środa, 27 marca 2019

ROZDZIAŁ 9 - OSTATNIE SŁOWO (ROB)

Skład Rady znów uległ zmianie. Miejsca, które należały do Olgierda, Łucji i Saszy, zajęli Hindus, Waldek, Libra oraz Zuza. Ryśka nie było. Nie opuszczał lecznicy, chyba, że było to absolutnie konieczne, ale nawet wtedy trzymał się odizolowanego korytarza. Piątka zarażonych, to było dużo.
– Stado. Cholernie duże stado idzie w naszym kierunku – podsumował moje słowa Czesiek. – Ile ich jest? Sto? Dwieście?
– Możliwe, że około pięciuset – powiedziałem szczerze, choć wiedziałem, jakie emocje może to wywołać wśród ludzi.
– Zajebiście – prychnął mężczyzna.
– Bez paniki – powiedział Edward, chcąc choć trochę uspokoić nastroje. Obawiałem się, że z marnym skutkiem. – Jeżeli zaczniemy panikować, w niczym nam to nie pomoże. Wręcz przeciwnie.
– Ciężko jest siedzieć spokojnie po tym, co się zobaczyło, dziadku. – Waldek rzucił starszemu mężczyźnie wymowne, trochę zirytowane spojrzenie. – Było ich cholernie dużo.
– Wyobrażam sobie, synu – rzekł Edward, tak samo ironicznie jak chłopak. – I dlatego teraz jest nam potrzebny spokój. Musimy pomyśleć, co zrobić, a nie panikować.
– Ale ludzie prędzej czy później i tak zaczną to robić! – oburzyła się Libra drżącym głosem. – Kurwa! Ja już panikuję! Zagraża nam cholernie duża horda! 
– Chyba nie będziemy się ewakuować? – zapytał niepewnie Hindus. 
– To nie wchodzi w grę – powiedział zaraz Czesiek i zerknął na siedzącą obok Agatę. 
– Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu – próbowałem uspokoić sytuację. – Najważniejsze jest, żebyśmy ustalili jakiś plan, zanim powiadomimy o wszystkim ludzi.
– Co?
Spojrzałem na zdziwionego moimi słowami Cześka.
– Chcesz powiadomić ludzi? Oszalałeś? – syknął.
Bycie przywódcą nie opierało się tylko na wydawaniu poleceń i podejmowaniu decyzji. To było też dbanie o wspólnotę. W końcu to dzięki niej istnieliśmy. Do tej pory mieszkańcy klasztoru traktowani byli jak osobny świat, do którego nie przenikały nasze problemy, choć tamci zdawali sobie z nich sprawę. Mimo to, niewiele osób chciało coś zmienić i zacząć decydować o miejscu, które było nie tylko ich schronieniem, ale i domem. Ci żyli tak, jakby kiedyś wszystko miało wrócić do normy. A to mogło ściągnąć zagładę nie tylko na nich, ale i również na nas.
– Najwyższa pora – powiedziałem, a widząc nieprzekonaną minę Cześka, dodałem: – W końcu się dowiedzą o stadzie, a im szybciej zaczniemy ich przygotowywać, tym lepiej dla nas wszystkich.
– Żyjesz w tym samym miejscu i wśród tych samych ludzi, co ja? – zapytał wzburzony. – Oni traktują klasztor jak azyl, miejsce, w którym są bezpieczni. Wszyscy wiemy, co było po ataku Wiksy. Chcesz powtórki?
Pojawienie się Wiksy, śmierć ludzi i późniejsze tego skutki mocno wstrząsnęły mieszkańcami. Wielu chciało odejść. Z trudem udało nam się ich od tego odwieść, tylko dzięki przekonaniu ich, że nie poradzą sobie na zewnątrz. To była prawda. Zginęliby, nim opuściliby Błonie. Teraz nastroje się uspokoiły, ale wciąż dawało się zobaczyć strach na twarzach oraz usłyszeć szepty w parze z krzywymi spojrzeniami. To było tak, jakbyśmy zawinili całej sytuacji.
– Nikt z nas nie chce – powiedziałem spokojnie, chociaż zaczynałem się irytować. – Ale zrozum, że jeżeli stado dotrze do Błoni, będziemy potrzebowali każdej pary rąk. W klasztorze jest trzydzieści sześć osób, w tym ponad połowa mogłaby wziąć do ręki broń.
– Której aktualnie nie mamy – zauważył Hindus.
– W starciu ze stadem pistolety będą bardziej przeszkadzać, niż pomagać – odparłem. – Już dawno powinniśmy przerzucić się na noże i kije. Naboje zostawmy na ludzi.
– Kiedy możemy się spodziewać stada? – zapytał Edward.
Wymieniłem spojrzenia z Maksem. Przez to, że milczał od początku zebrania, zapomniałem o jego obecności.
– Prawdopodobnie za kilka dni – powiedział.
– I nie ma szansy, żeby nas minęło?
– Nie sądzę. Obserwowaliśmy je z Robem przez godzinę i wygląda na to, że wędrują prosto przed siebie zwartą grupą. Nawet jeżeli jakaś część się odłączy, to będzie zbyt mała, by osłabić stado.
Wymiana pomysłów trwała jeszcze parę minut, a każdy kolejny, odrzucony pomysł podłamywał ludzi. Sam miałem wrażenie, że zapędzamy się w kozi róg, z którego niełatwo znaleźć będzie wyjście.
Stado, które zmierzało w naszym kierunku, budziło we mnie lęk nie tylko przez możliwości krzywd, jakie mogło nam wyrządzić. To jego rozmiar przerażał mnie tak, jak jeszcze nic do tej pory. Pokazywało, jak wielkie straty poniosła ludzkość i ile jeszcze mogliśmy stracić.
– Co więc możemy w tej sytuacji zrobić? – zapytała Agata. – Uciekniemy z klasztoru?
Na jej pytanie odpowiedziały głosy sprzeciwu oraz oburzenia. Kobieta spuściła wzrok zawstydzona, kuląc się na swoim miejscu.
– To będzie ostatecznością – powiedziałem, chcąc szybko załagodzić nastroje. – Na razie zadziałamy , póki stado jest daleko.
– Jak? – zaciekawił się Hindus.
– Nim zacznę, chcę żebyście wiedzieli, że dzisiaj zwołamy spotkanie w kościele. Ze wszystkimi.
– Po co? – zapytała Libra, po chwili wymian zdziwionych spojrzeń.
– Żeby ludzie wiedzieli, co się szykuje – odparł Max.
– To konieczne? – Hindus nie brzmiał na przekonanego do mojego pomysłu. – Ludzie zaczną panikować.
– Mają prawo wiedzieć – oburzyła się Zuza.
– Prawo, ale nie obowiązek.
– Nie kłóćcie się – wtrąciła Libra. – Prędzej czy później mieszkańcy połapią się, że coś jest na rzeczy. Moim zdaniem lepiej, żeby to wyszło od nas na oficjalnym spotkaniu. W razie czego i tak słowo należy do nas.
– Teraz wprowadzamy dyktaturę? – prychnęła Zuza. Gdy nikt więcej się nie zaśmiał, a ona zrozumiała, że popieramy Librę, mina jej zrzedła. – Naprawdę chcecie najpierw dać ludziom złudzenie, że mogą mieć na coś wpływ, a potem i tak zrobić to, co wy chcecie? To po co w ogóle jest to zebranie? 
– Nie unoś się tak, Zuzo – łagodnym tonem powiedział Edward. – Nie było mowie o żadnej dyktaturze. Librze chodzi tylko o to, że emocje tłumu nie mogą wpłynąć na najlepszą decyzję, jaką podejmiemy.
Zuza zacisnęła usta, przez chwilę wyglądała, jakby miała dalej oponować, ale ostatecznie opadła na oparcie odpuszczając.
Podziękowałem Edwardowi skinięciem głowy i znów zwróciłem się do zebranych.
– Wiem, że jest ciężko, odkąd Sasza… zniknęła. – Słowo „zginęła” nie chciało mi przejść przez gardło. – Ale teraz, gdy zbliża się do nas jeszcze większe zagrożenie, niż Wiksa, musimy się wziąć w garść i zacząć działać. Może być ciężko, ale wierzę, że damy radę. Musimy tylko zacząć działać razem. Jesteście ze mną?
Nikt się nie odezwał, a ja dałem zebranym chwilę na zastanowienie się.
– Jesteśmy – powiedział w końcu Edward. – Jesteśmy razem. Jesteśmy rodziną.

☠☠☠

Wszyscy mieszkańcy klasztoru zebrali się w kościele. Ponad czterdzieści par oczu wpatrywało się we mnie w napięciu i oczekiwaniu na to, co miałem im przekazać. Nie denerwowałem się, choć może powinienem. Po przekazaniu ludziom wieści o stadzie, mogli zachować się różnie.


– Proszę o uwagę! – zacząłem podniesionym głosem, chociaż wcale nie musiałem. Echo w kościele wzmacniało mój głos co najmniej dwukrotnie. – To jest pierwsze zebranie, w którym udział bierzemy wszyscy i nie zostało zwołane bez powodu.
Denerwowałem się. Publiczne wystąpienia nigdy nie były moją mocną stroną i czymś, za czym przepadałem ale stłumiłem tremę.
Biorąc głęboki wdech wszedłem na podwyższenie, gdzie nie było już ołtarza. W ogóle wygląd świątyni uległ znaczącej zmianie, stając się zarówno magazynem najróżniejszych przedmiotów, bawialnią dla dzieci oraz sypialnią tych, dla których nie było już miejsca w klasztorze. Jedynymi pozostałościami po dawnej świętobliwości tego miejsca były kolorowe witraże w oknach, obrazy na ścianach oraz wielki krzyż, wiszący za moimi plecami.
– Dzisiaj grupa, która pojechała do Nowogrodu po lekarstwa, w drodze powrotnej zobaczyła coś, co stanowi dla nas zagrożenie.
Wziąłem wdech, zatrzymując powietrze w płucach na dłuższą chwilę, po czym powoli je wypuściłem.
– Do Błoni zmierza spora grupa zombie. Możliwe, że parę setek – powiedziałem, nie owijając w bawełnę. 
Początkowy szok szybko zmącił szum szeptów. Ten poniósł się po kościele i rósł z każdą chwilą, wraz z postępującym przerażeniem na twarzach ludzi.
Spojrzałem niespokojnie na Maksa i Edwarda. Ich miny również były niespokojne. Poważnie zacząłem zastanawiać się, czy to aby na pewno była dobra decyzja.
– Dużo ich? – zapytał ktoś. 
– Prawdopodobnie pół tysiąca – odpowiedziałem.
– Skąd się tu wzięli?
– Naprawdę idą w naszą stronę? – Jedna z kobiet uniosła się z miejsca.
– Tak. Są już przed Sulechowem. Do Błoni dotrą w najbliższych dniach.
– Skąd się wzięła taka grupa?
– Kto ich tam wie? – wtrąciła Libra, odwracając się za siebie. – Może migrują. W większych miastach nie ma już co jeść. 
– Szukają żarcia u nas? – gniewnie burknął Zyga.
– To teraz nie ma znaczenia – uciąłem dyskusję. – Ważne, że są tuż pod naszym nosem i jeśli się zorientują, że tu mogą znaleźć pożywienie, będziemy mieli kłopoty. 
– Przejebane – mruknął niezbyt cicho Czesiek. Nikt nie zwrócił uwagi na jego przekleństwo w otoczeniu świętych przedmiotów. 
Wszyscy spodziewaliśmy się takich reakcji, ale nikt z nas nie wiedział, jakie będą ich skutki. Opcji było kilka, ale ta najgorsza przedstawiała bunt oraz odejście ludzi z klasztoru. na to nie mogliśmy pozwolić.
– To, skąd idą,  nie jest istotne – powiedziałem. – Wszyscy wiemy przecież, że kiedy już zaczną iść w jakimś kierunku, to nie zatrzymają się, aż nie natrafią na jedzenie. Teraz są od niego rzut kamieniem. 
– To miało nas pocieszyć? – zapytał złośliwie Olgierd.
– Nie. To miało was uświadomić. Zombie nie zburzą muru, ale brama nie wytrzyma naporu kilku setek. Ostatnim razem mniejsza grupa zdołała ją rozwalić. 
– Czy naprawdę musisz tak cholernie krakać? – Olgierd poderwał się z miejsca. 
– Usiądź, człowieku – polecił mu Czesiek, ale mężczyzna go nie posłuchał. 
– Oni się tu wedrą – powiedział, zwracając się do zebranych. – I wszyscy to wiecie. Ja wiedziałem. Wiedziałem, że ściągniecie na nas niebezpieczeństwo odkąd się tylko tu pojawiliście!
– To nie jest najlepszy moment na szukanie winnych. – Edward spiorunował mężczyznę wzrokiem. – To spotkanie jest po to, byście poznali nasz plan działania. Uspokójcie się wszyscy, proszę i posłuchajcie Roba.
Słowa mężczyzny podziałały. Tłum uciszył się, znów wlepiając we mnie spojrzenia.
– Przed przyjściem tu, na spotkaniu Rady, ustaliliśmy plan działania. To nie jest ostateczna decyzja, liczymy  na wasze poparcie i pomoc. Ona będzie nam bardzo potrzebna.
Przedstawiłem mieszkańcom pomysł odciągnięcia stada, polegający na rozbiciu go na kilka mniejszych grup i skierowanie ich na niedaleko biegnącą autostradę, którą potem horda miałaby się kierować przez kilkanaście kilometrów, aż przestałaby zagrażać klasztorowi. Plan ten był dobry i przy odpowiedniej organizacji sił oraz współdziałaniu, mógłby się udać. Potrzebowaliśmy jednak do tego ludzi.
– By nam się powiodło, w akcji musi wziąć udział pięć grup – powiedziałem, zmierzając do końca wystąpienia. – Pięć grup, w której każda będzie liczyła co najmniej pięć osób. Mamy już siedem. – Spojrzałem na Maksa, Cześka, Hindusa, Waldka, Librę i – co mnie zdziwiło oraz wywołało początkowy sprzeciw – Edwarda. Z uwagi na jego wiek nie chcieliśmy dopuścić, by wziął udział w tej ryzykownej misji, ale ten nie chciał słyszeć o odmowie. Jak sam twierdził – klasztor był i jego domem, więc musiał go bronić. Przeciw temu nikt już nie oponował.
– Potrzebujemy waszej pomocy. – Nie czułem już stresu. Mówiłem swobodnie i pewnie. Patrzyłem w oczy wszystkim, a zarazem każdemu z osobna. Starałem się dotrzeć do nich, ich sumień. – Nie zmuszamy nikogo, by się narażał, ale liczymy na to, że sami się zgłosicie. Musimy walczyć o klasztor. To nasz dom. Nasz wszystkich. Jeśli nam się nie powiedzie, stracimy wszystko.
Te ostatnie słowa wpadły mi do głowy niespodziewanie i były dość ryzykowne. Musiałem jednak przerazić ludzi i ich uświadomić. Od tego, jak by zareagowali, zależał los nas wszystkich.
– Nie możemy po prostu siedzieć cicho i poczekać, aż stado minie klasztor? – zapytała nieśmiało Samanta.
– To zbyt ryzykowne – odparłem od razu.
– Mówicie tak, jakbyście zakładali, że zombie opanują klasztor – powiedziała cicho Agata, w obronnym geście kładąc dłoń na brzuchu. Czesiek opiekuńczo objął ją ramieniem. 
Napięcie wśród zebranych wzrosło. Bezsprzecznie przyczyniły się do tego słowa Agaty. Dotychczas na pewno nikt nie założył, że klasztor może upaść, a to było realne zagrożenie. 
– Musimy być przygotowani na najgorsze. Jeżeli już ustalimy plan działania…
Olgierd potrząsnął głową i poderwał się z miejsca. Kilkanaście par oczu zwróciło się w jego stronę, a Hindus wykonał ruch, jakby chciał znów go usadzić na miejscu. Powstrzymałem go gestem.
– Wiedziałem, że tak się to skończy! – Olgierd odepchnął rękę swojej żony, Ireny, gdy ta próbowała go zatrzymać na miejscu. Mężczyzna wstał i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych. – Wszyscy dobrze wiemy, od kogo zaczęły się nasze problemy i przez kogo zginęło tylu ludzi.
Wiedziałem do czego zmierza Olgierd i sam już chciałem uciszyć mężczyznę, ale jakaś część mnie kazała mi stać i słuchać.
– Dobrze wiecie, że Sasza nigdy nie nadawała się na przywódcę, a jej śmierć jest najlepszym, co mogło nas spotkać. A teraz on – wskazał na mnie – chce zająć jej miejsce i tak samo jak ona, narazić nas na śmierć!
– Raczej uratować was wszystkich! – Max zerwał się z miejsca. Pierwszy raz widziałem go tak wściekłego. – Chociaż cholera wie, czy na to zasługujecie!
Gdy powiedział to w taki sposób, większa część zgromadzonych spotulniała, tracąc dopiero co zyskany dzięki Olgierdowi zapał. Wiedziałem, że znalazłyby się osoby, które poparłyby bunt mężczyzny, gdyby tylko zyskały szansę. Nasza społeczność była bardzo niestabilna. Już jakiś czas temu zauważyłem, że ludzie podzielili się na trzy osobne obozy: jedni popierali Saszę, inni stali za Olgierdem, a pozostali lawirowali między dwiema tymi grupami. Odkąd rozeszła się wieść o śmierci mojej siostry (mimo tego, że nikt z nas jej nie potwierdził), zacząłem się obawiać, że wszystkie trzy obozy zjednoczą się pod nieodpowiednią władzą. Naszym zadaniem było do tego nie dopuścić.
Wtedy jednak, gdy Max stanął przed tymi ludźmi, którzy byli zbyt słabi i przerażeni by wziąć los w swoje ręce, nagle zobaczyłem w nich potencjał. W miarę tego, jak mój przyjaciel mówił, ich strach zaczynał przygasać. Działo się to stopniowo, przechodząc przez różne fazy uczuć, przez wstyd, poczucie winy, nadzieję i pewność siebie.  


 – Ciągle krytykujecie – syknął Max, ciągle nie spuszczając z tonu. – Od początku to robiliście, kryjąc się ze swoimi opiniami po kątach. Krytykowaliście Wacława, potem Saszę, teraz Roba i nas wszystkich. Słyszymy to i widzimy, ale nic z tym nie robiliśmy, chociaż powinniśmy. Świat się skończył, a wy jakby tego nie zauważyliście. Żyjecie tylko dzięki murom i tym, którzy ryzykują, przekraczając je. Ale nawet tego nie potraficie docenić. Ilu już zginęło, próbując ratować was? Zbyt wielu. Teraz pora, byście wy zrobili coś dla innych.
Ciszę, która zapadła, zakłócił szept Olgierda do siedzącego obok Zygi. Obaj mężczyźni zaśmiali się do siebie samych, co zwróciło nie tylko moją uwagę.
– Co mówiliście? – zapytał Max.
Twarze obu mężczyzn stężały. Zniknęło ich rozbawienie oraz hardość, a zastąpiła je niepewność oraz cień strachu. Grdyka Olgierda uniosła się, a potem opadła, usta otworzyły i zaraz zamknęły. Jeżeli był ktoś, kogo ten mężczyzna naprawdę się obawiał i przed kim odczuwał jakikolwiek respekt, to był właśnie Max.
– Powiedz to na głos – powiedział, stając naprzeciw Olgierda. Jego głos był spokojny, ale przepełniony czymś, co nawet u mnie wywoływało uczucie pokory.
Olgierd przesunął językiem po wargach, zerkając na boki, jakby szukał u kogoś wsparcia bądź pomocy. Gdy nikt nie zareagował, nawet Zyga, podjął ostatnią próbę ratowania twarzy. Wyprostował się i uniósł dumnie głowę. Nie wyglądał jednak pewnie – wręcz przeciwnie. Stał się marną karykaturą człowieka, który chciał ocalić resztki godności.
– Niby wspierałeś Saszę i teraz jego – zerknął na mnie – a dalej robisz to samo. Próbujesz ich wygryźć i rządzić po swojemu – powiedział i z każdym słowem nabierał coraz więcej pewności siebie. – A może wy obaj pozbyliście się Saszy? to by miało sens.
Ledwie Olgierd dokończył to zdanie, a na jego lewy policzek spadła zaciśnięta pięść. To uderzenie posłało mężczyznę na ławkę, a wśród zgromadzonych poniósł się jęk zaskoczenia. Irena rzuciła się na pomoc mężowi, który zalał się krwią.
W sekundę znalazłem się przy Maksie, nim ten zdążyłby wyprowadzić kolejny cios. Chociaż Olgierd zasługiwał na dostanie w mordę, w tej sytuacji nie mogliśmy sobie na to pozwolić.
– Nie teraz – syknąłem. – I nie tutaj.
Max albo mnie posłuchał, albo sam doszedł do wniosku, że nie warto. Odpuścił i rzucając Olgierdowi ostatnie, wrogie spojrzenie, wyszedł z kościoła.
– Od dzisiaj zmieniamy zasady – powiedziałem do wciąż szepczącego tłumu. Ten zaraz jednak zamilkł, uważnie wsłuchując się we mnie. – Koniec z waszym siedzeniem za murami i zrzucaniem odpowiedzialności na kilka osób. Koniec z waszą bezczynnością, podczas gdy inni narażają się na zewnątrz. Koniec z waszą słabością. Nauczycie się strzelać, walczyć i bronić. Zaczniecie bronić klasztoru tak, jak my. W innym przypadku…
Urwałem, prostując się. Wtedy pojąłem, co czuli ludzie, występujący na zgromadzeniach. To uczucie władzy nie można było z niczym porównać.
– To ostatni moment dla tych, którzy jeszcze nie opowiedzieli się po żadnej ze stron, a wiem, że nie wszyscy pałacie do mnie przyjaźnią. – Te słowa skierowała do Olgierda. – Ale mam to gdzieś. Nie musicie mnie uwielbiać. Chcę tylko wiedzieć, czy staniecie ze mną, gdy pojawią się nasi wrogowie. Zrobicie to, czy stchórzycie? To dom nas wszystkich i wszyscy mamy obowiązek go bronić. Jeśli boicie się wziąć broń do rąk, to klasztor nie jest miejscem dla was. Skończyłem.
Zszedłem z podwyższenia i ruszyłem w stronę wyjścia.

Ostatnie słowo należy do nas – pomyślałem. – Ale ostateczna decyzja jest ich. 

2 komentarze:

  1. Rozdział dość dobry, ustalenia, rozmowy, szkoda że ponownie z perspektywy Roba. To już trzeci z jego strony ehh (smutny), na plus w tym rozdziale jam zwykle Max do tego Libra którą powoli daje się lubić no i Czesiek. Rob niestety dla mnie jest zbyt bez płciowy, bez charakteru, według mnie nie jest dobrym przywódcą i czekam z niecierpliwością na powrót Saszy która znowu ogarnie z Maxem to co trzeba bo z nowym głowno dowodzącym daleko nie zajdą. Ale świetnie że znowu sztywni na pierwszym planie :) to na wielki plus. Czekam na ostateczne uporanie się z Wiksą ie za bardzo widzi mi się wątek tego antagonisty :D no ale każdy ma swój gust. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz i muszę cię niestety zasmucić - kolejny rozdział też będzie z perspektywy Roba. Jako że Sasza zniknęła/zginęła, Zuza zajmuje się chorymi, to on jest jedyną postacią, która może na tą chwilę prowadzić fabułę. Będziesz musiał to przecierpieć ;)
      Co do nijakości Roba - on dopiero wdraża się w ten świat, robi to stopniowo. Tworząc jego postać chciałam pokazać sytuację najzwyklejszego człowieka, który został rzucony na głęboką wodę nie umiejąc pływać. Na razie Rob waha się między tym, co powinno się robić, a tym, co podpowiada mu rozum. Nie jest jak Sasza, czy Max. Jego metamorfoza przebiega na różnych płaszczyznach i jeszcze trochę potrwa ;)

      Usuń