niedziela, 10 marca 2019

ROZDZIAŁ 6 - NIEWIADOME (ZUZA)

– Poniesiesz konsekwencję! Mogę cię zapewnić, że to ci nie ujdzie na sucho! 
Miałam ochotę walnąć Olgierda, albo chociaż kazać mu się odpieprzyć, ale zamiast tego patrzyłam na niego w spokoju. Obserwowanie, jak jego twarz staje się coraz bardziej purpurowa, było nawet zabawne. 
– Mógłbyś przestać krzyczeć? – zapytałam. – Niepotrzebny nam tu cały klasztor. 
– Niech wszyscy wiedzą, co wyrabiasz! – pieklił się dalej mężczyzna i z nienawiścią spojrzał na Adama. – On miał być w celi! 
Obejrzałam się na chłopaka, leżącego na łóżku. Rysiek chodził wokół niego, badając jego stan. Co chwilę rozlegał się atak duszącego kaszlu. 
– Jest chory. Nie może leżeć w zimnie – wyjaśniłam. 
– A co mnie to obchodzi? – prychnął Olgierd. – Miał być zamknięty w celi! To morderca! 
Zacisnęłam usta, by nie powiedzieć czegoś, co podjudziło by tylko mężczyznę. Nie chciałam robić scen i niepotrzebnego zamieszania. Tego jednak nie dało się uniknąć, gdy za plecami Olgierda pojawił się Hindus z Waldkiem. 
– Co się tu dzieje? – zapytał Hindus. – Krzyczycie tak, że w całym klasztorze was słychać. 
– Nic – powiedziałam, wzruszając ramionami i posyłając Olgierdowi wymowne spojrzenie. – Mogę mieć do was prośbę? Miejcie oko na Adama. Jest chory, a mimo to Olgierd uważa go za śmiertelne niebezpieczeństwo. 
Uśmiechnęłam się złośliwie do mężczyzny, na co ten prychnął urażony i odszedł. Na odchodne jednak zdołał jeszcze zagrozić policzeniem się z nami wszystkimi, jeśli coś się stanie. 
– Uważaj z tymi groźbami – ostrzegł go Hindus tonem, który zupełnie do niego nie pasował. Ten zazwyczaj wesoły i unikający konfliktów chłopak naprawdę potrafił być groźny. Olgierd również to dostrzegł, wyraźnie tracąc na odwadze. 
– Dzięki – powiedziałam, obejmując się za ramiona. 
– Co się dzieje? – Waldek zajrzał ponad moim ramieniem na Adama. – Jest chory? 
– Na pewno nie jest z nim dobrze – odparłam. – Może mieć zapalenie płuc. Musiałam go tu przyprowadzić.
– Rob nie będzie zadowolony – zauważył trzeźwo Hindus. 
To była racja. Rob był jednym z wnioskujących za tym, by Adam mógł zostać pod warunkiem, że będzie zamknięty. Uznanie, że nie ufał mu, było sporym niedopowiedzeniem. Czasem miałam wrażenie, że wręcz go nienawidzi.
Rob nie był złym człowiekiem – za to mogłam ręczyć. Tak jak nam wszystkim zależało mu na klasztorze i na tym, by był bezpieczny. Jeśli widział w czymś lub kimś zagrożenie, to nie mógł przejść obok niego obojętnie. Ceniłam go za to.
Do Roba czułam sympatię i zaufanie już od naszego pierwszego spotkania. Bez oporów mogłam nazwać go swoim przyjacielem, tak jak Hindusa, Cześka i Maksa – chociaż przez jego zdystansowanie czasem miałam z tym problem. W klasztorze lubiłam prawie wszystkich. Największym wyjątkiem był właśnie Olgierd.
– Jego biorę na siebie – powiedziałam, ściskając ramię Hindusa. – Tylko proszę, przypilnujcie, żeby Olgierd czegoś nie próbował.
– Ktoś w końcu powinien skopać mu tą nadętą dupę – mruknął Waldek i trudno było mu nie przytaknąć.
Zostawiłam chłopaków przy drzwiach do lecznicy, a sama ruszyłam na poszukiwania Łucji. Musiała ona jak najszybciej zostać zbadana przez Ryśka, a jeśli zaraziła się od Adama, to…
Z salonu dobiegał płacz dziecka. Po wejściu do środka, zobaczyłam Agatę, miotającą się po pokoju z małą Nadią na rękach. Kobieta próbowała ją uspokoić, ale z marnym skutkiem.
– Co się dzieje? – zapytałam.
– Łucja źle się czuje i nie może się nią zająć, a ja nie bardzo potrafię – powiedziała zdenerwowana Agata. 
– Daj mi ją. – Przejęłam niemowlę i zaczęłam ją kołysać. Dziewczynka zaczęła się powoli uspokajać. – Gdzie Łucja?
– U siebie. – Agata usiadła na oparciu kanapy. Nie wyglądała dobrze. Od razu pomyślałam, że choroba i ją dopadła.
Wyciągnęłam rękę, dotykając czoła kobiety. Te, na całe szczęście, było chłodne.
– Źle się czujesz?
– To nic takiego – odparła, speszona spuszczając wzrok. – Trochę mnie mdli, ale Rysiek mówił, że do południa powinno mi przejść.
Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to było to, że teraz będziemy musieli stawić czoła grypie żołądkowej bądź innemu cholerstwu, ale wtedy dostrzegłam wzrok Agaty. Piwne oczy kobiety były pełne strachu.
– Czesiek wie? – zapytałam.
Agata energicznie pokręciła głową i pociągnęła nosem.
– To nie jest jego dziecko – powiedziała cicho, odgarniając blond kosmyki za ucho. – Ojciec pewnie już nie żyje. A jeśli miał szczęście… to trudno. Nie wiem nawet, czy chcę je urodzić. 
Trudno mi było szczerze ucieszyć się na tą wieść. Chociaż ciąża była radosną nowiną, to trudno było o gorsze niż obecne okoliczności. Śmierć otaczała nas zewsząd. Ten świat był zbyt brutalnym i okrutnym miejscem dla dzieci.  
Usiadłam obok kobiety, zagryzając wargę niemal do krwi.
– Są… pewne sposoby – powiedziałam. – Jeśli będziesz chciała.
– Na razie nie wiem, czego chcę – Agata westchnęła, dotykając wciąż płaskiego brzucha.


Zagryzłam wargę, patrząc na Nadię. Ona miała szczęście, że pomimo wszechobecnego zła, wśród którego przyszło jej się narodzić, miała wokół ludzi, którzy o nią dbali. Czy dziecko Agaty mogłoby liczyć na to samo?
– Jeżeli się zastanowisz, przyjdź do mnie. Razem coś wymyślimy.
Agata pokiwała głową.
Wstałam z miejsca, ostrożnie, by nie obudzić Nadii. Nim jednak odeszłam, Agata zatrzymała mnie.
– To może zostać między nami? – zapytała niepewnie.
– Zostanie. Obiecuję.
Na razie zaniosłam Nadię do pokoju, który dzieliłam z Librą, chcąc ją mieć na oku. Jeżeli przebywała z Łucją, to sama mogła się zarazić, a w przypadku tak małego, nieszczepionego dziecka, każdy wirus czy bakteria były niebezpieczne.
Położyłam małą na swoim łóżku i po zabezpieczeniu jego krawędzi, by dziecko przypadkiem nie spadło, wyszłam z pokoju, kierując się od razu do lecznicy.
Opakowanie Arthrotecu leżało wśród innych tabletek przeciwzapalnych oraz przeciwbólowych i niczym się wobec nich nie różniło. Może tylko jednym, choć nie do końca pewnym działaniem. O nim dowiedziałam się jakiś czas temu, nim jeszcze świat się posypał. O sprawie z nim było głośno w telewizji i o tym, że kobiety biorą ten lek na bóle reumatyczne, by wywoływać poronienia. Wtedy uznawałam je za kompletne idiotki. Teraz jednak gdy Agata musiała stawić czoła takiemu wyzwaniu i nie wiedziała, czy mu podoła, zaczęłam wszystko rozumieć. Zastanawiałam się jednak, czy ludzkim jest, w świecie pełnym zła, zdecydować się zabić to, co było największym dowodem, że życie mogło wygrać nad wszechobecną śmiercią.
Pierwszą, wpadającą mi do głowy odpowiedzią było: tak. Oczywiście, że tak! W końcu każdego dnia ktoś umierał, cierpiał, nigdy nie opuszczał nas lęk. To nie był świat dla dzieci, a co dopiero kobiet w ciąży. Co prawda Nadia oraz kilkoro innych dzieciaków z klasztoru żyło, ale nawet tu nie było bezpiecznie. Nawet gdyby rozwiązalibyśmy problem z Wiksą, klasztor znów byłby bezpieczny, a przed nami malowałyby się lata spokoju i życia w dostatku. Na dodatek śmiertelność noworodków w świecie bez dostępu do szczepionek czy opieki medycznej była zastraszająco wysoka. Nikt nie miał prawa zmuszać matki do patrzenia na śmierć własnego dziecka i tym bardziej na narażanie swojego.
Agata miała prawo mieć wątpliwości, a ja chciałam dać jej wybór. Jeżeli miała podjąć decyzję, to musiała mieć jakieś opcje.
– Zuza?
Szybko porwałam opakowanie, wciskając je do kieszeni, i odwróciłam się, przybierając beztroski wyraz twarzy. Rysiek nie wyglądał, jakby o coś mnie podejrzewał.
– Co jest? – zapytałam.
Mężczyzna przemierzył pokój, który służył nam za skład żywności oraz leków, otwierając dopiero co zamkniętą przeze mnie szafkę. Opakowania tabletek i opatrunków pospadały na podłogę, gdy lekarz zaczął chaotycznie wśród nich grzebać. Zerkał krótko na nazwy, na bok odkładając te wybrane.
– Czego szukasz? – zapytałam.
– Proxacin i velaspir nic tu nie pomogą – mruknął do siebie, mocno marszcząc czoło. – Potrzebujemy rifampicyny. Albo pyrazinamidu. Streptomycinum. Chyba, że się mylę.
– Mamy zinoxx – powiedziałam i zaraz się zaniepokoiłam. – Z Adamem jest aż tak źle?
Rysiek nie odpowiedział, nieruchomiejąc przy szafie. Oparł się o nią, na moment zwieszając głowę. Dopiero wtedy dostrzegłam, jak zdenerwowany był.
– Mam nadzieję, że to zapalenie płuc – odezwał się w końcu. – Inaczej możemy mieć problem.

☠☠☠

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Zareagowałam jak zwykle przesadzenie, czyli zrywając się z łóżka i sięgając pod schowany pod poduszką pistolet. Ledwie jednak dotknęłam kolby, zganiłam się w myślach za swoje panikarstwo. Klasztor był bezpieczny. A przynajmniej w tym momencie.  
Był późny poranek, co wiedziałam bez patrzenia na zegarek. Światło słoneczne wciąż było lekko przytłumione, ale niebo miało jasno niebieski kolor. Gdyby nie to niespokojne walenie w moje drzwi, uznałabym to za początek miło dnia.
Wstałam z łóżka, po drodze ubierając bluzę i uchyliłam drzwi. Po drugiej stronie zobaczyłam wyraźnie czymś podekscytowanego Hindusa. 
– Wrócili. 
To jedno słowo zdjęło z moich barków ogromny ciężar, który nosiłam od poprzedniego wieczora, gdy grupa, która wyjechała, nie wróciła. Chociaż próbowałam siebie zapewniać, że takie opóźnienia mogą mieć różne, najczęściej nie tragiczne przyczyny, to i tak byłam niespokojna. Utrata trzech najważniejszych osób byłaby dla klasztoru dużym ciosem.
Pośpiesznie ubrałam się, po czym ruszyłam z Hindusem na zewnątrz.
Pod bramą stało już kilka osób i tłoczyli się oni wokół pojazdu, stojącego na placu.
Dzień wcześniej z klasztoru wyjechały dwa pojazdy: srebrne audi oraz ciężarówka. Widok tej drugiej, samotnej, wywołał u mnie nieprzyjemne uczucie niepokoju. Ta obręcz strachu zacisnęła się jeszcze bardziej, gdy ze środka samochodu, zamiast pięcioosobowej grupy, wyszły tylko cztery osoby.
– Co się stało? – zapytałam, widząc przybitą minę Roba. – Gdzie Sasza? 
Rob odwrócił wzrok, nerwowo przesuwając dłonią po krótkich, ale odrastających włosach. Jego milczenie oraz zachowanie pozostałych sprawiło, że w mojej głowie pojawiły się najczarniejsze myśli. Dodatkowo widziałam na głowie Cześka niechlujnie zrobiony, zakrwawiony opatrunek. Max z Librą zaprowadzili go do klasztoru. 
– Pojawiła się inna grupa. Potem zombie. Zrobiło się gorąco – wyjaśnił Rob. – Sasza i Czesiek uciekali. On został ranny, a ona odciągała stado i... zniknęła. Znaleźliśmy tylko jej kurtkę. Była we krwi. 
Otworzyłam usta, chcąc coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Poczułam się, jak uderzona w twarz.
– Czy ona…
Nie zdążyłam dokończyć pytania, gdy minął nas Max. Szedł szybko w stronę klasztoru, patrząc twardo przed siebie. W dłoni ściskał niebieską kurtkę, podartą i pokrytą sporymi plamami krwi.
– Och, Rob. – Objęłam przyjaciela, sama czując, jak oczy wypełniają mi się łzami.
– Max jest przekonany, że to o niczym nie świadczy. Chce pojechać jej szukać – powiedział ochrypłym głosem.
– A ty? – Odsunęłam się i spojrzałam na przyjaciela.
Nie odpowiedział, a ja już o nic nie pytałam.
– Rob – zatrzymałam go, nim ruszył do klasztoru. – Wiem, że to nie jest najlepszy moment, ale musimy zebrać Radę.
– Po co? – zapytał.
Splotłam ramiona na piersi, gdy przeniknął mnie chłód – bynajmniej nie spowodowany zimnym wiatrem. Bałam się.
Z żywymi mogliśmy walczyć. Z martwymi też. Jednak w boju przeciw czemuś, co po cichu wkradło się między nas i rozwijało, wyniszczając od środka, mogliśmy nie dać rady.

☠☠☠


Nerwowo mięłam w palcach skrawek swojej flanelowej koszuli, tępo wpatrując się w krawędź stołu.
Głos Ryśka był rzeczowy, wyraźny i cholernie niepokojący. Opowiadając o takich rzeczach, nie powinien był być taki spokojny. Może moje pretensje o to były najmniej ważne, ale przez strach oraz niepewność, stałam się drażliwa nawet na najmniejsze drobnostki.
– To wszystko, co na ten moment wiem – Rysiek zakończył swój wywód. Jeszcze przez chwilę stał, patrząc po twarzach zebranych, jakby oczekiwał, że ci uniosą rękę w celu zdania jakiegoś pytania. To się nie stało. Mężczyzna usiadł.
– To pewne? – odezwał się po dłuższej chwili Edward.
– Nie mogę zrobić prześwietlenia płuc, ani zbadać plwociny – Rysiek bezradnie rozłożył ręce – ale objawy są niepokojące. I mogą na to wskazywać.
Rob, siedzący obok mnie, przeklął siarczyście pod nosem i przetarł dłonią zmęczone, zaczerwienione oczy. Wieść, którą oznajmił wszystkim członkom Rady Rysiek, dobiła go. Najpierw utrata siostry, teraz być może śmiertelnie niebezpieczna choroba – a to wszystko jednego dnia.
Ścisnęłam dłoń chłopaka, chcąc dodać mu otuchy.
– Stan Adama jest najpoważniejszy, ale Łucja też zdradza niepokojące objawy – kontynuował lekarz. – I zanim tu przyszliśmy, Iza przyprowadziła do mnie syna. On też kaszle.
– To już trzy osoby – westchnął Hindus. – Jak to cholerstwo może się tak szybko przenosić?
– Pewnie drogą kropelkową – wyjaśniłam. – Łucja najczęściej przebywała w pobliżu Adama, a dzieci są dodatkowo zagrożone. No i osoby starsze, niedożywione…
– Czyli u nas mają jak w raju – podsumował Hindus.
Trudno się było z tym nie zgodzić. W klasztorze łącznie były czterdzieści dwie osoby, w tym osiem osób powyżej sześćdziesiątego roku życia i dwanaścioro dzieci. Dodając do tego wieczny chłód od grubych murów, dość ograniczone w witaminy posiłki oraz brak odpowiednich leków stwarzał wręcz idealne warunki do rozwijania się chorób.    
– Możemy coś zrobić? – zapytała Libra.
– Najważniejszym jest, by odizolować chorych – odparł Rysiek. – Chorzy dopiero po dwóch tygodniach przestają zarażać. Potrzebne są też leki…
– …których nie mamy – dokończyłam. – Musimy je zdobyć i zdusić chorobę w zarodku. Inaczej grozi nam epidemia.
– Myślałem, że wszyscy zaszczepieni są uodpornieni – zdziwił się Edward.
– Szczepionki osłabiają przebieg gruźlicy, ale nie chronią przed nią w stu procentach. Szansa na zarażenie jest znikoma.
– A jednak jest. – zasępił się Rob. Jego wzrok padł na Maksa, który od początku zebrania nie odezwał się ani słowem. Nic też nie wskazywało na to, by miał jakoś włączyć się do rozmowy.


Niespokojna, pełna napięcia cisza zapadła w gabinecie. Nasza szóstka wydała mi się dość marną próbą imitacji poczucia kontroli, którą powoli zaczęliśmy tracić. Boleśnie dawało się też odczuć brak Saszy. To właśnie jej osoba scalała naszą grupę i do niej należało ostatnie słowo. Jej jednak już nie było. Tą stratę sama odczuwałam dławiącą gulą w gardle. Przeżywałam każdą śmierć, a tą wyjątkowo mocno.
– Co więc robimy? – zapytała Agata. – Jeżeli zarazi się jeszcze jedna osoba…
– Do tego nie dojdzie – przerwał jej Max silnym, pewnym głosem. Wyglądał tak jakby przebudził się ze stanu apatii, w którym do tej pory trwał. Chociaż wzrok dalej miał nieco rozmyty, wstał z miejsca i oparł się o stół, wlepiając spojrzenie w Ryśka. – Czy w szpitalu są na to leki?
Lekarz otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Potem znów otworzył, odzywając się chrapliwym, niepewnym głosem.
– Tak. Myślę, że tak. Pyrazinamid na pewno się znajdzie. Najważniejsza jest rifampicyna.
– Dobrze. Pojedziemy po te leki. Zrób listę.
– Najbliższy szpital spłonął – powiedział wątpliwie Hindus. – Drugi najbliższy jest dopiero w Nowogrodzie.
– I nie jest tam najlepiej. Byłem tam. Pełno zombie – odezwał się Rob.
– Do tego czasu mogły się już rozejść – zauważyłam, narażając się na nieco oburzone spojrzenie chłopaka. – I tak nie mamy wyjścia. Potrzebujemy tych leków.
Edward nachylił się do Maksa i powiedział mu coś, na co ten wyraźnie się spiął, tasakując mężczyznę wzrokiem. Na widok tego spojrzenia, mnie samą przeszły ciarki. Sam Edek zacisnął usta w wąską kreskę i z niezadowoleniem zaczął stukać palcami w blat stołu.
– Kogo wyślemy? – zapytał na głos.
– Pojadę ja – zaczął Max – i może jeszcze dwie-trzy osoby.
– Ja też – zgłosiłam się.
Rob spojrzał na mnie zaskoczony, a potem pokręcił głową.
– Nie.
Rozglądnęłam się po zebranych, szukając u nich wsparcia. Ci jednak albo odwrócili wzrok lub ich wyrazy twarzy wyrażały taką samą dezaprobatę, a nawet oburzenie z mojego zgłoszenia, co u Roba.
– Dajcie już spokój! – fuknęłam. – Pracowałam w tym szpitalu. Wiem, gdzie są magazyny z lekami. Wiem, czego szukać.
– Wiemy, ale…
– Nie ma żadnego „ale”! – warknęłam na Edwarda, czego nigdy wcześniej nie zrobiłam.  – Wiem, jak jest na zewnątrz i potrafię walczyć. Nie trzeba mnie trzymać pod kloszem, jak jakąś pieprzoną, porcelanową lalkę! Chcę i muszę z wami pojechać.
Nikt nie oponował, choć parę osób miało na to ochotę.
– W porządku – powiedział w końcu Max, czym naraził się na kilka zdziwionych spojrzeń. – Ale trzymasz się z boku i nie narażasz bez potrzeby.
– To masz jak w banku – odezwał się Hindus i posłał mi uśmiech. – Będę jej pilnował.
Rada skończyła się, a zebrani rozeszli do swoich obowiązków. Przed wyjściem złapałam jednak Agatę i wcisnęłam jej w dłoń tabletki. Na jej zdziwione spojrzenie powiedziałam:
– Zrobisz, jak uważasz.
Czasem podejmowanie decyzji nie było takie proste, jak niektórym mogło się wydawać. Najczęściej nawet po rozpatrzeniu wszystkich „za” i „przeciw”, pozostało „niewiadome”. Tak było w przypadku Agaty, jej dziecka oraz Cześka. I, niestety, tych „niewiadomych” mieli oni sporo.

☠☠☠

Kat kucała przed stolikiem, rysując coś na kartce. Obok niej leżał Znajda, który na mój widok poderwał łeb i wesoło zamachał ogonem. 
– Cześć, Kat. – Uśmiechnęłam się do dziewczynki, a psa pogłaskałam po głowie. Ta nie odpowiedziała mi, ale bardzo bym się zdziwiła, gdyby tak było. 
Zajmowałam się Kat, odkąd Sasza mnie o to poprosiła. Chociaż niezbyt się znałam na zaburzeniach u dzieci, wiedziałam czym jest mutyzm. Codziennie starałam się z nią rozmawiać, nawet jeśli był to z mojej strony tylko monolog. Cokolwiek przytrafiło się tej małej, skośnookiej dziewczynce, nie mogłam pozwolić, by zamknęło ją w sobie już na zawsze.
– Co rysujesz? – Zerknęłam na obrazek. Przedstawiał on kotopodbne stworzenie, chociaż równie dobrze mógł to być Znajda.
Usiadłam na kanapie i przez dłuższą chwilę milczałam, wpatrując w skupioną na swoim rysunku dziewczynkę. Trudno było powiedzieć, ile ma lat. Jej wzrost wskazywał na dwanaście lub trzynaście lat, ale twarz miała dziecinną. Okrągła buzia ze szpiczastym podbródkiem i lekko wystającymi kośćmi policzkowymi określała Kat na jakieś jedenaście lat. Jedynie jej duże, ciemne oczy sprawiały wrażenie bardzo poważnych, jak na jej wiek.
Niewiele ludzi w klasztorze akceptowała. Inne dzieci trzymała na dystans, a dorosłych już w ogóle unikała. Czasami na mnie też patrzyła jak na wroga, po czym umykała gdzieś, zabierając ze sobą Znajdę. Nić porozumienia złapała jedynie z Saszą. Trzymała się jej, a jakby wciąż obawiała. Sasza jednak wiedziała, jak dotrzeć do dziewczynki. Ich relacja przypominała oswajanie dzikiego zwierzęcia, do którego trzeba podchodzić ze spokojem oraz ostrożnością.
– Nie chcesz iść pobawić się z innymi dziećmi? – zapytałam, choć doskonale znałam odpowiedź na to pytanie. A raczej jej brak.
Kat nie odpowiedziała, dalej skupiona kolorując łapy kotopsa czarną kredką.
– Rozumiem. Też w twoim wieku nie przepadałam za zabawami fizycznymi. – Uśmiechnęłam się na wspomnienie dzieciństwa. – Może właśnie dlatego nazywano mnie Bunią. Byłam gruba i ruda. Na podwórku nie miałam życia.
Nie wiedziałam, po co to mówię, ale mojego słowotoku czasem  nie sposób było zatrzymać. Być może w ten właśnie sposób chciałam odłożyć na później przekazanie Kat wieści, że Sasza zaginęła.
Rob nie chciał, by jego siostra została uznana za zmarłą, dlatego mieszkańcy klasztoru nie usłyszeli, że Sasza zginęła. Choć pewna byłam, że i tak to sobie dopowiedzą – prędzej czy później – ale na razie żyli w niepewności. A niepewność zawsze kryła w sobie nadzieję.
– Kiedyś Daniel – mój brat – wmówił mi, że tamburynem gra się, zakładając go na głowę. Nie wiem, ile miałam wtedy lat, że mu uwierzyłam i to zrobiłam. Przez prawie godzinę biegałam po domu i „grałam”. Gdy już chciałam go zdjąć, okazało się, że nie mogę. Daniel niewiele pomógł, bo chociaż bardzo się starał, nawet posmarował tamburyn masłem, nie dało się go zdjąć. Ten gnojek, zamiast jakoś mnie uratować, uciekł przed powrotem rodziców. Do południa spędziłam czas z tym cholernym tamburynem na szyi, aż wrócił tata. Musiał rozpiłować tamburyn, a ja tak się bałam, że utnie mi przy tym głowę, że…
– Zabrały ją potwory? 
Skamieniałam, nie będąc pewna, czy rzeczywiście usłyszałam czyiś głos, czy też mi się wydawało. Zaskoczona spojrzałam na poważną twarz Kat i tym razem to ja straciłam głos.
Długo nieużywane struny głosowe Kat sprawiły, że jej głos był cichy i lekko ochrypły. Jednak usłyszenie go, było najlepszą rzeczą, jaką się mi tego dnia przydarzyła. 
Dziewczynka w milczeniu patrzyła na mnie, tymi swoimi lekko skośnymi oczami. Pod wpływem tego na wskroś przeszywającego spojrzenia, nie można było pozostać niewzruszonym.
Ostrożnie ujęłam dłoń Kat, biorąc głęboki wdech.
– Nie jesteśmy pewni – powiedziałam. – Być może zgubiła się w lesie i niedługo do nas wróci. Musimy poczekać, a jeśli się nie pojawi, będziemy jej szukać.
Co do tego ostatniego nie miałam pewności. Padła taka propozycja i nikt jej nie odrzucił, ale w tamtym momencie priorytetem było zdobycie leków. Sasza do tego czasu mogła już…
Nie. Nie myśl tak – skarciłam się.
Kat jeszcze przez chwilę patrzyła na mnie, przewiercając mnie wzrokiem na wylot, po czym wróciła do rysowania.
– Powiesz mi, jak masz na imię? – zapytałam.
Dziewczyna wzięła czarną kredkę i narysowała kilka patykowatych postaci, które oblegały znajdującego się w centrum zwierzaka. Wyciągały po niego swoje cienkie ręce i chociaż były to tylko kreski i kółka, przeszedł mnie dreszcz.

– Ewa – powiedziała cicho i spojrzała na mnie. – Mam na imię Ewa.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz