– Wyłącz to w końcu – jęknąłem, gdy po raz szósty z
głośników popłynęła piosenka The Trooper
Iron Maiden. Lubiłem ten zespół, ale słuchanie na okrągło albumu Piece of Mind przez pięć godzin jazdy
mogło doprowadzić do szewskiej pasji.
– Doceń w końcu dobrą muzykę, to wtedy pomyślę – odparł
Max, zajadając się kolejną porcją frytek. Moją, z resztą.
– Wara od mojego jedzenia! – zawołałem, zabierając papierową
torebkę z McDonalds.
Max westchnął głośno, przewracając oczami.
– Zaczynam żałować, że cię zabrałem. Przypomnij mi, po co
to zrobiłem?
– Bo jestem twoim bratem, ergo – jedynym kumplem. A tak
na marginesie, sam wrzuciłeś mnie do tego auta – odparłem ostentacyjnie
zjadając niezbyt smaczne, gumowate już frytki.
Rozsiadłem się wygodniej na siedzeniu, a przynajmniej
próbowałem to zrobić. Po czterech godzinach nieprzerwanej jazdy, bolało mnie
niemalże wszystko, a już najbardziej tyłek. Wiedziałem jednak, że nie mam na
razie co liczyć na postój.
Zerknąłem na siedzącego za kierownicą
dwudziestoośmiolatka, który wystukiwał rytm piosenki palcami. Max zawsze miał
tendencję do pakowania się w kłopoty, ale tym razem czułem, że wpadł w coś
naprawdę dużego. Gdyby było inaczej, nie przyjechałby po mnie w środku nocy,
wyglądając jak śmierć na chorągwi, nie kazał pakować się i nie jechalibyśmy nie
wiadomo gdzie.
Niejednokrotnie podczas tej podróży próbowałem pytać
brata, co się takiego stało, że musieliśmy uciekać z Krakowa, ale ten nie
odpowiadał, bądź zbywał mnie półsłówkami. Zawsze przy tym zaciskał szczękę tak,
że mięśnie na jego twarzy aż drgały, a palce bielały, zaciśnięte na kierownicy.
Widać było, że Max był przerażony, a ja miałem nieodparte przeczucie, że
związane to było z jego pracą, o której wiedziałem tyle, co nic.
– Za jakieś pół godziny powinniśmy być we Wrocławiu –
powiedziałem patrząc na mapę GPS-a w swojej komórce. – Kurwa!
– Co?
– Zasięg znika – westchnąłem, odkładając komórkę na deskę
rozdzielczą. Rozejrzałem się wokoło i dostrzegłem tablicę informacyjną o zjeździe
na autostradę. – Skręć.
– Pojedziemy bocznymi drogami – odparł Max, jednocześnie
jadąc w przeciwnym kierunku niż ten, który wskazałem.
Te słowa mnie zaskoczyły. Do tej pory Maksowi zależało na
jak najszybszej jeździe, a tu nagle zmienił trasę na nie dość, że dłuższą, to i
trudniejszą. Żadne z nas nie znało tych okolic, więc szansa na to, że
wylądowalibyśmy na jakimś zadupiu, była spora.
– Max – syknąłem. – Możesz mi, do kurwy nędzy powiedzieć,
co się właściwie dzieje?
– Nie teraz – znów próbował mnie zbyć, ale tym razem nie
zamierzałem odpuścić. Byłem zirytowany jego tajemnicami i tym, że przez niego,
w jednej chwili, musiałem zostawić całe swoje życie.
– Teraz – powiedziałem twardo. – A jak nie chcesz gadać,
to zatrzymaj się i mnie wypuść. Wrócę do Krakowa, a ty sobie rób, co chcesz.
Brunet nawet na chwilę nie oderwał wzroku od drogi, ale
widziałem, że się wkurzył. Zaciskanie ust w wąską kreskę oraz zbielałe kłykcie
były tego jasnym dowodem.
– Orem – wyznał w końcu.
– Kto? – zapytałem, choć dobrze znałem to imię.
Właściwie, to znali je wszyscy.
– Orem Subbotim – wyjaśnił Max spokojnie. – Spierdolił
sprawę. Po całości.
Subbotim był handlarzem i cieniem wszystkich ważniaków we
wschodniej Europie. Niby wszyscy go poszukiwali, ale nikt jakoś nie kwapił się,
by go złapać, choć ten zbytnio się nie ukrywał. Sprzedawał broń tam, gdzie
toczyły się walki, a jednocześnie pojawiał się na salonach, w towarzystwie
jakiegoś ważniaka z państwa środka.
Gdy Max wyznał mi, że ma go ochraniać podczas wizyty w
Polsce, próbowałem mu wybić to z głowy. Po wdepnięciu w takie gówno, jakim była
praca dla Subbotima, nie dało się już go pozbyć. A Max był dobry w tym, co
robił. Nawet bardzo dobry. Kto mógł wiedzieć, czy Orem nie postanowi go
zatrzymać na stałe, a wtedy mój brat byłyby bezpowrotnie stracony.
– Namierzyli go w końcu? – zapytałem i zaraz się
przeraziłem. – Szukają jego współpracowników? Dlatego musimy wiać?
– To o wiele bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje –
odparł, jednocześnie pocierając lewy bark i krzywiąc się przy tym. – Na razie
musisz wiedzieć tyle, że nie możemy zostać w kraju.
– Ale…
– Naprawdę, Adam. – Max spojrzał na mnie z niemą prośbą. –
Wystarczy. Później.
Nie naciskałem więc. Nie chciałem się wykłócać i ufałem
bratu. Cokolwiek miał w zamiarze, wiedziałem, że postępuje najwłaściwiej. Max
nie robił głupstw. Zawsze był rozważny i odpowiedzialny.
Odchyliłem siedzenie tak, że mogłem się chociaż zdrzemnąć
i już po paru minutach przysypiałem. Spanie na niezbyt wygodnym fotelu nie
należało do rzeczy przyjemnych, ale zdążyłem się już przyzwyczaić. Powoli
odpływałem, gdy samochód zaczął się kołysać. Poderwałem się na siedzeniu,
rozglądając wokoło.
– Muszę zatankować. – Max wskazał na stację benzynową, do
której właśnie zjeżdżał.
– A ja odlać. –
Podniosłem fotel i wyszedłem na zewnątrz. Powiększona cola to rzeczywiście nie
był dobry pomysł i zacząłem to odczuwać na własnym pęcherzu.
– Tylko się
streszczaj! – Zawołał za mną brat. W odpowiedzi pokazałem mu środkowy palec, na
co on odpowiedział mi tym samym.
Toaleta na stacji benzynowej jak zwykle nie zachęcała do
skorzystania. Zacisnąłem jednak zęby i zmusiłem się, by wejść do jednej z
niezbyt czystych kabin, bijąc tym samym rekord we wstrzymywaniu oddechu. Gdy
miałem już opuścić szalet, o mało co nie zderzyłem się w drzwiach z jakimś
mężczyzną, który wpadł do środka. W porę odskoczyłem na bok, dzięki czemu facet
zamiast na mnie, wpadł na drzwi. Nieznajomy odbił się od nich i osunął na
ziemię.
Wyglądał on jak bezdomny. O wiele za duże, brudne i
zniszczone ciuchy oraz bijący od niego smród, zmieszany z odorem alkoholu.
Przez gęstą brodę oraz długie, siwe włosy trudno było mi dostrzec jego twarz,
ale oceniłbym ją na jakieś pięćdziesiąt lat.
– Wszystko w
porządku? – zapytałem, jednocześnie trzymając dystans. Jeżeli facet był pijany,
to wolałem nie narażać się na atak. Niektórzy pod wpływem alkoholu byli agresywni,
a alkoholicy to już w ogóle.
Mężczyzna mruknął coś niezrozumiale i zaczął się
podnosić. Zauważyłem, że cały się trzęsie, co upewniło mnie, że mam do
czynienia z miejscowym pijaczkiem na delirce. Mimo to wolałem się upewnić, że
nic mu nie jest.
– Proszę pana. – Nachyliłem się nad facetem, dostając w
twarz bijącym od niego zapachem. – Czy nic panu…
Wtedy nieznajomy spojrzał na mnie. Z nosa ciekła mu
stróżka krwi, a oczy miał nienaturalnie zamglone. Właśnie to spojrzenie
sprawiło, że krew ścięła mi się w żyłach. Mężczyzna odsłonił pożółkłe zęby oraz
dziwnie sine dziąsła. Czym prędzej opuściłem szalet, słysząc za sobą
niezadowolone pomruki pijaka.
Max czekał już na mnie przy naszym fordzie, trzymając w
dłoni plastikową siatkę z niewielkimi zakupami. Konserwy w puszce, chipsy i
dwie butelki wody – prowiant idealny. Tyle, że na obóz.
– Co tak długo?
– Jedźmy już – powiedziałem wsiadając do auta. Chciałem
jak najszybciej opuścić stację.
– A ty co? Krokodyl z kanałów cię napadł? – zażartował
Max, nawiązując do mojego dziecięcego strachu przed wielkim gadem żyjącym w
kanałach. Nie byłem jednak skory do śmiechu. Ten mężczyzna przeraził mnie,
chociaż nic takiego nie zrobił. Czułem jednak od niego coś, co kazało mi wiać.
Dopiero gdy znaleźliśmy się parę kilometrów za
miasteczkiem, zacząłem się rozluźniać.
– Zapomnij! Żadnego
Iron Maiden do końca dnia! – powiedziałem dorywając się do radia przed Maksem.
Włączyłem urządzenie na pierwszej-lepszej stacji, która
okazała się być kanałem informacyjnym. Już chciałem przełączyć, gdy Max mnie
powstrzymał.
– Ogromny korek na
autostradzie E40. Setki aut zablokowały drogę szybkiego ruchu. Ludzie w panice
wyjeżdżają z Wrocławia. Policja nie daje rady ogarnąć całego zamieszania.
Służby bezpieczeństwa proszą, o omijanie miasta w najbliższym czasie, dopóki sytuacja
nie ulegnie poprawie.
Spojrzałem na mojego brata, a on na mnie. Obaj byliśmy
kompletnie zdezorientowani.
– Uważaj! – krzyknąłem,
gdy niespodziewanie na drodze przed nami pojawił się człowiek.
Max zareagował natychmiastowo, dając po hamulcach i próbując
ominąć pieszego, ale było już za późno. Rozległ się huk, a mężczyzna przeleciał
najpierw przez maskę, a potem dach, ostatecznie kończąc na ulicy. Ford w końcu
zatrzymał się, ale żaden z nas się nie poruszył. Cały się trząsłem, a zdyszany
byłem jak po przebiegnięciu maratonu. Mój brat nie wyglądał lepiej. Kurczowo
zaciskał palce na kierownicy, niemal dotykając jej czołem. Pierwszy raz w życiu
widziałem takie przerażenie w jego oczach. Szare tęczówki przypominały mi wtedy
dwa kawałki lodu.
– Max? – Odezwałem się pierwszy, nieco piskliwie.
Odchrząknąłem i obejrzałem się przez ramię.
To, co zobaczyłem, wprawiło mnie w osłupienie.
Mężczyzna, którego potrąciliśmy, zaczął się podnosić. To
było nieprawdopodobne, zważywszy na to, że Max jechał prawie setką i po takim
uderzeniu rozpędzonego auta powinien nie żyć, a przynajmniej być nieźle
połamany. Mimo to, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna, ubrany w brązowy
płaszcz stał o własnych siłach.
– Spójrz. – Szturchnąłem Maksa w ramię, nie odrywając
wzroku od faceta.
Gdy mój brat zobaczył to samo, co ja, od razu wyszedł z
auta. Zrobiłem to samo.
Ulica była pusta, co nie było z resztą dziwne.
Znajdowaliśmy się parę kilometrów od ostatniego miasteczka i jakieś dwa od
kolejnej miejscowości. Wokół nas były tylko pola oraz majaczące się w oddali
lasy. Co ten mężczyzna robił na środku pustkowia? Nie miałem pojęcia.
– Halo? – zawołał Max do nieznajomego. – Nic panu nie
jest?
Facet zaczął podnosić się o własnych siłach, jakby
uderzenie w samochód nie zrobiło mu większej krzywdy. Ale nienaturalnie wygięta
noga, najpewniej złamana, oraz luźno zwisająca prawa ręka pokazywały, że
odniósł dość dotkliwe obrażenia. Na widok tego, jak bez żadnego choćby jęku,
wstał, cała zawartość mojego żołądka powędrowała do góry. Widok jego twarzy,
albo raczej krwawej miazgi, spotęgowała chęć zwrócenia całego śniadania. Cała
jej lewa połowa została zdarta do krwi, co tyczyło się też nosa. Po jednym z
nozdrzy została tylko czarna, ziejąca dziura. Oderwana dolna warga ukazywała
braki w uzębieniu, które teraz leżało na ulicy. Prawego oka nie było, a lewe
pokrywała jakaś biała błona. Przypomniała mi ona o mężczyźnie ze stacji.
Obudziła się we mnie ogromna chęć, by wsiąść do auta i czym prędzej odjechać.
– Max. – Chciałem się podzielić z bratem moim
spostrzeżeniem, ale głos uwiązł mi w gardle.
Potrącony mężczyzna ruszył w naszą stronę mojego szerzej otwierając
usta. Wydobył się z nich tak przeraźliwy odgłos, że aż włosy stanęły mi dęba, a
po karku spłynął zimny pot. Takich dźwięków nie wydawali ludzie, nawet nie
zwierzęta. A przynajmniej nie te, które znałem.
Nagle uszkodzona noga nieznajomego ugięła się,
prawdopodobnie pękając, a on sam runął na ziemię, pociągając mojego brata za
sobą. Ani się obejrzałem, obaj leżeli na środku ulicy, szarpiąc się ze sobą.
Wyglądało to tak, jakby mężczyzna w płaszczu chciał ugryźć Maksa. Ruszyłem mu z
pomocą i chwyciłem faceta za ubranie, próbując odciągnąć go na bok, ale wtedy
ten zaczął atakować mnie. Jego dłonie boleśnie zacisnęły się na moich rękach, a
kłapiąca szczęka zbliżyła do mojej szyi. Z jego ust wydobywał się obrzydliwy
smród, który znałem. Tak samo cuchnął pijaczek ze stacji.
– Kurwa! – krzyknąłem, gdy potknąłem się i upadłem,
przygnieciony ciężarem mężczyzny.
Z całych sił opierałem się mu, gdy ten chciał zacisnąć
szczęki na mojej skórze, ale miałem coraz mniej siły. Nagle jednak nad naszą
dwójką stanął Max, trzymający w dłoni pistolet. Złapał mężczyznę za kołnierz
płaszcza, poderwał go i przyłożył lufę do tyłu głowy. Huk wystrzału sprawił, że
aż zapiszczało mi w uszach. Trwało to dłuższą chwilę, podczas której leżałem na
zimnej ulicy, próbują otrząsnąć się z tego, co zobaczyłem. W tym czasie Max
zaciągnął nieznajomego do rowu i przykrył go gałęziami. Robił to tak
beznamiętnie i niemal naturalnie, że nie mogłem w to uwierzyć.
– W porządku? – zapytał, gdy już stanąłem na nogi.
– Tak, tylko…
Nie zdążyłem dokończyć i targany skurczami żołądka
zgiąłem się w pół wymiotując. Miałem wrażenie, że trwało to w nieskończoność,
zanim zwróciłem cały powiększony McZestaw. Z obrzydzeniem splunąłem na bok i
wytarłem usta w rękaw.
– Musimy już
jechać – powiedział Max, ruszając w kierunku auta.
– Co? – Spojrzałem
na niego zaskoczony. – Max, ty przed chwilą… Ten człowiek…
– To nie był człowiek! – wykrzyknął, nagle tracąc nad
sobą panowanie. Wiedziałem jednak, że nie był zły, a przerażony. Przeczesał
palcami włosy i uderzył pięścią w bagażnik auta. – Myślałem, że zdążymy.
– Zdążymy? – powtórzyłem za nim. – Przed czym? Co się
właściwie dzieje? Dlaczego uciekamy i przed czym? O co w tym wszystkim chodzi?
Każde z zadanych przeze mnie pytań pozostało bez
odpowiedzi. Max odwrócił się i otworzył bagażnik.
– Lazarus.
– Co?
– Bakteria. Albo wirus. Nie wiem. To z resztą nieważne.
Istotne jest to, że to cholerstwo robi z ludzi to coś. – Wskazał na rów, gdzie
leżało ciało mężczyzny. – Lazarus najpierw cię zabiję, a potem sprawi, że
wrócisz do życia, ale nie będziesz już człowiekiem.
Słuchałem go z coraz większym niedowierzaniem. Brzmiało
to jak historia z jakiegoś marnego horroru o żywych trupach. Gdyby powiedział
mi to ktoś inny, to pewnie bym go wyśmiał i odesłał do czubków, ale Max nie
żartował. Był śmiertelnie poważny.
– Skąd wiesz?
Max znieruchomiał nad bagażnikiem, ciężko się o niego
opierając.
– To był ostatni interes Orema – powiedział. – Miał to kupić
i potem sprzedać dalej, ale wirus się wydostał. Jakiś idiota stłukł fiolkę. W
niecałą godzinę Lazarus zaraził wszystkich, którzy byli przy transakcji.
Najpierw umarli, a potem się obudzili. I zaczęli gryźć. Niezbyt przyjemny widok,
więc oszczędzę ci szczegółów, ale skutek tego był taki, jaki właśnie widziałeś.
Cholerstwo się rozniosło.
Mój wzrok ponownie powędrował w miejsce, gdzie leżał
nieznajomy. Naprawdę był trupem? Żywym trupem? Jakoś nie mogłem w to uwierzyć i
czekałem, aż Max oznajmi mi, że to tylko głupi, nieśmieszny żart. Niestety –
Max nie potrafił żartować.
– Jesteśmy pięćset kilometrów od Krakowa. Jakim cudem
wirus mógłby dotrzeć aż tutaj? – zapytałem, chcąc znaleźć w tej historii jakąś
lukę, dzięki której mógłbym ją obalić.
– Słuchasz mnie w ogóle? – Max wyciągnął głowę z
bagażnika i zmierzył mnie spojrzeniem. – Lazarus roznosi się przez ugryzienie.
Jeden dziabnął drugiego, ten trzeciego i tak dalej, i tak dalej. Od uwolnienia
się wirusa minęły trzy dni. To wystarczająco dużo czasu, by rozniósł się na
cały kraj, ale sądziłem, że uda nam się chociaż przekroczyć granicę.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Stąd – Rzucił mi teczkę z niebieską okładką.
Kilkudziesięciostronicowe dzieło opatrzone było krótkim tytułem: Projekt Lazarus.
– Zabrałem to jednemu Chińczykowi – wyjaśnił. – Wszystko
tam jest opisane.
Przekartkowałem dokument postanawiając go później
przeczytać. Nadal nie rozumiałem, co się w ogóle działo, ale wiedziałem, że
sytuacja jest poważna.
– No w końcu – mruknął zadowolony Max, prostując się.
Podszedłem do niego i moim oczom ukazał się dość pokaźny
arsenał broni, ukryty w skrytce bagażnika. Strzelba i karabin snajperski leżały
obok torby, wypełnionej pudełkami z nabojami oraz kilkoma pistoletami.
– Skąd masz to wszystko?
– Zadajesz za dużo pytań – westchnął Max i wyciągnął z
bagażnika pistolet. – Trzymaj.
Zawahałem się, ale w końcu przejąłem od niego broń.
Miałem już okazję strzelać z podobnego. Byłem kiedyś na strzelnicy i całkiem
nieźle mi wtedy poszło, ale Maxowi nie dorastałem do pięt. On miał sokoli wzrok
i talent, a na broni znał się, jaki nikt.
– Posłuchaj mnie teraz – powiedział, patrząc mi prosto w
oczy. – Nie sądziłem, że sytuacja tak się spieprzy, ale musimy jechać dalej.
Prawdopodobnie wirus jest przed nami i trafimy w sam środek epidemii, dlatego
cokolwiek by się nie działo – strzelaj im w głowę. Tylko tak da się ich
powstrzymać. Nie patrz na nich, jak na ludzi, bo już nimi nie są. Oni nie żyją.
Pamiętaj o tym.
Pokiwałem głową, choć to wszystko nadal wydawało mi się
być abstrakcyjne. Jednak wystarczyło, bym spojrzał w stronę rowu, gdzie leżał
trup, bym nabrał wody w usta i włożył pistolet za pasek. Max zrobił to samo.
Po raz ostatni splunąłem i starając się nie patrzeć więcej
na leżące w rowie ciało, wsiadłem do samochodu. Max ruszył od razu i przez
kolejne kilometry żadne z nas nie odezwało się słowem.
☠☠☠
Minęliśmy kilka wsi i miasteczek. W żadnej z tych
miejscowości nie napotkaliśmy nikogo, kto wyglądałby jak mężczyzna ze stacji,
czy z drogi. Max jednak nie był tym uspokojony. Teraz, gdy wiedział, że Lazarus
dotarł tak daleko, wszędzie wypatrywał zagrożenia. Ja także byłem zdenerwowany
i oddałem się czytaniu akt. Im bardziej zagłębiałem się w tą lekturę, tym
bardziej przerażony byłem. Jak ktoś mógłby stworzyć coś takiego? I to po co?
Dla pieniędzy. Czytając przewidywane statystyki zmarłych ludzi, nie wytrzymałem
i wyrzuciłem teczkę na tylne siedzenia.
– Musimy kogoś zawiadomić – odezwałem się. – Ludzie muszą
się przygotować.
– Jedyne, co musimy, to jak najszybciej opuścić kraj.
Wirus może nie przekroczy granicy.
– A co z ludźmi? – zapytałem ostro. – Czytałeś te akta? Spora
część ludności może zginąć!
– Wiem. Też to czytałem – odparł spokojnie. – Dlatego
wyjeżdżamy. Jeżeli ludzie szybko zorientują się w sytuacji, to zdążymy wsiąść
do samolotu na Islandię, zanim zamkną granicę. Tam powinniśmy być bezpieczni.
– Czyli uciekamy z tonącego statku? – Teraz to byłem
wściekły na Maxa.
– Nazywaj to, jak chcesz. Dla mnie to ratowanie swojego i
twojego tyłka.
Upartość – największa wada mojego brata. I jeszcze
przesadna troska o mnie. Od dziecka mnie chronił, co z czasem stało się
uciążliwe. Jednak rozumiałem, dlaczego to robił. W domu dziecka nie można było
mieć innej rodziny, niż tak, którą się samemu wybrało. Tak było w naszym
przypadku.
Na drodze przed nami pojawiła się zielona tablica informacyjna
z nazwą miejscowości. Nowogród. Już z daleka widać było, że trafiliśmy do
większego miasta. Wysokie budynki, parę strzelistych wież okalał unoszący się dym.
Mnóstwo dymu. A do tego niosący się odgłosy syren. Wjeżdżaliśmy w paszczę lwa.
– Zawróć – powiedziałem, chociaż wcale nie musiałem. Max
sam na to wpadł.
Gdy zaczął wycofywać, z przecinającej drogę ulicy
wyjechało rozpędzone bmw. Samochód z impetem uderzył w tył naszego forda. Siła
zderzenia obróciła autem kilka razy wokół własnej osi z nami w środku. Max
próbował zapanować nad pojazdem, ale kierownica o mało co nie urwała mu przy
tym rąk. Nasze szaleńcze driftowanie skończyło się na ścianie budynku, w który
wpadliśmy całą maską. Gdybyśmy nie mieli zapiętych pasów, skończyłoby się to
dla nas marnie.
– Żyjesz? – zapytał
Max.
Pokiwałem głową odpinając pas. Mój brat zrobił to samo,
jednocześnie wyciągając pistolet.
– Zostań tu – rzucił, po czym sam wyszedł na zewnątrz.
Chciałem zaprotestować, ale ten już zamknął za sobą
drzwi. Pociągnąłem za klamkę, ale to nic nie dało. Drzwi z mojej strony zostały
zgniecione, a zamek pewnie się zaciął. Obolały przesunąłem się na miejsce Maxa
i wyszedłem na zewnątrz. Zobaczyłem kolejny efekt wirusa Lazarus. Kobieta, na
oko trzydziestoletnia, leżała na masce swojego auta całą górną połową ciała, a
dolną dalej znajdowała się w środku. Przebiła się przez przednią szybę. Szkło
głęboko wbiło się w jej brzuch oraz poraniło twarz i ręce. Jeden z odłamków
wystawał z jej lewego oka, z którego sączyła się ciemna krew. Mimo to, wciąż
żyła i wyciągała poranione ręce w naszym kierunku. Max podszedł do niej i bez
zastanowienia strzelił. Pocisk rozerwał jej czaszkę przechodząc na wylot.
Kawałki mózgu, a także kości rozbryznęły się na masce bmw. Cieszyłem się, że
wcześniej opróżniłem żołądek, bo znowu poczułem mdłości.
– Bierz rzeczy. – Max schował pistolet i otworzył nasz
bagażnik. Wyciągnął z niego karabin oraz strzelbę, którą podał mnie, oraz torbę
z resztą broni. – Musimy szybko znaleźć nowy samochód. To miasto już jest
opanowane.
Wziąłem oba nasze plecaki z tylnego siedzenia, przy
okazji zabierając też teczkę.
– Idziemy. – Max ruszył przodem. Pełen złych przeczuć
ruszyłem za nim.
Nawet nie wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Już niecałe
dwieście metrów dalej natrafiliśmy na czteroosobową grupę żywych trupów. Na
naszych oczach dopadły one młodą dziewczynę. Wspólnie powalili ją na ziemię i
przy akompaniamencie jej krzyków, zaczęli żywcem odgryzać jej kawałki ciała.
Widziałem przerażenie oraz ból w oczach nastolatki. Krew tryskała wszędzie
wokół, a siły nieznajomej słabły. W końcu znieruchomiała.
– Boże – jęknąłem odwracając wzrok.
– Pośpiesz się – mruknął Max, niewzruszony prąc przed
siebie.
Nie mogliśmy nic zrobić. Było już za późno. Nawet
gdybyśmy zdołali ją uratować, to przecież została ugryziona. W aktach
powiedziane było, że ugryzienie równało się śmiercią. Bez wyjątków. Mimo tej
świadomości, miałem wyrzuty sumienia. To w końcu była młoda dziewczyna –
niewinna ofiara czegoś, co ją nie dotyczyło. Wiedziałem, że takich ofiar będzie
więcej.
Krzyki stawały się coraz głośniejsze, a zombie było coraz
więcej. Widząc tych wszystkich ludzi, pożeranych żywcem, błagających o litość i
pomoc, dostawałem nerwicy. Cały czas ściskałem w dłoni pistolet, nerwowo
rozglądając się wokół. Kilka razy trupy zauważały naszą obecność i ruszały na
nas, ale w takich momentach Max je zabijał, bądź po prostu uciekaliśmy. Sam
chciałem pociągnąć za spust, ale nie mogłem się przemóc. Wciąż widziałem w nich
ludzi. Dotkliwie poranionych, ale wciąż ludzi.
Przebiegaliśmy właśnie obok jakiegoś bloku, gdy drogę
zaczął taranować autobus. Nie zważał on na stojące na ulicy auta i uparcie parł
na przód. Jeden z takich właśnie pchniętych samochodów o mało co nie zmiażdżył
nas, ale w ostatniej chwili udało się nam tego uniknąć. Nie cieszyliśmy się
jednak długo ocalonym życiem, bo spostrzegliśmy dwójkę zombie. Staruszek z
obgryzioną do kości ręką i kobieta w średnim wieku bez lewej piersi, szli na
nas, wpijając w nas spojrzenie mlecznobiałych oczu. To nie są ludzie –
pomyślałem, kładąc nacisk na każde słowo. – Oni nie żyją. Nie wahaj się.
Nie wahałem. Uniosłem broń, wstrzymałem oddech i
pociągnąłem za spust. Kula trafiła staruszka, odrzucając jego siwą głowę.
Skierowałem pistolet ku kobiecie i zrobiłem to samo. Po chwili oboje leżeli w
kałużach krwi oraz kawałków mózgów.
Nie było czasu na gratulacje. Max pociągnął mnie od razu
za sobą, na drugą stronę ulicy. Musieliśmy przebrnąć przez tłum spanikowanych
ludzi, którzy uciekali przed nadciągającym niebezpieczeństwem, które wyłoniło
się zza rogu. Kilkudziesięcioosobowa grupa zombie wylała się jak fala. Chór ich
jęków wywoływał chęć ucieczki, czego również doświadczyłem.
– Max! Spadamy! – krzyknąłem do stojącego jak słup soli brata.
Ten jednak w spokoju ściągnął torbę z ramienia, po czym
sięgnął po karabin. Przyłożył oko do lornety i wymierzył w stojącą na końcu
ulicy cysternę. Po logo na pojeździe poznałem, że w środku raczej nie było
mleka. Bez zastanowienia schowałem się za jednym z aut, kryjąc głowę w
ramionach. Najpierw nastąpił wystrzał, a zaraz potem ogłuszający huk. Na moment
powietrze zrobiło się gorące, aż oblałem się potem. Gdy wszystko się uspokoiło,
wychyliłem się zza samochodu. Max zrobił to samo, wystawiając głowę zza
budynku, za którym stał.
Wybuch paliwa nie zabił zombie. On je podpalił. Mnóstwo
żywych pochodni, które nic sobie nie robiły z trawiących ich płomieni, szły
prosto do ognia. Jak ćmy do światła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz