– Poniesiesz
konsekwencję! Mogę cię zapewnić, że to ci nie ujdzie na sucho!
Miałam ochotę
walnąć Olgierda, albo chociaż kazać mu się odpieprzyć, ale zamiast tego
patrzyłam na niego w spokoju. Obserwowanie, jak jego twarz staje się coraz
bardziej purpurowa, było nawet zabawne.
– Mógłbyś przestać
krzyczeć? – zapytałam. – Niepotrzebny nam tu cały klasztor.
– Niech wszyscy
wiedzą, co wyrabiasz! – pieklił się dalej mężczyzna i z nienawiścią spojrzał na
Adama. – On miał być w celi!
Obejrzałam się na
chłopaka, leżącego na łóżku. Rysiek chodził wokół niego, badając jego stan. Co
chwilę rozlegał się atak duszącego kaszlu.
– Jest chory. Nie
może leżeć w zimnie – wyjaśniłam.
– A co mnie to
obchodzi? – prychnął Olgierd. – Miał być zamknięty w celi! To morderca!
Zacisnęłam usta, by
nie powiedzieć czegoś, co podjudziło by tylko mężczyznę. Nie chciałam robić
scen i niepotrzebnego zamieszania. Tego jednak nie dało się uniknąć, gdy za
plecami Olgierda pojawił się Hindus z Waldkiem.
– Co się tu dzieje?
– zapytał Hindus. – Krzyczycie tak, że w całym klasztorze was słychać.
– Nic –
powiedziałam, wzruszając ramionami i posyłając Olgierdowi wymowne spojrzenie. –
Mogę mieć do was prośbę? Miejcie oko na Adama. Jest chory, a mimo to Olgierd
uważa go za śmiertelne niebezpieczeństwo.
Uśmiechnęłam się
złośliwie do mężczyzny, na co ten prychnął urażony i odszedł. Na odchodne
jednak zdołał jeszcze zagrozić policzeniem się z nami wszystkimi, jeśli coś się
stanie.
– Uważaj z tymi
groźbami – ostrzegł go Hindus tonem, który zupełnie do niego nie pasował. Ten
zazwyczaj wesoły i unikający konfliktów chłopak naprawdę potrafił być groźny.
Olgierd również to dostrzegł, wyraźnie tracąc na odwadze.
– Dzięki –
powiedziałam, obejmując się za ramiona.
– Co się dzieje? –
Waldek zajrzał ponad moim ramieniem na Adama. – Jest chory?
– Na pewno nie jest
z nim dobrze – odparłam. – Może mieć zapalenie płuc. Musiałam go tu
przyprowadzić.
– Rob nie będzie
zadowolony – zauważył trzeźwo Hindus.
To była racja. Rob
był jednym z wnioskujących za tym, by Adam mógł zostać pod warunkiem, że będzie
zamknięty. Uznanie, że nie ufał mu, było sporym niedopowiedzeniem. Czasem
miałam wrażenie, że wręcz go nienawidzi.
Rob nie był złym
człowiekiem – za to mogłam ręczyć. Tak jak nam wszystkim zależało mu na
klasztorze i na tym, by był bezpieczny. Jeśli widział w czymś lub kimś
zagrożenie, to nie mógł przejść obok niego obojętnie. Ceniłam go za to.
Do Roba czułam
sympatię i zaufanie już od naszego pierwszego spotkania. Bez oporów mogłam
nazwać go swoim przyjacielem, tak jak Hindusa, Cześka i Maksa – chociaż przez
jego zdystansowanie czasem miałam z tym problem. W klasztorze lubiłam prawie
wszystkich. Największym wyjątkiem był właśnie Olgierd.
– Jego biorę na
siebie – powiedziałam, ściskając ramię Hindusa. – Tylko proszę, przypilnujcie,
żeby Olgierd czegoś nie próbował.
– Ktoś w końcu
powinien skopać mu tą nadętą dupę – mruknął Waldek i trudno było mu nie
przytaknąć.
Zostawiłam
chłopaków przy drzwiach do lecznicy, a sama ruszyłam na poszukiwania Łucji.
Musiała ona jak najszybciej zostać zbadana przez Ryśka, a jeśli zaraziła się od
Adama, to…
Z salonu dobiegał
płacz dziecka. Po wejściu do środka, zobaczyłam Agatę, miotającą się po pokoju
z małą Nadią na rękach. Kobieta próbowała ją uspokoić, ale z marnym skutkiem.
– Co się dzieje? –
zapytałam.
– Łucja źle się
czuje i nie może się nią zająć, a ja nie bardzo potrafię – powiedziała
zdenerwowana Agata.
– Daj mi ją. –
Przejęłam niemowlę i zaczęłam ją kołysać. Dziewczynka zaczęła się powoli
uspokajać. – Gdzie Łucja?
– U siebie. – Agata
usiadła na oparciu kanapy. Nie wyglądała dobrze. Od razu pomyślałam, że choroba
i ją dopadła.
Wyciągnęłam rękę,
dotykając czoła kobiety. Te, na całe szczęście, było chłodne.
– Źle się czujesz?
– To nic takiego –
odparła, speszona spuszczając wzrok. – Trochę mnie mdli, ale Rysiek mówił, że
do południa powinno mi przejść.
Pierwsze, co przyszło
mi do głowy, to było to, że teraz będziemy musieli stawić czoła grypie
żołądkowej bądź innemu cholerstwu, ale wtedy dostrzegłam wzrok Agaty. Piwne oczy
kobiety były pełne strachu.
– Czesiek wie? –
zapytałam.
Agata energicznie
pokręciła głową i pociągnęła nosem.
– To nie jest jego
dziecko – powiedziała cicho, odgarniając blond kosmyki za ucho. – Ojciec pewnie
już nie żyje. A jeśli miał szczęście… to trudno. Nie wiem nawet, czy chcę je
urodzić.
Trudno mi było
szczerze ucieszyć się na tą wieść. Chociaż ciąża była radosną nowiną, to trudno
było o gorsze niż obecne okoliczności. Śmierć otaczała nas zewsząd. Ten świat
był zbyt brutalnym i okrutnym miejscem dla dzieci.
Usiadłam obok
kobiety, zagryzając wargę niemal do krwi.
– Są… pewne sposoby
– powiedziałam. – Jeśli będziesz chciała.
– Na razie nie
wiem, czego chcę – Agata westchnęła, dotykając wciąż płaskiego brzucha.
Zagryzłam wargę,
patrząc na Nadię. Ona miała szczęście, że pomimo wszechobecnego zła, wśród
którego przyszło jej się narodzić, miała wokół ludzi, którzy o nią dbali. Czy
dziecko Agaty mogłoby liczyć na to samo?
– Jeżeli się
zastanowisz, przyjdź do mnie. Razem coś wymyślimy.
Agata pokiwała
głową.
Wstałam z miejsca,
ostrożnie, by nie obudzić Nadii. Nim jednak odeszłam, Agata zatrzymała mnie.
– To może zostać
między nami? – zapytała niepewnie.
– Zostanie.
Obiecuję.
Na razie zaniosłam
Nadię do pokoju, który dzieliłam z Librą, chcąc ją mieć na oku. Jeżeli
przebywała z Łucją, to sama mogła się zarazić, a w przypadku tak małego, nieszczepionego
dziecka, każdy wirus czy bakteria były niebezpieczne.
Położyłam małą na
swoim łóżku i po zabezpieczeniu jego krawędzi, by dziecko przypadkiem nie
spadło, wyszłam z pokoju, kierując się od razu do lecznicy.
Opakowanie
Arthrotecu leżało wśród innych tabletek przeciwzapalnych oraz przeciwbólowych i
niczym się wobec nich nie różniło. Może tylko jednym, choć nie do końca pewnym
działaniem. O nim dowiedziałam się jakiś czas temu, nim jeszcze świat się
posypał. O sprawie z nim było głośno w telewizji i o tym, że kobiety biorą ten
lek na bóle reumatyczne, by wywoływać poronienia. Wtedy uznawałam je za
kompletne idiotki. Teraz jednak gdy Agata musiała stawić czoła takiemu wyzwaniu
i nie wiedziała, czy mu podoła, zaczęłam wszystko rozumieć. Zastanawiałam się
jednak, czy ludzkim jest, w świecie pełnym zła, zdecydować się zabić to, co
było największym dowodem, że życie mogło wygrać nad wszechobecną śmiercią.
Pierwszą, wpadającą
mi do głowy odpowiedzią było: tak. Oczywiście, że tak! W końcu każdego dnia
ktoś umierał, cierpiał, nigdy nie opuszczał nas lęk. To nie był świat dla
dzieci, a co dopiero kobiet w ciąży. Co prawda Nadia oraz kilkoro innych
dzieciaków z klasztoru żyło, ale nawet tu nie było bezpiecznie. Nawet gdyby
rozwiązalibyśmy problem z Wiksą, klasztor znów byłby bezpieczny, a przed nami
malowałyby się lata spokoju i życia w dostatku. Na dodatek śmiertelność
noworodków w świecie bez dostępu do szczepionek czy opieki medycznej była
zastraszająco wysoka. Nikt nie miał prawa zmuszać matki do patrzenia na śmierć
własnego dziecka i tym bardziej na narażanie swojego.
Agata miała prawo
mieć wątpliwości, a ja chciałam dać jej wybór. Jeżeli miała podjąć decyzję, to
musiała mieć jakieś opcje.
– Zuza?
Szybko porwałam
opakowanie, wciskając je do kieszeni, i odwróciłam się, przybierając beztroski
wyraz twarzy. Rysiek nie wyglądał, jakby o coś mnie podejrzewał.
– Co jest? –
zapytałam.
Mężczyzna
przemierzył pokój, który służył nam za skład żywności oraz leków, otwierając
dopiero co zamkniętą przeze mnie szafkę. Opakowania tabletek i opatrunków
pospadały na podłogę, gdy lekarz zaczął chaotycznie wśród nich grzebać. Zerkał
krótko na nazwy, na bok odkładając te wybrane.
– Czego szukasz? –
zapytałam.
– Proxacin i
velaspir nic tu nie pomogą – mruknął do siebie, mocno marszcząc czoło. – Potrzebujemy
rifampicyny. Albo pyrazinamidu. Streptomycinum. Chyba, że się mylę.
– Mamy zinoxx –
powiedziałam i zaraz się zaniepokoiłam. – Z Adamem jest aż tak źle?
Rysiek nie
odpowiedział, nieruchomiejąc przy szafie. Oparł się o nią, na moment zwieszając
głowę. Dopiero wtedy dostrzegłam, jak zdenerwowany był.
– Mam nadzieję, że
to zapalenie płuc – odezwał się w końcu. – Inaczej możemy mieć problem.
☠☠☠
Obudziło mnie
pukanie do drzwi. Zareagowałam jak zwykle przesadzenie, czyli zrywając się z
łóżka i sięgając pod schowany pod poduszką pistolet. Ledwie jednak dotknęłam
kolby, zganiłam się w myślach za swoje panikarstwo. Klasztor był bezpieczny. A
przynajmniej w tym momencie.
Był późny poranek,
co wiedziałam bez patrzenia na zegarek. Światło słoneczne wciąż było lekko
przytłumione, ale niebo miało jasno niebieski kolor. Gdyby nie to niespokojne
walenie w moje drzwi, uznałabym to za początek miło dnia.
Wstałam z łóżka, po
drodze ubierając bluzę i uchyliłam drzwi. Po drugiej stronie zobaczyłam
wyraźnie czymś podekscytowanego Hindusa.
– Wrócili.
To jedno słowo
zdjęło z moich barków ogromny ciężar, który nosiłam od poprzedniego wieczora,
gdy grupa, która wyjechała, nie wróciła. Chociaż próbowałam siebie zapewniać,
że takie opóźnienia mogą mieć różne, najczęściej nie tragiczne przyczyny, to i
tak byłam niespokojna. Utrata trzech najważniejszych osób byłaby dla klasztoru
dużym ciosem.
Pośpiesznie ubrałam
się, po czym ruszyłam z Hindusem na zewnątrz.
Pod bramą stało już
kilka osób i tłoczyli się oni wokół pojazdu, stojącego na placu.
Dzień wcześniej z
klasztoru wyjechały dwa pojazdy: srebrne audi oraz ciężarówka. Widok tej
drugiej, samotnej, wywołał u mnie nieprzyjemne uczucie niepokoju. Ta obręcz
strachu zacisnęła się jeszcze bardziej, gdy ze środka samochodu, zamiast
pięcioosobowej grupy, wyszły tylko cztery osoby.
– Co się stało? –
zapytałam, widząc przybitą minę Roba. – Gdzie Sasza?
Rob odwrócił wzrok,
nerwowo przesuwając dłonią po krótkich, ale odrastających włosach. Jego
milczenie oraz zachowanie pozostałych sprawiło, że w mojej głowie pojawiły się
najczarniejsze myśli. Dodatkowo widziałam na głowie Cześka niechlujnie
zrobiony, zakrwawiony opatrunek. Max z Librą zaprowadzili go do
klasztoru.
– Pojawiła się inna
grupa. Potem zombie. Zrobiło się gorąco – wyjaśnił Rob. – Sasza i Czesiek
uciekali. On został ranny, a ona odciągała stado i... zniknęła. Znaleźliśmy
tylko jej kurtkę. Była we krwi.
Otworzyłam usta,
chcąc coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Poczułam się, jak uderzona w
twarz.
– Czy ona…
Nie zdążyłam
dokończyć pytania, gdy minął nas Max. Szedł szybko w stronę klasztoru, patrząc
twardo przed siebie. W dłoni ściskał niebieską kurtkę, podartą i pokrytą
sporymi plamami krwi.
– Och, Rob. –
Objęłam przyjaciela, sama czując, jak oczy wypełniają mi się łzami.
– Max jest
przekonany, że to o niczym nie świadczy. Chce pojechać jej szukać – powiedział
ochrypłym głosem.
– A ty? – Odsunęłam
się i spojrzałam na przyjaciela.
Nie odpowiedział, a
ja już o nic nie pytałam.
– Rob – zatrzymałam
go, nim ruszył do klasztoru. – Wiem, że to nie jest najlepszy moment, ale
musimy zebrać Radę.
– Po co? – zapytał.
Splotłam ramiona na
piersi, gdy przeniknął mnie chłód – bynajmniej nie spowodowany zimnym wiatrem.
Bałam się.
Z żywymi mogliśmy
walczyć. Z martwymi też. Jednak w boju przeciw czemuś, co po cichu wkradło się
między nas i rozwijało, wyniszczając od środka, mogliśmy nie dać rady.
☠☠☠
Nerwowo mięłam w
palcach skrawek swojej flanelowej koszuli, tępo wpatrując się w krawędź stołu.
Głos Ryśka był
rzeczowy, wyraźny i cholernie niepokojący. Opowiadając o takich rzeczach, nie
powinien był być taki spokojny. Może moje pretensje o to były najmniej ważne,
ale przez strach oraz niepewność, stałam się drażliwa nawet na najmniejsze
drobnostki.
– To wszystko, co
na ten moment wiem – Rysiek zakończył swój wywód. Jeszcze przez chwilę stał,
patrząc po twarzach zebranych, jakby oczekiwał, że ci uniosą rękę w celu zdania
jakiegoś pytania. To się nie stało. Mężczyzna usiadł.
– To pewne? –
odezwał się po dłuższej chwili Edward.
– Nie mogę zrobić
prześwietlenia płuc, ani zbadać plwociny – Rysiek bezradnie rozłożył ręce – ale
objawy są niepokojące. I mogą na to wskazywać.
Rob, siedzący obok
mnie, przeklął siarczyście pod nosem i przetarł dłonią zmęczone, zaczerwienione
oczy. Wieść, którą oznajmił wszystkim członkom Rady Rysiek, dobiła go. Najpierw
utrata siostry, teraz być może śmiertelnie niebezpieczna choroba – a to
wszystko jednego dnia.
Ścisnęłam dłoń
chłopaka, chcąc dodać mu otuchy.
– Stan Adama jest
najpoważniejszy, ale Łucja też zdradza niepokojące objawy – kontynuował lekarz.
– I zanim tu przyszliśmy, Iza przyprowadziła do mnie syna. On też kaszle.
– To już trzy osoby
– westchnął Hindus. – Jak to cholerstwo może się tak szybko przenosić?
– Pewnie drogą
kropelkową – wyjaśniłam. – Łucja najczęściej przebywała w pobliżu Adama, a
dzieci są dodatkowo zagrożone. No i osoby starsze, niedożywione…
– Czyli u nas mają
jak w raju – podsumował Hindus.
Trudno się było z
tym nie zgodzić. W klasztorze łącznie były czterdzieści dwie osoby, w tym osiem
osób powyżej sześćdziesiątego roku życia i dwanaścioro dzieci. Dodając do tego
wieczny chłód od grubych murów, dość ograniczone w witaminy posiłki oraz brak
odpowiednich leków stwarzał wręcz idealne warunki do rozwijania się chorób.
– Możemy coś
zrobić? – zapytała Libra.
– Najważniejszym
jest, by odizolować chorych – odparł Rysiek. – Chorzy dopiero po dwóch
tygodniach przestają zarażać. Potrzebne są też leki…
– …których nie mamy
– dokończyłam. – Musimy je zdobyć i zdusić chorobę w zarodku. Inaczej grozi nam
epidemia.
– Myślałem, że
wszyscy zaszczepieni są uodpornieni – zdziwił się Edward.
– Szczepionki
osłabiają przebieg gruźlicy, ale nie chronią przed nią w stu procentach. Szansa
na zarażenie jest znikoma.
– A jednak jest. –
zasępił się Rob. Jego wzrok padł na Maksa, który od początku zebrania nie
odezwał się ani słowem. Nic też nie wskazywało na to, by miał jakoś włączyć się
do rozmowy.
Niespokojna, pełna
napięcia cisza zapadła w gabinecie. Nasza szóstka wydała mi się dość marną
próbą imitacji poczucia kontroli, którą powoli zaczęliśmy tracić. Boleśnie
dawało się też odczuć brak Saszy. To właśnie jej osoba scalała naszą grupę i do
niej należało ostatnie słowo. Jej jednak już nie było. Tą stratę sama
odczuwałam dławiącą gulą w gardle. Przeżywałam każdą śmierć, a tą wyjątkowo
mocno.
– Co więc robimy? –
zapytała Agata. – Jeżeli zarazi się jeszcze jedna osoba…
– Do tego nie
dojdzie – przerwał jej Max silnym, pewnym głosem. Wyglądał tak jakby przebudził
się ze stanu apatii, w którym do tej pory trwał. Chociaż wzrok dalej miał nieco
rozmyty, wstał z miejsca i oparł się o stół, wlepiając spojrzenie w Ryśka. –
Czy w szpitalu są na to leki?
Lekarz otworzył
usta, ale zaraz je zamknął. Potem znów otworzył, odzywając się chrapliwym, niepewnym
głosem.
– Tak. Myślę, że
tak. Pyrazinamid na pewno się znajdzie. Najważniejsza jest rifampicyna.
– Dobrze.
Pojedziemy po te leki. Zrób listę.
– Najbliższy
szpital spłonął – powiedział wątpliwie Hindus. – Drugi najbliższy jest dopiero
w Nowogrodzie.
– I nie jest tam
najlepiej. Byłem tam. Pełno zombie – odezwał się Rob.
– Do tego czasu
mogły się już rozejść – zauważyłam, narażając się na nieco oburzone spojrzenie
chłopaka. – I tak nie mamy wyjścia. Potrzebujemy tych leków.
Edward nachylił się
do Maksa i powiedział mu coś, na co ten wyraźnie się spiął, tasakując mężczyznę
wzrokiem. Na widok tego spojrzenia, mnie samą przeszły ciarki. Sam Edek
zacisnął usta w wąską kreskę i z niezadowoleniem zaczął stukać palcami w blat
stołu.
– Kogo wyślemy? –
zapytał na głos.
– Pojadę ja –
zaczął Max – i może jeszcze dwie-trzy osoby.
– Ja też –
zgłosiłam się.
Rob spojrzał na
mnie zaskoczony, a potem pokręcił głową.
– Nie.
Rozglądnęłam się po
zebranych, szukając u nich wsparcia. Ci jednak albo odwrócili wzrok lub ich
wyrazy twarzy wyrażały taką samą dezaprobatę, a nawet oburzenie z mojego
zgłoszenia, co u Roba.
– Dajcie już
spokój! – fuknęłam. – Pracowałam w tym szpitalu. Wiem, gdzie są magazyny z
lekami. Wiem, czego szukać.
– Wiemy, ale…
– Nie ma żadnego
„ale”! – warknęłam na Edwarda, czego nigdy wcześniej nie zrobiłam. – Wiem, jak jest na zewnątrz i potrafię
walczyć. Nie trzeba mnie trzymać pod kloszem, jak jakąś pieprzoną, porcelanową
lalkę! Chcę i muszę z wami pojechać.
Nikt nie oponował,
choć parę osób miało na to ochotę.
– W porządku –
powiedział w końcu Max, czym naraził się na kilka zdziwionych spojrzeń. – Ale
trzymasz się z boku i nie narażasz bez potrzeby.
– To masz jak w
banku – odezwał się Hindus i posłał mi uśmiech. – Będę jej pilnował.
Rada skończyła się,
a zebrani rozeszli do swoich obowiązków. Przed wyjściem złapałam jednak Agatę i
wcisnęłam jej w dłoń tabletki. Na jej zdziwione spojrzenie powiedziałam:
– Zrobisz, jak
uważasz.
Czasem podejmowanie
decyzji nie było takie proste, jak niektórym mogło się wydawać. Najczęściej
nawet po rozpatrzeniu wszystkich „za” i „przeciw”, pozostało „niewiadome”. Tak
było w przypadku Agaty, jej dziecka oraz Cześka. I, niestety, tych
„niewiadomych” mieli oni sporo.
☠☠☠
Kat kucała przed
stolikiem, rysując coś na kartce. Obok niej leżał Znajda, który na mój widok
poderwał łeb i wesoło zamachał ogonem.
– Cześć, Kat. –
Uśmiechnęłam się do dziewczynki, a psa pogłaskałam po głowie. Ta nie
odpowiedziała mi, ale bardzo bym się zdziwiła, gdyby tak było.
Zajmowałam się Kat,
odkąd Sasza mnie o to poprosiła. Chociaż niezbyt się znałam na zaburzeniach u
dzieci, wiedziałam czym jest mutyzm. Codziennie starałam się z nią rozmawiać, nawet
jeśli był to z mojej strony tylko monolog. Cokolwiek przytrafiło się tej
małej, skośnookiej dziewczynce, nie mogłam pozwolić, by zamknęło ją w sobie już
na zawsze.
– Co rysujesz? –
Zerknęłam na obrazek. Przedstawiał on kotopodbne stworzenie, chociaż równie
dobrze mógł to być Znajda.
Usiadłam na kanapie
i przez dłuższą chwilę milczałam, wpatrując w skupioną na swoim rysunku
dziewczynkę. Trudno było powiedzieć, ile ma lat. Jej wzrost wskazywał na
dwanaście lub trzynaście lat, ale twarz miała dziecinną. Okrągła buzia ze
szpiczastym podbródkiem i lekko wystającymi kośćmi policzkowymi określała Kat
na jakieś jedenaście lat. Jedynie jej duże, ciemne oczy sprawiały wrażenie
bardzo poważnych, jak na jej wiek.
Niewiele ludzi w
klasztorze akceptowała. Inne dzieci trzymała na dystans, a dorosłych już w
ogóle unikała. Czasami na mnie też patrzyła jak na wroga, po czym umykała
gdzieś, zabierając ze sobą Znajdę. Nić porozumienia złapała jedynie z Saszą.
Trzymała się jej, a jakby wciąż obawiała. Sasza jednak wiedziała, jak dotrzeć
do dziewczynki. Ich relacja przypominała oswajanie dzikiego zwierzęcia, do
którego trzeba podchodzić ze spokojem oraz ostrożnością.
– Nie chcesz iść
pobawić się z innymi dziećmi? – zapytałam, choć doskonale znałam odpowiedź na
to pytanie. A raczej jej brak.
Kat nie
odpowiedziała, dalej skupiona kolorując łapy kotopsa czarną kredką.
– Rozumiem. Też w
twoim wieku nie przepadałam za zabawami fizycznymi. – Uśmiechnęłam się na
wspomnienie dzieciństwa. – Może właśnie dlatego nazywano mnie Bunią. Byłam
gruba i ruda. Na podwórku nie miałam życia.
Nie wiedziałam, po
co to mówię, ale mojego słowotoku czasem
nie sposób było zatrzymać. Być może w ten właśnie sposób chciałam
odłożyć na później przekazanie Kat wieści, że Sasza zaginęła.
Rob nie chciał, by
jego siostra została uznana za zmarłą, dlatego mieszkańcy klasztoru nie
usłyszeli, że Sasza zginęła. Choć pewna byłam, że i tak to sobie dopowiedzą –
prędzej czy później – ale na razie żyli w niepewności. A niepewność zawsze
kryła w sobie nadzieję.
– Kiedyś Daniel –
mój brat – wmówił mi, że tamburynem gra się, zakładając go na głowę. Nie wiem,
ile miałam wtedy lat, że mu uwierzyłam i to zrobiłam. Przez prawie godzinę
biegałam po domu i „grałam”. Gdy już chciałam go zdjąć, okazało się, że nie
mogę. Daniel niewiele pomógł, bo chociaż bardzo się starał, nawet posmarował
tamburyn masłem, nie dało się go zdjąć. Ten gnojek, zamiast jakoś mnie
uratować, uciekł przed powrotem rodziców. Do południa spędziłam czas z tym
cholernym tamburynem na szyi, aż wrócił tata. Musiał rozpiłować tamburyn, a ja
tak się bałam, że utnie mi przy tym głowę, że…
– Zabrały ją
potwory?
Skamieniałam, nie
będąc pewna, czy rzeczywiście usłyszałam czyiś głos, czy też mi się wydawało. Zaskoczona
spojrzałam na poważną twarz Kat i tym razem to ja straciłam głos.
Długo nieużywane
struny głosowe Kat sprawiły, że jej głos był cichy i lekko ochrypły. Jednak usłyszenie
go, było najlepszą rzeczą, jaką się mi tego dnia przydarzyła.
Dziewczynka w
milczeniu patrzyła na mnie, tymi swoimi lekko skośnymi oczami. Pod wpływem tego
na wskroś przeszywającego spojrzenia, nie można było pozostać niewzruszonym.
Ostrożnie ujęłam
dłoń Kat, biorąc głęboki wdech.
– Nie jesteśmy
pewni – powiedziałam. – Być może zgubiła się w lesie i niedługo do nas wróci.
Musimy poczekać, a jeśli się nie pojawi, będziemy jej szukać.
Co do tego
ostatniego nie miałam pewności. Padła taka propozycja i nikt jej nie odrzucił,
ale w tamtym momencie priorytetem było zdobycie leków. Sasza do tego czasu
mogła już…
Nie. Nie myśl tak –
skarciłam się.
Kat jeszcze przez
chwilę patrzyła na mnie, przewiercając mnie wzrokiem na wylot, po czym wróciła
do rysowania.
– Powiesz mi, jak
masz na imię? – zapytałam.
Dziewczyna wzięła
czarną kredkę i narysowała kilka patykowatych postaci, które oblegały
znajdującego się w centrum zwierzaka. Wyciągały po niego swoje cienkie ręce i
chociaż były to tylko kreski i kółka, przeszedł mnie dreszcz.
– Ewa – powiedziała
cicho i spojrzała na mnie. – Mam na imię Ewa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz