrzegłem grymas na twarzy przyjaciela i od razu wydał mi się on niepokojący.
– Coś nie tak?
Max zatrzymał się, więc ja zrobiłem to samo.
Staliśmy przed rozerwaną barierką, mającą chronić przejeżdżające samochody przed zjechaniem z kilkumetrowej górki, prosto w rosnące na dole drzewa. Jednemu tirowi nie udało się przed tym uchronić. Pojazd leżał doszczętnie spalony pod nami, w otoczeniu zwęglonych drzew i sczerniałej trawy.  
– Gdy Adam wyzdrowieje, a stado nie będzie wam już zagrażać – zaczął, patrząc przed siebie – zabiorę go z klasztoru. Wyjedziemy.
Potrzebowałem chwili, by przeanalizować te słowa i poradzić sobie z początkowym szokiem. Po nim szybko nadeszła wściekłość. Max chciał nas zostawić.
– Chyba sobie żartujesz! – syknąłem. Kątem oka dostrzegłem, jak Oskar, Zyga, Ruta i pozostali zatrzymali się kawałek od nas. Zerknąłem na ich zainteresowane twarze, spuszczając nieco z tonu. – Nie możesz tego zrobić.
– Muszę – odparł spokojnie Max. – Nie mogę pozwolić, by Adam znów trafił do celi. I tak spędził tam za dużo czasu.
– Nie bez powodu.
– Całkowicie bez powodu – syknął. – Wiedziałem, że nie działał z Wiksą, a mimo to pozwoliłem go zamknąć. Człowieka, którego znałem od dziecka i którego traktowałem jak brata.
Przejechałem dłonią po głowie, próbując pozbierać myśli. Żadne argumenty, mające pomóc mi w odwiedzeniu Maksa od jego niedorzecznego pomysłu nie chciały mi przyjść do głowy.
Nie trudno mi było się domyślić co skłoniło mojego przyjaciela do podjęcia takiej decyzji. Od zniknięcia Saszy stał się jakby bardziej wycofany. To pogłębiało się z każdym kolejnym dniem. Zupełnie tak, jakby stracił nadzieję w cokolwiek.
– Nie możesz wyjechać – powiedziałem ponownie. – Klasztor, to też twój dom.
– Zrozum, że od jakiegoś czasu ten dom – spojrzał za siebie, na wzniesienie, na którym stał nasz obóz – już nie jest moim domem.
– Od zniknięcia Saszy?
– Tak.
Ta odpowiedź mnie zaskoczyła. Chociaż już dawno zauważyłem, że Max wcale nie patrzy na moją siostrę tylko jak na przyjaciółkę, to swoje opinie zostawiałem dla siebie. To nie była moja sprawa. Wszystko się jednak zmieniło. Saszy nie było, a Max nie potrafił sobie z tym poradzić. Może nawet bardziej, niż ja.
– Nie mieliśmy pewności, Rob – powiedział, patrząc na mnie takim wzrokiem, że aż ścisnęło mnie w gardle. – Ani ty, ani ja. Żadnego dowodu. Tylko tą pieprzoną kurtkę, którą uznałeś za pewnik. Skreśliłeś ją, a ja razem z tobą. Oboje ją zostawiliśmy.
Na myśl o Saszy poczułem rosnącą w gardle gulę. Musiałem kilkukrotnie zamrugać powiekami, by pozbyć się napływających do oczu łez. Zajmując się wszystkim, co wpadało mi w ręce, nie myślałem o siostrze. Jednak słowa Maksa sprawiły, że zacząłem się bać. Jeśli Sasza nie zginęła, to zostawiliśmy ją samą sobie, prawdopodobnie na śmierć. Ta myśl wżerała się w moje sumienie jak szczur, kąsając i wywołując poczucie winy oraz złość na samego siebie.
To ja nalegałem, by wrócić do klasztoru, kierując się tylko zakrwawioną kurtką, którą wziąłem za dowód najgorszego. A co jeśli tak nie było? Jeśli Sasza nie zginęła tam, a przynajmniej nie tamtego dnia? Do końca życia mieliśmy już zastanawiać się, czy ją zostawiliśmy? Trwać w tej przeklętej niepewności?
– Nigdy jej nie skreśliłem – powiedziałem tak pewnie, jak tylko potrafiłem. – Nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy. Czy rzeczywiście zaprzepaściliśmy jej szanse na przeżycie, ale wiem, że moja siostra się nigdy nie poddaje. Jeśli żyje, jeśli jej się udało, to wróci. Sasza zawsze wraca.
– Próbujesz uspokoić moje sumienie, czy swoje?
Chciałem dać mu w twarz. Naprawdę miałem na to ochotę i niewiele brakowało, bym to zrobił. Powstrzymał mnie jednak niesiony wiatrem smród. Tego fetoru nie można było pomylić z niczym innym.
Uniosłem rękę, alarmując tym pozostałych.
– Zombie? – zapytała Ruta szeptem.
– Nie wiem – odparłem równie cicho. – Być może.
Ledwie się obróciłem, szukając zagrożenia, a z bocznej uliczki wyszła kilkuosobowa grupka zombie – a przynajmniej tak nam się na początku wydawało. Już sekundę później okazało się, że mamy do czynienia z niewielkim, aczkolwiek stadem.
– Kurwa! – Max i ja przeklęliśmy w tym samym momencierównocześnie dobywając broni. Jego topór ze świstem przeciął powietrze, a potem z trzaskiem wbił się w czaszkę najbliższego zombie. Obok ożywieńca zaraz padł drugi trup, którego załatwiłem wbiciem ostrza w podgardle.
– Półkole! – zawołałem do kompanów. – Tak, jak ćwiczyliśmy!
Oskar sprawnie przetrącał karki zbliżającym się truposzom, machając na lewo i prawo swoim kijem do krykieta, a Ruta dobijała te, które padły na ziemię. Jedynie Zyga trzymał się z dala od walki, stojąc niepewnie z nożem na wysokości brzucha.
Eliminowaliśmy kolejne zombie, a których stopniowo zaczynało ubywać. Walcząc wspólnie, ramię w ramię, chroniliśmy się nawzajem i załatwialiśmy kolejne truposze z zaskakującą łatwością. Jednak by zachować bezpieczną odległość, musieliśmy się stopniowo cofać. Przez to dotarliśmy niemal do krawędzi zbocza.
Obejrzałem się przez ramię sprawdzając, ile miejsca nam pozostało, gdy kątem oka dostrzegłem nagły ruch Zygi. Na mężczyznę szedł dość postawny ożywieniec, którego zamiast załatwić, złapał i pchnął prosto na mnie. Zatoczyłem się do tyłu, chwytając napastnika za przód bluzy. W twarz buchnął mi odór zgnilizny, a z gardła umarlaka wydobył się warkot.
– Rob! Uważaj! – usłyszałem krzyk Ruty.
Nim zdążyłem się zorientować przed czym mnie ostrzegała, poczułem, jak grunt osuwa mi się spod nóg. Razem z zombie zaczęliśmy staczać się po wzniesieniu. Czułem, jak truposz próbuje mnie ugryźć. Kilka razy rozdarł mi kurtkę na piersi oraz ramionach. Starałem się trzymać ożywieńca tak daleko, jak się tylko dało, ale nie było to łatwe podczas gdy cały świat, łącznie z nami, wirował. Nagle uderzyłem mocno plecami w ziemię, aż wypchnęło mi to powietrze z płuc. Zombie przycisnął mnie swoim ciężarem, całkowicie unieruchamiając.
– Rob! – krzyknął ktoś. Prawdopodobnie znów Ruta.
– Nie mogę wycelować! – Rozpoznałem głos Maksa.
Zombie kłapał zębami, jednocześnie machając rękoma przed moją twarzą. Trzymałem go na wyprostowanych ramionach, ale z każdą sekundą moje mięśnie zaczynały słabnąć. Wiedziałem, że jeśli szybko ktoś mi nie pomoże, truposz rozszarpie mi gardło. Kątem oka dostrzegłem zbiegających z górki przyjaciół. Byli jednak wciąż za daleko.
Złapałem ożywieńca za szyję i zacisnąłem na nim palce z całej siły. Poczułem chłód jego skóry oraz jej miękką, nieco galaretowatą strukturę, a potem, gdy przebiłem się przez tkankę, również i zimną krew. Na zombie nie zrobiło to jednak wrażenia. Jego machająca dłoń w końcu udzieliła mnie w twarz tak mocno, że aż na chwilę mnie zaćmiło. To wystarczyło, bym stracił uwagę i puścił truposza. Ten od razu padł na mnie, a jego ryk otrzeźwił mnie w sekundę. Już czułem zęby, zaciskające się na mojej skórze, gdy nagle ciężar zniknął.
Max pojawił się za plecami zombie, zaciskając ramię dookoła jego szyi. Warkot truposza przemienił się w charczenie, ale wciąż machał rękoma w moją stronę, próbując mnie dorwać. Jednak chwyt mojego przyjaciela był mocny. Ułamek sekundy później obok niego pojawiła się Ruta z nożem w ręce. Dziewczyna aż po rękojeść wbiła ostrze w oko ożywieńca.
– Nic ci nie jest? – zapytał Max, chwytając moją rękę i stawiając mnie na nogi.
– Nie. Dzięki. – Spojrzałem w górę. Zyga stał na szycie zbocza i patrzył na mnie z wyraźnym niezadowoleniem.
Sukinsyn – pomyślałem.
Weszliśmy z powrotem na górę, gdzie przywitał nas fałszywie zaniepokojony głos mężczyzny.
– Wszyscy cali? – Oparł ręce na biodrach, wypinając pierś.
– Jak widać – powiedziałem, zatrzymując się naprzeciw mężczyzny. – A ty?
Zyga rozłożył ręce, pokazując swój nienaganny stan. W porównaniu z nim, ja – brudny, zakrwawiony i pokryty różnymi innymi obrzydlistwami – wyglądałem paskudnie.
– Cały i…
Uderzyłem Zygę w twarz z taką siłą, że on zatoczył się do tyłu, a ja poczułem silny ból w pięści. Syknąłem, strzepując dłonią i kilkukrotnie ją zaciskając.
– Co ty, kurwa, chciałeś zrobić? Zabić mnie? – warknąłem, potrząsając mężczyzną.  
– Rob…– Oskar położył mi dłoń do ramieniu, jakby chciał powstrzymać mnie przed zrobieniem czegoś głupiego. Ale niepotrzebnie. Nie zamierzałem nic robić.
Pchnąłem Zygę, aż ten się zatoczył i rozmasowałem dłoń. Napotkałem pełne dezaprobaty spojrzenie Maksa. Szybko więc odwróciłem wzrok.
– To było stado? – zapytał Kret, patrząc przestraszony na zombie.
– Za mało ich było na stado – odparł Oskar. – To chyba mieszkańcy miasta.
– Najpewniej – powiedziałem. – Wracajmy do reszty.
Ruszyliśmy przez leżące ciała w stronę sklepu ogrodniczego, gdzie czekali nasi. Czułem ulgę, że to już koniec wypadu. Chociaż starałem się tego nie okazywać, to byłem zmęczony. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
– W porządku? – zagaiła Ruta, pojawiając się obok mnie.
– Jasne. A u ciebie?
– Szczerze? Gównianie. – Uśmiechnęła się. – Przeraża mnie, że zbliża się to ogromne stado i jeszcze Wiksa… – Spojrzała na mnie. – Ty też się boisz.
Czyiś krzyk przeciął powietrze. Chwyciłem za broń, odwracając się.
Zombie, którego cios w głowę nie do końca zabił, podniósł się nagle i złapał Zygę za nogę, wgryzając się w nią. Wrzask mężczyzny przybrał na sile. Ruszyliśmy mu na pomoc.
Pierwszy przybył Kret. Złapał truposza za kark, manewrując nożem tak, by wbić go w głowę zombie. Ostrze jednak parę razy ześlizgnęło się po czaszce, jedynie przecinając skórę. W końcu udało mu się oderwać ożywieńca od Zygi, ale wtedy potknął się o inne ciało i upadł. Truposz wgryzł się w jego policzek.


– Nie! – krzyknąłem, kopniakiem zwalając zombie z Kreta. Truposz upadł na bok, a wtedy zajął się nim Oskar.
Klęknąłem przy Krecie, którego okulary zwisały przekrzywione, nie mając oparcia. Zombie odgryzł mu nos, a także spory kawałek policzka. Krwi było mnóstwo.
– O Boże. O Boże. O Boże – powtarzała w kółko Ruta, próbując jakoś zatamować krwawienie. Jej bordowy szalik w parę chwil stał się czarny.
Zapanowało spore zamieszanie. Kret krzyczał i dusił się własną krwią, z Zyga zawodził. Siwy oraz Oskar trzymali go, obwiązując mu nogę kawałkiem jakiegoś materiału. Mieliśmy dwóch rannych. Dwóch ugryzionych.
– Spokojnie! Uspokój się! – wołał Oskar, trzymając Zygę. Ten był w takim szoku, że niewiele do niego docierało.
– On się dławi! Zróbcie coś! – krzyczała Ruta, przewracając Kreta na bok.
Podniosłem się, przez moment głuchy na wszystko, co działo się dookoła.
Wiedziałem, jak przebiegała przemiana. Ugryziony najpierw dostawał wysokiej gorączki, z którą żadne lekarstwa nie mogły sobie poradzić. Potem pojawiały się gwałtowne i niekontrolowane skurcze ciała, po których serce nagle stawało. Chory umierał, a potem budził się jako żądny mięsa żywy trup. Cały ten proces różnił się u poszczególnych osób. U niektórych trwał on zaledwie kilka minut, a u innych nawet parę godzin. Na to nie było reguły, jednak koniec był taki sam dla wszystkich. Bez wyjątków.
Nawet nie zauważyłem, kiedy położyłem dłoń na kolbie pistoletu. O tym zdałem sobie sprawę, gdy zobaczyłem wzrok Maksa. Ten, ledwie widocznie, skinął mi głową.
– Rob? – Ruta patrzyła na mnie zaskoczona i trochę przerażona.
– Przykro mi – powiedziałem, wyciągając pistolet. – Tak trzeba.
– Co? Nie! – Zyga chciał się podnieść, ale zaraz znów upadł. Krew przesiąkła przez całą jego nogawkę. – Nic mi nie jest!                  
Obficie spływający po jego czole pot, mówił co innego. Wirus działał bardzo szybko.
– Chcesz ich zabić? – syknęła dziewczyna.
– Ruta…
– Nie! Tak nie można! To ludzie i mają prawo…
Huk wystrzału przeszył powietrze. Wszyscy obejrzeliśmy się na Zygę, który leżał na ziemi, w rosnącej kałuży krwi. W głowie miał spory otwór, przez który widać było zmasakrowany mózg, tonący w czerwieni. Na asfalt trysnęła ta szaro-czerwona breja, wraz z kawałkami czaszki, do których wciąż przyczepione były włosy. Drugi strzał nastąpił sekundę później i trafił Kreta w lewą skroń.


Max, najspokojniej w świecie, schował pistolet z powrotem do kabury i spojrzał na nas.
– Wracajmy, zanim zjawi się ich tu jeszcze więcej – powiedział.
Nie wiedziałem dlaczego ogarnęła mnie taka złość. Przecież jeszcze przed chwilą sam chciałem zabić tą dwójkę. Skąd wzięła się więc ta wściekłość?
Przypomniałem sobie to, jak wyglądał Max wtedy, gdy odrąbywał nogę temu chłopakowi, a potem, bez cienia emocji, czy wahania, zabił go. Ja bym tak nie potrafił i byłem o tym przekonany. Max, we wszystkim, co robił, był pewny. Mną nieustannie targały wątpliwości.
Nie był złym człowiekiem – co do tego miałem pewność. Jednak było w nim coś, co czasem mnie przerażało. On był stworzony do życia w tym świecie. Nie chciałbym mieć w nim wroga, a bez Saszy… Cóż. Bez niej to mogłoby być możliwe.

Przynajmniej do tego miałem pewność.  

4 komentarze:

  1. Czy stado nie miało już przyjść do Błoni? O ile mnie pamięć nie myli w poprzednim rozdziale było powiedziane, że dotrze za 4 dni, a tu grupa Roba spokojnie chodzi sobie po mieście i nie licząc ustawienia samochodów na drogach nie przygotowała się w żaden sposób?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wiem - mój błąd. Tak to właśnie jest, gdy piszę spontanicznie, bez żadnego planu, albo w ostatniej chwili zmieniam koncepcję. Na potrzeby fabuły, pochód stada przedłużył się o kilka dni, co zostało już zmienione w poprzednim rozdziale ;)
      Brawa za czujność! Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Ehh i znowu Rob :D no nie trawie tej postaci. Mam nadzieję że nie zrobisz z Maxa wroga i że nie opuści klasztoru. Kiedy możemy spodziewać się perspektywy Saszy i jej powrotu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rob w tym momencie jest najważniejszą postacią i długo jeszcze będzie odgrywać znaczącą rolę (a przynajmniej w tym tomie). Jest teraz nieoficjalnym przywódcą klasztoru.
      A co do Saszy - jej powrót jest na tą chwilę niepewny. Pewnie jak zauważyłeś - została uznana za zaginioną/zmarłą.

      Usuń