Ten dzień nie zapowiadał niczego złego, a już na pewno
nie TEGO. Mimo tego, że widziałem to wszystko na własne oczy, nie mogłem pojąć,
że dzieje się to naprawdę. Nie liczyłem już, ile razy się szczypałem, by w
końcu obudzić się z tego koszmaru. Nic to jednak nie dawało, bo to nie był sen.
To była brutalna rzeczywistość.
Odsunąłem się od okna i znowu zacząłem krążyć mieszkaniu
dziadków, nie znajdując w sobie tyle siły by usiąść. Nerwy mi na to nie
pozwalały. Przed oczami jeszcze miałem ten okropny widok. Ci ludzie… Oni…
– Możesz w końcu usiąść? – warknęła Edyta, patrząc na mnie
spode łba.
Obejrzałem się na dziewczynę. W porównaniu ze mną, ona
była oazą spokoju. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze niedawno na przemian
krzyczała oraz płakała ogarnięta paniką. Teraz dziewiętnastolatka siedziała w
fotelu, z nogami przerzuconymi przez oparcie i nosem w telefonie. Przed chwilą
narzekała na znikający zasięg, ale ten problem najwyraźniej zniknął, bo
siedziała już cicho. Do teraz.
– Jak możesz być taka spokojna? – zapytałem z wyrzutem. –
Nie widzisz, co tu się dzieje?
Wzrok Edyty powędrował we wskazanym przeze mnie kierunku
na okno. W jej brązowych oczach nie pojawiła się nawet iskierka
zainteresowania.
– Jestem spokojna, bo panikowanie w niczym nie pomoże –
powiedziała spokojnie i powoli, jakby mówiła do dziecka. – A poza tym szukam
informacji, jakbyś nie widział.
Pomachała mi swoją komórką, a ja poirytowany odwróciłem
wzrok. W tamtej chwili zupełnie nie wiedziałem, co mogłem w niej widzieć. Chyba
tylko ładną buzię.
Ponownie podszedłem do okna, nie mając nawet tyle odwagi
by wyjść na balkon. Na ulicach panował chaos. Wszechobecna panika, tłumy
uciekających w popłochu ludzi, a pośród nich ONI. Żywe trupy. Zombie.
Nieumarli. Pieprzone ożywieńce. Czułem się jak bohater jakiegoś cholernego
horroru, w którym nie miałem ochoty grać, ale byłem do tego zmuszony. Za
partnerkę dostałem na dodatek nieczułą ignorantkę.
Z Edytą spotykałem się od dwóch tygodni i szczerze mówiąc
– było to najgorsze czternaście dni w moim życiu. Szczerze żałowałem wtedy, że
nie słuchałem rad moich przyjaciół, którzy odradzali mi ten związek.
Ano właśnie.
– Daj swój telefon – powiedziałem, wyciągając dłoń do
Edyty.
– Po co? – zapytała podejrzliwie.
– Muszę zadzwonić. Swoją komórkę zgubiłem.
– Zaraz mi bateria padnie – oburzyła się dziewczyna.
– Kurwa mać, Edyta! Dawaj ten pieprzony telefon! –
ryknąłem. Byłem już na granicy wytrzymałości, a moja dziewczyna na dodatek
doprowadzała mnie do szału.
Z urazą podała mi jednak komórkę, którą jej niemal
wyrwałem. Pierwsze, co zrobiłem, to zadzwoniłem do ojca. Moi rodzice oraz
dwójka młodszych braci byli w innym mieście. Mama i tata w pracy, a rodzeństwo
w szkole.
– Dalej, tato. Odbierz – mamrotałem do siebie, znowu
rozpoczynając wędrówkę po pokoju.
Dopiero po trzecim sygnale usłyszałem znajomy, niski głos
ojca.
– Tato? To ja, Robert – powiedziałem ciesząc się jak
dziecko.
– Synu, nic ci nie jest? Gdzie jesteś? Wszystko w
porządku? – zadawał jedno pytanie za drugim, nie dając mi szansy na odpowiedź.
– Wszystko gra. Jestem w mieszkaniu dziadków razem z Edytą
– spojrzałem na siedzącą ze splecionymi na piersi rękami dziewczynę. – Na razie
jesteśmy bezpieczni.
– Bogu dzięki – powiedział z wyraźną ulgą w głosie. –
Posłuchaj mnie, synu, bo to ważne. Nie wychodźcie nigdzie. Zostańcie w
mieszkaniu tak długo, jak się da. Nie wpuszczajcie też nikogo. Zarażeni są
niebezpieczni. Dam wasz adres ekipie ratowniczej. Ewakuują was w bezpieczne
miejsce.
– Dobrze, a co z mamą? I chłopakami?
– Na szczęście udało im się pojechać do ośrodka
kryzysowego. Znajduje się on na stadionie w Lesznie. Gdy skończymy ewakuować
ludzi, dołączę do nich. Jest z tobą Saszka?
– Nie. – Pokręciłem głową. – Próbowałem się do niej
dodzwonić, ale…
– Nie myśl o tym – skarcił mnie tata, jak to miał w
zwyczaju. – Pewnie nic jej nie jest. To twarda dziewucha. Teraz musisz zadbać o
siebie i Edytę. Dasz radę.
Przytaknąłem, czego tata nie mógł widzieć, więc zaraz
potwierdziłem.
– Tak. Dam.
– Jedź do Leszna. Będziemy tam. Rozumiesz?
Wyobraziłem sobie budynek, do którego kierował mnie tata.
Nie raz miałem okazję tam być i wierzyłem, że tam moja rodzina będzie
bezpieczna.
Pikanie w komórce sprawiło, że odsunąłem ją od siebie i
spojrzałem na nią. Ikona baterii była czerwona.
– Tato, muszę kończyć. Bateria zaraz padnie.
– Dobrze. Uważaj na siebie, synu.
– Będę. Do zobaczenia.
Zakończyłem połączenie, by powstrzymać łzy, które
napłynęły mi do oczu. Mój ojciec był komendantem na posterunku policji, dlatego
byłem przekonany, że nic mu nie będzie. Cała moja rodzina była bezpieczna.
– Mogę? – Edyta wyciągnęła dłoń po komórkę.
– Moment. Jeszcze jeden telefon – odparłem i wpisałem
numer.
Po raz kolejny spróbowałem połączyć się z Saszą. Była
moją najlepszą przyjaciółką – niemalże siostrą. Bałem się o nią, a każde
nieodebrane przez nią połączenie potęgowało ten strach.
– Szlag by to – syknąłem, gdy telefon wskazał zero kresek
zasięgu.
Zacząłem krążyć po mieszkaniu, w poszukiwaniu zasięgu, co
jednak nic nie dało. Linie musiały paść całkowicie.
– Masz. – Rzuciłem oburzonej Edycie komórkę i sam usiadłem
na kanapie.
W głowie kotłowało mi się mnóstwo myśli, ale żadnej nie
potrafiłem się złapać. Nie chciałem siedzieć w miejscu i czekać na pomoc, która
mogła nie nadejść. Musiałem działać, dotrzeć do bliskich, by przeczekać to
wszystko wspólnie. Na razie było to jednak niemożliwe.
– Wściekasz się na mnie za to, co się teraz dzieje? –
zapytała z wyrzutem dziewczyna
– Nie. – Spojrzałem na nią spode łba. – Wściekam się, bo
zachowujesz się, jakby to, co się wokół dzieje kompletnie cię nie interesowało!
Ludzie umierają! Nasze rodziny być może są w śmiertelnym niebezpieczeństwie!
Przyjaciele...
Urwałem wiedząc, że to jak gadanie do ściany.
Pomimo zaleceń ojca postanowiłem, że nie możemy tak
siedzieć bezczynnie na miejscu i czekać na pomoc, która nie nadejdzie, albo
pojawi się za późno. Musieliśmy uciekać. Teraz. Jednak wyjście bez
jakiejkolwiek broni nie wchodziło w grę. Zanim schroniliśmy się w mieszkaniu,
znalazłem się dostatecznie blisko tych potworów, by nie być tak głupim.
Rozejrzałem się po salonie, ale żadna potencjalna broń
nie przykuła mojej uwagi. Co miałem zabrać? Jedną z doniczkowych paprotek babci,
czy plastikową ciupagę, będącą pamiątką z Zakopanego? W mieszkaniu nie było
nic, czym mógłbym się bronić. Nic!
Chyba, że…
– Co robisz? – zapytała Edyta, nadal obrażona.
Ignorując ją wyszedłem do przedpokoju. Stała tam duża,
niewątpliwie stara szafa z ciemnego drewna. Mebel miał już swoje lata, dlatego
widać było na nim pęknięcia oraz liczne zadrapania, ale babcia nigdy nie
chciała się zgodzić, by ją wymienić na nową. Była sentymentalna. Otworzyłem to
wiekowe pudło, górujące nade mną o jakieś dwadzieścia centymetrów. Uderzył mnie
nieco zatęchły zapach kurzu oraz słaba woń lawendowego odstraszacza moli.
Przesunąłem na bok futra, kurtki, płaszcze i inne okrycia wierzchnie,
docierając do tylnej ścianki szafy. Była tam. Skryta na samym dnie. Szeroka na
półtora metra, metalowa skrzynka pomalowana wyblakłą już, zieloną farbą. Z
niemal namaszczeniem wyciągnąłem ją z odmętów zapomnienia, stawiając na stoliku
w salonie. Zainteresowana moimi poczynaniami Edyta nachyliła się nad nią.
– Co tam jest?
– Mój dziadek walczył w II Wojnie Światowej – odparłem
ścierając dłonią kurz z wieka. Pod niezbyt grubą warstwą szarego pyłu znajdował
się biały orzeł w koronie. – Gdy się skończyła, zachował broń. Pokazał mi ją
kilka lat temu i nauczył się nią posługiwać. Potem jednak o wszystkim
dowiedziała się mama i kategorycznie zabroniła dalszej nauki.
Uśmiechnąłem się na samo wspomnienie. Szło mi całkiem
nieźle, chociaż miałem wtedy dopiero dwanaście lat. Pamiętałem jak dziś ciężar
strzelby oraz siłę odrzutu. Trzymaj mocno, dzieciaku – mówił dziadek. – Inaczej
odrzut wybije ci bark.
To był mój początek fascynacji bronią oraz okresem
wojennym. Chciałem iść nawet do wojska, ale dostanie się tam było trudniejsze,
niż się wszystkim wydawało. Zostało mi tylko ciche trenowanie na strzelnicy
oraz polowania z dziadkiem i jego przyjaciółmi. Strzelanie z wiatrówki do
kaczek może nie było ziszczeniem moich marzeń, ale dzięki temu byłem w jakimś
stopniu przeszkolony w używaniu broni palnej.
Skrzynia zabezpieczona była kłódką, do której klucza nie
miałem. Nie chciałem tracić czasu na jego bezowocne poszukiwania, tym bardziej,
że dziadek wszystkie nosił w jednym pęku. Byłem przekonany, że znajdował się on
teraz w jego kieszeni pod Kielcami, w odwiedzinach u wujka Mariana. Miałem
nadzieję, że gdy to wszystko się uspokoi, dziadek nie urwie mi głowy za
dotykanie skrzyni. Jeżeli w ogóle będzie miał okazję – pomyślałem, ale zaraz skrzywiłem się. Lepiej było myśleć, że
wszyscy moi bliscy są bezpieczni. W końcu wujek mieszkał na wsi, dwanaście
kilometrów od najbliższego miasta. Tam mogło być bezpiecznie.
W skrzyni z narzędziami znalazłem śrubokręt oraz młotek.
Po kilku mocnych uderzeniach, zamek pękł na pół. Ostrożnie uchyliłem wieko
skrzyni, z bijącym sercem patrząc na jej zawartość. Tak, jak pamiętałem – pistolet maszynowy „Mors”, pistolet „Vis”, dwa pudełka naboi oraz bagnet.
Wszystko to było w dobrym stanie, świetnym wręcz. Dziadek dbał o broń, jakby spodziewał
się kolejnej wojny.
– Miałeś przeczucie, stary zrzędo – pomyślałem na głos,
biorąc do ręki strzelbę. – Zabierz z kuchni jedzenie, które się nie zepsuje w
najbliższym czasie – poleciłem Edycie.
Dziewczyna posłusznie ruszyła do kuchni. Być może widok
broni sprawił, że dostrzegła powagę sytuacji. Ja w tym czasie załadowałem zarówno
„Morsa”, jak i pistolet, a resztę naboi schowałem do swojego plecaka. Wcześniej
znajdowały się w nim moje ciuchy robocze, drugie śniadanie oraz portfel, ale
wyrzuciłem te rzeczy. No, może zostawiłem tylko dokumenty i pieniądze. To
akurat mogło się przydać.
Podczas uzupełniania magazynków, wróciłem myślami do
momentu, gdy to wszystko się zaczęło.
☠☠☠
Szedłem w kierunku magazynu hurtowni, gdzie pracowałem, nie
bardzo kontaktując, co się wokół mnie dzieje. Poprzedniego wieczora
zasiedziałem się przed komputerem, a pobudkę miałem o piątej trzydzieści. W
sumie przespałem jakieś pięć godzin, co na moje wymagania było stanowczo za
mało. Byłem niewyspany, zmęczony i piekły mnie oczy. Słuchawki w uszach oraz
głośna muzyka miały mnie nieco pobudzić, a jeszcze bardziej odcinało mnie od
otaczającego mnie świata. Pochłonięty własnymi myślami oraz wzrokiem utkwionym
w chodniku podążałem przed siebie.
Nagle uderzyłem w coś całym ciałem. Odskoczyłem na bok, w
ostatniej chwili łapiąc równowagę. Słuchawki wypadły mi z uszu i pociągnęły za
sobą komórkę. Telefon uderzył o chodnik ekranem. Nie musiałem nawet go podnosić
by wiedzieć, że szybka pękła. Świetnie – pomyślałem zły. – Ładny początek dnia.
Obiektem, na który wpadłem, była kobieta w długim,
kremowym płaszczu. Mój zaspany wzrok w pierwszej chwili nie zauważył, że jej
skóra miała nienaturalny, siny kolor, przez który przebijały się czarne żyły, a
oczy pokrywała błona.
– Ślepa jest pani, czy co? – warknąłem. Zazwyczaj nie
odzywałem się w ten sposób do kobiet, ale w tamtym momencie byłem zdenerwowany.
Schyliłem się, by podnieść komórkę, gdy usłyszałem
mrożący krew w żyłach skowyt, a po chwili zostałem powalony na ziemię. Kobieta
w płaszczu leżała na moich plecach, wydając te same, przerażające dźwięki tuż
przy moim uchu. W panice zacząłem się miotać, by zrzucić z siebie nieznajomą. W
końcu udało mi się przewrócić na plecy, a potem wyrwać z uścisku pomalowanych
na czerwono paznokci. Od razu rzuciłem się do ucieczki, goniony przez
niezadowolony skowyt nieznajomej.
Po drodze nie zatrzymałem się ani razu. Im dalej biegłem,
tym gorsze obrazki widziałem. Jakaś kobieta w rażąco różowej kurtce rzuciła się
na właściciela piekarni, gdzie czasem kupowałem sobie drugie śniadanie.
Mężczyzna skończył z rozszarpanym gardłem i z wyciągniętymi w błagalnym geście
rękoma. Bezdomny, który żebrał w uliczce między sklepem odzieżowym, a
spożywczakiem, zjadał swojego psa – szarego kundla bez jednego oka. Biedne
zwierzę zostało wypatroszone na moich oczach. Zapamiętałem nawet, że jego
wnętrzności parowały na mrozie. Jakaś młoda biegaczka, którą zawsze mijałem w
drodze do pracy, rzuciła się pod koła nadjeżdżającego samochodu. Chciałem
krzyknąć coś do niej, ale było za późno. Zielona mazda staranowała ją.
Dziewczyna uderzyła z plaskiem o ulicę i mimo dwóch złamań otwartych w nogach
oraz nienaturalnie wygiętej ręki, czołgała się, drapiąc asfalt paznokciami.
W końcu płuca i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Z
uczuciem żywego ognia zatrzymałem się w wąskiej uliczce między dwoma budynkami.
Schroniłem się za stojącymi tam śmietnikami, gdzie nareszcie mogłem złapać
oddech.
Nie wiedziałem co się dzieje i bałem się. Cholernie się
bałem.
Spędziłem kilka minut skulony za śmietnikami, obserwując
stamtąd ulicę. Samochody rozbijały się o siebie i na budynkach, taranowały
pieszych, którzy rzucali się im na maski, ludzie atakowali innych, pożerając
ich żywcem, w większych, bądź mniejszych grupach. Wszędzie były zmasakrowane
ciała, nad którymi klęczeli ONI i posilali się w najlepsze. To nie był horror.
To było coś o wiele gorszego.
Nagle usłyszałem znajomy, przerażający skowyt. Od strony
blokowiska, z którym uliczka łączyła ulicę, szła dwójka NICH. Zakrwawione,
poranione postacie zmusiły mnie do dalszej ucieczki. Zanim jednak to zrobiłem,
w oczy rzucił mi się pewien szczegół. Jeden z mężczyzn – około
czterdziestoletni facet w zielonym t-shircie – miał wbity w pierś nóż. Ostrze
znajdowało się w okolicy serca, więc nie było mowy, by to przeżył. Bo nie
przeżył – podpowiedziała mi intuicja. Uciekłem.
Wiedziałem, gdzie najpierw muszę pobiec.
Sasza.
Była dla mnie „prawie” jak młodsza siostra. „Prawie”, bo była starsza ode
mnie o pięć miesięcy, ale i tak zachowywałem się wobec niej jak starszy brat.
Nic dziwnego. Przyjaźniliśmy się od drugiej klasy podstawówki. W sumie
spędziliśmy w jednej ławce dziewięć lat. To wystarczyło, bym traktował ją jak
rodzinę, a raczej jej ważną część.
Chciałem do niej zadzwonić, ale wtedy przypomniałem sobie o rozbitym
telefonie, który prawdopodobnie dalej leżał na chodniku.
– Świetnie – syknąłem zły na siebie samego.
Znajdowałem się dwie ulice od jej bloku. Za daleko, zważywszy na
okoliczności. Tym bardziej, że ONI byli wszędzie. Gdzie bym nie spojrzał.
Nie odważyłem się nawet w myślach nazywać ich „zombie”. Te słowo wciąż było
dla mnie zbyt niedorzeczne, by ICH opisać. Może po prostu bałem się sam przed
sobą przyznać, że to wszystko nie było pieprzoną ukrytą kamerą.
A nie było.
Nagle, dosłownie kilka centymetrów ode mnie, przejechał samochód, maski
którego uczepiła się dwójka tych stworów. Noga jednego z nich wkręciła się w
koło i pozostał po niej tylko strzęp skóry z osłoniętą kością, kończący się w
okolicy kolana. Auto jechało slalomem z nadmierną prędkością. Nie zdziwiłem się
nawet bardzo, gdy zakończyło swą brawurową jazdę na latarni. Nie miałem czasu
sprawdzić, czy z kierowcą wszystko w porządku, bo w moją stronę zmierzała spora
grupka TAMTYCH. Niektórzy ruszyli w kierunku samochodu, który natychmiast
otoczyli.
Zmuszony do odwrotu i zmiany trasy, przebiegłem truchtem przez plac targowy
– teraz na szczęście pusty. Przeskakując przez płot zobaczyłem w oddali blok
Saszy. Ucieszony już miałem ruszać, gdy z drugiej strony dobiegł mnie głośny
huk oraz orkiestra klaksonów i kogutów służb. Tam znajdował się dom Edyty. Znalazłem
się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Rozum podpowiadał mi, by szukać
pomocy u przyjaciółki, która jako fanka survivalu wiedziałaby co robić, ale
serce mówiło, bym ratował o wiele mniej samodzielną dziewczynę. Sasza mogła dać
sobie radę, Edyta niekoniecznie.
– Obyś sam przez to nie zginął, rycerzyku – mruknąłem do siebie.
Do domu Edyty dostałem się przez ogródek. Dziewczyna była sama w domu,
przerażona i na granicy histerii. Jedyne, co zdążyłem z niej wyciągnąć to
informacje, że jej rodzice pojechali do pracy, a ona obudziła się, gdy zderzyły
się dwa auta na ulicy. Miałem rację wybierając ją. Sama na pewno by sobie nie
poradziła.
– Ubieraj się – powiedziałem, pchając ją lekko w kierunku wieszaków z
kurtkami.
– Gdzie? Przecież nie możemy tam wyjść! Nie widzisz? – Wskazała na okno.
Zazwyczaj spokojna ulica teraz była ogarnięta chaosem i paniką. ONI dotarli
nawet tutaj. Cokolwiek sprawiało, że stawali się tacy, rozprzestrzeniało się w
błyskawicznym tempie. Dom Edyty w żadnym nawet stopniu nie nadawał się do
przeczekania tego szaleństwa. Nie miał nawet solidnego ogrodzenia, a TAMCI
schodzili się coraz liczniej.
– Gotowa? – zapytałem.
Dziewczyna skinęła głową, ocierając policzki z łez.
Wyszliśmy na zewnątrz.
☠☠☠
Drogi od domu Edyty, do mieszkania moich dziadków nie
pamiętałem zbyt dobrze. Wszystko działo się zbyt szybko. Za dużo emocji na raz.
Trupy – bo tak zaczęto ich nazywać w telewizji – pojawiły się znikąd i ruszyli
zwartą grupą na nas oraz paru innych ludzi. Uciekaliśmy, ale widziałem, jak
kilkoro z nich zostało dorwanych. W szczególności w pamięć zapadła mi młoda
kobieta o fioletowych włosach. Powalili ją w pięciu i od razu zatopili w niej
zęby. Zjedli ją. Po prostu.
Nie wiedziałem do końca, gdzie mamy się udać, dlatego gdy
zobaczyłem osiedle dziadków, pociągnąłem tam za sobą Edytę. Na szczęście w
kieszeni wciąż miałem klucze, które dostałem, by doglądać mieszkania. Tak oto
się w nim znaleźliśmy.
– Gotowa? – zapytałem, po czym zdałem sobie sprawę, że
pytam o to już drugi raz tego dnia.
– Nie, ale ostatnio też nie byłam – odparła posyłając mi
kwaśny uśmiech. – Masz w ogóle jakiś plan?
– Na początek musimy dostać się do garażu – odparłem,
zawieszając sobie strzelbę na ramieniu. – Stoi tam chevrolet dziadka. Weźmiemy
go, pojedziemy na Braterską, a potem opuścimy miasto
– Na Braterską? – Edyta zmarszczyła brwi. – Po co?
– Po Saszę – odparłem tak, jakby była to najoczywistsza
rzecz na świecie.
– Będziemy dla niej ryzykować życie? – wykrzyknęła
oburzona.
Nie odpowiedziałem z dwóch powodów. Pierwszy: nie miałem
ochoty tracić czasu na zbędne tłumaczenia, a po drugie: podjąłem już decyzję i
nie zamierzałem się wykłócać o zmianę zdania. Widząc, jak ją ignoruję, Edyta
zdenerwowała się jeszcze bardziej.
– Nie ma mowy! – Buńczucznie splotła ręce na piersi. – Na
pewno nie! Nie dla tej…
– Dla mojej przyjaciółki – uzupełniłem, zanim Edyta
powiedziałaby coś, czego mógłbym nie puścić mimo uszu. Nie wtedy, gdy moje
nerwy były tak zszargane. – Tak. Pojedziemy po nią. Jeżeli coś ci się nie
podoba, to droga wolna. Możesz tu zostać, albo iść sama. Ja już zdecydowałem.
Odwróciłem się, zanim zobaczyłbym wściekłą minę swojej
dziewczyny. Edyta nienawidziła Saszy, chociaż nigdy nie podała tego powodu. Nie
sądziłem też, by moja przyjaciółka kiedykolwiek go jej dała. Owszem, była
czasem złośliwa i może trochę porywcza, ale nigdy w stosunku do Edyty. Ta za to
wiele razy ją prowokowała i w paru sytuacjach widziałem, że oczy Saszy płonęły
ze wściekłości. Nigdy jednak nie wybuchła. Tolerowała moją dziewczynę ze
względu na mnie.
– Idziesz czy nie? – warknąłem otwierając drzwi.
Edyta wyszła na klatkę, trącając mnie przy okazji
barkiem. Czułem, że nie będzie łatwo.
☠☠☠
Podwórko było jak na razie spokojne. Zero ludzi, zarówno
żywych jak i martwych. Trzymając „Morsa” gotowego do strzału, zacząłem iść w
kierunku garaży, z Edytą uczepioną moich pleców. Dziewczyna chyba chwilowo
zapomniała o swoim fochu i postanowiła wykorzystać mnie jako swoją tarczę.
Minęliśmy pusty plac zabaw. Huśtawki, zjeżdżalnia,
piaskownica oraz dwa bujane koniki były tak jeszcze niedawno centrum
dziecięcych zabaw. Teraz jednak zostały porzucone.
– Rob – Edyta zatrzymała się, a ja z nią. Dziewczyna
patrzyła w kierunku zjeżdżalni z przerażeniem w oczach. Po chwili ja również to
dostrzegłem.
Z żółtej, plastikowej rury wystawały nogi. Dziecięce
nogi. Chłopca. Czarno-czerwone adidasy ze Spidermanem zwisały kilka centymetrów
nad ciemnobrązowym piaskiem. Niebieskie nogawki jeansów również zmieniły kolor.
Czerwone krople leniwie skapywały na ziemię, powiększając kałużę. To mógł być
Maciek – pomyślałem przerażony, mając na myśli swojego najmłodszego z braci.
– Chodź. Nie patrz na to. – Położyłem dłoń na plecach
dziewczyny.
Przechodząc spojrzałem ponownie na zjeżdżalnię. Słońce
prześwietliło ją, dzięki czemu dostrzegłem zarys sylwetki chłopca. Najpierw
uniósł jedną rękę, którą oparł o ściankę, a potem drugą. Dzieciak dźwignął się
i, nie wiedzieć czemu, jego głowa zwróciła się w naszym kierunku. Usłyszałem
słaby skowyt, niosący się echem w środku rury. Przyśpieszyłem kroku.
Byliśmy niecałe pięćdziesiąt metrów od celu, gdy znowu
pojawili się ONI. Trupy. Nieumarli. Kurwa.
Odcięli nam drogę do garaży, zalewając przestrzeń między
ich dwoma ciągami.
– Wycofujemy się! – Złapałem dziewczynę za ramię, ciągnąc
ją za sobą.
Próba powrotu do boku została uniemożliwiona przez
kolejną grupę. Było ich dużo. O wiele za dużo.
– Tędy!
Przebiegliśmy przez plac zabaw, nawet nie spojrzałem w
kierunku zjeżdżalni, po czym prosto do szopy. Zbudował ją pan Kuźniak –
dozorca, by gdzieś trzymać swoje narzędzia oraz sprzęt ogrodniczy. Budynek z
betonowych płyt, wymiarów dwa metry na dwa był teraz naszym wybawieniem. Drzwi
do naszego azylu okazały się być jednak zamknięte.
– I co teraz? – pisnęła Edyta.
Cofnąłem się trochę i z całych sił kopnąłem w zamek.
Wiem, że to było nierozsądne. W końcu po niszczeniu go nasze schronienie byłoby
bezużyteczne, ale w tamtej chwili działałem instynktownie. Po trzecim uderzeniu
mojego ciężkiego, roboczego buta, drzwi stanęły otworem.
– Szybko! Do środka!
Nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Zaraz po
wpadnięciu do dusznej, cuchnącej olejem szopy, zastawiłem uszkodzone drzwi
szafką. Wyczerpany osunąłem się na podłogę, błagając w myślach o to, by trupy okazały się tak głupie
jak w filmach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz