poniedziałek, 11 marca 2019

ROZDZIAŁ 7 - STARY NOWY ŚWIAT (ZUZA)

Widok zrujnowanego szpitala nie dawał nadziei na znalezienie potrzebnych leków, ale nie mogliśmy tak po prostu wrócić do klasztoru z niczym. Tego ranka do lecznicy trafiły kolejne dwie osoby, a stan Adama i Łucji nie polepszał się. Naprawdę potrzebowaliśmy medykamentów.
Wysiedliśmy z auta, czujnie rozglądając wokół.
Nowogród umarł, a wraz z nim jego mieszkańcy. A no właśnie... Gdzie się podział wszyscy zainfekowani? Większość z nich musiała opuścić puste piasto, w którym nie było już pożywienia. Na ulicach szwendały się już tylko pojedyncze osobniki. Co prawda w niektórych samochodach tkwiły otępiałe sylwetki, a w niektórych budynkach dawało się dostrzec zombie. Na razie nie stanowili dla nas zagrożenia, ale i tak musieliśmy zachować maksimum ostrożności.
Okolica wyglądała na zniszczoną, a to, co nie zostało zrujnowane, padło ofiarom szabrowników. Porzucone auta rdzewiały na ulicach i parkingach, a budynki z powybijanymi szybami tworzyły nieco makabryczny widok. Wyraźnie dawało się odczuć, że całe miasto, tak jak i wszystko wokoło umarło. Stary nowy świat – pomyślałam.
– Nie strzelajcie, chyba, że to będzie absolutnie konieczne – powiedział Max, zakładając plecak. – Zuza, nie wychylaj się.
– Umiem sobie radzić – mruknęłam buńczucznie. To, że byłam jedyną dziewczyną w grupie, nie znaczyło, że trzeba było mnie traktować jak porcelanową lalkę.
– Nie wątpię, ale mimo wszystko trzymaj się na uboczu. Gdzie jest magazyn z lekami?
– Jeden na parterze, ale tam nie znajdziemy tych, których potrzebujemy. Będziemy musieli zejść na dół. Do chłodni – wyjaśniłam.
– W porządku. Hindus. – Max zwrócił się do rozglądającego po okolicy chłopaka. – Ubezpieczasz tyły. Waldek i ja idziemy z przodu. Zuza, będziesz nas kierować.
Prosty i rzeczowy ton Maksa nie znosił słowa sprzeciwu. Nikt też nie zamierzał oponować. On dowodził.
Prawa strona budynku szpitala praktycznie nie istniała. Fragmenty ścian i dachu zapadły się do środka i nie zostało prawie nic z jasnoszarej elewacji budynku. Okna zostały pozbawione szyb, a ich szklane resztki zdobiły teraz parking. Lewa strona szpitala prezentowała się o wiele lepiej. Okna były całe, a nad drzwiami frontowymi przebiegało pęknięcie, ciągnące się niemal pod sam dach wiele pięter wyżej. 
Nie zdecydowaliśmy się wejść głównym wejściem. To mogło być zbyt ryzykowne. Rob mówił, że gdy był tam ostatnio, roiło się od truposzy. Za nic nie chcieliśmy się na nie natknąć. Obeszliśmy budynek dookoła w poszukiwaniu dogodnego miejsca, którym moglibyśmy się dostać do środka. Do głowy wpadło mi jedno.
– Tędy – powiedziałam, prowadząc grupę do okna, za którym znajdował się pokój pielęgniarek.
 Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy, było dość mocno oświetlone słońcem, ale tak nie było już na korytarzu. Tam panował półmrok. Sięgając po latarki, w szyku ruszyliśmy przed siebie.
Max szedł pierwszy, trzymając w rękach karabin oraz latarkę. Tuż za nim szedł Waldek, potem ja i na końcu Hindus. Chociaż wiedziałam, że jestem ubezpieczana, nie mogłam się powstrzymać od oglądania się co chwilę za siebie. Aura mrocznego, opuszczonego szpitalna wywoływała u mnie lęk. 
– Strasznie tutaj – szepnął za moimi plecami Hindus. 
– Ciii – syknął Max. 
Hindus uniósł obie ręce, bezgłośnie mówiąc: wybacz. Uśmiechnęłam się do przyjaciela, na co ten odpowiedział mi tym samym.


Szpitalne korytarze zgoła różniły się od tego, jak je zapamiętałam. Pokryte plamami krwi oraz licznymi dziurami po kulach, usłane ciałami, którymi zdążyły zająć się gryzonie lub inne zwierzęta. W powietrzu unosił się okropny smród.
Gdy oświetliłam jednego z trupów, zobaczyłam, jak z otwartych ust wybiega sporej wielkości szczur. Pisnęłam, odskakując w bok. Moi idący na przedzie towarzysze odwrócili się do mnie, szukając zagrożenia.
– Przepraszam – szepnęłam. Tym razem to ja uniosłam ręce w przepraszającym geście.
Cholernie bałam się wszelakich gryzoni. Od dziecka mnie przerażały i w tej kwestii nic się nie zmieniło. W tych małych ryjkach i zawsze czujnych oczkach było coś, co przerażało mnie dogłębnie.
Nagle kawałek lampy trzasnął pod nogą Waldka, a dźwięk pękającego plastiku echem poniósł się po korytarzu. Był on głośny. Zbyt głośny.
Zatrzymani w pół kroku, wszyscy wsłuchiwaliśmy się w gasnące echo, próbując wychwycić jakiekolwiek inne dźwięki. To zdawało się trwać wieki. Gdy już sama nabrałam przekonania, że szpital naprawdę jest pusty i nikt nie usłyszał tego hałasu, z przeciwległego końca korytarza zaczęły dobiegać mrożące krew w żyłach, charczące odgłosy. Tych nie dało się pomylić z niczym innym. Najciszej, jak się dało, wróciliśmy do punktu wyjścia.
– Dokąd teraz? – zapytał Max, patrząc na mnie.
– Główny magazyn leków jest w piwnicy – powiedziałam. – Windą się tam nie dostaniemy, a żeby dostać się do schodów, musimy przejść obok sali segregacji.
– Co w tym trudnego?
– To – spojrzałam na Hindusa – że bardzo nie chcę tamtędy iść. Ostatnim razem, gdy tam byłam, roiło się tam od zombie. Ale zanim w ogóle tam pójdziemy, musimy zdobyć klucze do magazynu.
– Gdzie są? – zapytał Max.
– Z tego co wiem, to ochrona zawsze miała cały pęk. Ich pokój jest na końcu korytarza.
Światło słońca wpadało przez puste ramy okien i oświetlało korytarz. Stąpaliśmy ostrożnie, omijając leżące na podłodze śmieci, które mogłyby wywołać hałas.
Rob wspominał, że w szpitalu doszło do jakiejś masakry i teraz przekonaliśmy się o tym na własne oczy. Ściany zostały podziurawione tak dotkliwie, że osypał się z nich tynk, lampy wisiały pourywane, co chwilę po podłodze szurały łuski. Na widok leżącego ciała, które zombie obgryzły aż do kości, poczułam ulgę, że to nie jestem ja. Może i było to samolubne i nie na miejscu, ale naprawdę cieszyłam się, że uciekłam ze szpitala już na samym początku. Inaczej również ja mogłabym być jednym z dziesiątek trupów lub – co gorsze – zombie.
– To tamte drzwi – wyszeptałam, wskazując na znajdujące się nieopodal wejście. Nad nimi widniał napis, informujący o pomieszczeniu służbowym. Było też tam logo popularnej firmy ochroniarskiej. 
Wraz z Maksem podeszliśmy do przymkniętych drzwi. Mój towarzysz ostrożnie pchnął je i po tym, jak zaglądnął do środka, dał mi znać, że możemy wejść. 
Pomieszczenie nie było duże. Większą jego część zajmowało stanowisko z monitorami, które niegdyś odbierały obraz z kamer. W rogu stał wieszak, niewielka szafka i mały stół oraz dwa krzesła. Max przesunął po tym wszystkim słupem światła, aż zatrzymał go na tablicy z kluczami. Kilku z nich brakowało, ale te właściwe były na swoim miejscu. Wzięłam te, podpisane jako „Magazyn I" i „Magazyn II". 
Wyszyliśmy na korytarz, gdzie mój wzrok przyciągnęła leżąca w kafejce postać. Zombie leżał przygnieciony regałem, spod którego nie mógł się wydostać. Miał na sobie niegdyś jaskrawo-pomarańczowy kombinezon, teraz brudny od krwi oraz kurzu. Truposz nerwowo poruszał głową, a rękoma machnął, daremnie starając się nas dosięgnąć. 
– Poczekaj – powiedziałam do Maksa.
Wyciągnęłam z pochwy maczetę i ścisnęłam ją mocno, mokrą od potu dłonią.
Zombie, widząc mnie nadchodzącą, zawył głośniej.
– Cześć, Marcel. Nigdy nie byłeś piękny, ale teraz to już zbrzydłeś.
Większość włosów z głowy mojego dawnego kolegi wypadła, skóra przybrała biały kolor, przez który przebijały się czarne żyły, a błękitne oczy pokryła biała błona. Rozszarpany prawy rękaw ukazywał kilka poważnych ran po ugryzieniach.
– Szkoda, że ci się nie udało – szepnęłam i jednym, pewnym ruchem wbiłam ostrze maczety w czubek głowy przemienionego. Chociaż tyle mogłam dla niego zrobić.
– Znałaś go? – zapytał Max, gdy wróciłam do niego i razem ruszyliśmy do pozostałych.
– Tak. Był ratownikiem medycznym, jak ja. Jeździliśmy w jednej karetce – powiedziałam. Na wspomnienie dawnych czasów poczułam ścisk w gardle. – To okropne widzieć ludzi, których się znało, jako żywe trupy. Czasem mam ochotę złapać zombie za ramiona i krzyknąć: „Otrząśnij się! Jesteś człowiekiem!”
– Nie są. Wiesz o tym. – Max spojrzał na mnie niepewnie.
– Wiem. Staram się o tym nie zapominać.
Na klatce schodowej panowała całkowita ciemność i tylko dzięki latarkom dawało się dostrzec cokolwiek. Nasze kroki niosły się echem i wydawały się być strasznie głośne.
Trzymałam się mocno poręczy, starając się ostrożnie stawiać stopy. Nie chciałam się poślizgnąć, albo nadepnąć na jakiś zgniły kawałek ciała, bądź też zostać pochwyconą przez nie do końca martwego zombie. W tym mroku mogło się kryć wszystko, a im niżej byliśmy, tym mocniejszy stawał się smród. Pełna złych przerzuć nie zdejmowałam dłoni z rękojeści maczety.
Znaleźliśmy się w podziemiach szpitala. Tam sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej, niż na górze. Całkowity brak okien, za czym szła głęboka ciemność, uniemożliwiała nam rozeznanie. Światła latarek odbijały się od zakurzonych płytek, śmigając po wpisanych nad drzwiami tabliczkach. 
Zaczęłam rozglądać się za magazynami, gdy w słupie światła pojawiła się wykrzywiona twarz zombie. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w strój pracownika szpitala, wydał z siebie warkot, po czym ruszył w naszą stronę. Odruchowo cofnęłam się, wpadając plecami na Hindusa i zaraz chwyciłam za maczetę. Max z nożem w ręku czekał na truposza. Wystarczyło jedno pchnięcie w czaszkę i trup padł na podłogę. 
– Trzymamy się razem – powiedział. – Cholera wie, ilu ich tu może jeszcze być.
Przeszliśmy parę metrów, odczytując kolejne tabliczki nad drzwiami, aż w końcu dostrzegłam tą właściwą.
– Tutaj – wskazałam na drzwi do magazynu.
Snopy świateł z latarek przeszukały pomieszczenie, a gdy nie natrafiły na żadne zagrożenie, weszliśmy do środka. Max i Waldek zostali na korytarzu, wypatrując innych maruderów.
Z kieszeni wyciągnęłam kartkę z nazwami leków i zaczęłam się za nimi rozglądać. Szybko znalazłam te, których potrzebowaliśmy najbardziej. W tym czasie pozostali pakowali do plecaków antybiotyki i inne, silne środki przeciwbólowe oraz bandaże, gazy, wody utlenione. Wszystko mogło się przydać. Chociaż chłodnia nie działała od paru miesięcy, to dzięki ujemnym temperaturom leki mogły wciąż się nadawać do użytku. 
– Gotowe – powiedziałam półszeptem, zakładając plecak. Hindus i Libra również szykowali się do wyjścia.
– Macie wszystko? – zapytał Max.
– Tak i dużo więcej – odparłam. – Możemy wracać do domu.
Czułam satysfakcję, że tak szybko i bez większych problemów udało nam się zdobyć lekarstwa. Znowu doznałam tej przyjemnej satysfakcji z udzielenia potrzebującym pomocy, jaka towarzyszyła mi w pracy jako ratownik medyczny. Już niemal zapomniałam, jak to jest.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał Hindus, gdy poświecił na moją twarz latarką. Machnęłam na niego, by zabrał oślepiający snop światła z moich oczu.
– Sukces polega na przechodzeniu od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu – odparłam.
– To cytat z kartki z kalendarza? – parsknął Waldek.
– To Churchill, ignorancie – sarknęłam. 
Wszyscy zaśmiali się cicho. No, prawie wszyscy. Mina Maksa pozostała tak samo kamienna, jak od momentu powrotu jego oraz Roba do klasztoru, a wzrok miał pusty. Chociaż miałam ochotę powiedzieć coś o Saszy, w porę ugryzłam się w język. To był zbyt świeży i bolesny temat, by go poruszać. Choć staraliśmy się być skupieni na naszej misji, w ludziach dawało się zobaczyć coś, jakby przygaszenie. Wielu wierzyło, że Sasza nie żyje, a ta strata była ciosem.
Ledwie jednak wyszliśmy na korytarz, gdy rozległy się podniesione głosy, a w naszą stronę poleciały cegły i kamienie. W porę uchyliliśmy się, kryjąc przed pociskami, w pół zgięci rzuciliśmy do ucieczki. Zobaczyłam dwie postacie, kryjące się w izbie przyjęć. Nim drzwi się za nimi zamknęły, tamci cisnęli w naszą stronę fanfarą. Zablokowany dźwięk od razu wypełnił korytarz, rozchodząc się prawdopodobnie na całe piętro. Wiedząc, co ten hałas może ściągnąć, rzuciliśmy się do ucieczki.
– Tędy! – zawołałam, prowadząc grupę w stronę jednego z wyjść ewakuacyjnych. Okazało się to być jednak złym pomysłem, gdy zza rogu wyszła spora grupa zombie i zmusiła nas do natychmiastowej zmiany kierunku, równocześnie rozdzielając. Podczas gdy Max, Libra i ja wbiegliśmy po schodach na piętro, Hindus i Waldek zniknęli gdzieś w głębi korytarza.
Zombie zeszły się chyba z całego szpitala, odgradzając nam kolejne drogi ucieczki. Nagle drogę zagrodził nam zombie, którego Max zabił, nawet przy tym nie zwalniając. Biegliśmy dalej, lecz za rogiem czekało już na nas kilkunastu truposzu. Tylko cudem udało nam się obok nich przedrzeć, ale ożywieńce i tak ruszyły za nami. Wiedząc, że powoli kończą nam możliwości, wpadłam do sali, znajdującej się najbliżej. Max zatrząsnął drzwi, nim zombie zdołały do nich dopaść, a Libra i ja przysunęliśmy pod nie szafkę.
Szybko oceniłam sytuację, w której się znaleźliśmy. Uwięzieni w pokoju, z dość sporą grupą zombie próbującymi się dostać do środka, z ograniczoną ilością amunicji oraz brakiem jakiegokolwiek, innego wyjścia. Krótko mówiąc: byliśmy w dupie.
– Co teraz? – zapytałam, siadając na jednym z dwóch łóżek, które znajdowały się w pokoju.
Jasnym było, że drewniane drzwi, nawet zabarykadowane, nie mogły utrzymać większego naporu. No i byli jeszcze tamci ludzie, którzy nie wiadomo co mogli nam zrobić.
Skok z okna był niemożliwy. Może i znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze, ale sam parter miał jakieś pięć metrów wysokości, a na dole był tylko beton. Zbyt duże ryzyko – pomyślałam, oczami wyobraźni widząc połamane albo skręcone nogi lub, co gorsza, kark.
– Na razie poczekamy – odparł Max. – Może się rozejdą.
– A jak nie? – spytała Libra.
Żadne z nas nie odpowiedziało. W tamtej chwili lepiej było o tym nie myśleć.
Ściągnęłam plecak i odpięłam kurtkę. ten krótki, ale wyczerpujący bieg starczył, by zrobiło mi się gorąco.
– Ktoś widział, co z Hindusem i Waldkiem? – zapytałam.
– Zniknęli mi z oczu – odparła Libra.
– Też nie wiem, czy im się udało – dodał Max.
Pokiwałam głową, chociaż chciało mi się płakać. Może to było niedorzeczne, ale pomyślałam, że to przez moje słowa o sukcesie, los postanowił się odwrócić na naszą niekorzyść.
Co to byli za ludzie? – zastanowiłam się. Nie dostrzegłam ich twarzy, tylko ciemne kontury, które nas zaatakowały. Dlaczego? Tego nie trudno było się domyślić. Pewnie chcieli naszych rzeczy. Byli w szpitalu już wcześniej, czy przyszli za nami? Jest ich więcej? Te pytania chodziły mi po głowie, ale nie znalazłam na nie odpowiedzi. Przymknęłam na chwilę oczy i położyłam się na łóżku. Gdy je otworzyłam, zobaczyłam coś, co dało mi nadzieję na wyjście z tego syfu cało.
Za szafką, w przeciwnej ścianie, znajdowała się częściowo ukryta kratka szybu wentylacyjnego. Dzięki temu, że w szpitalu wciąż funkcjonowało stare budownictwo, jego wymiary zmieściłyby dziecko lub małego dorosłego.
– Mamy wyjście – oświadczyłam ucieszona.  
– Jest za wąski – stwierdził sceptycznie Max.
– Dla nas tak, ale Libra się zmieści – powiedziałam, patrząc na drobną dziewczynę.
Ta patrzyła na wlot szybu z rękoma splecionymi na piersi i konsternacją na twarzy. W końcu machnęła jednak ręką, ściągając plecak.
– Dokąd prowadzi? – zapytała.
– Pewnie do sąsiedniej sali – odparłam niepewnie.
– Jeżeli coś będzie tam nie tak, od razu wracaj – przestrzegł ją Max.
Libra skinęła głową, a Max szarpnął kratką, osłaniającą szyb.
– Poczekaj – zatrzymałam ją i wzięłam z szafki zegarek. Baterie w nim wciąż działały. – Spróbuj je nim odciągnąć. Tylko nie rzucaj go w prawo, bo odetniesz nam drogę.
– Jasne. Nie w prawo. Zapamiętam.
– Powodzenia – powiedziałam, na co Libra pokazała uniesiony kciuk i zniknęła w ciemności.
Teraz pozostało nam nic innego, jak tylko czekać.  
Usiadłam na łóżku, przez chwilę wpatrując się w zabarykadowane drzwi i słuchając dochodzących zza nich jęków oraz łupnięć. Dźwięki te wywoływały u mnie gęsią skórkę. Bałam się też o Hindusa i Waldka. Miałam wielką nadzieję, że nic im nie jest. Nie chciałam, by ich poświęcenie dla chorych; działanie w dobrej wierze skończyło się dla nich tragicznie.
Max nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ciągle krążył w pobliżu drzwi oraz kratki wentylacyjnej, trzymając w dłoniach karabin. Wtedy zobaczyłam kawałek niebieskiego materiału, owinięty wokół jego nadgarstka. Pokrywała go ciemna plama krwi.
– Ona żyje.
Max zatrzymał się i spojrzał na mnie zdziwiony.
– Sasza – wyjaśniłam. – To fighterka. Nie tak łatwo ją zabić. Wiesz o tym.
– Wiem – powiedział, przesuwając dłonią po twarzy. – Wiem też, że ją tam zostawiliśmy. Żywą, czy nie, Sasza sobie na to nie zasłużyła.


Przykro było patrzeć na Maksa w takim wydaniu. Wyglądał na załamanego i się temu zbytnio nie dziwiłam. Z Saszą był blisko, więc jej zaginięcie, albo co gorsza śmierć, była dla niego ciosem. Tym bardziej, że już z daleka widać było, że jego uczucia wobec niej, to nie tylko przyjaźń.
Przez jęki ożywieńców za drzwiami, doszedł nas słaby dźwięk budzika. Poskutkowało to tym, że truposze zaczęły się oddalać i już po paru minutach mogliśmy odsunąć komodę.
I tym razem nie pozwoliliśmy sobie na używanie broni palnej. W tamtym momencie zachowanie ciszy było jeszcze ważniejsze. Zagrażały nam już nie tylko zombie, ale i ludzie.
Pojedynczy zombie wyszedł zza rogu. Max i ja równocześnie sięgnęliśmy po bronie, ale to okazało się niepotrzebnie. Za plecami truposza pojawiła się Libra, która skutecznie oraz szybko załatwiła ożywieńca, a jego ciało bezszelestnie położyła na podłodze.
– Poszły w głąb korytarza, ale paru nadal czai się obok schodów – poinformowała nas szeptem. – Przejdziemy, ale musimy uważać.
– Zrobimy to pojedynczo – powiedział Max. – Libra, pójdziesz pierwsza. Biegnij od razu na zewnątrz. Przez tych skurwieli zombie zeszły się z całego szpitala, ale to dobrze. Główne wejście będzie czyste. Uciekniemy tamtędy.
– A Hindus i Waldek? Co z nimi? – zaniepokoiłam się. Nie chciałam ich zostawiać.
– Pewnie użyją tej samej drogi, albo już to zrobili.
– Ale…
– Nie możemy ich teraz szukać, gdy trupy mogą być wszędzie – warknął Max, ale zaraz spuścił z tonu. – Wydostaniemy się stąd i wrócimy do auta. Jeżeli Hindusa i Waldka tam nie będzie, poczekamy na nich.
Nie zapytałam, co jeśli się nie zjawią, bo doskonale wiedziałam, co byśmy musieli zrobić w takim wypadku.
Małe zwycięstwa szybko zamieniły się w porażki – pomyślałam.
Zombie rzeczywiście stłoczone były na końcu korytarza, skąd wciąż dochodził alarm budzika. Kilkoro maruderów stało jednak niedaleko schodów, ale odwróceni byli do nas plecami.
Libra, skradając się, przeszła dwumetrowy odcinek otwartej przestrzeni, tylko raz zastygając w bezruchu, gdy jeden z ożywieńców zawył głośniej. Wtedy my wszyscy znieruchomieliśmy, z przerażeniem czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Na szczęście zombie nie zrobił nic więcej.
Nadeszła moja kolej. Z bijącym sercem wyszłam zza ściany, ani na moment nie spuszczając z oczu stojących zaledwie pięć metrów dalej zombie. Brudne, zakrwawione postaci w poszarpanych ubraniach, wśród których dało się dostrzec zarówno pracowników szpitala, jak i jego pacjentów, kiwały się na boki, wydając przy tym ciche pomruki. Nie miałam pojęcia, jak i czy w ogóle działają zmysły żywych trupów. Te czasem zdawały się polegać na wzroku, a kiedy indziej na węchu. W innych przypadkach – takich jak ten – były jakby całkowicie wyłączone. Słyszałam teorię o tym, że to świeże mięso sprawia, że ożywieńcy są „żywsi”  i być może było w tym wiele prawdy. Miałam okazję widzieć, jak świeżo po jedzeniu, truposz rzuca się na kolejną ofiarą i ruchowo bliżej mu było wtedy do człowieka, niż zombie.
Znalazłam się już w połowie drogi na parter i kątem oka widziałam, jak Max podąża za mną. Libra czekała na dole, obok drzwi, prowadzących do pomieszczenia RTG. Te otworzyły się nagle, uderzając dziewczynę w plecy i robiąc niemały hałas. W ostatniej chwili udało mi się uchylić przed lecącym w moją stronę kamieniem, po czym rzuciłam się za uciekającą postacią.
Wpadłam do sali operacyjnej i dopiero wtedy zorientowałam się, że jestem sama. Moja dłoń sama powędrowała do tkwiącego w kaburze pistoletu.
Wtedy, nie wiadomo skąd, wyskoczyła na mnie ta postać, którą ścigałam. W porę zobaczyłam w jej dłoni narzędzie, przypominające skalpel i te wbiłoby się w mój brzuch, gdybym natychmiast nie złapała napastnika za nadgarstek i nie skierowała ostrza ku górze. Wywiązała się między nami zażarta szarpanina, podczas której poznałam, że mam do czynienia z kobietą. Ta, choć była mojego wzrostu, jej postura wskazywała na to, że rzadko jadała. Dlatego też udało mi się przygwoździć ją do ściany, kilkukrotnie uderzając jej zaciśniętą wokół skalpela dłonią w mur. W końcu ten upadł z brzdękiem na podłogę, a ja uderzyłam nieznajomą na odlew w twarz. Zatoczyła się, wyjąc jak zwierzę i znów przymierzała się do ataku na mnie. W oczach miała czyste szaleństwo.
– Nie zbliżaj się! – Wymierzyłam w nią z naprędce wyciągniętego pistoletu. Ten jednak nie ostudził dzikiego zapału kobiety.
Nie chciałam jej zabijać i nie mogłam tego zrobić, gdy w całym szpitalu roiło się od zombie.
Wykonałam unik, jak torreador uskakujący przed rozwścieczonym bykiem. Napastniczka zaplątała się w wiszące jej do kolan, brudne szmaty i prawie wywróciła. W ostatniej chwili udało jej się utrzymać równowagę, opierając o podłogę na rękach. Zastygła w tej pozycji, dysząc ciężko.
– Nie zrobię ci krzywdy, jeśli ty też tego nie zrobisz. – Zaczęłam powoli się wycofywać, nie spuszczając oczu z dzikuski. – Odejdę, dobrze?
Zahaczyłam nogą o nogę truposza, przez co niemal się wywróciłam. Przeklęłam pod nosem, mijając ciało, tym samym na chwilę spuszczając kobietę z oczu. Ta sekunda wystarczyła, by dzikuska podniosła skalpel i rzuciła się na mnie.
Już nie miałam wyjścia. Mój palec sam zgiął się na spuście. Zapiszczało mi w uszach, a czas jakby zwolnił, gdy krew zalała twarz nieznajomej w miejscu, gdzie przed chwilą był jej nos.
Oddychając ciężko opuściłam pistolet i cofnęłam się o kilka kroków. Żyjąc tak długo za bezpiecznymi murami klasztoru zapomniałam, co może stać się poza nimi. A ludzie stawali się coraz gorsi.


– Zuza?
Od razu rozpoznałam głos Maksa, który zszedł na dół i oślepił mnie latarką. Z poczuciem ulgi rzuciłam mu się w ramiona.
– Gdzie Libra? – zapytałam.
– Pobiegła z Hindusem i Waldkiem. Też musimy spadać. Zaraz się zejdą.
Max zauważył ciało kobiety w rosnącej kałuży krwi, ale nic nie powiedział i o nic nie zapytał.
Pierwsze zombie pojawiły się na schodach, a odgłosy dochodzące z prawego korytarza świadczyły o tym, że i stamtąd zbliżał się kolejny pochód. Nie zwlekając dłużej rzuciliśmy się do ucieczki.
Tak jak przewidział Max, droga przez izbę przyjęć była niemalże pusta. Na korytarzu pozostało jedynie kilka zombie. Nie zwalniając nawet uniosłam pistolet, mierząc do zmierzających w naszym kierunku truposzy. Przeskoczyłam nad ciałem ożywieńca, jednocześnie robiąc zwrot w lewo, gdy z prawej wyszedł na mnie kolejny żywy trup. Tego Max zdzielił w głowę strzelbą.
Wybiegliśmy ze szpitala, od razu kierując się w stronę, gdzie zostawiliśmy auto. Parking, wcześniej pusty, teraz zaroił się od zombie. Przypomniało mi to pierwszy dzień zarazy, gdy również uciekałam ze szpitala, a wokół pełno było żywych trupów.
Wykonując slalomy i co chwilę zmieniając kierunek biegu, omijaliśmy większe lub mniejsze grupki ożywieńców, gdy usłyszeliśmy warkot silnika, a potem oślepiły nas reflektory samochodowe. To było nasze auto. Te nawet nie zwolniło, dopóki nie znalazło się tylko parę metrów od nas. Waldek wyskoczył ze środka, otwierając nam tylne drzwi. Wykorzystałam to i zajęłam jego miejsce, obok siedzącego za kółkiem Hindusa. 
– Jedź! – krzyknęłam. 
Hindus ruszył z miejsca tak gwałtownie, że aż wcisnęło nas w siedzenia. Zombie, które zdążyły zajść nam drogę, wpadły na maskę rozpędzającego się auta, głucho odbijając się od niej. 
– Kurwa. Było niebezpiecznie – powiedział, gdy samochodowi udało się przebić przez nie tak zwarty mur z truposzy.
– Straciłam plecak – powiedziała Libra.
– Nie szkodzi. Mamy leki – odparłam wciąż dysząc ciężko po ostrym biegu.
– Czyli nam się udało – podsumował Waldek, a wszyscy mu przytaknęli. – Wracajmy do domu.

☠☠☠

Byliśmy już na ostatniej prostej do klasztoru. Droga prowadziła przez wiadukt, za którym pozostało już tylko kilka kilometrów do Błoni. Sama myśl o tym, że za niedługo będę mogła zrzucić cuchnące i brudne od krwi ciuchy, po czym położyć się do łóżka i zasnąć na parę godzin sprawiała, że się uśmiechałam. Potem jednak przypominałam sobie o chorych, którymi od razu trzeba było się zająć i cały mój dobry humor trafiał szlag.
Przeciągnęłam się na fotelu, odwracając głowę w prawo i obserwując nieco niewyraźny, bo niknący w ciemnościach krajobraz. Z wysokości wiaduktu dobrze było widać rozciągające się parę kilometrów dalej pola i lasy. Drzewa poruszały się wolno, falując na horyzoncie, a…
Poderwałam się, wpatrując w to, co przed chwilą dostrzegłam. To, co wydawało mi się być lasem, wcale nim nie było.
– Stój! 
Hindus zahamował tak gwałtownie, że wszyscy poleciliśmy do przodu, a ja prawie uderzyłam czołem w deskę rozdzielczą. 
– Zgaś światła! – syknęłam. 
Zapadła ciemność oraz cisza. Nasze przyśpieszone oddechy były jedynymi dźwiękami, które słyszałam przez następne kilka minut. Dopiero potem doszły nas TE głosy. 
Odwróciłam się do siedzących z tyłu i dałam im znak, żeby byli cicho, po czym ostrożnie otworzyłam drzwi. Pozostali ruszyli za moim przykładem. 
Na zewnątrz było zimno. Lodowaty powiew wiatru targnął moimi ubraniami, niosąc ze sobą coś więcej, niż tylko świst. To brzmiało jak rój owadów. Bardzo wielkich owadów. 
Ciemne chmury szybko przesuwały się po niebie, tylko na moment pozwalając księżycowi się wyłonić. Ta krótka chwila wystarczyła jednak, byśmy mogli zobaczyć przesuwające się po horyzoncie stado. 

To była największa grupa, jaką widziałam. Mogło w niej być nawet pół tysiąca zombie, albo i więcej. Ich zawodzenie oraz szum kroków dało się słyszeć z daleka, a kierunek marszu pokrywał się z naszym. Stado szło wprost do naszego domu.


8 komentarzy:

  1. No ciekawie, ciekawie się wszystko zapowiada oby tak dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozkręca się ;) Ciekawa jestem jak Klasztor poradzi sobie z tym stadem :))
    Od początku nikt nie wspomina co z Toporem i Radkiem . W ogóle ktoś się nimi przyjmuje czy po prostu sobie odjechali i wszyscy o nich zapomnieli?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewam że będą wspomnieni, ciężko ujmować pare wątków, a ten przez Ciebie wspomniany odegra ważny element, w końcu pojechali do Wiksy, trzeba czekać

      Usuń
    2. W tej chwili największym zagrożeniem dla klasztoru jest nadciągające stado, więc Wiksa zszedł na razie na dalszy plan.
      Nie chcę za wiele zdradzać, ale Topór, Radek i reszta żyją i mają się dobrze ;)

      Usuń
    3. Tak jak się spodziewałem :), dlatego też napisałem że nie można ciągnąć zbyt wielu wątków na raz, wątek Wiksy, Topora i Radka napewno będzie ważnym elementem, któremu chcesz poświęcić całą uwagę :) pozdrawiam ;)

      Usuń
    4. Dziękuję za zrozumienie ;)
      Ustaliłam sobie, że 3 tom opowiadania będzie miał swój podział, w którym zombie odegrają większy bądź mniejszy udział i tak samo ludzie. Do tej pory trupy były tłem wydarzeń, a teraz staną się najważniejszych ich punktem. Przyszłe rozdziały to pokażą ;)
      Również pozdrawiam :)

      Usuń
  3. No w końcu apo zombie to muszą być w centrum :), zapraszam równierz do mnie na bloga :) znajdziesz w moim profilu :)

    OdpowiedzUsuń