czwartek, 29 czerwca 2017

ROZDZIAŁ 3 - BRUTALNA RZECZYWISTOŚĆ (ROB)

   Ten dzień nie zapowiadał niczego złego, a już na pewno nie TEGO. Mimo tego, że widziałem to wszystko na własne oczy, nie mogłem pojąć, że dzieje się to naprawdę. Nie liczyłem już, ile razy się szczypałem, by w końcu obudzić się z tego koszmaru. Nic to jednak nie dawało, bo to nie był sen. To była brutalna rzeczywistość.
   Odsunąłem się od okna i znowu zacząłem krążyć mieszkaniu dziadków, nie znajdując w sobie tyle siły by usiąść. Nerwy mi na to nie pozwalały. Przed oczami jeszcze miałem ten okropny widok. Ci ludzie… Oni…
    Możesz w końcu usiąść? – warknęła Edyta, patrząc na mnie spode łba.
   Obejrzałem się na dziewczynę. W porównaniu ze mną, ona była oazą spokoju. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze niedawno na przemian krzyczała oraz płakała ogarnięta paniką. Teraz dziewiętnastolatka siedziała w fotelu, z nogami przerzuconymi przez oparcie i nosem w telefonie. Przed chwilą narzekała na znikający zasięg, ale ten problem najwyraźniej zniknął, bo siedziała już cicho. Do teraz.
    Jak możesz być taka spokojna? – zapytałem z wyrzutem. – Nie widzisz, co tu się dzieje?
   Wzrok Edyty powędrował we wskazanym przeze mnie kierunku na okno. W jej brązowych oczach nie pojawiła się nawet iskierka zainteresowania.
    Jestem spokojna, bo panikowanie w niczym nie pomoże – powiedziała spokojnie i powoli, jakby mówiła do dziecka. – A poza tym szukam informacji, jakbyś nie widział.
   Pomachała mi swoją komórką, a ja poirytowany odwróciłem wzrok. W tamtej chwili zupełnie nie wiedziałem, co mogłem w niej widzieć. Chyba tylko ładną buzię.
   Ponownie podszedłem do okna, nie mając nawet tyle odwagi by wyjść na balkon. Na ulicach panował chaos. Wszechobecna panika, tłumy uciekających w popłochu ludzi, a pośród nich ONI. Żywe trupy. Zombie. Nieumarli. Pieprzone ożywieńce. Czułem się jak bohater jakiegoś cholernego horroru, w którym nie miałem ochoty grać, ale byłem do tego zmuszony. Za partnerkę dostałem na dodatek nieczułą ignorantkę.
   Z Edytą spotykałem się od dwóch tygodni i szczerze mówiąc – było to najgorsze czternaście dni w moim życiu. Szczerze żałowałem wtedy, że nie słuchałem rad moich przyjaciół, którzy odradzali mi ten związek.
    Ano właśnie.
    Daj swój telefon – powiedziałem, wyciągając dłoń do Edyty.
   Po co? – zapytała podejrzliwie.
    Muszę zadzwonić. Swoją komórkę zgubiłem.
    Zaraz mi bateria padnie – oburzyła się dziewczyna.
    Kurwa mać, Edyta! Dawaj ten pieprzony telefon! – ryknąłem. Byłem już na granicy wytrzymałości, a moja dziewczyna na dodatek doprowadzała mnie do szału.
   Z urazą podała mi jednak komórkę, którą jej niemal wyrwałem. Pierwsze, co zrobiłem, to zadzwoniłem do ojca. Moi rodzice oraz dwójka młodszych braci byli w innym mieście. Mama i tata w pracy, a rodzeństwo w szkole.
    Dalej, tato. Odbierz – mamrotałem do siebie, znowu rozpoczynając wędrówkę po pokoju.
   Dopiero po trzecim sygnale usłyszałem znajomy, niski głos ojca.
    Tato? To ja, Robert – powiedziałem ciesząc się jak dziecko.
    Synu, nic ci nie jest? Gdzie jesteś? Wszystko w porządku? – zadawał jedno pytanie za drugim, nie dając mi szansy na odpowiedź.
    Wszystko gra. Jestem w mieszkaniu dziadków razem z Edytą – spojrzałem na siedzącą ze splecionymi na piersi rękami dziewczynę. – Na razie jesteśmy bezpieczni.
    Bogu dzięki – powiedział z wyraźną ulgą w głosie. – Posłuchaj mnie, synu, bo to ważne. Nie wychodźcie nigdzie. Zostańcie w mieszkaniu tak długo, jak się da. Nie wpuszczajcie też nikogo. Zarażeni są niebezpieczni. Dam wasz adres ekipie ratowniczej. Ewakuują was w bezpieczne miejsce.
    Dobrze, a co z mamą? I chłopakami?
    Na szczęście udało im się pojechać do ośrodka kryzysowego. Znajduje się on na stadionie w Lesznie. Gdy skończymy ewakuować ludzi, dołączę do nich. Jest z tobą Saszka?
   – Nie. – Pokręciłem głową. – Próbowałem się do niej dodzwonić, ale…
   – Nie myśl o tym – skarcił mnie tata, jak to miał w zwyczaju. – Pewnie nic jej nie jest. To twarda dziewucha. Teraz musisz zadbać o siebie i Edytę. Dasz radę.
   Przytaknąłem, czego tata nie mógł widzieć, więc zaraz potwierdziłem.
   – Tak. Dam.
   – Jedź do Leszna. Będziemy tam. Rozumiesz?
   Wyobraziłem sobie budynek, do którego kierował mnie tata. Nie raz miałem okazję tam być i wierzyłem, że tam moja rodzina będzie bezpieczna.
   Pikanie w komórce sprawiło, że odsunąłem ją od siebie i spojrzałem na nią. Ikona baterii była czerwona.
    Tato, muszę kończyć. Bateria zaraz padnie.
   – Dobrze. Uważaj na siebie, synu.
   – Będę. Do zobaczenia.
   Zakończyłem połączenie, by powstrzymać łzy, które napłynęły mi do oczu. Mój ojciec był komendantem na posterunku policji, dlatego byłem przekonany, że nic mu nie będzie. Cała moja rodzina była bezpieczna.
    Mogę? – Edyta wyciągnęła dłoń po komórkę.
    Moment. Jeszcze jeden telefon – odparłem i wpisałem numer.
   Po raz kolejny spróbowałem połączyć się z Saszą. Była moją najlepszą przyjaciółką – niemalże siostrą. Bałem się o nią, a każde nieodebrane przez nią połączenie potęgowało ten strach.
   – Szlag by to – syknąłem, gdy telefon wskazał zero kresek zasięgu.
   Zacząłem krążyć po mieszkaniu, w poszukiwaniu zasięgu, co jednak nic nie dało. Linie musiały paść całkowicie.
    Masz. – Rzuciłem oburzonej Edycie komórkę i sam usiadłem na kanapie.
   W głowie kotłowało mi się mnóstwo myśli, ale żadnej nie potrafiłem się złapać. Nie chciałem siedzieć w miejscu i czekać na pomoc, która mogła nie nadejść. Musiałem działać, dotrzeć do bliskich, by przeczekać to wszystko wspólnie. Na razie było to jednak niemożliwe.
   – Wściekasz się na mnie za to, co się teraz dzieje? – zapytała z wyrzutem dziewczyna
   – Nie. – Spojrzałem na nią spode łba. – Wściekam się, bo zachowujesz się, jakby to, co się wokół dzieje kompletnie cię nie interesowało! Ludzie umierają! Nasze rodziny być może są w śmiertelnym niebezpieczeństwie! Przyjaciele...
   Urwałem wiedząc, że to jak gadanie do ściany.
   Pomimo zaleceń ojca postanowiłem, że nie możemy tak siedzieć bezczynnie na miejscu i czekać na pomoc, która nie nadejdzie, albo pojawi się za późno. Musieliśmy uciekać. Teraz. Jednak wyjście bez jakiejkolwiek broni nie wchodziło w grę. Zanim schroniliśmy się w mieszkaniu, znalazłem się dostatecznie blisko tych potworów, by nie być tak głupim.
   Rozejrzałem się po salonie, ale żadna potencjalna broń nie przykuła mojej uwagi. Co miałem zabrać? Jedną z doniczkowych paprotek babci, czy plastikową ciupagę, będącą pamiątką z Zakopanego? W mieszkaniu nie było nic, czym mógłbym się bronić. Nic!
   Chyba, że…
   – Co robisz? – zapytała Edyta, nadal obrażona.
   Ignorując ją wyszedłem do przedpokoju. Stała tam duża, niewątpliwie stara szafa z ciemnego drewna. Mebel miał już swoje lata, dlatego widać było na nim pęknięcia oraz liczne zadrapania, ale babcia nigdy nie chciała się zgodzić, by ją wymienić na nową. Była sentymentalna. Otworzyłem to wiekowe pudło, górujące nade mną o jakieś dwadzieścia centymetrów. Uderzył mnie nieco zatęchły zapach kurzu oraz słaba woń lawendowego odstraszacza moli. Przesunąłem na bok futra, kurtki, płaszcze i inne okrycia wierzchnie, docierając do tylnej ścianki szafy. Była tam. Skryta na samym dnie. Szeroka na półtora metra, metalowa skrzynka pomalowana wyblakłą już, zieloną farbą. Z niemal namaszczeniem wyciągnąłem ją z odmętów zapomnienia, stawiając na stoliku w salonie. Zainteresowana moimi poczynaniami Edyta nachyliła się nad nią.
   – Co tam jest?
   – Mój dziadek walczył w II Wojnie Światowej – odparłem ścierając dłonią kurz z wieka. Pod niezbyt grubą warstwą szarego pyłu znajdował się biały orzeł w koronie. – Gdy się skończyła, zachował broń. Pokazał mi ją kilka lat temu i nauczył się nią posługiwać. Potem jednak o wszystkim dowiedziała się mama i kategorycznie zabroniła dalszej nauki.
   Uśmiechnąłem się na samo wspomnienie. Szło mi całkiem nieźle, chociaż miałem wtedy dopiero dwanaście lat. Pamiętałem jak dziś ciężar strzelby oraz siłę odrzutu. Trzymaj mocno, dzieciaku – mówił dziadek. – Inaczej odrzut wybije ci bark.
   To był mój początek fascynacji bronią oraz okresem wojennym. Chciałem iść nawet do wojska, ale dostanie się tam było trudniejsze, niż się wszystkim wydawało. Zostało mi tylko ciche trenowanie na strzelnicy oraz polowania z dziadkiem i jego przyjaciółmi. Strzelanie z wiatrówki do kaczek może nie było ziszczeniem moich marzeń, ale dzięki temu byłem w jakimś stopniu przeszkolony w używaniu broni palnej.
   Skrzynia zabezpieczona była kłódką, do której klucza nie miałem. Nie chciałem tracić czasu na jego bezowocne poszukiwania, tym bardziej, że dziadek wszystkie nosił w jednym pęku. Byłem przekonany, że znajdował się on teraz w jego kieszeni pod Kielcami, w odwiedzinach u wujka Mariana. Miałem nadzieję, że gdy to wszystko się uspokoi, dziadek nie urwie mi głowy za dotykanie skrzyni. Jeżeli w ogóle będzie miał okazję – pomyślałem, ale zaraz skrzywiłem się. Lepiej było myśleć, że wszyscy moi bliscy są bezpieczni. W końcu wujek mieszkał na wsi, dwanaście kilometrów od najbliższego miasta. Tam mogło być bezpiecznie.
   W skrzyni z narzędziami znalazłem śrubokręt oraz młotek. Po kilku mocnych uderzeniach, zamek pękł na pół. Ostrożnie uchyliłem wieko skrzyni, z bijącym sercem patrząc na jej zawartość. Tak, jak pamiętałem –  pistolet maszynowy „Mors”,  pistolet „Vis”, dwa pudełka naboi oraz bagnet. Wszystko to było w dobrym stanie, świetnym wręcz. Dziadek dbał o broń, jakby spodziewał się kolejnej wojny.
   – Miałeś przeczucie, stary zrzędo – pomyślałem na głos, biorąc do ręki strzelbę. – Zabierz z kuchni jedzenie, które się nie zepsuje w najbliższym czasie – poleciłem Edycie.
   Dziewczyna posłusznie ruszyła do kuchni. Być może widok broni sprawił, że dostrzegła powagę sytuacji. Ja w tym czasie załadowałem zarówno „Morsa”, jak i pistolet, a resztę naboi schowałem do swojego plecaka. Wcześniej znajdowały się w nim moje ciuchy robocze, drugie śniadanie oraz portfel, ale wyrzuciłem te rzeczy. No, może zostawiłem tylko dokumenty i pieniądze. To akurat mogło się przydać.
   Podczas uzupełniania magazynków, wróciłem myślami do momentu, gdy to wszystko się zaczęło.

☠☠☠

   Szedłem w kierunku magazynu hurtowni, gdzie pracowałem, nie bardzo kontaktując, co się wokół mnie dzieje. Poprzedniego wieczora zasiedziałem się przed komputerem, a pobudkę miałem o piątej trzydzieści. W sumie przespałem jakieś pięć godzin, co na moje wymagania było stanowczo za mało. Byłem niewyspany, zmęczony i piekły mnie oczy. Słuchawki w uszach oraz głośna muzyka miały mnie nieco pobudzić, a jeszcze bardziej odcinało mnie od otaczającego mnie świata. Pochłonięty własnymi myślami oraz wzrokiem utkwionym w chodniku podążałem przed siebie.
   Nagle uderzyłem w coś całym ciałem. Odskoczyłem na bok, w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Słuchawki wypadły mi z uszu i pociągnęły za sobą komórkę. Telefon uderzył o chodnik ekranem. Nie musiałem nawet go podnosić by wiedzieć, że szybka pękła. Świetnie – pomyślałem zły. – Ładny początek dnia.
   Obiektem, na który wpadłem, była kobieta w długim, kremowym płaszczu. Mój zaspany wzrok w pierwszej chwili nie zauważył, że jej skóra miała nienaturalny, siny kolor, przez który przebijały się czarne żyły, a oczy pokrywała błona.
   – Ślepa jest pani, czy co? – warknąłem. Zazwyczaj nie odzywałem się w ten sposób do kobiet, ale w tamtym momencie byłem zdenerwowany.
   Schyliłem się, by podnieść komórkę, gdy usłyszałem mrożący krew w żyłach skowyt, a po chwili zostałem powalony na ziemię. Kobieta w płaszczu leżała na moich plecach, wydając te same, przerażające dźwięki tuż przy moim uchu. W panice zacząłem się miotać, by zrzucić z siebie nieznajomą. W końcu udało mi się przewrócić na plecy, a potem wyrwać z uścisku pomalowanych na czerwono paznokci. Od razu rzuciłem się do ucieczki, goniony przez niezadowolony skowyt nieznajomej.
   Po drodze nie zatrzymałem się ani razu. Im dalej biegłem, tym gorsze obrazki widziałem. Jakaś kobieta w rażąco różowej kurtce rzuciła się na właściciela piekarni, gdzie czasem kupowałem sobie drugie śniadanie. Mężczyzna skończył z rozszarpanym gardłem i z wyciągniętymi w błagalnym geście rękoma. Bezdomny, który żebrał w uliczce między sklepem odzieżowym, a spożywczakiem, zjadał swojego psa – szarego kundla bez jednego oka. Biedne zwierzę zostało wypatroszone na moich oczach. Zapamiętałem nawet, że jego wnętrzności parowały na mrozie. Jakaś młoda biegaczka, którą zawsze mijałem w drodze do pracy, rzuciła się pod koła nadjeżdżającego samochodu. Chciałem krzyknąć coś do niej, ale było za późno. Zielona mazda staranowała ją. Dziewczyna uderzyła z plaskiem o ulicę i mimo dwóch złamań otwartych w nogach oraz nienaturalnie wygiętej ręki, czołgała się, drapiąc asfalt paznokciami.
   W końcu płuca i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Z uczuciem żywego ognia zatrzymałem się w wąskiej uliczce między dwoma budynkami. Schroniłem się za stojącymi tam śmietnikami, gdzie nareszcie mogłem złapać oddech.
Nie wiedziałem co się dzieje i bałem się. Cholernie się bałem.
   Spędziłem kilka minut skulony za śmietnikami, obserwując stamtąd ulicę. Samochody rozbijały się o siebie i na budynkach, taranowały pieszych, którzy rzucali się im na maski, ludzie atakowali innych, pożerając ich żywcem, w większych, bądź mniejszych grupach. Wszędzie były zmasakrowane ciała, nad którymi klęczeli ONI i posilali się w najlepsze. To nie był horror. To było coś o wiele gorszego.
   Nagle usłyszałem znajomy, przerażający skowyt. Od strony blokowiska, z którym uliczka łączyła ulicę, szła dwójka NICH. Zakrwawione, poranione postacie zmusiły mnie do dalszej ucieczki. Zanim jednak to zrobiłem, w oczy rzucił mi się pewien szczegół. Jeden z mężczyzn – około czterdziestoletni facet w zielonym t-shircie – miał wbity w pierś nóż. Ostrze znajdowało się w okolicy serca, więc nie było mowy, by to przeżył. Bo nie przeżył – podpowiedziała mi intuicja. Uciekłem.
   Wiedziałem, gdzie najpierw muszę pobiec.
   Sasza.
   Była dla mnie „prawie” jak młodsza siostra. „Prawie”, bo była starsza ode mnie o pięć miesięcy, ale i tak zachowywałem się wobec niej jak starszy brat. Nic dziwnego. Przyjaźniliśmy się od drugiej klasy podstawówki. W sumie spędziliśmy w jednej ławce dziewięć lat. To wystarczyło, bym traktował ją jak rodzinę, a raczej jej ważną część.
   Chciałem do niej zadzwonić, ale wtedy przypomniałem sobie o rozbitym telefonie, który prawdopodobnie dalej leżał na chodniku.
   – Świetnie – syknąłem zły na siebie samego.
   Znajdowałem się dwie ulice od jej bloku. Za daleko, zważywszy na okoliczności. Tym bardziej, że ONI byli wszędzie. Gdzie bym nie spojrzał.
   Nie odważyłem się nawet w myślach nazywać ich „zombie”. Te słowo wciąż było dla mnie zbyt niedorzeczne, by ICH opisać. Może po prostu bałem się sam przed sobą przyznać, że to wszystko nie było pieprzoną ukrytą kamerą.
   A nie było.
   Nagle, dosłownie kilka centymetrów ode mnie, przejechał samochód, maski którego uczepiła się dwójka tych stworów. Noga jednego z nich wkręciła się w koło i pozostał po niej tylko strzęp skóry z osłoniętą kością, kończący się w okolicy kolana. Auto jechało slalomem z nadmierną prędkością. Nie zdziwiłem się nawet bardzo, gdy zakończyło swą brawurową jazdę na latarni. Nie miałem czasu sprawdzić, czy z kierowcą wszystko w porządku, bo w moją stronę zmierzała spora grupka TAMTYCH. Niektórzy ruszyli w kierunku samochodu, który natychmiast otoczyli.
   Zmuszony do odwrotu i zmiany trasy, przebiegłem truchtem przez plac targowy – teraz na szczęście pusty. Przeskakując przez płot zobaczyłem w oddali blok Saszy. Ucieszony już miałem ruszać, gdy z drugiej strony dobiegł mnie głośny huk oraz orkiestra klaksonów i kogutów służb. Tam znajdował się dom Edyty. Znalazłem się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Rozum podpowiadał mi, by szukać pomocy u przyjaciółki, która jako fanka survivalu wiedziałaby co robić, ale serce mówiło, bym ratował o wiele mniej samodzielną dziewczynę. Sasza mogła dać sobie radę, Edyta niekoniecznie.
   – Obyś sam przez to nie zginął, rycerzyku – mruknąłem do siebie.
   Do domu Edyty dostałem się przez ogródek. Dziewczyna była sama w domu, przerażona i na granicy histerii. Jedyne, co zdążyłem z niej wyciągnąć to informacje, że jej rodzice pojechali do pracy, a ona obudziła się, gdy zderzyły się dwa auta na ulicy. Miałem rację wybierając ją. Sama na pewno by sobie nie poradziła.
   – Ubieraj się – powiedziałem, pchając ją lekko w kierunku wieszaków z kurtkami.
   – Gdzie? Przecież nie możemy tam wyjść! Nie widzisz? – Wskazała na okno.
   Zazwyczaj spokojna ulica teraz była ogarnięta chaosem i paniką. ONI dotarli nawet tutaj. Cokolwiek sprawiało, że stawali się tacy, rozprzestrzeniało się w błyskawicznym tempie. Dom Edyty w żadnym nawet stopniu nie nadawał się do przeczekania tego szaleństwa. Nie miał nawet solidnego ogrodzenia, a TAMCI schodzili się coraz liczniej.
   – Gotowa? – zapytałem.
   Dziewczyna skinęła głową, ocierając policzki z łez.
   Wyszliśmy na zewnątrz.

☠☠☠

   Drogi od domu Edyty, do mieszkania moich dziadków nie pamiętałem zbyt dobrze. Wszystko działo się zbyt szybko. Za dużo emocji na raz. Trupy – bo tak zaczęto ich nazywać w telewizji – pojawiły się znikąd i ruszyli zwartą grupą na nas oraz paru innych ludzi. Uciekaliśmy, ale widziałem, jak kilkoro z nich zostało dorwanych. W szczególności w pamięć zapadła mi młoda kobieta o fioletowych włosach. Powalili ją w pięciu i od razu zatopili w niej zęby. Zjedli ją. Po prostu.
   Nie wiedziałem do końca, gdzie mamy się udać, dlatego gdy zobaczyłem osiedle dziadków, pociągnąłem tam za sobą Edytę. Na szczęście w kieszeni wciąż miałem klucze, które dostałem, by doglądać mieszkania. Tak oto się w nim znaleźliśmy.
   – Gotowa? – zapytałem, po czym zdałem sobie sprawę, że pytam o to już drugi raz tego dnia.
   – Nie, ale ostatnio też nie byłam – odparła posyłając mi kwaśny uśmiech. – Masz w ogóle jakiś plan?
   – Na początek musimy dostać się do garażu – odparłem, zawieszając sobie strzelbę na ramieniu. – Stoi tam chevrolet dziadka. Weźmiemy go, pojedziemy na Braterską, a potem opuścimy miasto
   – Na Braterską? – Edyta zmarszczyła brwi. – Po co?
   – Po Saszę – odparłem tak, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.
   – Będziemy dla niej ryzykować życie? – wykrzyknęła oburzona.
   Nie odpowiedziałem z dwóch powodów. Pierwszy: nie miałem ochoty tracić czasu na zbędne tłumaczenia, a po drugie: podjąłem już decyzję i nie zamierzałem się wykłócać o zmianę zdania. Widząc, jak ją ignoruję, Edyta zdenerwowała się jeszcze bardziej.
   – Nie ma mowy! – Buńczucznie splotła ręce na piersi. – Na pewno nie! Nie dla tej…
   – Dla mojej przyjaciółki – uzupełniłem, zanim Edyta powiedziałaby coś, czego mógłbym nie puścić mimo uszu. Nie wtedy, gdy moje nerwy były tak zszargane. – Tak. Pojedziemy po nią. Jeżeli coś ci się nie podoba, to droga wolna. Możesz tu zostać, albo iść sama. Ja już zdecydowałem.
   Odwróciłem się, zanim zobaczyłbym wściekłą minę swojej dziewczyny. Edyta nienawidziła Saszy, chociaż nigdy nie podała tego powodu. Nie sądziłem też, by moja przyjaciółka kiedykolwiek go jej dała. Owszem, była czasem złośliwa i może trochę porywcza, ale nigdy w stosunku do Edyty. Ta za to wiele razy ją prowokowała i w paru sytuacjach widziałem, że oczy Saszy płonęły ze wściekłości. Nigdy jednak nie wybuchła. Tolerowała moją dziewczynę ze względu na mnie.
   – Idziesz czy nie? – warknąłem otwierając drzwi.
   Edyta wyszła na klatkę, trącając mnie przy okazji barkiem. Czułem, że nie będzie łatwo.

☠☠☠

   Podwórko było jak na razie spokojne. Zero ludzi, zarówno żywych jak i martwych. Trzymając „Morsa” gotowego do strzału, zacząłem iść w kierunku garaży, z Edytą uczepioną moich pleców. Dziewczyna chyba chwilowo zapomniała o swoim fochu i postanowiła wykorzystać mnie jako swoją tarczę.
   Minęliśmy pusty plac zabaw. Huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica oraz dwa bujane koniki były tak jeszcze niedawno centrum dziecięcych zabaw. Teraz jednak zostały porzucone.
   – Rob – Edyta zatrzymała się, a ja z nią. Dziewczyna patrzyła w kierunku zjeżdżalni z przerażeniem w oczach. Po chwili ja również to dostrzegłem.
   Z żółtej, plastikowej rury wystawały nogi. Dziecięce nogi. Chłopca. Czarno-czerwone adidasy ze Spidermanem zwisały kilka centymetrów nad ciemnobrązowym piaskiem. Niebieskie nogawki jeansów również zmieniły kolor. Czerwone krople leniwie skapywały na ziemię, powiększając kałużę. To mógł być Maciek – pomyślałem przerażony, mając na myśli swojego najmłodszego z braci.
   – Chodź. Nie patrz na to. – Położyłem dłoń na plecach dziewczyny.
   Przechodząc spojrzałem ponownie na zjeżdżalnię. Słońce prześwietliło ją, dzięki czemu dostrzegłem zarys sylwetki chłopca. Najpierw uniósł jedną rękę, którą oparł o ściankę, a potem drugą. Dzieciak dźwignął się i, nie wiedzieć czemu, jego głowa zwróciła się w naszym kierunku. Usłyszałem słaby skowyt, niosący się echem w środku rury. Przyśpieszyłem kroku.
   Byliśmy niecałe pięćdziesiąt metrów od celu, gdy znowu pojawili się ONI. Trupy. Nieumarli. Kurwa.
   Odcięli nam drogę do garaży, zalewając przestrzeń między ich dwoma ciągami.
   – Wycofujemy się! – Złapałem dziewczynę za ramię, ciągnąc ją za sobą.
   Próba powrotu do boku została uniemożliwiona przez kolejną grupę. Było ich dużo. O wiele za dużo.
    Tędy!
   Przebiegliśmy przez plac zabaw, nawet nie spojrzałem w kierunku zjeżdżalni, po czym prosto do szopy. Zbudował ją pan Kuźniak – dozorca, by gdzieś trzymać swoje narzędzia oraz sprzęt ogrodniczy. Budynek z betonowych płyt, wymiarów dwa metry na dwa był teraz naszym wybawieniem. Drzwi do naszego azylu okazały się być jednak zamknięte.
   – I co teraz? – pisnęła Edyta.
   Cofnąłem się trochę i z całych sił kopnąłem w zamek. Wiem, że to było nierozsądne. W końcu po niszczeniu go nasze schronienie byłoby bezużyteczne, ale w tamtej chwili działałem instynktownie. Po trzecim uderzeniu mojego ciężkiego, roboczego buta, drzwi stanęły otworem.
   – Szybko! Do środka!
   Nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Zaraz po wpadnięciu do dusznej, cuchnącej olejem szopy, zastawiłem uszkodzone drzwi szafką. Wyczerpany osunąłem się na podłogę, błagając w  myślach o to, by trupy okazały się tak głupie jak w filmach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz